>>> Dane tekstu >>>
Autor Henryk Ibsen
Tytuł Peer Gynt
Podtytuł Poemat dramatyczny w pięciu aktach
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska”
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska” w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jan Kasprowicz
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały dramat
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
AKT PIĄTY.
Na pokładzie okrętu na morzu północnem u wybrzeży norweskich.
Zachód słońca. Czas burzliwy.
PEER GYNT silny, stary mężczyzna z siwą głową i brodą stoi na pokładzie. Ubrany, napół, jak marynarz: w kurtkę i długie buty — Ubranie cokolwiek zniszczone, on sam ogorzały z surowym wyrazem twarzy. — KAPITAN okrętu przy kole u steru. — Załoga więcej na przedzie.

PEER: Patrzajcie, Halling w zimowej szacie —
W gór zachodzących lśni majestacie...
A tam poza nim w lodu zieleni
Brat jego Joklen cudnie się mieni.
Jako dziewica w sukience białej,
Błyszczą się Folgi śnieżyste skały!
Wierch mimie za wierchem, gdzieś sunie, leci —
Stać mi na miejscu, me lube dzieci!...
KAPITAN: (woła ku przodowi)
Dwóch tu do steru! Zatknąć latarnie!
PEER: Chłód przejmujący...
KAPITAN: Burza się garnie.
PEER: Ronden — stąd widać?
KAPITAN: Nie! Za krawędzie
Folgi się ukrył.
PEER: A można będzie
Zobaczyć Blahö? KAPITAN: (potrząsa głową) Nie! Tylko zgóry,
Z masztu, gdy dzień jest niezbyt ponury,
Widać Galdhoeppig...
PEER: A gdzie też leży
Härteig?
KAPITAN: (pokazuje) Tam!
PEER: A, tak.
KAPITAN: Pan tych wybrzeży
Świadomy jest, widzę.
PEER: Przed laty dawnemi,
Jako młody chłopak zwiedzałem te kraje,
A w garnku najdłużej wszak osad zostaje.

(spluwa i wzrok nieruchomy wlepia w wybrzeże)

Więc tam, gdzie się w graniach mgła kłębi i dymi.
Gdzie zieją przepaście, posępne, jak groby,
Tam ludzie mieszkają...

(patrzy na kapitana)

Nędzarzy chudoby
Coś zrzadka się gnieżdżą?
KAPITAN: Tak, tak, do sąsiada
Dosyć jest daleko sąsiadom...
PEER: Powiada
Kapitan, że będziem przed rankiem?
KAPITAN: Ha! Może,
Jeżeli nas psota nie wstrzyma.
PEER: Na dworze
Zaciąga się coś zachód...
KAPITAN: O, tak, tak!
PEER: Mój drogi
Człowieku, ja chciałbym też coś dla załogi —
Cośkolwiek... Więc proszę, gdy będzie się trzeba
Rozliczać, przypomnij pan...
KAPITAN: Dzięki! PEER: Nic! Chleba
Mam kąsek; kopałem złoto i znów potem
Wypadło mi się rozstać z zarobienem złotem;
Między mną a fatum snać nie było zgody!
Powierzyłem panu wszystkie swe dochody,
Których mi dotychczas djabli nie zabrali.
KAPITAN: Można z tem porządnie pożyć jakoś dalej
Śród swoich. —
PEER: Ja nie mam nikogo. Wujaszka
Nikt tam bogatego nie czeka. Ot, fraszka,
Przynajmniej nie będzie ścisku.
KAPITAN: Jest i burza!
PEER: Jak już powiedziałem, kwota, choć nieduża,
Do rozporządzenia — jeśli trzeba komu
Naprawdę.
KAPITAN: To ślicznie! Każdy z nich ma w domu
I żonę i dzieci... Zarobek niełatwy...
A jeśli coś ekstra przyniosą dla dziatwy,
To już uroczystość jest niezapomniana.
PEER: Co? Żona i dzieci?... A więc, proszę pana,
Żonaci?
KAPITAN: Żonaci! Tak, wszyscy żonaci
I wszyscy nędzarzami; lecz najniebogaciej
To już ma się kucharz: u tego człowieka
Sama bieda z nędzą.
PEER: Żonaci?! Więc czeka
Ktoś na nich w chałupie i może się cieszy,
Gdy wrócą?
KAPITAN: Tak bywa śród tej biednej rzeszy.
PEER: A potem?
KAPITAN: A potem zasiedą w swem kole —
Baby coś przyrządzą...
PEER: Czy może na stole
Zjawi się i świeca? KAPITAN: Czasem dwie... Butelka
Wódki też się znajdzie... i jest uczta wielka!
PEER: — Siedzą przy kominku i gwarzą. I dzieci
Mają wokół siebie? I tak czas im leci
Śród ścisku i pisku, i rozradowanie
Jest duże?
KAPITAN: Zapewne... Dlatego też, panie,
Postąpiłbyś zacnie, gdybyś swą ofiarę
Zmienił w czyn...
PEER: (uderza pięścią w poręcz pokładu)
Przenigdy! Nie, za żadną karę!
Jeszczem nie oszalał! Karmić dzieci cudze
Za swoje pieniądze? Dość ja się natrudzę,
Bywało, nim grosz ten zdobyłem. Nikt w domu
Starego Peera Gynta nie czeka!
KAPITAN: Nikomu
Nie dawaj pan, gdy nie chcesz! To pańskie pieniądze!
PEER: Tak, moje pieniądze! Tak! I ja tak sądzę!
Na ląd — i rachunek: kajuta z Panamy,
Dla ludzi gorzałka — tyle tylko mamy!
Panie kapitanie, ubij mnie w te tropy,
Jeżeli coś więcej dostaną twe chłopy!
KAPITAN: Ubić, nie ubiję, tylko pokwituję.
Lecz... przepraszam pana, burza nie próżnuje.

(odchodzi na pokład przedni; pociemniało; w kajucie zapalono światło — morze rośnie. Mgła. Gęste obłoki)

PEER: Mają swoje baby, mają dzieci swoje,
Ktoś tam o nich myśli, ktoś ma niepokoje;
Gdy powrócą, wszyscy cieszą się wzajemnie!
A w kim ja mam druha? Kto ma druha we mnie?
Co, świeca na stole? A, precz z nią! Do czarta!
A, spoję ich wszystkich! Rzecz zachodu warta!
Nikt trzeźwy ze statku nie wyjdzie! Jak bele
Pijani, urządzą dzieciakom wesele! Będą kląć, wymyślać, pięścią walić w stoły;
Baby rozum stracą od takiej kramoły!
Uciekną z chałupy! Dam ja im dzieciarnię!
Jednych złość, a drugich straszny strach ogarnie!

(statek przechyla się bardzo silnie — Peer Gynt zatacza się i z trudem utrzymuje się na nogach)

To mi zapalczywość! Toń zrywa swe pęta,
Fala tak pracuje, jakgdyby najęta.
Jak kozioł uparte jest tu, na północy,
To morze szalone, pełne wściekłej mocy!

(nasłuchuje)

Cóż to jest za wrzawa?
STRAŻ: (na przedzie) Statek idzie na dno!
KAPITAN: (w środku okrętu, komenderuje)
Ster zwróć na prawo! Z prądem wiatru! Bokiem!
STERNIK: Są ludzie na statku?
STRAŻ: Trzech ich widzę snadno.
PEER: Spuścić łódź!
KAPITAN: Zatonie tuż przed naszem okiem!
PEER: Panie kapitanie, co za myśl w tej chwili?!

(do kilku z załogi)

Odwagi! Niech każdy całą moc wysili —
Cóż, chociaż przemoknie...
STARSZY MAJTEK: To rzecz niemożliwa
Podczas takiej burzy...
PEER: Znowu krzyk się zrywa...
Wichr zmiecie... Kucharzu, skocz ty! Ja zapłacę!
KUCHARZ:
Nie! Choćbyś dwadzieścia funtów dał za pracę!
PEER: Psy! Tchórze! Nikogo los ich nie obleci!?
A może ci ludzie mają żony, dzieci,
Co czekają na nich?
STARSZY MAJTEK: Cierpliwości! KAPITAN: Ława!
Baczność!... Odbij!
STARSZY MAJTEK: O, już poszedł na dno!
PEER: Trawa
Nie porośnie nad tem!
STARSZY MAJTEK: Jeśli to żonaci,
O trzy ciepłe wdówki świat się dziś zbogaci.

(burza się wzmaga)

PEER: (idzie ku tyłowi okrętu)
Jużci, świętą wiarę człowiek precz wygania;
Niema chrześcijaństwa według przykazania —
Modlą się, lub żadnych nie mówią pacierzy,
Każdy, jak ma chętkę, wierzy lub nie wierzy
Nikogo nie trwoży ona wszechmoc zbożna,
A z nią w taką burzę żartować nie można!
A niechże się strzegą te podłe bydlęta,
Bo walkę ze słoniem każdy popamięta:
Więc go nie wyzywać, zuchwałe psie płody!
Ja jestem niewinny, mam na to dowody:
Nigdy ja ofiarnych nie skąpiłem groszy;
Lecz z tego dziś żadnych nie zaznam rozkoszy!...
Powiada przysłowie: „Śpi człowiek spokojnie,
Jeśli z swem sumieniem nie zostaje w wojnie.”
Dobrze to na lądzie, lecz tutaj na statku
W ten mrok i w tę burzę?... Tutaj, miły bratku,
Narówni z kozłami zginie też i jagnię...
Na morzu, choć nie wiem, jak człowiek się nagnie,
Sobą on nie będzie! Razem z przyjacioły,
Złymi czy dobrymi, los ma niewesoły!
Przyjdzie na sternika czas, lub na kucharza,
To i ty się żegnaj! — Tutaj się nie zważa,
Że jesteś czem innem... Grają innym basy,
To i tobie grają... Prawda, po wsze czasy Byłem zbyt pobożny, a więc nazbyt głupi;
A za to wdzięczności człek sobie nie kupi!
Gdybym ja był młodszy, możebym się jeszcze
Zmienił i tych drabów w porządne wziął kleszcze.
Nie, to nie za późno! Niech świat cały krzyczy,
Nigdy się nie wyrzekł Peer swojej zdobyczy!...
Zagrodę odzyszcze, na pałac ją zmieni,
Lecz nikt nie przestąpi progu jego sieni!
Przed bramą stojący, będzie tłum ten podły
Z czapką w ręku prośby zanosił i modły!
Niech sobie użyje! Ale z mojej kiesy
Ani pół szeląga nie wezmą te biesy!
Jeżeli fortuna tak sobie drwi ze mnie,
To z Peerem i ludziom nie będzie przyjemnie!
NIEZNAJOMY PASAŻER: (staje w ciemnościach obok Peera i uprzejmie go pozdrawia)
Dobrywieczór, panie!
PEER: Dobrywieczór, panie,
A pan co za jeden?
PASAŻER: Zbyteczne pytanie, —
Towarzysz podróży.
PEER: A ja wciąż myślałem,
Żem tu sam...
PASAŻER: Pomyłka w tem mniemaniu całem,
Ale od tej chwili pomyłka rozwiana.
PEER: Rzecz dziwna, iż dotąd nie spostrzegłem pana?
PASAŻER: Bo dnia ja nie lubię.
PEER: Czyż pan może chory?
Bledszyś pan od płótna.
PASAŻER: Nie znam, co doktory,
Zdrów jestem, jak nigdy!
PEER: Burza dziś szalona!
PASAŻER: Tak, błogosławiona!
PEER: Co? Błogosławiona? PASAŻER: Na wysokość domu fala się dziś wspina.
Czuję, jak do gęby napływa mi ślina:
Ileż to się statków rozbije w tej porze,
Ile trupów wchłonie wygłodniałe morze...
PEER: Niechże Pan Bóg broni! Obawiam się wielce...
PASAŻER: Widziałeś pan kiedy wisielce — topielce?
PEER: Co?
PASAŻER:
Trupy się śmieją, lecz jakby z rozpaczy;
Każdy się z nich w język ukąsiłby raczej.
PEER: Daj pan temu spokój!
PASAŻER: Jedno li pytanie:
Gdyby tak naprzykład, kochany mój panie,
Ten statek się rozbił i ugrzązł tu na dnie?
PEER: Pan sądzisz?...
PASAŻER: Ja nie wiem, lecz, gdy tak wypadnie,
Że ja wyjdę cało, a pan zginiesz?...
PEER: Brednie!
PASAŻER: Ja tylko tak mówię, ale mina rzednie,
Gdy człowiek pomyśli, że możliwość taka
Istnieje... I wówczas sięga się do saka
Po grosik ofiarny...
PEER: (sięga do kieszeni)
Owszem, jest ich kupa...
PASAŻER:
Nie o grosz mi idzie — o pańskiego trupa!
PEER: Tego już zanadto! Dowcip niegłęboki!
PASAŻER:
Ależ, drogi panie, chcę mieć pańskie zwłoki,
Nic więcej!... Dla celów naukowych.
PEER: Proszę,
Suń się pan!...
PASAŻER: Lecz rozważ, cóż to za rozkosze,
Jeżeli wzorowo otworzą twe wnętrze, A zwłaszcza siedlisko marzeń... Najgorętsze
To moje życzenie, bo — czem się nie chwalę —
Umiem i szwy wszystkie śledzić doskonale.
PEER: Precz mi z oczu!
PASAŻER: Pomyśl, drogi przyjacielu,
To trup li topielca...
PEER: Na świecie niewielu
Jest takich bluźnierców! Wyzywasz pan losy!
To czyste szaleństwo! Jeżeli niebiosy
Ześlą nam dziś burzę, albo deszcz ulewny,
Jeżeli się morze rozhula, to pewny
Mieć będziemy dowód, że pańska w tem wina!
PASAŻER:
Nie jesteś pan w sosie, lecz przyjdzie godzina,
że nieco skłonniejszy będziesz do rozmowy...

(żegna go uprzejmie)

Spotkamy się, bracie, gdy te nasze głowy
Zaczną się już chować pod wodę, lub prędzej
Wówczas poprzestanie być obrazem nędzy
I ten pański humor...

(schodzi do kajuty)

PEER: Obrzydliwe kruki
Ci nienasyceni mężowie nauki!
Także wolnodumcy!...

(do starszego majtka, przechodzącego obok)

Hej-że, panie luby,
Cóż to za pasażer? Plótł smalone duby —
STARSZY MAJTEK:
Prócz pana, żadnego niema na okręcie!
PEER: Dziwne!!

(do posługacza, wychodzącego z kajuty)

Do kajuty wszedł ktoś w tym momencie.
POSŁUGACZ: To pies okrętowy.

(idzie dalej)
STRAŻ: (woła) Ląd widać przed nami!

PEER: Mój kufer! Ma kasa! Znieść na pokład...
STARSZY MAJTEK: Sami
Znieście! Co innego mamy do roboty.
PEER: Żartowałem sobie, kapitanie złoty —
Tak, to były żarty, któż na żarty zważa...
Dam twoim biedakom... Wspomogę kucharza...
KAPITAN: Maszt wielki się złamał!
STERNIK: Żagiel opadł!
STARSZY MAJTEK: (z przodu, okrętu) Ława!
KAPITAN:
Statek idzie w drzazgi! Ha! Przegrana sprawa!

Ławice i rafy.
Okręt tonie — we mgle widać łódź ratunkową, w niej dwóch ludzi. Fala uderza w czółno, które się zatapia. — Słychać krzyk, po chwili łódź wyłania się znowu, tramem do góry.

PEER: (wynurza się z pod wody w pobliżu łodzi)
Łodzi! Łodzi! Duszy mojej
Pomóż, Panie, jako stoi
W Piśmie Świętem!

(czepia się tramu łodzi)

KUCHARZ: (wyłania się z drugiej strony)
Mocny Boże,
Niech mi łaska Twa pomoże!

(chwyta się tramu)

PEER: Precz!
KUCHARZ: Precz!
PEER: Będę bił... do czarta!
KUCHARZ: I ma ręka też coś warta!
PEER: Puść, bo pięść ci ma dogodzi...
Na dwóch miejsca niema w łodzi! KUCHARZ: Wiem — puść ty!
PEER: Puść ty!

(walczą — kucharz zwichnął sobie rękę — czepia się łodzi drugą ręką)

KUCHARZ: O Chryste!
PEER: Precz z tą łapą!
KUCHARZ: Na wieczyste
Życie! Panie, puść! Mam dziatki!
PEER: I mnie życia nie ostatki —
Ja dopiero chcę mieć dzieci!
KUCHARZ; Jestem młody!...
PEER: Niech ci świeci
Światłość wieczna! O, przechyla
Łódź twój ciężar... Puść!
KUCHARZ: Dotyla
Miejże względu: czyż po tobie
Będzie chodził kto w żałobie?

(krzyczy i puszcza łódź)

Tonę!...
PEER: (chwyta go za włosy)
Trzymam cię za włosy!
Bogu powierz swoje losy —
Zmów Ojcze Nasz.
KUCHARZ: Nic nie pomnę...
PEER: Najgłówniejsza część... Niezłomne
Są wyroki... Dalej!...
KUCHARZ: Chleba...
Chleba naszego...
PEER: Co ci trzeba,
Wnet otrzymasz...
KUCHARZ: Chleba naszego...
PEER: Nic innego?
Kucharzem byłeś życie całe...

(puszcza go)
KUCHARZ (tonąc) Chleba naszego...
(ginie)

PEER: Wieczną chwałę
Otrzymasz! Sobąś był do końca!

(wskakuje na brzeg łodzi)

Po burzy zalśni promień słońca.
NIEZNAJOMY PASAŻER:

(kładzie dłoń swą na łodzi)

Dzieńdobry!
PEER: A!
PASAŻER: Jakieś wołanie
Słyszałem tutaj... Dobrze, panie,
Że cię tu widzę... Co, niekłamnie
Przepowiedziałem...?
PEER: Precz! Tu dla mnie
Ledwie jest miejsce!
PASAŻER: Płynąć mogę,
Jedną na głębi mając nogę.
Sztuka mnie moja nie zawodzi,
Gdy mam choć jeden palec w łodzi...
A propos trupa tu się jawię.
PEER: Cicho! Sza!
PASAŻER: Zechciej pan łaskawie,
Gdy nie masz nic już do stracenia —
PEER: Milcz pan!
PASAŻER: Stosownie do życzenia
Milczę!

(milczenie)

PEER: Co dalej?
PASAŻER: Nic!
PEER: Potworze!
Co pan zamierzasz?
PASAŻER: Czekać. PEER: Boże!

(wyrywa sobie włosy)

Kimże pan jesteś?... Oszaleję!
PASAŻER: (kiwa głową)
Twym przyjacielem... Stare dzieje!
PEER: Czem jeszcze?
PASAŻER: Panie, czyż na ziemi
Nigdy z istoty podobnemi
Tyś się nie spotkał?
PEER: Znam szatana.
PASAŻER: Azali on to, proszę pana,
Lubi rozjaśniać blaskiem trwogi!
Te ostateczne ludzkie drogi?
PEER: Może mi powiesz, że światłości
Duch dobroczynny w tobie gości?!
PASAŻER: Raz tylko czułeś strach, nie więcej,
W przeciągu sześciu tych miesięcy?
PEER: Strach to rzecz zwykła, rzecz nienowa,
Tylko niezwykle brzmią twe słowa.
PASAŻER: Raz tylko w życiu chwała-ć wzrosła
Co miała strach za swego posła.
PEER: (przygląda mu się) Jeżeliś przyszedł mnie ocalić,
Przestań dowcipem swym się chwalić!
Dowcipów twoich, panie, szkoda,
Gdy się do gardła leje woda.
PASAŻER: Łatwiej ziemskiemu, myślisz, dziecku
Zbierać tryumfy na przypiecku?
PEER: No, no — — Lecz kto twych żartów słucha,
Nie zazna nigdy, co otucha...
PASAŻER: Tam, skąd ja jestem, jedno wart
Zarówno patos, jak i żart.
PEER:
Wszystko w swym czasie... patos, śmiechy — — !
Co dla biskupa, nie dla klechy! PASAŻER: To, co w popielniej leży urnie,
Nie chodzi wiecznie na koturnie.
PEER: Precz, ty, straszliwcze! Precz mi stąd!
Ja pragnę cało wyjść na ląd!
PASAŻER: Wyjdziesz, bo nie zmarł nikt na świecie
W środku piątego aktu!...

(znika)

PEER: Plecie,
A ze wszystkiego, oczywista,
Wyłazi płytki moralista!

Cmentarz. W małej górskiej parafii.
Pogrzeb — PASTOR i gmina — śpiewają ostatni wiersz pieśni — nadchodzi PEER GYNT.

PEER: (w bramie cmentarnej)
Chowają ziomka! Dank wam, nieba,
Że to nie mnie tam kłaść się trzeba!

(wchodzi)

PASTOR: (mówi nad grobem)
Teraz, gdy wgórę płynie dusza żywa,
A tu cielesna tylko jej pokrywa, —
Rozważmy sobie, wierni chrześcijanie,
Jak chadzał zmarły po tym ziemskim łanie.
Ani bogaty w rozum, ni dobytek,
Słabego głosu, mizerny był wszytek.
Słowa z ledwością płynęły mu z wargi,
Niewolę w domu znosił też bez skargi,
A zaś w kościele tak się kornie słania,
Jakby się lękał wysłuchać kazania.
Z Gudbrandzkich nizin, wiecie, moi mili,
Przybył chłopięciem w nasze okolice;
Wiadomo również, że swoją prawicę
Chował w kieszeni do ostatniej chwili. Ręka w kieszeni — oto dziwne znamię,
Co go od innych ludzi odróżniało...
Przytem sądziłeś, że wraz się połamie
To zwiędłe, słabe, pokurczone ciało.
Lecz, choć samotny stał w życiowej walce,
Choć między nami był to człowiek cudzy,
Przecież i jedni wiedzieli i drudzy,
Że miał u ręki tylko cztery palce.
Pamiętam chwilę, czas był niespokojny,
Kiedy to w Lunde był pobór rekruta:
Wszędzie li jedna rozbrzmiewała nuta
O losach ziemi tej, o klęsce wojny.
Sam byłem przy tem... Z sierżantem u boku
I wójtem siedział kapitan przy stole:
Przed nim stawali popisowi w kole
Z młodzieńczym ogniem i radością w oku...
W izbie tłum ludu, z zewnątrz, z poza ściany.
Szum i gwar płynął młodzi roześmianej.
Wtem wywołali jakoweś nazwisko.
I wraz się zjawił w izbie młody człek,
A gdy na rozkaz stanął stołu blisko,
Z twarzą pobladłą, jak ten górski śnieg,
Ujrzano w chustkę zawiniętą rękę.
Chciał coś przemówić, kręcił się i wił —
Aż przykro było patrzeć na tę mękę.
Lżył go kapitan, z wytężeniem sił
Wykrztusił w końcu, że wypadł mu z dłoni
Sierp i pół palca odciął... Tak się broni ...
I nagle cisza nastała, jak w grobie;
Wszyscy w milczeniu spojrzeli po sobie,
A potem spojrzeń tych miażdżący grad
Na tego człeka zgnębionego padł...
Zerwał się z miejsca kapitan i — rzecz
Straszna! — splunąwszy, krzyknął: Precz stąd, precz! — Odszedł. Tłum cały ustąpił mu z drogi,
A on, jakgdyby rózgami sieczony,
Do drzwi dotarłszy, puścił się w swe strony —
Przez haście pędził, przez ciernie i głogi,
Do swego w górach biednego szałasu
Darł się skroś piargi i dzikiego lasu.
W pół roku później z narzeczoną razem,
Z matką i dzieckiem pośród nas się zjawił;
Od gminy kąsek gruntu wydzierżawił,
Zarosły chwastem, zasypany głazem.
Skoro się dało, poszedł do ołtarza,
Zbudował chatę, jął się pracy. Wraża
Ziemia pod ręką jego wraz się zmieni
W złociste łany i w smugi zieleni...
Prawicę skrywał, wchodząc do świątyni,
Ale u siebie, na swym gruncie, doma
Więcej palcami zdzierżył dziewięcioma,
Niż inny, mając ich dziesięć, uczyni.
Wtem wezbrał potok... Ledwie uszli z życiem...
On bez namysłu wziął się do roboty,
I, gdy jesienią liść opadał złoty,
Schludna już chatka stała pod pokryciem
Na stoku góry... Potok nie zabierze,
Lecz przed lawiną zali się ustrzeże? —
W dwa lata później zwiał ją śnieg; on przecie
Zaczął znów kopać, walić, ciosać znowa,
I, gdy zimowe nadeszły zamiecie,
Świeża chałupa była już gotowa.
Miał też trzech synów — dzielne trzy chłopaki
Trzeba ich było posyłać do szkoły;
Droga się mocno dawała we znaki:
Wąska ścieżyna szła górskiemi czoły.
Jak się urządzić? Starszego na sznurze
Ciągnął, gdy nie mógł już piąć się po skale, A zaś dwóch młodszych na ręku wytrwale
I karku dźwigał po spadzistej górze.
Biegł rok za rokiem... Czyż się odpłacili
Zacnemu ojcu dorośli synowie?
Za morzem żyją w dostatkach tej chwili,
Ani rodzina, ani kraj im w głowie.
Człek to był ciasny. Nie wybiegał wzrokiem
Poza swe płoty... To, co w naszej duszy
Umie się echem odezwać głębokiem.
Nigdy mu silniej wnętrza nie poruszy.
Ojczyzna, naród — wszystko, co jest święte,
Było dla niego jakby w mgłach poczęte.
Zato pokorę, pokorę krył w łonie,
Odkąd miał, widać, w pamięci, że nieba
Strasznem mu piętnem naznaczyły skronie,
I że prawicę wciąż mu chować trzeba...
Podeptał prawo? Być może, być może!
Lecz coś istnieje jeszcze ponad prawem,
Jako ten ogień, w którym oto gorze
Szczyt Glittersindu nad mroków mgławiskiem.
Obywatelem był złym... dla kościoła
I państwa drzewo bezowocne zgoła...
Lecz w swoich górach, w swojem kółku ciasnem,
Tam był on wielki; żył swem życiem własnem.
Nie przytłumiła w nim ta walka znojna
Tonów wrodzonych... Więc spokoju siła
Miej, wojowniku, którego zrodziła,
A i złamała drobna, chłopska wojna.
Nikt z nas obecnych wciskać się nie będzie
W jego wnętrzności. Powołan na sędzię
Jest Bóg... Lecz myślę, iż to go nie czeka,
By miał przed Panem stać jako kaleka.

(orszak pogrzebowy rozprasza się, pozostaje tylko Peer Gynt)
PEER: To mi jest prawdziwa chrześcijańska wiara!

Słowa te mi fałszem, ni trwogą nie brzmiały.
A przytem i morał: „Niech każdy się stara,
By zawsze był sobą” — Sens kazania cały,
Sam przez się już wielki, godzien jest pochwały.

(patrzy w otwarty grób)

A czyż to nie on się okaleczył zdradnie,
Gdym ja ścinał drzewo tam, w lesie? Któż zgadnie?
Gdybym ja tak nie stał przy tym druha grobie,
Gotówbym pomyśleć, że sam leżę sobie
I słyszę te księże, te pochwalne słowa.
Piękny, chrześcijański obyczaj się chowa
W takiem przypomnieniu ludzkiego żywota.
Sambym się ucieszył, gdyby tak ochota
Wzięła kiedyś księdza powiedzieć słów kilka
I nad moim dołem, gdy przyjdzie ta chwilka.
Prawda, człek się jeszcze dość naprzekomarza
Z życiem, zanim przyjdzie w gości do grabarza.
Lecz dobrze, gdy myśl się i tego uczepi,
Gdyż Pismo powiada: „Co lepiej, to lepiej!”
Albo w innem miejscu: „Przyjdzie i na ciebie!”
Lub też: „O czcigodnym podumaj pogrzebie!”
Człowiek zawsze znajdzie pociechę w kościele;
Do dzisiaj ja zbyt go nie ceniłem wiele,
Ale teraz czuję, jak się serce zmieni,
Gdy słyszy, co mówią szlachetni uczeni,
„Że jaki siew, takie i żniwa”. Prawdziwie,
Trzeba wciąż być sobą na tej ziemskiej niwie,
Swojego pilnować i zawsze i wszędzie,
Czy to rzecz doniosła, czy też nikła będzie.
A, chociaż ci nawet szczęście nie posłuży,
Zostanie ci honor, żeś w ziemskiej podróży
Żył według nauki... Teraz dalej w drogę!
Acz stroma, i wąska, i budząca trwogę, Stary Peer Gynt świadom jest tej prawdy jednej:
Będzie, czem był dotąd: cnotliwy, choć biedny.

(odchodzi)

Zbocze, a na niem wyschnięte łożysko potoku.

Zwalony młyn przy potoku, ziemia poryta — naokoło ślady zniszczenia. Wyżej, na wierzchu, wielka zagroda chłopska. Na wierzchu w dziedzińcu zagrody odbywa się licytacja. Wielki tłum ludu. Pijatyka i krzyki. PEER GYNT
siedzi w dole, na kupie gruzów wpobliżu młyna.

PEER: Tam, czy zpowrotem, droga ta sama,
Jedna ku wejściu i wyjściu brama.
Czas niszczy wszystko, potok wysycha...
„Obejdź” — rzekł Krzywy... Daremna tu pycha.
CZŁOWIEK W ŻAŁOBIE:
Samo już tylko zostało śmiecie.

(spostrzega Peer Gynta)

Ktoś obcy... Szczęść Boże! A skąd to idziecie?
PEER: Widzę, zabawa... I wam szczęść Boże!
Czy to wesele, czy chrzciny może?
CZŁOWIEK W ŻAŁOBIE:
Raczej święcenie domu się czyni,
Zaś panna młoda w robaczej skrzyni.
PEER: Jest dla robaka godna biesiada.
CZŁOWIEK W ŻAŁOBIE:
To koniec pieśni; tak się to składa!
PEER: Każda tak pieśń się kończy, mój człeku.
A pieśń to wielce stara — znam ją od wieku.
DWUDZIESTOLETNI: (z tygielkiem w ręku)
Patrzcie, com kupił, patrzcie, łobuzy:
Peer Gynt w tem odlewał swe srebrne guzy!
INNY: Ja za cały szeląg kupiłem kiesę.
TRZECI: A ja za półpięta ten worek niesę. PEER: Peer Gynt? Co zacz to?
CZŁOWIEK W ŻAŁOBIE: Jest sprawa taka:
Był krewnym zmarłej, a i Aslaka.
CZŁOWIEK W SZAREM UBRANIU:
Ze mną pamięć twoja czyli jest w zwadzie?
CZŁOWIEK W ŻAŁOBIE:
A masz ty w pamięci ten śpichrz w Haegstadzie?
CZŁOWIEK W SZAREM UBRANIU:
Tak, tak, zabawna to była sztuka!
CZŁOWIEK W ŻAŁOBIE:
Zda mi się, że ona i śmierć oszuka.
CZŁOWIEK W SZAREM UBRANIU:
Chodźmy, mój szwagierku! Kielich na zgodę!
CZŁOWIEK W ŻAŁOBIE:
Djabeł ci szwagierkiem! Szwagrostwo zbyt młode!
CZŁOWIEK W SZAREM UBRANIU:
Co się nam kłócić! Widzę najpewniej,
Żeśmy tutaj wszyscy Piotra Gynta krewni,

(obaj odchodzą)

PEER: (pocichu)
Wszędzie znajomi.
MŁODY CHŁOPAK:

(za odchodzącym człowiekiem w żałobie)

Aslaku miły,
Nie pij-że za wiele, bo i z za mogiły
Porządne ci wały macierz dać gotowa!
PEER: (wstaje)
Trudno jakoś wierzyć w agronomów słowa,
Że ziemia wonniejsza, im głębiej się kopie.
CHŁOPAK: (ze skórą niedźwiedzią)
Kot z Dowru! Ta skóra przecenna, rzadka,
W Boże Narodzenie zjadła podjadka. INNY: (z czaszką rena)
To cap jest potężny, na którym — wiesz, chłopie —
Peer Gynt po Gendyńskiej zjeżdżał kiedyś skale.
TRZECI: (z młotem w ręku, woła za oddalającym się człowiekiem w żałobie)
Znasz młot, Aslaku, którym tak wspaniale
Wyganiałeś djabła z łupiny orzecha?
CZWARTY: (z próżnemi rękoma)
Mac Moen! patrz, czapka niewidka, ta, w której
Peer Gynt wraz z Ingrydą uniósł się do góry!
PEER: Chłopcy, dajcie wódki! Jedna to pociecha
Dla starca, któremu została starzyzna
Na sprzedaż...
CHŁOPAK: Cóż sprzeda? Niechże nam się przyzna.
PEER: Mam ci ja królewski pałac w Rondenie,
Sprzedam go — kto kupi po niskiej cenie?
CHŁOPAK: Dla mnie wart jest guzik!
PEER: Żarty i przechwałki!
Za tanio, mój bracie! Napij się gorzałki!
INNY: Wesoły ten stary!

(gromada zbiera się naokoło niego)

PEER: (wywołuje) O, tutaj mój siwy!
Kto kupi?
JEDEN Z TŁUMU: A gdzie on?
PEER: Śród dalekiej niwy —
O tam — na zachodzie, kędy słońce gaśnie;
A wiecie, cwałuje, że sam Peer Gynt właśnie
Tak się na swych kłamstwach cwałować nie waży!
GŁOSY: Cóż tam jeszcze więcej macie do sprzedaży?
PEER: Jest złoto i błoto! Niewiele mi, sądzę,
Da i dziś, kupione gdzieś za psie pieniądze!
CHŁOPAK: Wywołuj, co dalej?
PEER: Mam też sprzedać chętkę
Me sny o psałterzu: oddam je za wędkę! CHŁOPAK: Do licha ze snami!
PEER: Jest cesarstwo moje!
Rzucam je! Chwytajcie, toczcie o nie boje!
CHŁOPAK: Czy razem z koroną?
PEER: Z najcudniejszej słomy!
Przyda się każdemu władcy znak widomy!
Jest siwy włos starca, jest dalej purchawka,
Jest broda proroka, wspaniała zabawka!
Oddać ja to wszystko człowiekowi mogę,
Co wskaże mi napis: „Tędy masz swą drogę!”
WÓJT: (który przybył tymczasem)
Precz mi się z tem wszystkiem, człeku, wynieście,
Jeżeli nie chcecie spocząć w areszcie.
PEER: (z kapeluszem w ręku)
Owszem, ale wprzód mnie objaśnij, panie,
Co zacz Peer Gynt był?
WÓJT: Głupie gadanie...
PEER: Bynajmniej! Znają go tu wszyscy...
WÓJT: Pono
Bajarz był okrutny...
PEER: Co, bajarz?
WÓJT: Mówiono,
Że co tylko bywa wielkiego na ziemi,
On to niby siły wykonał własnemi —
Tak bajał każdemu... Przepraszam, iść muszę...

(odchodzi)

PEER:
Gdzież ten dziwny człowiek podział swoją duszę?
STARSZY CZŁOWIEK:
Wyjechał za morze, w cudzoziemskie kraje, —
Dobrze się nie wiodło i zmarł, jak się zdaje,
Na haku... PEER: Na haku? Ano, moi mili,
Widzę, że był sobą do ostatniej chwili.

(kłania się)

Teraz mi żegnajcie! Dank za to i owo.

(idzie kilka kroków naprzód, znów się zatrzymuje)

A może w podziękę wygłosić wam słowo —
Jakąś historyjkę, zacna moja dziatwo?
KILKU: Znasz jaką?
PEER: I owszem, pójdzie to dość łatwo.

(przybliża się, twarz jego przybiera jakgdyby obcy wyraz)

Hen, w San Francisko szukałem złota;
Tam się kuglarska zbiera hołota,
Wyprawiająca różne łamańce!
Jeden na skrzypcach grywał nogami,
Ten na kolanach tańczył przed nami
Jakieś gwałtowne hiszpańskie tańce.
Trzeci znów, słyszę, wiersze układał,
Gdy mu na głowę młot ciężki spadał...
Zjawił się i djabeł, chciał, jak innych wielu,
Popróbować szczęścia na takiem weselu.
A zaś jego sztuka polegała na tem,
Że przed zgromadzonym miał pokazać światem,
Iż potrafi kwiczeć, jak świnia. Nikomu
Nieznany z nazwiska do zabawy domu
Ściągał tłum samą li swą osobliwością.
Wielka się ciekawość udzielała gościom,
To też sala za wsze bywała pełniutką...
Wystąpił — fałdzistą okryty narzutką —
Trzeba się drapować, jak mówią niemiaszki;
Ale pod zarzutką — takie to są fraszki! —
Przytulał do piersi swojej młode prosię,
No, i przedstawienie, wiecie, zaczęło się:
Czart uszczypnął świnkę, świnka zakwiczała...
Że tak się wyrażę, historja to cała
Wyfantazjowana, aby należycie
Przedstawić zebranym rzecz o świńskim bycie,
Jakim jest skrępowan, a jakim swobodny...
Wkońcu tak swe prosię ten artysta godny
Uszczypnął, że kwikło, jakgdyby je dźgano, —
Potem on się skłonił i wraz odszedł... Ano,
Dawało to powód do rozstrząsań. Jedni
Z fachowców mówili: „Kunszt to niepośledni,
Ale tak, jak wszystko, godzien jest nagany,
Jako i pochwały. Zbyt wystudjowany
Był koniec, gdy prosię ginęło od cięcia.
Zresztą, i ogólnie wziąwszy, kwik prosięcia
Brzmiał coś nazbyt cienko.” — Zaś każdy to gada,
Jak w świńskich pomrukach tych była przesada...
Tak... Powywracali kunszt djabła nanice,
Bo, głupi, nie umiał pochlebiać publice.

(kłania się i odchodzi. Tłum ogarnia niepewne milczenie)

Wilja Zielonych Świątek.

Las górski. W pewnem oddaleniu na kawałku karczowiska mała chata. Nad drzwiami jelenie rogi.

PEER: (przedziera się przez gąszcze i zbiera dziką cebulę)
Oto stanowisko! Lecz cóż będzie dalej?
To, co jest najlepszego. Takiej ja się prawdy
Trzymałem do końca i wszędy i zawdy.
Od samego, mówię, rzymskiego Cezara
Aż do trawożercy Nebukadnezara,
Zaczem się na biblji kończy moja praca,
Na łono macierzy cny staruszek wraca.
„Ze ziemi powstałeś!” — mówi Pan... Człek słucha.
Trzeba też pochodzić koło swego brzucha!
Lecz czem go tu napchać? Tym korzonkiem z ziemi,
Cebulą? Nie syci! Wolę ja swojemi
Nastawić rękami sidełka... To cenię!
Woda jest w potoku. A więc mnie pragnienie
Nie zmoże. Dalibóg, jak na zwierza w lesie,
Żyję po królewsku! A gdy wiatr przyniesie
I oną śmierć ku mnie — kiedy?... nikt to nie wie —
Ulokuję kości swe w dziurawem drzewie.
Jak niedźwiedź zagrzebię liśćmi i na korze
Wielkiemi zgłoskami napis ten położę:
„Zwierzę czworonożne, Peer Gynt tutaj leży,
Cesarz znamienity wszystkich innych zwierzy”.
Cesarz?

(śmieje się w duchu)

Stare brednie! Jeszcze-ć myśl ta hula
Po głowie! — Tyś — cesarz? Nie, tyś jest cebula!
Teraz cię, mój Pietrze, obłupię! Daremnie
Wrzeszcz i krzycz, nie znajdziesz miłosierdzia we mnie!

(bierze cebulę i zdejmuje z niej łupinę po łupinie)

Ta wierzchnia łupinka w strzępach — o to chodzi —
To biedny rozbitek na strzaskanej łodzi.
Ta druga tak wątła skórka pasażera —
Z niej ci już wyraźnie Pieter Gynt wyziera.
W tej z swem „ja” zamieszkał poszukiwacz złota:
Chcesz z niej się wycisnąć? Daremna robota!
Już go dawno niema, jeżeli był kiedy.
Tą twardą, odgiętą, może być od biedy
Łowca fok w zatoce hudsońskiej... Ta znowu
Podobna koronie — dziadowskiego chowu.
Precz z nią! W tej tu silnej, a krótkiej znajdziecie
Badacza, po dawnym chodzącego świecie;
Ta świeża, soczysta, to prorok nielada,
Cuchnący od kłamstwa, jak Pismo powiada...
Aż ci gryzie oczy, taki zapach krzepki!
A ten zasie listek wilgotny i lepki
To ów pan bogaty, co życia używa!
Ta, jakby wrzodami osiana pokrywa,
Może za murzyna uchodzić i księdza,

(odrywa kilka naraz)

Co, łupa za łupą? A cóż to za nędza!
Do jądra nie dotrzesz?...

(rozbiera całą cebulę)

Nie! Mocy najświętsza!
Do ostatecznego choćbyś dotarł wnętrza,
Nic, prócz łup, nie znajdziesz! Pracy twojej szkoda!
Coraz to niklejsze!... Ma dowcip przyroda.

(odrzuca resztę)

Niech czart to przeżuwa... Nie dla nas te myśli!
Niejedni bez zmysłów z tych dociekań wyszli!
Coprawda, nic z tego mnie się stać nie może:
Dobrze mnie podpiera moje czworonożę!

(drapie się w kark)

Osobliwym łowem zda mi się to życie!
Polujesz na lisa, wiesz, gdzie ma ukrycie,
Snać go już schwyciłeś, a on zęby szczerzy
I znika do innych, nieznanych ci leży —
Ot, hultajska dusza!...
(przeciera sobie oczy) Ten las? Ta chacina?
Coś mi się tej chwili jakoś przypomina —
Jakbym znał ten domek — Te rogi jelenie,
Przybite nad drzwiami... Dziwne przypomnienie...
A ta panna morska o rybim ogonie
Od pępka... Nie! Nigdy! Palą mi się skronie!
To nie panna morska!... Te gwoździe... zawory...
Zamki przeciw chochłom, przeciw myśli chorej!
SOLWEJGA: (śpiewa w chacie)
Co żyje, świąteczny przywdziewa dziś strój —
Powrócisz z swej drogi, powrócisz,
Ty chłopcze mój?
Zbyt jest daleki
Kres dla twych stóp;
Ja czekam wieki,
Czekam po sam grób!...
PEER: (Podnosi się milczący i śmiertelnie blady)
Ktoś, co zapomniał — i ktoś, co w wierze trwał!
Ktoś, co się stracił — i ktoś, kogo nie zgubił szał!
O grozo! To nigdy nie zmieni się, ach!
O trwogo !... Tu mego cesarstwa był gmach!...

(znika w lesie)

Noc — las sosnowy.

W lesie szalał pożar. Milami widać spalone pnie. Ponad ziemią snują się tu i ówdzie białe mgławiska.

PEER: (zziajany biegnie lasem)
Mgły, popioły, kłęby prochu
Niech się wznoszą z pod twych stóp!
Z gnijącego wonią lochu
Pobielany postaw grób!
Sny, majaki, wiedza trupia
W piramidę niech się skupia,
Niech w fundament się uleży
Dla ohydnej kłamstwa wieży!
Miast poprawy i pokuty,
Tylko lęk i przestrach luty
Oby w napis się ułożył:
Petrus Gyntus Caesar stworzył.

(nadsłuchuje)

Co za płacze? Co za łkania?!
Jęki dzieci, czy też zmor?
Kłąb za kłąbem mnie dogania.

(odtrąca nogami)

Chcecie zamknąć mi znów tor?
KŁĘBY: Myśli my twoje!
Na ciężkie drogi,
Na znoje, boje,
Wątłeś dał nogi!
PEER: (obchodząc je) Jednemu-m ja życie dał...
Cham, koszlawe nogi miał!
KŁĘBY: Zamiast nam wzlatać
Pod niebios zręby,
Musim się splatać
W niciane kłęby!
PEER: (potyka się)
Precz, przeklęty kłębku, precz!
Ojca wikłać? Miła rzecz!

(ucieka)

SUCHE LIŚCIE: (uciekają, ścigane wiatrem)
Wieszcze my słowa:
Głosić je miałeś czas!
Pyłu niezdrowa
Miłość zgubiła nas!
Robactwo zjadło
Listki sieroce,
Nim schronić wypadło
Słodkie owoce.
PEER: Niech was, liście, to nie boli!
Dobry pognój z was dla roli.
SZUM W PRZESTWORACH: Jesteśmy pieśnie!
Twoim byłyśmy tchem,
Aleś przedwcześnie
W wnętrzu nas stłumił swem!
Jak najłaskawiej
My w duszy twej czekały...
Dziś na nic trud jest cały —
Niech jad cię zdławi!
PEER: Was niech zdławi! Głupia chuć!
Gdzie był czas, by wiersze kuć?!

(przedziera się przez krzaki)

KROPLE ROSY: (ściekają z gałązek)
Jesteśmy łzami.
Gdzież twe zachody,
Ażeby nami
Roztapiać lody?
Dziś z pod powieki
Nie spłyną-ć rzeki;
W lód się zmieniły,
Nie mają siły!
PEER: Napłakałem się w Rondenie —
Łzy nie będą w żadnej cenie!
ŹDŹBŁA POŁAMANE: Jesteśmy czyny.
Twą było rzeczą
Mieć nas, jedyny,
Pod swoją pieczą!
Na sąd ostateczny
Zjawimy się wraz;
Znój czeka cię wieczny,
Żeś zdradził nas.
PEER: Któżby, błazny, człeka winił,
Za to, czego nie uczynił!

(ucieka w największym pośpiechu)

GŁOS AASY: (zdala) Ładnieś powoził... Fe
Z sankami-ś w rowie legł!
A niech cię bierze złe!
Dzień cały padał śnieg —
W strasznym mnie gnałeś wietrze!
Gdzież pańskie te pałace?
Do piekła z tobą, Pietrze,
Za taką kiepską pracę!
PEER: Lepiej uciec! Czyste śmiechy:
Dźwigać jeszcze czarcie grzechy!
Nato chyba — nie, nie kłamię —
Zbyt jest słabe moje ramię!

Inna część lasu.

PEER: (śpiewa)
Grabarz! Gdzie grabarz? Łotrzy obleśni!
Niech mi zaskomlą cmentarne pieśni!
Krepę żałobną do kapelusza —
Czeka na pogrzeb niejedna dusza.

(ODLEWACZ GUZIKÓW z pudłem, narzędziami i wielkim tyglem nadchodzi boczną drogą)

ODLEWACZ: Dobry wieczór, stary!
PEER: I wam niech będzie!
ODLEWACZ:
Dokąd-że to zmierzasz w tak szybkim pędzie?
PEER: Ku cmentarzowi.
ODLEWACZ: Ejże! W tej porze?
Lecz za przeproszeniem — nie Peer to może?
PEER: Peer Gynt, jak mówią.
ODLEWACZ: Szczęście mi służy,
Bo po niego właśnie jestem w podróży...
Muszę go...
PEER: Co musisz? I w jakim celu?
ODLEWACZ: (wskazując na warzechę)
Jestem odlewaczem, mój przyjacielu,
Muszę cię do swego włożyć tygielka.
PEER: Poco?
ODLEWACZ: Ano, widzisz, sprawa niewielka:
Muszę cię przetopić...
PEER: Przetopić? Człeku!
ODLEWACZ: Tak, co się odwlecze, to nie uciecze:
Grób gotów i trumna już zamówiona,
Robactwo się rozhula śród twego łona,
Ale twoją duszę, najoczywistsza,
Mam zabrać w imieniu mojego Mistrza.
PEER: Jakto? Tak zaraz?... Bez zapowiedzi?...
ODLEWACZ: Taki jest obyczaj, iże sąsiedzi,
Gdy pogrzeb się zdarzy, lub przyjdą chrzciny,
O święcie tem głośnej nie ślą nowiny,
Jeno zapraszają wszystkich w cichości,
Wprzód nie uprzedziwszy swych miłych gości.
PEER: Prawda... przepraszam... Człek się zatacza...
Ktoś ty?
ODLEWACZ: Guzików masz odlewacza.
PEER: Tak, wabiów pisklę ma ilość mnogą!
Spójrz, Pietrze, spójrz, jaką kroczymy drogą!
Spójrz, dokąd doszliśmy! Lecz, starcze luby,
Ja czegoś lepszegom wart, a nie zguby!
Godniejszy ze mnie człowiek, niżby się zdało,
I czynów spełniłem dobrych niemało.
Najwyżej tom jest nicpoń — racz to rozważyć —
Nie grzesznik, co w tyglu twym ma się smarzyć.
ODLEWACZ:
W tem sęk! Grzesznikiem w wyższem znaczeniu
Nazwać cię nie można, więc też, mój leniu,
Piekła mieć nie będą z ciebie pociechy:
Odrazu się dostaniesz do mej warzechy.
PEER: Tyglem, czy też piekłem zwij to sto razy,
Dla mnie wszystko jedno: skały, czy głazy!
Odejdź precz, szatanie!
ODLEWACZ: Za moje myto
Lżysz mnie? Zali myślisz, że mam kopyto?
PEER: Kopyto, czy lisie łapy, to wszystko jedno!
Precz! Ja już poznałem twych błazeństw sedno!
ODLEWACZ: Widzę, jesteś w błędzie, druhu uparty!
Obaj my nie mamy czasu na żarty.
Dotrzyjmy odrazu do rzeczy jądra:
Z twych ust popłynęła uwaga mądra,
Żeś nie jest grzesznikiem potężnej miary,
Lecz zaledwie średnim...
PEER: Tak jest, mój stary.
Jakoś się to słyszy... rzecz prawie zbożna...
ODLEWACZ:
Boć cię zbyt cnotliwym nazwać nie można.
PEER: Ja tego nie pragnę, z tem mi niezdrowo,
ODLEWACZ:
Jesteś czemś pośredniem — ni to, ni owo...
Bo, widzisz, grzeszników na wielką skalę
Na świecie dzisiejszym nie spotkasz wcale...
Brnąć w błocie, cóż to znaczy, mój panie miły:
Grzechowi trza powagi, potrzeba mu siły!
PEER: Tak, rzekłeś słusznie! Szalejże, człowieku,
Jako ci opętańce z dawnego wieku!
ODLEWACZ:
A tyś się z grzechem ciaćkał w sposób dziecięcy —
PEER: Na sukni był mi plamą i niczem więcej.
ODLEWACZ:
I tu się zgodzim z sobą... Więc nie są zgoła
Dla tych, co lubią błocko, siarka i smoła.
PEER: A zatem już mnie kara minęła wszelka.
ODLEWACZ:
A zatem do mojego pójdziesz tygielka.
PEER: Czyście na te dziwne wpadli zwyczaje,
Gdy ja cudzoziemskie zwiedzałem kraje?
ODLEWACZ:
Zwyczaj to jest stary, jak stworzenie węża;
Dzięki niemu wszystko, co dzielne, zwycięża.
Znasz przecie rzemiosło, znasz takie wyniki,
że czasem z tygielka wychodzą guziki
Bez uszek... Cóż wtedy zrobiłbyś, mój panie?
PEER: Ano, preczbym rzucił!
ODLEWACZ: Tak jest, na rzucanie
Jan Gynt byłci zawsze ponad miarę łasy,
Dopóki we worku starczyły zapasy!
Ale Mistrz nie stanie w rozrzutników rzędzie,
Dlatego się zawsze silnie trzymać będzie.
Nigdy mu na chwilę nie wpadnie do głowy
Rzucać to, co warte jest, jako surowy
Chociażby materjał... Na karuzeli świata
Miałeś być błyszczącym guzikiem — bogata
Ozdoba — lecz guzik ulał się bez ucha...
Powrócić więc musisz, jako masa krucha,
Do tygla...
PEER: Czy myślisz przetapiać mnie społem
Z lada jakim Walkiem, z lada Kubą?... Czołem!
ODLEWACZ:
Owszem, myślę o tem, jako mi wypadnie;
O tem już niejeden przekonał się snadnie.
W mennicy, w Kongsbergu, tak samo się dzieje
Z groszem, co go różne wytarły koleje.
PEER:
Ależ to jest sknerstwo, sknerstwo, że aż boli!
Puść mnie, bracie drogi, ze swojej niewoli!
Guziczek bez uszka, moneta wytarta,
Cóż ona dla Mistrza twojego jest warta?
ODLEWACZ:
Z uszkiem, czy bez uszka, z stemplem, czy też gładka,
Metalu zatrzyma wartość do ostatka.
PEER: Nigdy! Mówię, nigdy! Rękami, nogami
Bronić ci się będę! Koniec między nami!
Wolę wszystko inne.
ODLEWACZ: Jakto? Czego-ć trzeba?
Wszakże nie masz skrzydeł, by się wzbić do nieba.
PEER: O, ja jestem skromny, w skromności jedyny,
Ale z „ja” swojego nie oddam ni krztyny!
Jak wam każe prawo, sądźcie moje życie,
Zróbcie mnie chodzącym na końskiem kopycie,
Na sto lat mnie skażcie, gdy na mniej nie można
Ja zniosę to wszystko! Boć zresztą jest zbożna
Każda nasza boleść — tak — tak — jest moralna
I chyba nie bardzo tak piramidalna!
Jest to czas przejściowy, jako Pismo głosi,
I jako lis powiedział... Człowiek się nie prosi —
Chwila obrachunku przyjdzie sama z siebie, —
W rozpaczy się strasznej człowiek nie zagrzebie,
Owszem, ma nadzieję, że mu się poszczęści.
Lecz tamto? Na Boga! W jakieś obce pięści
Dostać się, by człeka gniotły, niby glinę...
Nie, już ja dziękuję za taką godzinę,
W której ja Gyntowskie zginąć ma tak marnie...!
Te twoje tygielki, twoje odlewarnie,
Które mają z gruntu przetopić mą duszę —
Nie, przeciwko temu ja się zastrzec muszę!
ODLEWACZ: Ależ, drogi Pietrze, naco tyle wrzawy
Dla takiej drobnostki, dla tak nikłej sprawy?
Nigdyś nie był sobą, więc cóż ci się stanie,
Że niby masz umrzeć? Rzuć to ujadanie!
PEER:
Co?... Nie byłem sobą? Toć to śmiechu warte!
Piotr Gynt był czem innem, hę? Stawię na kartę
Wszystko, jeśli kłamię! Bzdury, czyste bzdury,
Panie Odlewaczu! Jeśli do natury
Zabierzesz się mojej, dotrzesz aż do środka,
Piotra, tylko Piotra oko twoje spotka!
ODLEWACZ:
Nie, to niemożliwe! Wszak rozkaz mój wieści:
Żądaj Piotra Gynta, gdyż szedł przeciw treści
Swego powołania; produkt nieudany,
Przeto w tyglu twoim doznać ma przemiany.
PEER: Brednie! Chyba inna ma to być persona!
Może to jest Erazm, lub też postać Jona!
ODLEWACZ:
Przeze mnie oddawna już są przetopieni!
Dajże spokój żartom, żart ten nic nie zmieni!
PEER:
Byłbym chyba błaznem! A gdy dzień jutrzejszy
Wykaże pomyłkę, któż twą winę zmniejszy?
Wszak odpowiedzialność spadnie li na ciebie.
Któż cię z tego błota, panie mój, wygrzebie?
ODLEWACZ: Ja to mam na piśmie —
PEER: Więc mi nie skąp zwłoki!
ODLEWACZ: Naco?
PEER: Przeprowadzić chcę dowód głęboki.
Żem przez całe życic był sobą, boć właśnie
O to wynikają wszystkie nasze waśnie.
ODLEWACZ: Dowód? W jaki sposób?
PEER: Rzecz najoczywistsza:
Świadectwa, atesty!
ODLEWACZ: Chcesz li mego Mistrza
Durzyć?
PEER: Nie, bynajmniej, dowodami służę,
Boć trzeba się poddać jakiejś procedurze.
Tylko ty mi pożycz mego „ja” na chwilę!
Człowiek raz się rodzi i radby też mile
Pożyć sobą dalej... Zgoda?
ODLEWACZ: Ja się godzę:
Spotkam na najbliższej rozstajnej cię drodze!

PEER: (znika z pośpiechem)
Kawał dalej w lesie.

PEER: Tak, czas to pieniądz! Wie człek to mnogi,
Lecz gdzie najbliższe rozstajne drogi?
Czy są tu blisko, czy też gdzie wdali?
Pod memi stopy ziemia się pali!
Świadectwo! Świadectwo! Któż mi je przyniesie?
Chyba ja świadków nie znajdę w tym lesie!
Tandetny świat to! Kiepskie ustawy,
Kiedy człowiek chce dowieść swej jasnej sprawy.

(STARZEC pokrzywiony, z kosturem w ręku i workiem na plecach drepce przed nim)

STARZEC: (staje)
Wspomóż mnie, panie, w tej mojej nędzy!
PEER: Przepraszam — brak mi drobnych pieniędzy.
STARZEC: Rety! Królewicz Pietrek!...
PEER: A kto ty?
STARZEC: Starca z Rondenu pomnisz, mój złoty?
PEER: Ty?
STARZEC: Starzec z Dowru! A juści, juści!
PEER: Co? Starzec z Dowru...?
STARZEC: Bieda nie puści,
Kogo raz schwyci w te swoje szpony...
Na psy zeszedłem...
PEER: Z tronu-ś strącony?
STARZEC:
Żebrak! Obskubany docna, tak jest, do cna!
Pustki mam w żołądku, a chęć jadła mocna.
PEER:
Hura! Mam już świadka! Przedobrego świadka!
STARZEC: Królewicz posiwiał!...
PEER: Drogi teściu! Latka
Nigdy nie żartują! Jedzą! Będę szczery:
Bierz licho te wszystkie prywatne afery...
Wszelkie familijne porzućmy dziś spory...
Wówczas byłem głupi, na umyśle chory...
STARZEC:
Nie, nie! Mój królewicz był poprostu młody,
A wówczas człek żadnej nie rozumie szkody!
Owszem, mój królewicz nad wyraz był mądry...
Skarżyć się nie trzeba, że się pozbył flądry,
Która wkrótce z innym...
PEER: Ejże? Moja miła?...
STARZEC:
Tak się czysto pięknie wkrótce rozpuściła...
Teraz żyje z Trondem...
PEER: Z jakim Trondem? Proszę...
STARZEC:
Z chochołem z Wakfieldu dzieli swe rozkosze.
PEER:
Aha! Z tym, któremu — chwalić mi niebiosa!­ —
Trzy tęgie juhaski sprzątnąłem z przed nosa.
STARZEC:
Wnuk mój wyrósł, stłuściał; po caluśkim kraju
Rozsiał swe potomstwo...
PEER: Ano, baju baju...
Lecz cóż mnie ta zgraja obchodzi w tej porze?
Jestem, że tak rzekę, w nieświetnym humorze,
Z którego wydostać mógłbym się nareszcie,
Wsparty na świadectwie, czyli na ateście.
Jeśli mój dziadunio ma głowę na karku
I raczy dopomóc, juści bez podarku
Nie pójdzie ode mnie...
STARZEC: Co? Przydać się mogę
No i... dokumencik otrzymam na drogę?
PEER:
Owszem... Jeno wiecie, z gotówką w tej chwili...
Sam się muszę kręcić... A więc, moi mili,
Macie jeszcze w głowie ów wieczór w Rondenie,
Kiedym wam powiedział, jako się ożenię.
STARZEC: Panie królewiczu, ja nie chcę...
PEER: No, czuły
Bynajmniej nie jestem na żadne tytuły!
Dość tego!... Przypomnieć łatwo sobie możem.
Jakeście mnie chcieli oślepić swym nożem,
Aby Piotra Gynta zmienić na podjadka...
Wszak ja się broniłem wówczas do ostatka?
„Tego chcecie? — rzekłem — więc adieu, miłości,
Potęgo, zaszczyty! Pragnę jak najprościej
Być zawsze li sobą całe moje życie!”
Czy to pamiętacie? Czy to poświadczycie?
STARZEC: Przenigdy!
PEER: Dlaczego?
STARZEC: Toć pan nie wymaga
Bym krzywo przysięgał...? Wszak to czysta blaga,
Pan przecie pamięta, jak się ubrał w spodnie
Podjadków i potem pokosztował godnie
Naszego napoju?
PEER: Umieliście kusić...
Lecz w sprawach stanowczych zmóc mnie i przymusić?
Nie!... I potem właśnie poznaje się męża!...
Koniec wieńczy dzieło! Tak, koniec zwycięża!...
STARZEC:
Dobrze, żeś przypomniał koniec, drogi Pietrze!
PEER: Jakto?
STARZEC: A niech trochę pamięć ci się przetrze:
Kiedyś nas opuszczał, zapisałeś hasło
Za uchem, co odtąd w tobie już nie zgasło.
PEER: Hasło?
STARZEC: Przekonanie, wielkie przekonanie,
Mocne...
PEER: Przekonanie?
STARZEC: To, które nas, panie,
Odróżnia od ludzi: „Poprzestań na sobie,
Podjadku!”
PEER: „Poprzestań na sobie”?...
STARZEC: Nie zrobię
Nic złego, mówiący, że te wyrazy
Już się przemieniły w twe drogowskazy.
PEER: W moje? Peer Gynta?
STARZEC: (płaczliwie) Takaż to zapłata!
I, choć to przez całe ukrywałeś lata,
Żyłeś, jak podjadek! Mojemu to słowu
Zawdzięczasz, żeś mężem prawdziwego chowu!
Teraz się nadąłeś, pycha cię rozparła
Przeciw tym, co męża uczynili z karła.
PEER: Poprzestań na sobie! Podjadek i sobek!
Nie, to chyba podstęp! Ładny mi dorobek!
STARZEC: (wyciąga zwój starych gazet)
Myślisz, że nie mamy swych gazet? Kochanku,
Twoją one chwałę pieją bezustanku...
Czerwone na czarnem: „Kurjer z Łysej góry” —
Dziennik bardzo wzięty — tu „Straż Narodowa”...
Proszę cię, przeczytaj te uwielbień słowa,
Któremi te pisma obsypują Peera
Od chwili, gdy nasza uznała go sfera.
Tu jest coś z podpisem — o! — „Końskie kopyto,”
A takie wyraźne, jakby je wyryto:
„Na czem podjadkowo — narodowa nasza
Zasadza się dusza?” Autor nasz wygłasza,
Że rogi i ogon nie są znów konieczne,
Że tu idzie raczej o pierwiastki wieczne,
Wewnętrzne: „Poprzestań na sobie! — To właśnie
Jest cechą podjadka!” a i że nie gaśnie
To hasło, ty jesteś wybitnym dowodem.
PEER:
Ja mam być podjadkiem? Ja z twoim narodem?...
STARZEC: Juści, nieinaczej! Tak czytam w gazecie.
PEER:
Więc kiedym mógł pozostać w waszym zamku, — wiecie,
Pocom rzucił spokój wygodny w Rondenie?
Pocom się rozbijał o najlichsze mienie?
Pocom tak harował, poco — to ci mówię —
Niejedno w mej drodze podarłem obuwie?
Peer Gynt i podjadek!... Czyż w tem sens jest jaki?
Sam pomyśl!... Masz tutaj, kup sobie tabaki!
STARZEC: Królewiczu Pietrze!
PEER: A to mi mądrala!
Warjat, albo dziecko! Ruszaj do szpitala!
STARZEC:
Owszem, chciałem dawno, wyszłoby na zdrowie!
Jeno ci, powiadam, liczni potomkowie
Mej godnej córeczki całkiem się wyparli
Swojego praszczura! Z życia mnie odarli,
Mówią, że ja tylko w szpargałach istnieję!
Takto z przyjaciółmi! Ano, zwykłe dzieje!
Tylko, że już cała moja istność chora,
Gdy myślę, że we mnie świat widzi upiora!...
PEER: Drogi przyjacielu, takie to już czasy!
STARZEC: Poza tem, czy u nas są gdzie jakie kasy,
Jakie oszczędności, ochrony, przytułki?
Zresztą, trudno żądać, by podobne spółki
Licowały z naszym Rondenem.
PEER: I z owem
Djabelskiem „Poprzestań na sobie!”
STARZEC: Tem słowem
Gardzić nie wypada, królewiczu luby,
I jeżeli chcesz mnie ratować od zguby...
PEER: Źle mi się wybrałeś! Chaty, ni stodoły —
Jestem, że tak rzekę, całkowicie goły....
STARZEC:
Królewicz i goły...? Wybacz pan łaskawie...
PEER: Tak, królewiczowskie moje „ja” w zastawie!
A kto temu winien? Wy, zgrajo przeklęta!
Podłe towarzystwa człek długo pamięta...
STARZEC:
Więc to nadaremnie człek prośbami szasta?
Bywaj zdrów! Spróbuję dowlec się do miasta...
PEER: Cóż tam będziesz robił?
STARZEC: Ano, zawód zmienię:
Wstąpię do komedji: mają powodzenie
Typy narodowe!...
PEER: Szczęśliwej podróży!
Pozdrów tam ode mnie! Gdy szczęście posłuży,
I moje się nogi za tobą powloką...
Napisać chcę farsę, śmieszną a głęboką. —
Ano, panie bracie, zdążam już w twe ślady —
Tytuł: „Jak na świecie schodzi się na dziady”

(wybiega, próżno na niego woła starzec z Dowru)

Rozstajne drogi.

PEER: Teraz, albo nigdy! Pietrze Gyncie, dalej!
„Poprzestań na sobie” — to na twojej szali
Zaważyło dzisiaj!... Twoja łódź już ginie!
Ratuj się, jak możesz, abyś w tej godzinie
Nie przepadł, by jakieś mizerne rupiecie!
ODLEWACZ GUZIKÓW: (na rozstaju)
I cóż, Pietrze Gyncie? Czyż mi pokażecie
Atest?
PEER: Jakto? Znowu jesteś tu przede mną?
Ty, nienasyceńcze!
ODLEWACZ: Widzę twarz twą ciemną
I wiem, co to znaczy...
PEER: Dość takiej gonitwy!
Człek się tylko błąka.
ODLEWACZ: I nie wygra bitwy.
PEER:
Po nocy rzecz trudna — i to w ciemnym borze...
ODLEWACZ:
Tam jakiś staruszek... Zapytać go może?
PEER: Daj pokój! Pijany! Porządnie ma w głowie...
ODLEWACZ:
A przecież ja myślę, że cokolwiek powie...
PEER: Sza... Poco?
ODLEWACZ: Dwa słowa.
PEER: Dziękuję ci za nie
ODLEWACZ: Więc dotąd doszliśmy? Co?...
PEER: Jedno pytanie
Odpowiedz mi proszę, co znaczy właściwie
„Być sobą?”...
ODLEWACZ: O, wielce ja się temu dziwię,
Że pyta się człowiek, co to, jak na lato,
Doniedawna jeszcze...
PEER: Krótko, węzłowato!
ODLEWACZ: „Unicestwić siebie” oto treść rozkazu...
Ale może-ć trzeba lepszego obrazu?
Znaczy to, gdy walka naokoło warczy,
Wolę Mistrza nosić na bojowej tarczy.
PEER: Lecz, jeśli się nigdy dowiedzieć nie można,
Coby wola Mistrza oznaczała zbożna?
ODLEWACZ: To należy przeczuć.
PEER: Lecz złośliwe mary
Często nas ad undas wiodą wraz z sztandary
Naszemi...
ODLEWACZ: Tak, prawda! Ale gdzie jest życie
Bez tych przeczuć, Pietrze, tam ten na kopycie
Najłatwiej zarzuca swą piekielną wędę.
PEER: Dłużej ja się przytem upierać nie będę;
Z mojego „być sobą” zrezygnuję raczej,
Gdyż dowód jest trudny... Przeto pan wybaczy,
Jeżeli tej sprawy więcej nie poruszę.
Jednak, gdym tak pędził przez te leśną głuszę,
Czułem, że sumienia gniótł mnie but. „Do licha”.
Przecież jesteś grzesznik” — pomyślałem zcicha...
ODLEWACZ: Do tego samego mierzysz znowu celu...
PEER: Znaczy: wielki grzesznik, drogi przyjacielu;
I nietylko w czynie, lecz w słowie i chęci...
Juścić, zagranicą żyłem bez pamięci,
Nie po filistersku...
ODLEWACZ: Więc gdzież twoje grzechy?
Masz spis ich?
PEER: Poczekaj, udam się do klechy,
Wraz się wyspowiadam, wyznam mu, kim jestem,
I wrócę do ciebie z piśmiennym atestem.
ODLEWACZ:
Tak, gdybyś mi przyniósł, wygrana to wielka:
Wówczasbyś nie poszedł do mego tygielka!
Przecież rozkaz, Pietrze...
PEER: Ten szpargał?... Za katy!...
Myślę, że on chyba dawniejszej jest daty,
Z czasów, kiedy żyłem ni to rak, ni ryba,
Kiedym się w proroka bawił... ano, chyba
Z czasów, kiedym jeszcze wierzył w Przeznaczenie...
Dowód ten wystarczy?...
ODLEWACZ: Bardzo sobie cenię,
Jednak...
PEER: Co się kwapisz? Daj-że spokój przecie!
Prześliczne powietrze jest w naszym powiecie,
Śmiertelność się zmniejsza... Pomyśl pan bez żalu,
Co w tej kwestji pisał proboszcz z Justedalu,
Że niby tu prawie nikt już nie umiera...
ODLEWACZ:
A więc na najbliższych rozstajach... To szczera
Prawda, potem koniec... Niczem mi twa nędza!
PEER: Do księdza! Gdzie ksiądz jest?
Ja muszę do księdza!

Wzgórze porosłe wrzosem.

Kręta drożyna wiedzie wgórę.

PEER: „I to mi także przydać się może” —
Powiedział sobie Bartek — nieboże,
Podnosząc z drogi pióreczko wronie...
Któżby pomyślał, że człek, gdy tonie,
Jeszcze ma w grzechach jakąś podporę!
Prawda, i teraz krzyczałbym: Gore!
Boć, tak w istocie, zysk mój jedyny,
Że od popiołów idę w perzyny...
Jakaś pociecha przecież istnieje —
Póki żyjemy, miejmy nadzieję...

(chuda osoba w pomiętem ubraniu księżowskiem i z sidłami na plecach śpieszy wzdłuż pagórka)

PEER: Któżto? Ksiądz pastor i to z sidłami!
Ejże, dalibóg! Szczęście mnie mami!
Dobry ci wieczór, kochany księże!
Droga niebardzo?...
CHUDY: Wszystko zwyciężę,
Jeśli o duszę jaką dbać trzeba.
PEER: Więc jakaś dusza ma pójść do nieba?
CHUDY: Nie, chyba inną wybierze drogę.
PEER: Czy towarzyszyć księdzu ja mogę?
CHUDY: Owszem, we dwójkę raźniej się kroczy...
PEER: Mam coś na sercu, coś, co mnie tłoczy.
CHUDY: Dalej z tą sprawą!... Ksiądz cię wyleczy!
PEER: Ksiądz pastor widzi, żem człek do rzeczy;
Zawsze się drogi trzymałem prawej,
Zawszem państwowe cenił ustawy,
Nie znam łańcuszków, nie byłem w ciupie, —
Lecz czasem w ludzkiej siedzi skorupie
Licho i człowiek się potknie...
CHUDY: Juści,
I najcnotliwszych to nie popuści.
PEER: Wiec te drobiazgi...
CHUDY: Drobiazgi?
PEER: Ano,
Spełniać mi grzechów en gros nie dano.
CHUDY: Dobry człowieku, powiadam tobie,
Żeś się na mojej zawiódł osobie!...
Podziwiasz palce?... Czemu nie łokcie?
PEER: Masz pan szczególnie dziwne paznokcie.
CHUDY: Teraz się mojej przyglądasz stopie.
PEER: (wskazując palcem) Czy naturalne kopyto?
CHUDY: Chłopie,
Ja myślę sobie!
PEER: (zdejmuje kapelusz) Ot, przysiągłbym szczerze,
Że pan jesteś księdzem.... Ale nie należę
Do ludzi, co, mając otwarte salony,
Wciskają się do nich od kuchennej strony —
Co, mogąc do króla, wolą do lokaja.
Więc — mówię — tem lepiej, człek się z tem oswaja.
CHUDY: Podaj dłoń! Przesądy, widzę, ci nieznane.
Teraz mów, czem mogę zagoić twą ranę?
Tylko o majątki nie proś, ni o władzę!
Choćbyś mnie powiesił, nic tu nie poradzę;
Interes jest kiepski, ledwie że się wlecze,
Ani rusz liczniejsze spotkać dusze człecze,
Czasem w pojedynkę zabłąka się która...
PEER: Więc świat się poprawił?
CHUDY: Gdzie tam! Rzecz ponura!
Tylko się rozwodnił: to też mnogość wielka,
Idzie już nie do mnie, jeno do tygielka....
Tak, do Odlewacza...
PEER: Znam go, że tak powiem.
Przez niego-m się poznał dzisiaj z tem pustkowiem...
Jeżeli to nie jest powiedzieć nieskromnie,
Chciałbym, abyś także pamiętał i o mnie...
CHUDY: Bym ci dał przytułek?
PEER: Znawcą-ś jest nielada:
Odgadujesz prośby, nim je człek wygada.
Mówisz pan, że kiepsko interesy stoją?
A więc się tem chętniej zajmiesz sprawą moją.
CHUDY: Mój drogi...
PEER: Pretensje me nie są zbyt duże...
Nie chcesz płacić zasług, oko ja przymrużę,
Tylko się stosownie racz obchodzić ze mną.
CHUDY: Chcesz ciepły mieć pokój?
PEER: Ciepłota przyjemną,
Tylko niezbyt wielka... Pogódźmy się oba:
Chcę mieć prawo pójścia, gdzie mi się podoba...
Jeśli, że tak rzekę, będę miał widoki
Jakichś lepszych czasów, odejdę bez zwłoki.
CHUDY:
Bardzo mi jest przykro. Lecz miej w obrachunku,
Jaką mnogość suplik takiego gatunku
Ślą mi różni ludzie, skoro rzucać muszą
To ziemskie mieszkanie...
PEER: Lecz ja z moją duszą —
Gdy tak swoje życie minione rozpomnę,
Myślę że me prośby nie są zbyt nieskromne...
CHUDY: Nic, tylko drobiazgi?
PEER: Tak sądzim my sami;
Lecz tutaj przytoczę handel murzynami...
CHUDY:
Znam-ci ja umysłów, woli, serc handlarzy,
A przecież tu żaden ku mnie się nie waży.
PEER: Zalewałem Chiny figurkami Bramy.
CHUDY:
Grzeszny trupoździerco!... Małoż takich mamy,
Którzy wprowadzają i gorsze figury
Do kazań, do sztuki, do literatury,
Przecież mnie nie ziębią, ni parzą.
PEER: Mam wolę
Wyznać wszystko, panie! Odgrywałem rolę
Proroka.
CHUDY: Gdzieś w świecie!... Humbug! Inni jeszcze
Bywali śród ludzi tumańce i wieszcze,
I cała ta zgraja szła do Odlewacza.
Jeżeli twa prośba to tylko oznacza,
Pomóc ci nie mogę, mimo wszystkiej chęci.
PEER: A może to, panie, zechcesz mieć w pamięci:
Płynąłem na tratwie pośród fal gonitwy,
A — pisze — tonący chwyta się i brzytwy,
Zaś dalej, że bliższa jest koszula ciała,
Więc ci taka, mówię, rzecz się wówczas stała,
Że kucharz właściwie przestał żyć przeze mnie.
CHUDY: Byłoby mi raczej usłyszeć przyjemnie
O jakiej kucharce, która dzięki tobie
Przestała właściwie być... Mój panie! Zrobię
Nareszcie porządek z tem twojem „właściwie”.
Fe! Uczciwszy uszy, bardzo ci się dziwię!
Bo jak można żądać, by dzisiaj, gdy taka
Panuje drożyzna, ktoś za nieboraka
Płacił jeszcze opał — tak, tak, za niezdarę
Ostatniego rzędu! Proszę mi dać wiarę,
Że pana na myśli mam i pańskie brednie!
Bardzo cię przepraszam, jednak odpowiednie
Daję ci nauki: czas się pozbyć trwogi
I do Odlewacza jak najprędzej w nogi.
Bo na co-ć się przyda — mów — przytułek u mnie?
Jesteś przecie człekiem, patrzącym rozumnie,
Masz pan niezłą pamięć!... Lecz to przebieganie
Oczami pamięci po przebytym łanie
Bywa dla rozumu i serca bezpłodne;
Trud całkiem zbyteczny, bo jak mówi godne
Przysłowie: „Nie starczy skórka za wyprawę”.
Bo czyż wycisnęło ci potoki łzawe
Ono przypomnienie? Czyś się śmiał z radości?
Czyż chłód albo ogień przeniknął ci kości?
Czyś spotkał się tam z prawdy, czy kłamstwa siewem?
Troszeczkęś się zgniewał — o czemś więcej nie wiem!
PEER: Mówią: trudno zgadnąć, jak obuwie gniecie,
Jeśli na bosaka chodzimy po świecie.
CHUDY:
Prawda!.... To, czy tamto chwalić!... Jeno mówię,
że mam nieparzyste na nogach obuwie.
Ano-ć na obuwie zeszła nam rozmowa,
To mi przypomina, że pieczeń gotowa,
Ze trzeba się spieszyć — pieczeń, myślę, tłusta! —
Zamiast, jak kumoszka, rozpuszczać tu usta.
PEER: A czy można wiedzieć, co za grzeszne jadło
Utuczyło drania? Skąd ma takie sadło?
CHUDY: O ile słyszałem, zawsze on był sobą —
I we dnie i w nocy, każdą, mówię, dobą...
O to właśnie idzie...
PEER: Sobą...? Więc i tacy
Znajdują przytułek u was po swej pracy?
CHUDY:
Jak czasem... Nie bronim wstępujmy i takim...
Juści można sobą w sensie być dwojakim,
Można być surdutem z wierzchu i ze spodu...
Pan wiesz, że w Paryżu można bez zawodu
Przy pomocy słońca robić i portrety —
Wynalazek nowy, wielkie ma zalety,
Daje wizerunek czysty, jakby żywy;
A prócz tego jeszcze stwarza negatywy,
W których światło tamtych zastępują cienie.
Brzydkie się wydają na pierwsze wejrzenie,
Ale podobieństwo jest to samo zgoła,
Jeżeli je tylko fotograf wywoła...
Gdy więc dusza ludzka, przechodząc przez życie,
Takie negatywne otrzyma odbicie,
Niema obyczaju kasować tej kliszy;
Do mnie ona idzie i ja potem, w ciszy,
Szereg operacyj poczynam niezwłocznie,
Aż na płycie zmiana pożądana spocznie.
Płucze ją, ogrzewam, czyszczę, kąpię w parze, —
Siarka, różne kwasy, rozczyny, potaże
Są u mnie w robocie, aż na onej płycie
Zjawi się oblicze całkiem należycie,
Aż zyskam pozytyw... Lecz gdy, jak u pana,
Klisza nawpół starta, rzecz całkiem przegrana:
Odrazu od pracy ja odstąpić wolę —
Na nic tutaj siarka, na nic wszelkie sole.
PEER: Trzeba więc być krukiem, ażeby bielutki
Z ręki twojej wyszedł gołąbek! Cne skutki!
Lecz racz mnie objaśnić, jakiej kreatury
Ma się negatywny konterfekt ponury
W śnieżysty pozytyw zmienić w twym warsztacie?
CHUDY: Peer Gynt to niejaki.
PEER: Peer Gynt? On jest sobą?
CHUDY: Przynajmniej tak każdą poprzysięga dobą.
PEER: Peer Gynt wiarogodny! Tak, tak!...
CHUDY: Wy go znacie?
PEER: Trochę. Niejednego tak człowieka zna się.
CHUDY: Temu, kto się spieszy, nie zbywa na czasie —
Gdzieś go raz ostatni widział?
PEER: Na Przylądku.
CHUDY: Di buona speranza?
PEER: Siedział jak na wrzątku —
Miał co tchu wyjechać — paliło go srodze —
CHUDY:
Trzeba mi się zwijać — już, już jestem w drodze...
Lecz jakoś mię dzisiaj wstrzymuje rozsądek...
Ohydny Przylądek! O, podły Przylądek!
Czuję, że coś z tego tam mi się wydarzy —
Pełno tam z Stawangru różnych misjonarzy.

(znika w kierunku południowym)

PEER: Głupi pies! Wywiesił ozór i ucieka!
Życzę dobrej drogi! Droga to daleka...
A tom wywiódł w pole tego kpa i osła!
Taki dureń! Chełpi z swego się rzemiosła!
Ma się też czem szczycić! Jakby to rzemiosło
Jakieś nadzwyczajne ochłapy mu niosło!
Hm, i ja się sierdzę, choć mnie najwyraźniej
Wywłaszczono całkiem z szlachectwa mej jaźni!...

(spada gwiazda)

(Peer kiwa jej głową)

Peer Gynt cię pozdrawia, bracie meteorze!
Świecić, zgasnąć, przepaść gdzieś w mroków przestworze...

(chwyta go dreszcz, jakgdyby trwogi; idzie dalej w mgły. Po chwili milczenia krzyczy)

Nikt mnie nie przygarnie, nie przyjmie do siebie?

Niema tam nikogo w czeluściach, czy w niebie?!
(zjawia się nieco niżej, kapelusz rzuca na ziemię i rwie sobie włosy — uspokaja się powoli)

O, jak strasznie człowiek zpowrotem ginie
W szarych mgieł przepastnej, ciemnej głębinie!
Przebacz, luba ziemio, przebacz łaskawie,
Żem tak późno deptał po twojej trawie!
Przebacz, słońce lube! Słałoś swe blaski
W dom, który nie umiał pojąć twej łaski,
Wtórować twym światłom nie było komu,
Nikt nie czuł potrzeby zagrzać się w domu!
O ty słodkie słońce, ziemio rodzona,
Cóż wam było matkę tulić do łona!...
Co duch zaoszczędził, natura traci...
Człek błąd swych narodzin żywotem płaci!
Popędzę do góry, do niebios końca!
Chcę jeszcze zobaczyć cudny wschód słońca,
Raz na obiecaną spoglądnąć ziemię,
Potem pod lawinę złożyć to brzemię,
Pod napis: „Tu nikt się nie rozstał z żywotem”...
A potem... któż odgadł, co będzie potem?!
ŚPIEW LUDZI: (drogą leśną idących do kościoła)
O, ty poranku!
Języków Boga
Padła na ziemię płomienna stal,
I bez ustanku
Ta ziemia droga
Śle boże swe hymny wdal!
PEER: (kurczy się przerażony)
Nie patrz! Tam się grozy zniszczenia rozwarły!
Zda się, że już jestem przed śmiercią umarły.
(chce przedrzeć się przez zarośla, nagle staje u rozstajnych dróg)
ODLEWACZ GUZIKÓW:
Dzieńdobry, Pietrze Gyncie! Gdzież grzechy twoje?
Masz spis ich?
PEER: Prawdziwie powiedzieć się boję,
Żem chodził daremnie po świecie.
ODLEWACZ: Nikogo
Nie spotkałeś w drodze?
PEER: Juści, że niemnogo
Miałem towarzyszy — raz tylko wędrowny
Fotograf...
ODLEWACZ: Nie będę nazbyt wielomowny,
To tylko ci powiem: przeminął czas zwłoki.
PEER: Wszystko przeminęło! Sza! Ten jęk głęboki?!
Tu puhacz tak jęknął... Słyszysz?
ODLEWACZ: Słyszę dzwony,
Nic więcej!
PEER: Skąd bije blask ten spromieniony?
ODLEWACZ: To światełko w chacie!...
PEER: Cóż tak huczy w wietrze?
ODLEWACZ:
Nic, kobieta śpiewa, nic więcej, mój Pietrze!
PEER: Tam! Tam spis mych grzechów...
ODLEWACZ: (chwyta go za ramię)
Pomyśl o swym domu!

(wyszli z zarośli i stają przed chatą. Świt)

PEER:
Pomyśl o swym domu... Tam mój dom! Co komu
Do niego? Precz, z drogi!... Do twojej warzechy
Nie zmieścim się nigdy, ja i moje grzechy,
Choćby większa była od trumny.
ODLEWACZ: Na trzeciej
Rozstajnej już drodze Peer mi nie uleci!

(zbacza i odchodzi)

PEER: (zbliża się ku chacie)
Tam, czy zpowrotem droga ta sama,
Jedna ku wyjściu i wejściu brama!

(staje)

O, losie straszny, w skargi bogaty,

U kresu życia wracać do chaty!

(postępuje kilka kroków, aby się jeszcze zatrzymać)

„Obejdź!” rzekł Krzywy!

(słyszy śpiew w chacie)

O nie! Tym razem
Peer Gynt nie pójdzie za twym rozkazem,
Naprzełaj jego przedrze się noga,
Chociaż najkrwawsza byłaby droga.

(biegnie ku chacie, w tej samej chwili Solwejga, ubrana odświętnie pojawia się w progu z modlitewnikiem, zawiniętym w chustkę, z kosturem w ręku. Stoi wyprostowana z wyrazem dobrotliwym)

PEER: (rzuca się na próg)
Osądź go! Sądź go! Grzesznik w tym progu!
SOLWEJGA: Powrócił do dom! O, dzięki Bogu!

(szuka go omackiem)

PEER: Oskarżaj! Wyjaw wszystkie me przewiny!
SOLWEJGA: Nic nie zawiniłeś, synku mój jedyny.

(szuka go znowu omackiem i znajduje)

ODLEWACZ GUZIKÓW: (z poza chaty)
Gdzie spis, Pietrze Gyncie?
PEER: Rozkrzycz moje zbrodnie!
SOLWEJGA: (siada obok niego)
Przez ciebie me życie nie przeszło bezpłodnie,
Tyś je w pieśń zamienił! Bądź błogosławiony!
Przyrzekłeś i wracasz w dom z dalekiej strony!
A błogosławione niech będzie i rano.
Zielone — świąteczne, w którem mi jest dano
Witać cię w tym domu! —
PEER: Zginąłem!
SOLWEJGA: On ciebie
Ocali!
PEER: (śmieje się)
Zginąłem!... Więc umiesz w potrzebie
Zgadywać zagadki!
SOLWEJGA: Mów!
PEER: Owszem... Odpowiedz,
Jakiż to Peer Gynta zatrzymał manowiec?
Gdzie przebywał dotąd?
SOLWEJGA: Gdzie?
PEER: Z piętnem na czole —
Z znakiem powołania, tak, jak Bóg swą wolę
Narzucił mu świętą?... Jeśli nie odgadnie
Twa warga, na wieki Peer Gynt już przepadnie
W owych mgławych krajach.
SOLWEJGA: (z uśmiechem) Odgadnę bez trudu.
PEER: Więc mów, co ci wiadomo, dokaż tego cudu:
Gdzież ja byłem z sobą, z tem, co tak się płoni —
Z znakiem, który Bóg mi wypisał na skroni?
SOLWEJGA: Byłeś w mej Nadziei, Miłości i Wierze!
PEER: (cofa się zdumiony)
Cicho! Nie mów tego! Ból się mój przebierze!
Ty kochasz, jak matka!
SOLWEJGA: A któż ojcem zwie się?
Ten, co ci przez matkę przebaczenie niesie.
PEER: (jakby nagły błysk mu się zjawił — woła)
O matko! Kobieto! Przeczysta dziewico!
W swej duszy mnie zamknij! Ukryj moje lico!

(całą mocą przytula się do niej i twarz swą ukrywa na jej łonie. Długie milczenie — wschód słońca)

SOLWEJGA: (śpiewa cicho)
Śpij, mój synku złoty, śpij!
Ja cię kołyszę i czuwam.
Synek na matki ramionach legł,

Spoczywa na niej cały swój wiek.

Synek się tuli do matki nóg
Przez cały wiek swój. Chrońże go Bóg!
Synek pod sercem mem żywot wiódł
Przez cały wiek swój... Dziś zmógł go trud.
Śpij, mój synku złoty, śpij
Ja cię kołyszę i czuwam.

GŁOS ODLEWACZA GUZIKÓW: (z poza chaty) Jeszcze nad rozstajnem zejdziem się pustkowiem... Wówczas zobaczymy... Więcej nic nie powiem.
SOLWEJGA: (śpiewa głośniej w blaskach dnia)

Śpij, mój synku złoty, śpij,
Ja cię kołyszę i czuwam!...



KONIEC DRAMATU.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henryk Ibsen i tłumacza: Jan Kasprowicz.