<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Ibsen
Tytuł Peer Gynt
Podtytuł Poemat dramatyczny w pięciu aktach
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska”
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska” w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jan Kasprowicz
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
HENRYK IBSEN
PEER GYNT
POEMAT DRAMATYCZNY W PIĘCIU AKTACH
SPOLSZCZYŁ
JAN KASPROWICZ




WARSZAWA
INSTYTUT WYDAWNICZY „BIBLJOTEKA POLSKA”

Zakłady graficzne Instytutu Wydawn. „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy.



OSOBY:
AASA, wdowa po wieśniaku (należy wymawiać Oze)
PEER GYNT, jej syn
DWIE STARE BABY Z WORKAMI NA PLECACH
ASLAK, kowal
GOŚCIE WESELNI, KUCHARZ, GRAJKOWIE i t. d.
PARA WIEŚNIAKÓW, PRZYBYŁYCH Z ZA MORZA
SOLWEJGA ich córki
HELGA
CHŁOP Z HAEGSTAD
INGRYDA, jego córka
NARZECZONY i JEGO RODZICE
TRZY JUHASKI
KOBIETA W ZIELONEM UBRANIU
STARZEC Z DOWRU
GALANT WIEJSKI, KILKU INNYCH GALANTÓW (parobczaków)
STROJNISIE WIEJSKIE
KILKA CZAROWNIC
DUCHY ZIEMNE, KARŁY, KOBOLDY i t. d.
BRZYDKI CHŁOPAK
GŁOS W CIEMNI
KRZYK PTAKÓW
KARI, żona chałupnika
MASTER KOTTON
MONSIEUR BALLON
PAN VON EBERKOPF
PAN VON TRUMPETERSTRAALE
ZŁODZIEJ i PASER
ANITRA, córka naczelnika Beduinów
ARABOWIE — NIEWOLNICE — TANCERKI — i t. d.
SŁUP MEMNONA (śpiewający)
SFINKS Z GIZEH (osoba niema)
PAN PIĘCIOWICZ, prof., dr. fil., przełożony domu warjatów
HUHU, poprawiacz języka z wybrzeży malebaryjskich
HUSSEIN, minister na wschodzie
FELLAH z mumją królewską
KILKU WARJATÓW z dozorcami
NORWESKI KAPITAN OKRĘTU i
ZAŁOGA OKRĘTU
OBCY PASAŻER
DUCHOWNY
KONDUKT POGRZEBOWY
URZĘDNIK STANU
ODLEWACZ GUZIKÓW
OSOBA CHUDA.
Rzecz, rozpoczynająca się w początku wieku XIX, a kończąca się około roku sześćdziesiątego, dzieje się poczęści w dolinie gudbrandskiej i jej górach, poczęści na wybrzeżu marokańskiem, na pustyni Saharze, w domu wariatów w Kairze, na morzu i t. d.

AKT PIERWSZY.
Zbocze przy zagrodzie Aasy,
liściastemi pokryte drzewami. Potok szumiący. Po drugiej stronie stary młyn. Skwarny dzień letni.
PEER GYNT, silnie zbudowany, dwudziestoletni mężczyzna, schodzi ścieżką na dół. AASA, matka jego, mała, wątła kobieta, postępuje za nim z wymówkami i złorzeczeniem.

AASA: Pietrze, kłamiesz!
PEER: Nie, broń Boże!
AASA: Więc przysięgnij!
PEER: A to naco?
AASA: Fe! Przysięgnąć łatwo może
Człek poczciwy, nie ladaco.
PEER: Poprzysięgam: prawda szczera.
AASA: Co? I ciebie wstyd nie zbiera?
Obdartusie bez sumienia.
Zamiast wziąć się do koszenia,
Włóczysz się tygodnie całe,
Gdzieś po lasach, na zakałę,
Potem wracasz bez zwierzyny
I bez strzelby? Mój jedyny,
Te wykrętne, puste gadki
Nie uwiodą twojej matki!
Gdzieś go spotkał?
PEER: Z lewej strony
Od Gendynu.
AASA: (z szyderczym uśmiechem) Ha!
PEER: Szalony
Huczał wicher, ja przed siebie,
Jak się w krzaki nie zagrzebię,
Za któremi…
AASA: (j. w.) Ha!
PEER: W te tropy,
Słyszę, trzeszczy śnieg z pod kopy;
Z tchem zapartym patrzę, śledzę,
Aż tu ponad skalną miedzę
Gałęzisty błyśnie róg.
Nie oszczędzam swoich nóg,
Poprzez piargi, przez załomy
Pnę się po tej drodze stromej,
I w tej chwili — cud mnie zmógł:
Cap przede mną! Hej! Od lat
Piękniejszego nie znał świat.
AASA: Nie? Naprawdę?
PEER: Raz się zmierzę,
I już kulkę miało zwierzę!…
Ledwie padło, a ja, wiecie,
Już na jego siedzę grzbiecie,
Chwytam je za lewe ucho,
Myślę sobie: będzie krucho,
Bratku, z tobą, mam cię już!
I po ostry sięgam nóż,
By mu pchnąć go popod bok.
Aż tu cap sierdzisty wskok,
Zerwie się na cztery nogi,
Wtył odrzuci bujne rogi —
Nóż mi z pochwą wypadł z rąk!
A on, niby w straszny krąg,
W przeraźliwe niby kleszcze
Zwarł mi uda, wpił się jeszcze
W moje łydki i tak w cwał
Stromą granią pędził, gnał.
AASA : (mimowoli) Jezu Chryste!
PEER: Czy ty znasz
Grań Gendynu? Zblednie-ć twarz,
Oniemiejesz w jednej chwili,
Kiedy spojrzysz, jak z pół mili
Strzela wgórę, pod niebiosy,
Grzbiet, nie szerszy, niż grzbiet kosy.
A po jednej, drugiej stronie
Zieją czarne, nieme tonie —
Tysiąc łokci, dwa tysiące
Te jeziora leżą śpiące.
Popod nami — głębie wód,
W piarg zamknięte, w śnieg i lód!
Lecim, pędzim po tej zboczy,
Wicher skry nam sypie w oczy,
Przepadniemy snać do znaku!
Nie, na takim ja rumaku
Nie jeździłem! A tam, wdole,
Grzbiety orle, czy sokole
W szarej kąpią się mgławiźnie
I znikają, niby puch!
Człowiek stracił wzrok i słuch:
Lód o brzegi się ośliźnie,
Pęka, rwie się — człek jest głuchy,
Widzi li i słyszy duchy,
Jak się kłąb ich z wywierzyska
Wznosi wgórę, wije, ciska,
Tańczy, śpiewa…
AASA: (nieprzytomnie) Chryste Panie!
PEER: Aż tu naraz tak się stanie,
Że jakowaś kurka śnieżna,
Do tych urwisk przynależna,
Z swej kryjówki się wyrywa,
Przerażona, ledwie żywa,
Wpada prosto między nas,
Jak urwany z turni głaz —
Skrzeczy, gdacze, skrzydłem trzepie,
Bije w capa mego ślepie!
Cap w te tropy zmienił bieg —
Poprzez piargi, poprzez śnieg,
Wraz w piekielny runął żleb!

(Aasa chwieje się i opiera o drzewo; Peer Gynt mówi dalej)

Ponad nami śladu nieb,
Potrzaskane tylko turnie;
Popod nami groźnie, chmurnie
Mgieł bezdenny zieje lej!
I tak pędzim śród tych kniej,
Pędzim poprzez dżdżów tumany,
Potem znowu rozkrakany
Przecinamy ptactwa klucz —
Z krzykiem, z wrzaskiem pierzchły mewy,
A z głębiny, skroś wyziewy,
Zabłysnęła para ócz,
Zabielała pierś potwora:
Od samego dna jeziora
Nasza postać to wypadła.
Biegła ku nam od zwierciadła
Tej spokojnej, głuchej toni
Wprost przeciwnie, jak my do niej
Lecieliśmy zgóry wdół…
AASA: Boże, ratuj!
PEER: Com ja czuł!
Kozioł zgóry, kozioł z dołu
Zetkły, zwarły się pospołu,
I w tej chwili mówię: chlap!
Leżym w błocie — ja i cap!
Ale chwila… a my stąd
Dostaliśmy się na ląd.
Cap się puści wpław, ja za nim
I ot jestem kosztem tanim.
AASA: A on?
PEER: (mlaska ustami) Biega gdzieś po świecie.
Jeśli tylko go znajdziecie,
To go chyćcie!
AASA: Boże drogi!…
Że masz jeszcze całe nogi,
Żeś tam karku gdzie nie skręcił! —
Oby mi się dzień ten świecił —
Powróciłeś zdrów do domu,
Bogu dzięki, a nie komu!
Prawda, w spodniach widzę dziurę,
O to mniejsza… Poniektóre
Gorsze rzeczy w taki taniec
Stać się mogą!…

(zastanawia się nagle, przypatruje mu się wielkiemi oczami i z otwartą gębą, przez chwilę nie może znaleźć słowa — wreszcie wybucha)

A kaganiec
Włóż na mordę, psie nasienie!
Ja ci kłamstwa te wyplenię!
Stara piosnka! W one czasy,
Kiedy grały takie basy,
Ojciec twój był kawalerem!
Ja-ć odrzekę słowem szczerem
Na te żarty twe niewczesne:
On jedyny, Gundbrand Glesne,
Wydarzenie takie miał…
PEER: I ja także…
AASE: Tak, naschwał
Można kłamne te igraszki
W różne stroić fatałaszki,
Tak od wątka snuć do wątka,
Aże chudość ich żołądka
W pstrej latance całkiem zginie.
Tyś tak zrobił, tyś to ninie
Wszystko upstrzył i upiększył,
Porozciągał i powiększył,
Orle grzbiety, czy sokole
Wręcz wywlokłeś, by mnie w pole
Wywieść, zmącić mózg mój stary.
Człek — naprawdę, nie do wiary! —
Już rozeznać się nie umie
W tem, co słyszał po stokrotnie.
PEER: Wiesz ty! W głupim swym rozumie
Niech kto inny tak mi dotnie,
A sprawię go!…
AASA: (z płaczem) Boże miły,
Lepiej zejść mi do mogiły,
Lepiej było się nie rodzić,
Niż tak prosić, tak zawodzić —
Raz na zawsześ zgubion, Pietrze!
PEER: Niech matusia łzy obetrze!
Prawdę mówię, prawdę zgoła,
Jeno bądź mi znów wesoła —
Proszę ciebie…
AASA: Idź do czarta!
Cóż wesołość moja warta,
Gdy mam syna taką świnię?
Jak nie płakać w tej godzinie,
Kiedy serce biednej wdowy
Ma w nagrodę srom gotowy?

(zaczyna znowu płakać)

Pytać mi się dziś wypada,
Co zostało z bogactw dziada?
Któż w tym domu dziś utyje,
Odkąd Rasmus Gynt nie żyje?
Cóż się stanie dalej z nami?
Ojciec złoto siał garściami:
Gdzie grunt jaki był na świecie,
Wnet skupywał i w karecie
Paradował wyzłacanej.
Gdzież uciechy, gdzież te tany,
Które młodość ma pamięta,
Gdy w zimowe, huczne święta
Zbijał kielich, albo flaszę, —
Gdzież to całe szczęście nasze?
PEER: Gdzież ostatni śnieg?
AASA: Bądź cicho!
Spojrz w zagrodę! Niech cię licho!
Szmaty w każdem niemal oknie,
Zdarte strzechy, bydło moknie,
Rozwalone wszystkie płoty,
Nikt się nie chce jąć roboty
W pustem polu, za podatki
Zabierają nam ostatki!
PEER: Nie pleć! Nie bredź! Cóż to znaczy?
Gdzież jest powód do rozpaczy?
Że dziś szczęście się odwraca,
Jutro może…
AASA: Płonna praca:
Nie wyrośnie na tej schedzie
Żadne ziarno! Zginąć w biedzie!
Lecz ty, smyku, ty, dryblasie,
Zawsześ taki, jak w tym czasie,
Kiedy ksiądz ów z Kopenhagi
Nie mógł dosyć twej odwagi
Nachwalić się! Dobrze pomnę
Odpowiedzi twe przytomne:
„Jak się zowiesz?“ pyta klecha,
A zaś na to ma pociecha
Tak odrazu w nos mu utnie
Mężnie, śmiało, rezolutnie,
Że ksiądz rzecze: „Między braćmi
Przyznać trzeba, iż nie zaćmi
Go syn króla, lub książęcy!“
Ojciec, jakby sto tysięcy
Zyskał naraz, z tej radości
Jeszcze suciej klechę gości,
Dał mu konia, dał mu sanki.
Jakież były to hulanki!
Ksiądz, kapitan, a w ich ślady
Wszystkie inne darmozjady,
Ile kto wytrzymać może,
Żrą i piją w naszym dworze,
Aż pękały im kałduny!
Lecz niedługo żywe łuny
Z gęb im biły — przyjdzie nędza
I wnet wszystkich powypędza.
Cisza wlazła w progi dworca
Z chwilą, kiedy „Jan od korca“
Przestał hojnym być podczaszym.

(ociera łzy fartuchem)

Lecz ty przecie w domu naszym
Jeszcze jesteś! Silny, tęgi,
Masz powstrzymać straszne cięgi,
Co na matkę twoją spadły!
Masz odwrócić los zajadły,
Masz spuścizny lichej bronić,
By tej resztki nie roztrwonić!

(płacze znowu)

Zamiast, żebym miała w tobie
Jaką pomoc, ty, nierobie,
Przepaskudzasz grosz i czas!…
Popatrz, w jakieś błoto wlazł!
Mówię — słyszysz? Nie przelewki:
Uciekają wszystkie dziewki,
Gdy w taneczny wejdziesz dom —
Wstyd dla matki, łzy i srom!
Spotkasz w drodze lada smyka,
I odrazu bijatyka.
PEER: (odchodzi) Daj mi spokój…
AASA: (idzie za nim) Może kłamię?
Czy nie byłeś, podły chamie,
W Lunde, w karczmie, przy ostatniej
Krwawej bójce, gdzie, jak z matni
Wypuszczone wściekłe wilki,
Żarły się te draby?… Chwilki
Nie mam jasnej… Już to taka
Moja dola! Kto Aslaka
Oporządził? Kto mu uda
Pół wykręcił? Cuda! Cuda!
Może to był tylko palec?
PEER: Głupie bajki!
AASA: (z wybuchem) O! Zuchwalec!
Przecie baba chałupnika
Jęk słyszała…
PEER: (pociera sobie łokieć) Mój!
AASA: Co? Bzika
Masz?
PEER: Nie, guzów wziąłem dość!
AASA: Ty?
PEER: Potrafi bić ten gość!
AASA: Kto?
PEER: No, Aslak, kowal nasz.
AASA: Fe! Ja tobie plunę w twarz!
Ten wycieracz cudzych kątów,
Pijak, złodziej — on tych mątów
Śmiał narobić? On cię zmógł?!

(płacze znowu)

PEER: Jesteś warta czegoś więcej:
Czci od ludzi stu tysięcy!
Niechno tylko ja coś zrobię,
Coś wielkiego…
AASA: (drwiąc) Gadaj sobie!
PEER: Co być może, nikt nie zgadnie.
AASA: Jedno tylko widzę snadnie:
O swą własną troszcz się skórę,
W własnych portkach zaszyj dziurę!
PEER: (gwałtownie) Jeszcze będzie ze mnie król
Albo cesarz!
AASA: Gębę stul!
Twój ci dowcip w piętę wlazł!
PEER: Przyjdzie rada, wiesz, w sam czas.
AASA: Tak przysłowie dawne gada:
Przyjdzie czas, to przyjdzie rada,
A zostaniesz królewiczem.
PEER: Tak, jak dzisiaj jestem niczem;
Lecz zobaczysz!
AASA: Zamknij usta!
Głowa twoja całkiem pusta.
Zresztą mówię: jeszcze można
Dojść do czego, lecz zostrożna,
Bez tych żartów, bez tych bredni!
Miałeś kąsek niepośledni:
Dziewkę z Haegstad… tylkoś głupi!
PEER: Co powiadasz?
AASA: Ano, juści
Stary kutwa nie popuści,
Jednak córce swojej rad,
Będzie mruczał, ale wślad
Pójdzie za nią, a Ingryda
Trzymać umie… Tu się przyda
Mieć rozumu, choćby trochę.

(płacze znowu)

Sprawy, Pietrze, to nie płoche:
Dziewka można, ród osiadły;
Gdyby-ć mózgu nie wyjadły
Twoje głupstwa, mówię święcie,
Jużbyś dzisiaj, w tym momencie,
Nie w podartym chadzał bucie,
Narzeczonym byłbyś…
PEER: (prędko) Kłucie
Niepotrzebne… Wraz po słowo
Idę…
AASA: Dokąd?
PEER: Idę zdrowo
Do Haegstadtu.
AASA: Biedny Pietrze,
But napróżno ci się zetrze.
PEER: A to czemu?
AASA: Kije-ć trzeba
Dać porządne, żeś się chleba
Nie chciał trzymać.
PEER: Jakto?
AASA: (łkając) Wtedy,
Gdyś dosiadał tego biedy,
Kiedyś jeździł na swym capie,
Miał Mac Moen dziewkę w łapie.
PEER: To straszydło? Co? To zwierzę?
AASE: Ona go za męża bierze.
PEER: Ha, poczekaj!… Ja do stajni!
Siodłam szkapę…

(zabiera się do odejścia)

AASE: Najzwyczajniej
Znowu kpiny… do ołtarza
Idą jutro.
PEER: Wraz się zdarza:
Nie za późno.
AASE: Chcesz, w tej chwili
Żeby jeszcze z ciebie drwili?
PEER: Już ja będę w swojem prawie.

(chichocze)

Hejże! Szkapę pozostawię,
Na siodłanie czasu szkoda!

(porywa matkę na ręce)

AASE: Puść mnie! Puść mnie!
PEER: Panna młoda
Wnet zobaczy, jak twój dzielny
Syn cię wnosi w dom weselny
Na tych rękach!…

(brnie potokiem)

AASE: Boże miły!
Utoniemy! Dodaj siły!
Ulituj się, stań w obronie!
PEER: Co ma wisieć, nie utonie!
AASE: Będziesz wisiał, podłe psisko!

(rwie go za włosy)

PEER: Cicho, matko, tutaj ślisko.
AASE: Ośle!
PEER: Pyskuj, to nie grzech,
Walny człek ma na to śmiech…
No, największy to był trud!
AASA: Trzymaj mocno!
PEER: Istny cud!
Piotr na capie! Dobrze złap!

(puszcza się w cwał)

Tyś jest Pieter, a ja cap!
AASA: Sama siebie nie poznaję!
PEER: Jest i brzeg już — suche kraje!

(wychodzi z wody na brzeg)

Żeś tak wyszła cało stąd,
Daj mi pyska za ten ląd!
AASA: (uderza go w twarz)
Masz przewoźne.
PEER: Oj, do czarta,
Taka jazda więcej warta —
To jest podłość!
AASA: Puść mnie!
PEER: Puszczę,
Gdy weselną ujrzę tłuszczę,
A ty zato, wrono stara,
Powiesz wszystkim, że psia wiara
Jest Mac Moen, truteń, pies!
AASA: Puść!
PEER: Nie puszczę! Będzie kres,
Aż mi krzykniesz, że twój Piotr
Chwat jest tęgi, a nie łotr.
AASA: Już ja dosyć mam sposobu,
By nawarzyć ci tam bobu.
Bądź mi pewien — bez zawodu:
Już ja dobrze ztyłu, zprzodu
Odmaluję twoją postać.
Ino między nich się dostać,
A poznają, żeś jest śmieć.
PEER: Co? co?
AASA: (tupie ze wściekłością nogami) Będę gębę drzeć,
Że nie gorsi nad cię zbóje,
Aż cię psami precz wyszczuje,
Jak włóczęgę, głupi cham.
PEER: Hm!… Więc pójdę sobie sam.
AASA: I ja również tam nadążę.
PEER: Nie masz siły.
AASA: Co, mój książę,
Nie mam siły? Takam wściekła,
Żebym żarła głazy z piekła,
Gryzła krzemień! Puść mnie!
PEER: Owszem,
Lecz przysięgnij —
AASA: Nienajzdrowszem
Będzie takie balowanie,
Gdy usłyszą, ty, gałganie,
Co zacz jesteś!
PEER: Więc mateczka
Nie ruszy się…
AASA: Głupia sprzeczka!
Już ty na tej tam zabawie…
PEER: Więc matusię tu zostawię —
AASA: Co?
PEER: Na młyński dach wysadzę

(sadza ją na dachu młyna; Aasa krzyczy)

AASA: Zsadź mnie z dachu!
PEER: Nie poradzę,
Uspokój się!
AASA: Kiep!
PEER: Bez złości!
AASA: (rzuca za nim gałęzią)
Znieśże, Pietrze, stare kości
Z tego dachu…
PEER: Takeś chciała!
Niech matusia moja mała
Cicho siedzi, bez pamięci,
Niech mi się tu wciąż nie kręci,
Nie wywija nóżętami —
Głazy spadną i wy sami
Bęc na ziemię!
AASA: A, ty błaźnie!
PEER: Nie kręcić się! To wyraźnie
Mówię matce…
AASA: Czemu raczej,
Jak bękarci płód sobaczy,
Nie przepadło to gdzieś w świecie!
PEER: Wstyd! Co matka tutaj plecie?!
AASA: Fe!
PEER: Fe! Syna błogosławić,
Nie przeklinać.
AASA: Już ja sprawić
Umiem ciebie! Mnie nie trwoga!
PEER: A więc żegnaj, matko droga!
Siedź mi cicho na tym dachu!

(odchodzi — wraca jeszcze raz, grozi palcem — mówi)

Wrócę prędko, więc bez strachu.

(odchodzi)

AASA: Pietrze!… Boże! Ratuj człeka!
Capiarz, cygan!… Precz ucieka…
Słuchaj… zostań…
(krzyczy) Hej! Zemdleję!
Hej, ratunku!

(dwie stare baby z workami na plecach zbliżają się ku młynowi)
PIERWSZA BABA: Co się dzieje?

Kto tak wrzeszczy?
AASA: Ja!
DRUGA BABA: Głos Aazy!
A to czemu — bez urazy —
Usiedliście tak wysoko?
AASA: Nic nie dojrzy tu me oko…
Wnet do nieba się dostanę.
PIERWSZA BABA: Dobrej drogi!
AASA: Ukochane,
Idźcie zaraz po drabinę,
Bo inaczej ja tu zginę!
Piotr przeklęty!…
DRUGA BABA: Syn wasz?
AASA: Proszę,
Głoście wszystkim, co ja znoszę.
PIERWSZA BABA: Owszem…
AASA: Tylko moją duszę
Zbawcie zaraz, bo ja muszę
Do Haegstadu.
DRUGA BABA: Piotr w Haegstadzie?
Kowal mu tam już nakładzie,
Co się zmieści.
AASA: Mocny Boże!
Jeszcze go tam zabić może!
PIERWSZA BABA: Juści prawda: śmierć się kwapi,
Kogo zechce, to ułapi.
DRUGA BABA: (do Aasy)
Trzeba wyrwać cię z tej nędzy!

(krzyczy ku górze)

Ejwind! Anders! Tu! Co prędzej!
GŁOS MĘSKI: Co się stało?
DRUGA BABA: Peer Gynt, syn,

Wsadził matkę swą na młyn!
Mały wierch, zarosły krzewami i wrzosem.
W głębi, oddzielona płotem, wije się droga. PEER GYNT wchodzi ścieżką na wierch, zbliża się szybko do płotu, staje na miejscu i spogląda w kierunku, otwierającym widok.

PEER: Ot, jest Haegstad… Za chwilę tam będę.

(okracza płot, a potem się namyśla)

Kto wie, czy Ingryd sama siedzi w domu.

(przysłania sobie oczy i patrzy wdal)

Nie! Dziś podarki znoszą na jej grzędę —
Wolno tam dzisiaj pchać się lada komu…

(cofa się)

Mam się narazić na szepty i drwiny?
Nie! Lepiej zniknąć! Syczą te gadziny
Poza plecyma, że aż dreszcze biorą!

(odsuwa się parę kroków od płotu i bezmyślnie obrywa liście)

Et, tak podpalić czemś… kwaterkę sporą
Czegoś mocnego… wejść tak potajemnie,
Lub być nieznanym… A niech szydzą ze mnie!…
Tak… coś, co wzmacnia… Wówczas ludzkie żarty
Mniej będą piekły… Ano, dom otwarty…

(nagle, jakby przerażony, rozgląda się na wszystkie strony, chowa się w krzaki. Kilku ludzi z podarunkami weselnemi kroczy w kierunku domu)

JEDEN Z CHŁOPÓW: (pocichu)
Tak, ojciec pijak, matka — coś tam w głowie…
BABA: Jacy ojcowie, tacy i synowie,
Więc i ten chłystek…
PEER: (cicho) Paplanina o mnie?

(idą dalej. Zaraz potem zjawia się PEER GYNT i patrzy za niemi z twarzą, zapłonioną ze wstydu)
Niech sobie paplą…
(kładzie się w krzaki, leży długi czas do góry twarzą, z rękami pod głową — patrzy wdal)

Cóż to za ogromnie
Dziwaczny obłok? Istny koń…
Na szkapie
Niby chłopisko… cugle trzyma w łapie…
Tam… czarownica pędzi na ożogu…

(przymyka oczy)

Radzę wam wszystkim: polećcie się Bogu!
Bo oto, patrzajcie, na hufców swych przedzie,
Na koniu ognistym Peer Gynt tutaj jedzie.
Koń strojny w pióropusz, on z szablą u boku,
Płaszcz na nim jedwabny, płomienie ma w oku.
Wślad jego waleczni zdążają rycerze,
On wszystkich postawą i męstwem swem bierze,
Jaśnieje nad wszystkich; tłum patrzy zdumiony —
Naokół okrzyki, wiwaty, pokłony.
Kobiety się chylą — spostrzegły cesarza,
Peer Gynta, co ludzi swą łaską obdarza.
Na czele rycerstwa na koniu swym pędzi,
Miedź sypie i srebro, niczego nie szczędzi.
Wieś rośnie w dobytek, Peer Gynt jedzie dalej,
Na zachód się rzuca, wskroś głębi, wskroś fali.
Angielski królewicz u morskich wybrzeży
Już czeka, z nim bitnej kwiat czeka młodzieży,
Czekają z nim panie, angielscy baroni…
Sam cesarz angielski przed Peerem się kłoni,
Koronę swą zdejmie i w takie się słowa
Odezwie od tronu…
KOWAL: (do innych, z którymi nadchodzi z poza płotu)
Patrzcie, tu się chowa
Peer Gynt! Tu leży ta świnia pijana!
PEER: (podnosząc się przez pół do góry) Cesarz…
KOWAL: (oparty o płot)
Nie wstaniesz? Co? Leżysz od rana?
PEER: Do kroćset! Kowal! A ty tutaj naco?
KOWAL: Ma jeszcze dotąd w kościach to ladaco
Zabawę lundzką...
PEER: (zrywa się) Odejdź, bardzo proszę!
KOWAL: Idę, lecz, chłystku, widać, żeś rozkosze
Miał w onych górach… Któż cię zaczarował,
Żeś się przed nami sześć tygodni chował?
PEER: Ja tam ogromnem przeprowadził sprawy…
KOWAL: (mruga na pozostałych) Czy posłyszymy?
PEER: Jeszcze nie, łaskawy
Panie kowalu.
KOWAL: (po chwili) Może do Haegstadu?
PEER: Nie!
KOWAL: Bo to, widzisz, dawniej — gadu, gadu —
Pono ta dziewka coś sprzyjała tobie?
PEER: Czarny gawronie!
KOWAL: (cofa się) Wiesz, przez to w żałobie
Chodzić nie trzeba — nie będzie Ingryda,
To będzie inna — a każda-ć się przyda…
Syn Jana Gynta — — zbyteczne namowy:
Lezą mu w rękę jagniątka i wdowy.
PEER: Do piekła z tobą!
KOWAL: Bądź zdrów, narzeczonej
Oddam od ciebie serdeczne ukłony.

(odchodzą z szeptami i śmiechem)

PEER: (spogląda chwilę za nimi, a potem z pogardliwym gestem odwraca się przez pół)
Co do mnie — Haegstad niech, z kim chce, się kładzie,
Ja tam nie myślę stać im na zawadzie.

(przygląda się sobie od dołu)
Portki podarte, zbrukane, schlastane,

A tutaj niema niczego na zmianę.

(tupie nogą)

Gdyby to mogły moje ręce twarde
Wydrzeć im z serca tę głupią pogardę
Chwytem rzeźnika! Cożto, jakieś świsty?

(odwraca się nagle)

Ktoś śmiech zagryza — znak to wyrazisty —
Wrócę do matki… Taki obszarpaniec,
Cóż ja tu będę…

(idzie, staje znowu i przysłuchuje się odgłosom z domu weselnego)

Zaczyna się taniec.

(nasłuchuje osłupiały; cofa się krok za krokiem; oczy mu błyszczą; pociera sobie nogi)

Do djabła! Tyle dziewek! Jak gwarno! Jak ludno!
Na chłopa siedem, osiem… Oprzeć im się trudno…
E! Pójdę… Pewnie mi się przytrafi niejedna,
To ino, że na młynie siedzi matka biedna.

(wzrok jego kieruje się znów ku dołowi; skacze i tańczy)

Hej! Łąka drży! Od tańca cała łąka dudni!
Tak, gdy Guttorm wam zagra, to juści najcudniej —
Ot, same rwą się łydki — — wraz idą w obroty —
Hej! Szum i huk naokół, istne wodogrzmoty,
A przytem te dziewczęta, te śliczne dziewczęta —
O hej! Do kroćset djabłów! Człek się zapamięta!

(przeskakuje płot i pędzi wdół)
Zagroda w Haegstad.
W głębi dom mieszkalny. — Tłum gości. — Na trawniku tańczą ochoczo. — GRAJEK siedzi na stole. — KUCHARZ stoi we drzwiach. — KUCHARKI kręcą się między zabudowaniami. — STARZY LUDZIE siedzą tu i ówdzie, gwarząc.
JEDNA Z KOBIET: (zajmując miejsce wśród grupy, siedzącej na belkach)

Co? Narzeczona? E, tych łez nie szkoda!
Wiadomo: płacze każda panna młoda.
KUCHARZ: (do innej grupy)
No, pijcie! Pijcie, kochani ludkowie!
JEDEN Z MĘŻCZYZN:
Nazbyt dolewasz, nie wyjdzie na zdrowie.
PAROBEK: (do grajka, przebiegając z dziewczyną pod rękę) Grajże, Guttormie, a grajże od ucha!
DZIEWCZYNA:
Niech świat się wali! Niech świat cały słucha!
DZIEWCZĘTA: (otaczając kołem tańczącego parobczaka) To ładny skok był!
JEDNA Z DZIEWCZYN: Tęgie ma kolana.
PAROBCZAK: (tańcząc)
Sufit daleko, jeszcze dalej ściana!
NARZECZONY: (zbliża się do ojca, stojącego razem z innymi — niezadowolony ciągnie go za rękaw)
E! Ona nie chce…
OJCIEC: No, to idźże do niej!
NARZECZONY:
Siedzi zamknięta, wciąż ode mnie stroni.
OJCIEC: Poszukaj klucza!
NARZECZONY: Gdzieś go djabli wzięli.
OJCIEC: Et, dureń jesteś.
JEDEN Z PAROBCZAKÓW: (z poza domu)
Hej, coraz weselej!
Peer Gynt tu idzie.
KOWAL: (który dopiero się przybliżył)
A któż tego draba
Zaprosił tutaj?
KUCHARZ: Nikt.

(odchodzi ku domowi)
KOWAL: (do dziewcząt) Nie jestem baba,

Zwróćcie go do mnie, jeśli was zagada.
JEDNA Z DZIEWCZYN: (do innych)
Udajmy, wiecie — najlepsza to rada —
Że go nie widzim.
PEER GYNT: (zjawia się zgrzany i pełen życia, staje przed ciżbą i klaszcze w dłonie) Któraż tu najżwawiej
Zatańczy ze mną?
JEDNA Z DZIEWCZYN: Mnie-ci to nie bawi.
DRUGA DZIEWCZYNA: I mnie nie.
TRZECIA DZIEWCZYNA: Mnie się tak samo nie pali.
PEER: (do czwartej)
Nim znajdę lepszą, chodź ty ze mną, dalej!
CZWARTA DZIEWCZYNA: (odwraca się) Ja? Nie mam czasu.
PEER: (do piątej) Więc ty!
PIĄTA DZIEWCZYNA: (usuwając się) Ja do domu!
PEER: Co? Dziś, w ten wieczór? Mów to byle komu.
Nie mnie…
KOWAL: (zaraz potem półgłosem do Peera)
O, patrzaj, już z starym się kręci.
PEER: (zwracając się: z pośpiechem do jednego ze starszych mężczyzn)
Któraż tu wolna?
STARSZY MĘŻCZYZNA: Poszukaj!

(oddala się od niego)
(Peer Gynt zamilkł odrazu — spogląda na grupę zukosa i jakby z trwogą — wszyscy patrzą na niego, ale nikt do niego nie mówi. Podchodzi do innych grup — dokądkolwiek się przybliży, wszyscy milkną — skoro się oddali, wszyscy się uśmiechają i szepcą między sobą)

PEER: (pocichu) Zawzięci!
Patrzą szyderczo! Myśli ich, jak strzały —
Syczą, jakgdyby trociny padały
Z pod zębów piłki.

(przeciska się obok płotu. Na dziedziniec, w towarzystwie rodziców, wchodzi SOLWEJGA, prowadząc małą HELGĘ za rękę)

JEDEN Z MĘŻCZYZN: (do drugiego wpobliżu Peera)
O, ludzie ze świata!
DRUGI MĘŻCZYZNA: Jakto?
PIERWSZY MĘŻCZYZNA:
Z za morza. Siedzieli tam lata.
DRUGI MĘŻCZYZNA: Prawda, z zachodu.
PEER: (zastępuje drogę nadchodzącym, wskazując na Solwejgę, zwraca się do mężczyzny)
Człowieku kochany,
Czy mogę córkę twą zaprosić w tany?
MĘŻCZYZNA: (głosem łagodnym)
Owszem, lecz naprzód przywitać się muszę,
Ot, z gospodarzem.
KUCHARZ: (do Peer Gynta, podając mu szklanki piwa)
Posilże swą duszę,
Kiedyś już przyszedł!
PEER: (nie odwracając się, patrzy za odchodzącymi)
Dziękuję za piwo.
Myślę zatańczyć.

(KUCHARZ oddala się — Peer Gynt spogląda na dom i śmieje się)

Oho, istne dziwo!
Dziewka niczego, zacna, ani słowa.
A jak się skromnie za fartuszek chowa
Swojej macierzy, jak spuszcza oczęta…
A w ręku książka, w chustkę zawinięta,
Pobożna, widać… przypatrzeć się godzi.

(chce wejść do izby)
JEDEN Z PAROBCZAKÓW:

Co? Peer porzuca już tańce? Odchodzi?
PEER: Nie.
PIERWSZY PAROBCZAK: (chwyta go za ramię, aby go zawrócić)
A więc zostań!
PEER: Puść mnie!
PIERWSZY PAROBCZAK: Czy się może
Boisz kowala?
PEER: Ja?
PIERWSZY PAROBCZAK: By ci, nieboże,
Tak się nie stało, jak w Lunde?

(śmieje się i odchodzi do tańca)

SOLWEJGA: (we drzwiach) Mam pono
Zatańczyć z tobą.
PEER: Juści, nie wzbroniono.

(chwyta ją za rękę)

SOLWEJGA: Tylko niedługo… Nakazała matka.
PEER: Matka? Toć przecie nie jesteś dwulatka.
SOLWEJGA: Dowcipniś z ciebie.
PEER: Masz swój wiek?
SOLWEJGA: Tak, w maju
Brałam komunję.
PEER: Ale — po zwyczaju:
Jak się nazywasz? Poznać się nam trzeba.
SOLWEJGA: Zwę się Solwejga… A ty?
PEER: Peer Gynt.
SOLWEJGA: (cofa rękę) Nieba!
PEER: Co ci się stało?
SOLWEJGA: Nic, jeno pończochę
Muszę poprawić.

(znika)

NARZECZONY: (ciągnie matkę za rękaw)
Nie chce ani trochę…
MATKA: Nie chce?
NARZECZONY: Tak, nie chce…
MATKA: Czego?
NARZECZONY: Mówię tobie:
Przekręcić klucz tu…
OJCIEC: W stajni ci, przy żłobie
Stać, ośle głupi!
MATKA: Porzuć dziś te smutki!
Jakoś to będzie.

(odchodzą w głąb)

JEDEN Z PAROBCZAKÓW: (z placu tanecznego z całą zbliżywszy się zgrają)
Pietrze, dać ci wódki?
PEER: Nie.
PAROBCZAK: Jeden łyczek!
PEER: (patrząc ponuro na niego) A masz?
PAROBCZAK: (wyciąga butelkę i pije) Aż za wiele.
Przeczyści człeka.
PEER: Daj na to wesele!

(pije)

DRUGI PAROBCZAK: Przepij i do mnie!
PEER: Nie!
DRUGI PAROBCZAK: Rarytas wielki —
Toć się nie urżniesz.
PEER: Daj mi dwie kropelki!

(pije ponownie)

JEDNA Z DZIEWCZYN: (półgłosem do innych)
Chodźmy!
PEER: Masz pietra przede mną?
DZIEWCZYNA: A ktoby
Nie miał go z ludzi?
PIERWSZY PAROBCZAK: Na różne sposoby
Pokazywałeś tam, w Lunde, swe sztuki.
PEER: Gdy raz już zacznę, nie trza mi nauki.
PIERWSZY PAROBCZAK: (szeptem)
już się rozgrzewa.
DRUGI PAROBCZAK: Ba, rzecz to wiadoma.
KILKU: (otoczywszy go kołem) Pokaż, co umiesz!
PEER: Daremna oskoma,
Jutro!
INNI: Nie, dzisiaj! Pokaż dzisiaj, Peerze!
JEDNA Z DZIEWCZYN: Umiesz czarować?
PEER: Umiem — mówię szczerze —
Wywołać djabła…
JEDEN Z MĘŻCZYZN: E, prababki nasze
Już to umiały…
PEER: Łżesz! Pluć sobie w kaszę
Nie dam bynajmniej! — Skądże to umiały?…
Raz go zakląłem w orzech; trząsł się cały, —
A wiecie, orzech ten był robaczywy.
KILKU: (śmiejąc się)
Pomyśleć sobie — to nie żadne dziwy!
PEER: Klął, jęczał, błagał, wszystko obiecował,
Co tylko zechcę…
JEDEN Z MĘŻCZYZN: I w dziurę się schował?
PEER: Juści, bo musiał. Zalepiłem dziurę!
Hej! Jaką on tam robił awanturę!
Syczał i brzęczał…
JEDNA Z DZIEWCZYN: Coś takiego, wiecie!
PEER: Jak trzmiel, tak brzęczał.
JEDNA Z DZIEWCZYN: Dziś chodzi po świecie.
Czy jest w orzechu?
PEER: Nie, nie! W złą godzinę
Uciekł — i jemu przypisuję winę,
Że mnie pan kowal nie lubi.
JEDEN Z PAROBCZAKÓW: A czemu?
PEER: Idę do kuźni, mówię po dobremu,
Żeby mi kowal rozłupał orzeszek…
A Aslak, mówię, przestał dąć w swój mieszek,
Chwycił go w łapy — i, wiecie, bez młota
Także się obyć nie mogło.
GŁOS Z TŁUMU: Niecnota!
Co, zabił djabła?
PEER: Walił z całej siły,
Ino, że djabłu wnet się uprzykrzyły
Te straszne cięgi: wyleciał przez strzechę,
Zgruchotał ścianę.
KILKU: A kowal?
PEER: Pociechę
Taką miał z tego, że ręce osmalił,
I od tej chwili — nie będę się chwalił —
Jest między nami rankor…

(ogólny śmiech)

KILKU: Znakomicie!
INNI: Chyba najlepsza z jego bajd!
PEER: Sądzicie,
Że wam coś zmyślam?
JEDEN Z MĘŻCZYZN: Nie, bynajmniej — człeka
Niema tu dzisiaj, któryby od wieka
Nie znał tych gadek.
PEER: Łgarstwo, bo ja miałem
To wydarzenie.
JEDEN Z MĘŻCZYZN: Jak każde.
PEER: Kto cwałem
Umie na koniu ulatać w powietrze,
Nie gubiąc strzemion? Ja to umiem!

(wybuch śmiechu)

JEDEN Z TŁUMU: Pietrze,
Pocwałuj teraz!
KILKU: Pocwałuj, błagamy!
PEER: Tak, drwijcie sobie, błagajcie, wy, chamy,
A ja nad wami przelecę, jak burza!
Wszyscy padniecie przede mną!
STARSZY CZŁOWIEK: Za duża
W tobie zuchwałość.
INNY: Oszalał!
TRZECI: Zbaraniał!
INNY: Wół!
INNY: Chełpisz!
INNY: Cygan!
INNY: Będziesz się zasłaniał!
My się tam jeszcze-ć dobierzem do skóry!
PEER: (grożąc) Odrobineczkę poczekacie!
KILKU: Wióry
Polecą z ciebie!

(tłum się rozpierzcha, starsi z gniewem oburzenia, młodsi wśród szyderstw i śmiechu)

NARZECZONY: (podchodzi blisko do Gynta)
Czy to prawda, proszę,
że umiesz jeździć w powietrzu?
PEER: Potrosze,
Kochany Maćku... truchtem lub galopem.
NARZECZONY:
A masz też kubrak, który, jak się z chłopem
Spotkasz, to ciebie odrazu zakrywa,
Że cię nie widzi żadna dusza żywa?
PEER:
Taki — kapelusz?... Mam — bo to ci w myśli.

(odwraca się od niego — SOLWEJGA idzie przez dziedziniec, prowadząc HELGĘ za rękę — PEER idzie naprzeciwko — oczy mu się świecą)
Ach, jak to dobrze, żeście tutaj przyszli!

Teraz się z tobą pokręcę — podwiki
I chłopy z drogi!

(chwyta ją za rękę)

SOLWEJGA: Puść mnie!
PEER: Czemu?
SOLWEJGA: Dziki
Jesteś, aż straszno!
PEER: I ren, moja droga,
Dziki jest latem. I pocóż ta trwoga?
Nie bądź uparta!
SOLWEJGA: (wyrywa mu się) Nie wolno!
PEER: Dlaczego?
SOLWEJGA: Pijanyś!

(odchodzi z HELGĄ)

PEER: Ludzie, nic-ci ja wam złego
Chyba nie życzę, nie będę nastawał,
Ale wam wszystkim pchnąłbym noża kawał!
NARZECZONY: (trąca go łokciem)
Do narzeczonej nie mógłbyś mnie, chłopie,
Zanieść?
PEER: (w roztargnieniu) Co? Gdzie jest?
NARZECZONY: Gdzieś zamknięta w szopie.
PEER: No, no!
NARZECZONY: Okropnie byłbym rad.
PEER: Daremnie!
W tej chwili inne żyją myśli we mnie.

(przychodzi mu nagła myśl do głowy — mówi głosem stłumionym, gwałtownym)

Ingryda w szopie!

(zbliża się do Solwejgi)

Cóż to za spojrzenie!

(Solwejga chce odejść — on zastępuje jej drogę)
Wstydzisz się, widać, że moje odzienie,

Jak u włóczęgi?
SOLWEJGA: Nie! Broń, Chryste Panie!
PEER: Prawda, że jestem nieco w kiepskim stanie,
Widzisz, z przekory... Krzywdęś mi zrobiła,
Lecz teraz, proszę, chodź, dziewczyno miła!
SOLWEJGA: Chociażbym chciała, nie mogę...
PEER: Masz stracha?
Przed kim?
SOLWEJGA: Najwięcej przed ojcem.
PEER: Hahaha!
Kładzie po sobie uszy, widzi mi się,
Jak wszyscy inni zacni pobożnisie...
Nieprawda? Mówże!...
SOLWEJGA: Co mam mówić?
PEER: Żeście
Wszyscy pobożni — ojciec, matka, wreszcie
I ty. --- Nieprawda? No! Mówże! Dziewuszka,
Mówże!
SOLWEJGA: Daj spokój!
PEER: Nie!

(głosem stłumionym, lecz gwałtownym i wzbudzającym przerażenie)

Do twego łóżka
Przybędę dziś w północ, ku twojej się twarzy
Nachylę, Solwejgo, a jeśli-ć się zdarzy
Posłyszeć, że cicho coś drapie i skrobie,
To nie myśl, że kocur zakrada się k’tobie...
Hej! Przyjdę i krew twą, jak mleko, pić będę,
Siostrzyczkę twą schrupię, na łóżku-ć usiędę,
Zębami się wpiję w twe lędźwie, w twe krzyże,
Bo w noc ja wilkołak...

(nagle zmienia ton i błaga, jak strwożony)

Tańcz ze mną!
SOLWEJGA: (patrzy ponuro na niego) Nie zbliżę
Ja się do ciebie — byłeś zły!

(znika)

NARZECZONY: (zjawia się znowu) Mój słodki,
Wołu masz u mnie, pójdź do mej pieszczotki!
PEER: Zgoda!

(znikają poza domem — od placu tanecznego nadchodzi chmara ludzi, przeważnie pijanych — hałas i wzburzenie. W drzwiach ukazuje się SOLWEJGA, HELGA i ich rodzice wraz z gromadą starszych ludzi)

KUCHARZ: (do kowala, stojącego na czele tłumu)
A spokój zachować!
KOWAL: (zdejmuje kubrak)
Nie, pora,
By się rozprawić z nim! Tego wieczora
Peer Gynt niech zginie, albo ja!
KILKU: Niech rzucą
Dziś się na siebie!
INNI: Nie, tylko pokłócą!
KOWAL: Pięść tu przemówi! Słowa tutaj nanic!
OJCIEC SOLWEJGI:
Zmityguj-że się, człeku! Nie znasz granic!
HELGA: (do matki) Czy chcą go zabić?
JEDEN Z PAROBCZAKÓW: Poigrać z nim trocha!
INNY PAROBCZAK: Napluć mu w gębę!
TRZECI PAROBCZAK: Wynocha! Wynocha
Z tego dziedzińca!
CZWARTY PAROBCZAK: (do kowala)
A co? Czyś gotowy?
KOWAL: (rzuca kubrak na ziemię)
Zarżnę tę szkapę!
MATKA SOLWEJGI: (do Solwejgi)
Po rozum do głowy —
Patrz, jak czczą tego... włóczęgę!
AASA: (wchodzi z kijem w ręce) Czy żyje
Syn mój? Ten łajdak! Takie mu dam kije,
Że się nie zbierze!
KOWAL: (zakasując rękawy) Kija tutaj szkoda!
Na taką skórę kij byłby, jak woda!
KILKU: Kowal chce na nim swe pięści potrzaskać!
INNI: Nie! Chce go trochę pogładzić!
INNI: Pogłaskać!
INNI: Trochę pomiesić!
KOWAL: (pluje w garści i kiwa głową ku Aasie)
Powiesić!
AASA: Co? Peera?
Mojego Peera? Ady-ć złość mnie zbiera!
Spróbuj, a Aasa szponami, zębami
Rozszarpie ciebie!

(woła)

Peer!
NARZECZONY: (przybiegając) Nieszczęście z nami!
Hej, ojcze, matko!
OJCIEC: A cóż się znów stało?
NARZECZONY: Peer Gynt...
AASA: (krzyczy) Zabity? Zginął?
NARZECZONY: Nie! To mało...
Peer Gynt... popatrzcie... o tam, tam, na górze...
TŁUM: Hi! Z narzeczoną!
AASA: (wypuszczając kij z ręki) Ten łajdak!
KOWAL: (jakby spadł z obłoków) O, duże
Kroki — i cap się tak chyżo nie zwinie
W tych stromych turniach!
NARZECZONY: (z płaczem) Jako niedźwiedź świnię,
Tak on ją dźwiga, matusiu.
AASA: (grozi ku turniom) Ty, drabie!
Bodajbyś zleciał!

(przerażona krzyczy)

Uważaj!
OJCIEC INGRYDY: (wpada z gołą głową, wściekły)
Przywabię
Ja go tu jeszcze, urwę łeb!
AASA: Co? Raczej
Pan Bóg mnie skarze, niż świat to zobaczy!






AKT DRUGI.
Wąska ścieżka wysoko w górach.
Ranek. — PEER GYNT szybko biegnie ścieżką, nachmu­rzony. INGRYDA, nawpół jeszcze w stroju panny mło­dej, usiłuje go powstrzymać.

PEER: Idź!
INGRYDA: (z płaczem)
Po tem wszystkiem, co się stało?!
Dokąd?
PEER: Alboż świata mało?
Idź, gdzie chcesz!
INGRYDA: (załamując ręce) Ach, co za zdrada!
PEER: Próżne bajdy! Idź!
INGRYDA: O, biada!
Wspólna dziś nas łączy wina.
PEER: Niech was wszystkie zła godzina!
Oprócz jednej...
INGRYDA:Jakiej jednej?
PEER: Nie prócz ciebie!
INGRYDA: Losie biedny!
Więc, prócz kogo?
PEER: Wracaj sobie,
Skądeś przyszła!
INGRYDA: Cóż ja zrobię?
Miły! Luby!
PEER: Milcz!
INGRYDA: Nie mogę
Uwierzyć...
PEER: Wierz!
INGRYDA: Ach, wprzód niebogę
Uwieść... potem chłód...
PEER: Do czarta,
Cóż ty jesteś dla mnie warta?
Cóż ty masz?
INGRYDA: Mam Haegstad, potem...
PEER: Czyż ci jasnem spływa złotem
Włos na piersi twe dziewczęce?
Modlitewnik masz ty w ręce?
Trzymasz się fartucha matki?
Lśnią ci pod powieką kwiatki?
INGRYDA: Pietrze — —?
PEER: Byłaś w zeszłym roku
U komunji?
INGRYDA: Pietrze!
PEER: W oku
Masz ty wstyd i czyż odmowa
Spotkałaby moje słowa?
INGRYDA: Oszalałeś!
PEER: Gdy na ciebie
Spojrzy człowiek, czyż się w niebie
Czuje wówczas? — Mów!
INGRYDA: Nie... luby!
PEER: Precz!... (chce odejść).
INGRYDA: (zastępuje mu drogę)
A wiesz ty, że do zguby
Dążysz przez to?...
PEER: A niech dążę!...
INGRYDA: Będziesz jako pan i książę,
Zachowując wierność.
PEER: Brednie!
INGRYDA: (wybucha płaczem) Oszukałeś mnie?!...
PEER: Bezwiednie
Uległaś mi?!...
INGRYDA: Serce boli,
Żem pozbyła się swej woli.
PEER: A mnie uniósł dziki szał!
INGRYDA: (groźnie) Będziesz za to jeszcze miał!
PEER: Niema takiej ceny w świecie,
Bym jej nie dał.
INGRYDA: Ano, przecie
Pożałujesz!...
PEER: Precz!
INGRYDA: Odchodzę.
Lecz zapłacisz za to! Srodze
Mścić się będzie twoja wina!

(schodzi wdół)

PEER: (milczy chwilę, potem z krzykiem)
Niech was wszystkie zła godzina!
INGRYDA: (odwraca głowę i woła szyderczo)
Oprócz jednej!
PEER: Tak, prócz jednej!

(odchodzą każde w inną stronę)
Nad jeziorem górskiem.
Brzegi mokre, bagniste. Nadciąga burza. — AASA rozglą­da się na wszystkie strony i wydaje trwożne okrzyki. — SOLWEJGA z trudem podąża za nią. Nieco wtyle RODZICE jej i HELGA.

AASA:
Wszystko dziś się sprzęga przeciwko mnie biednej!
Niebiosa, i góry, i wrzące siklawy!
Przeciw niemu radby pójść i kłąb ten mgławy,
I ta głąb jeziorna pochłonąć go rada,
I piargby go zabił, który z wierchów pada!
A ludzie!... Niech tylko schwycą go w swe dłonie!
Sprobujcie, gdy chcecie! Już ja go obronię!
Potrzebny mi! Czart jakiś wlazł w tego psiawiarę!

(odwraca się do Solwejgi)

To syn mój? Czyż być może? Ach, za jaką karę
Spotkało mnie to wszystko! Któżby się nie zdumiał,
Że on, co tylko grozić i cyganić umiał,
Co moc miał tylko w pysku, teraz... święte nieba!...
Czy płakać, czy też śmiać się? Bo wiedzieć ci trzeba,
Że przeszliśmy niejedno: mąż mój pił, grosiwo
Rozrzucał na wsze strony, robił z siebie dziwo,
Wałęsał się po świecie. Szło nam coraz gorzej:
Więc w domu my oboje czas spędzali boży —
To znaczy ja i Pietrek — szukając pociechy
Na klęski, co się naszej uczepiły strzechy.
Nieszczęściu się opierać, spojrzeć doli w oczy
Z odwagą — na to siły zabrakło ochoczej.
A zresztą człek zapomnieć rad, co to jest nędza, —
Jak umie, tak od siebie złe myśli odpędza.
Jednemu trzeba wódki, drugi się tumani
Bajdami; więc my także zbiedzeni, stroskani,
Jęliśmy sobie gadać wszystko, co się zmieści:
O pięknych królewiczach głupie opowieści —
lotem była mowa, że czasem się zdarza,
Iż ktoś porywa sobie pannę od ołtarza...
Lecz któżby to przewidział — na wszystko my ślepi —
Że taka rzecz się właśnie chłopaczka uczepi?!

(znowu z trwogą)

Ktoś krzyknął!... Skrzat czy karzeł?... Pietrze!
Ktoś tam woła...
Na wierchu!

(wybiega na małe wzgórze i patrzy ponad wody jeziora. Przyłączają się do niej rodzice Solwejgi i Helga)

Nikogo tam nie widać zgoła...
OJCIEC SOLWEJGI: (po namyśle) Tem gorzej!
AASA: (z płaczem)
O, mój jagniak zgubiony! Mój luby!...
OJCIEC. (potakując łagodnie)
Zgubiony! Tak, to prawda!...
AASA: E, smalone duby!
Chłop z niego, jako kryształ...
OJCIEC: Ty głupia!...
AASA: Mów o mnie,
Co zechcesz, lecz o nim nie! Powiadam przytomnie:
Chłop z niego, jak kryształ...
OJCIEC: (głosem przytłumionym i z łagodnem spojrzeniem)
Stracony na wieki!
AASA: (z trwogą)
O, Pan Bóg go z swojej nie puści opieki!
OJCIEC:
Że grzesznik jest z niego, zaprzeczyć czyż może?
AASA: (żywo)
Lecz zato w powietrznym cwałuje przestworze!
MATKA SOLWEJGI: Czyście bez rozumu?
OJCIEC: Cóż wy nam bajecie?
AASA: Podoła największym ciężarom na świecie,
Niech tylko wyrośnie doczysta, do znaku!
OJCIEC: Wtedy go pewnikiem ujrzycie na haku.
AASA: (krzyczy) O mój Panie Jezu!...
OJCIEC: Niechno kat go schwyci,
Już on tam się pychą swoją nie poszczyci!
AASA: (otumaniona)
Od tej waszej mowy ja zwarjować muszę!
Ach, trzeba go szukać!...
OJCIEC: Tak, ratować duszę!
AASA: I ocalić ciało! Gdziekolwiek on będzie —
W mocy zła, czy w bagnie — znajdę ja go wszędzie
OJCIEC: Perć...
AASA: Nie opuszczajcie mnie, biednej kobiety!
OJCIEC: Obowiązek chrześcijan...
AASA: Więc tamci, niestety,
To same pogany... Pomocy nie dali!
OJCIEC: Zbyt dobrze go znają.
AASA: Na niego za mali!

(załamując ręce)

I pomyśleć sobie: zginąć ma to chłopię!
OJCIEC: Tutaj jakieś ślady!
AASA: Spieszmy po tym tropie!
OJCIEC: Pójdziemy go szukać przy naszym szałasie.

(idzie naprzód z żoną)

SOLWEJGA: (do Aasy) Mówcie mi coś jeszcze!
AASA: (ociera sobie oczy) O nim?
SOLWEJGA: O nim!
AASA: (uśmiecha się i nagle podnosi głowę do góry)
Zda się,
Padłabyś z znużenia, gdybym ci tak miała
Opowiedzieć wszystko!
SOLWEJGA: Jestem wytrzymała...
Prędzej wy się, matko, znużycie ode mnie...
Słuchać mi przyjemnie.

Nagie, niskie wzgórze śród wysokich gór.
W głębi turnie. Długie cienie ścielą się po ziemi. Dzień ma się ku schyłkowi.

PEER: (nadbiega w wielkich podskokach i zatrzymuje się nad zboczem)
Ha! Wybiega za mną wszyściutko, co żyje!
Wieś się uzbroiła w strzelbiczki i kije.
Na czele haegstadzki gazda klnie i krzyczy:
„Łapać mi Peer Gynta, nie puszczać zdobyczy!“
To nie bój z kowalem! To życie! Niedźwiedzi,
Zda się, szpik we wszystkich kościach moich siedzi!

(w podskokach, wymachując rękami)

Walić, tłuc, pieniste wstrzymywać siklawy —
To mi są rozkosze! To mi żywot prawy!
Smreki z korzeniami wyrywać ze ziemi,
Nie jakiemiś bzdurstwy durzyć się głupiemi

(wzgórzem biegną trzy juhaski, śpiewając)

TRZY JUHASKI:
Wierchu Wilkołaczy, Czarny Misiu, Skrzacie!
Dzisiaj drzwi otwarte będą w naszej chacie!
PEER: Czego tak wrzeszczycie?
TRZY JUHASKI: Przyzywamy dzisiaj
Wilkołaka, Skrzata i Czarnego Misia.
PIERWSZA JUHASKA:
Chodźże, Wilkołaku, chodźże, kochający!
DRUGA JUHASKA: Chodź, Misiu, poszalej!
TRZECIA JUHASKA: Jest izdebek więcej,
A wszystkie otwarte!...
PIERWSZA JUHASKA: Kto kocha, szaleje!
DRUGA JUHASKA: A kto zaś szaleje, ten kocha!
TRZECIA JUHASKA: Nadzieję
Kto stracił i chłopca, tego los już taki,
Że ma kochać Skrzaty, Misie, Wilkołaki!
PEER: A gdzież wasze chłopcy?
TRZY JUHASKI: (trzęsąc się ze śmiechu)
Zginęli na wieki!
Nie wrócą z za góry, nie wrócą z za rzeki!
PIERWSZA JUHASKA:
Mój mnie nieustannie słodkie szeptał słowa,
A dzisiaj go stara ułapiła wdowa.
DRUGA JUHASKA:
Mój się na północy spiknął z cyganichą;
Włóczy się po świecie, dolę miewa lichą.
TRZECIA JUHASKA:
A mój dzieciąteczku głowinę rozstrzaskał,
Kat pod szubienicą w karczek go pogłaskał.
WSZYSTKIE JUHASKI:
Wierchu Wilkołaczy, Czarny Misiu, Skrzacie!
Dzisiaj drzwi otwarte będą w naszej chacie!
PEER: (jednym skokiem stanął między niemi)
Ja wasz Skrzat, wasz chłopiec!
PIERWSZA JUHASKA: Ejże!
PEER: Trzem dogodzę!
WSZYSTKIE TRZY RAZEM:
Taki z ciebie harnaś?
PIERWSZA JUHASKA: Szałas nasz po drodze.
DRUGA JUHASKA: Jest miód.
PEER: Niech się leje!
TRZECIA JUHASKA: Ha! Dzisiaj z wieczora
Nie będzie tu pusta ni jedna komora!
DRUGA JUHASKA: (całuje go)
Jak żarne żelazo, tak się cały płoni!
TRZECIA JUHASKA: (całuje go)
Jak te oczy trupka na dnie czarnej toni!
PEER: Serce pełne żądzy, dusza płaczu bliska,
Źrenice się śmieją, a ból gardło ściska!
TRZY JUHASKI: (wykrzywiając się górom, krzycząc i śpiewając)
Wierchu Wilkołaczy, Czarny Misiu, Skrzacie!
Dzisiaj drzwi zamknięte będą w naszej chacie!

W górach Rondenu.
Zachód słońca, naokoło żagwiące się szczyty śnieżne.

PEER: (zjawia się wzburzony i zdziczały)
Zamek na zamku się piętrzy —
Cudny powietrzny świat!
Stój! Czekaj! Od myśli prędszy
W przepaść otchłanną wpadł.
Na wieży do lotu się zrywa
Skrzydlaty chyży kur,
I znowu żleb czarny pokrywa
Ten widziadlany twór.
Przez mgławic promienne dymy
Tłum dziwnych strzela drzew:
Na czaplich nóżkach olbrzymy —
Zniknęli, jak lekki wiew.
Tam, jakby przebłysk tęczy.
Skąd wziął się ten świetlny ruch?
Ach, wszystko to mnie męczy.
Snać oszaleje mój duch!
Płonę, jak ogień płonie,
Nie wiem, co góra, co dół:
Zda się, że ktoś me skronie
W żelazną obręcz skuł!

(obsuwa się na ziemię)

Nasamprzód ten cap i ta ściana
Gendynu — ten kłamstwa stek —
Ta chwila szałem pijana,
Gdym z panną młodą zbiegł;
Ten pościg sępiego tłumu;
Rozpusta aż z trzema wraz!
Ach, trzeba być bez rozumu!
Czas mi się wyrwać, czas!

(wzrok, jakby zmartwiały, wlepia wgórę)

Dwa orły!... Żórawi tam klucze
Do cieplic uchodzą już!
A ja się tu próżno włóczę,
Nędzny zamiatam kurz.

(zrywa się jednym skokiem)

Polecę! Wykąpię się w burzy,
Wichrów obejmę ster,
Ma dusza się cała zanurzy
W chrzcielnicy słonecznych skier!
Szał mnie poniesie w przestworza,
Nad szczyty, nad obszar pól;
Przewalę się potem przez morza,
Mocniejszy, niż Anglji król.
Ha, śmiejcie się, głupie dziewuchy!
Wyruszam na wielki łów!
Na drwiny wasze ja głuchy,
Nie wrócę — lub wrócę znów...
Gdzie orły się oba podziały? —
Zniknęły w dalekich mgłach...
Tam zamek wyrasta wspaniały,
Potężny obłoczny gmach.
Ha! Ha! Teraz oczy go moje
Poznają... A niech mnie grom!
Rozwarte naoścież podwoje!
To dziada nowiutki dom!
Waliły się stare ściany —
Do reszty, płocie, się wal!
Gdzieś stał, dziś tłum idzie w tany
Śród rozświetlonych sal.
Ksiądz proboszcz w kieliszek dzwoni,
Kapitan przy butli zmiękł —
Wargami przylepił się do niej,
A potem trzask i brzęk!!
Na szczerby rozprysła się flasza,
Lustro nie warte plew!
Cóż, matko? Hej, dobra nasza!
Święci się Gyntów krew!
Rumory i krzyki dokoła,
Tłumi się gości rój,
Kapitan na Piotra woła,
Ksiądz proboszcz wzniósł toast twój,
I krążą puhary, butelki —
„Żyj, Pietrze, i kochaj nas!
Z wielkiegoś powstał i wielki
Będziesz, gdy przyjdzie twój czas!”

(rzuca się naprzód, uderza jednak nosem o skały i pada na ziemię — leży)
Zbocze górskie.
Drzewa szumią, gwiazdy przezierają poprzez listowie, ptaki śpiewają w konarach drzew. KOBIETA w zieleni idzie naprzód. Za nią PEER GYNT z gestami zakochanego.

KOBIETA W ZIELENI: (staje, odwraca się)
To prawda?
PEER:

(z ruchem palców, jakgdyby podrzynał sobie gardło)

Tak prawda, jak Piotrem się zowię,
Że dziewki tak pięknej nie mają królowie!
A poszłabyś ze mną? Nie będzie-ć żałośnie —
Nie każę ci siadać przy igle ni krośnie,
Zaś jadła dam tyle, aż wyjdą ci oczy, —
Nigdy się do twoich nie wezmę warkoczy!...
KOBIETA W ZIELENI: I bić mnie nie będziesz?
PEER: Jakżeby królewic
Skakać mógł z palicą do przecudnych dziewic?!
KOBIETA W ZIELENI: Królewic?
PEER: A juści!
KOBIETA W ZIELENI: Ja królewską córą!
PEER: Co mówisz? To ślicznie! Będziemy więc górą!
KOBIETA W ZIELENI:
Tam w turniach Rondenu lśni pałac ojcowski.
PEER:
I ma mać w swym zamku nie doznaje troski.
KOBIETA W ZIELENI:
Znasz ty mego ojca, cnego króla Broze?
PEER: Znasz ty moją matkę, cną królowę Aazę?
KOBIETA W ZIELENI:
Gdy ojciec mój ryknie, drżą w posadach skały!
PEER: Gdy matka ma krzyknie, łamią się w kawały!
KOBIETA W ZIELENI:
Gdy ojciec mój skoczy, to aż do obłoków!
PEER: Niema dla mej matki za bystrych potoków!
KOBIETA W ZIELENI:
Nie masz innych strojów ponad te łachmany?
PEER: Zobaczysz w niedzielę, jak będę ubrany!
KOBIETA W ZIELENI:
Ja i w dzień powszedni w jedwabiach i złocie.
PEER: Suknia, jak u dziewki w polu, przy robocie.
KOBIETA W ZIELENI:
Tak, prawda! Lecz widzisz, panie mój łaskawy,
U nas się inaczej przedstawiają sprawy:
Tu, w Ronde, w tych górach, jest obyczaj taki,
Że na wszystko patrzym ze strony dwojakiej —
Zamku mego ojca ujrzawszy ogromy,
Gotów jesteś myśleć, że to głaźne złomy.
PEER: Tak samo, jak u nas: gdy cię tam sprowadzę,
Widzieć będziesz w złocie brud tylko i sadzę;
Szmat się li dopatrzysz — mówię bez ochyby —
W tem, co my za szkliste uważamy szyby.
KOBIETA W ZIELENI:
A więc to, co czarne, uchodzi za białe.
PEER: Tak jest, a, co wielkie, wygląda na małe.
KOBIETA W ZIELENI: (rzuca mu się na szyję)
Widzę, że do siebie przystajemy godnie.
PEER: Jak grzebień do włosów, a do nogi spodnie.
KOBIETA W ZIELENI: (woła ku żlebowi)
Zjaw się, mój rumaku, nieś nas chmurnie, górnie!

(zjawia się olbrzymi wieprz z liną, zamiast uzdy, i z sta­rym workiem, zamiast siodła. Peer wskakuje na niego i sa­dowi przed sobą Kobietę w zieleni)

PEER: Hejże! Pocwałujem przez rondyjskie turnie!
Żwawiej, mój rumaku! Rumaku mój tęgi!
KOBIETA W ZIELENI: (rozczulona)
Wczoraj było we mnie coś, jak z niedołęgi,
A dzisiaj... Nikt nie wie, do czego się budzi.
PEER: (tłukąc wieprza, który ich unosi)
Poznać po uprzęży znakomitych ludzi!

Zamek królewski Starca z Dowru.
Wielkie zgromadzenie podjadków nadwornych, krasno­ludków, duchów ziemnych, STARZEC Z DOWRU, w koronie i z berłem w ręku, siedzi na królewskiem krześle. Po obu stronach jego dzieci i krewni najbliżsi, PEER GYNT stoi przed nim. W sali wielkie poruszenie.

PODJADKI NADWORNE:
Zarznąć go, zarznąć! Ten zuchwalec
Naszego króla uwiódł dziecię.
MŁODY PODJADEK: Czy go ukąsić mogę w palec?
INNY: Ja go za włosy, jeśli chcecie!
DZIEWCZYNA Z PODJADKÓW:
A ja w kolano — niech go boli!
CZAROWNICA: Czy zapeklować mam go w soli?
INNA: (z nożem rzeźnickim w ręku)
Czy go usmarzyć, czy na rożnie
Upiec?
STARZEC Z DOWRU:
Ostrożnie, powiadam, ostrożnie!

(na dany przez niego znak zbliżają się ku niemu jego za­ufani)
Na psy zeszliśmy ostatniemi laty;

Ot, że tak powiem, wciąż bierzemy baty.
Ta pomoc ludzi przydać się nam może,
A przytem, widno, chłopisko jest hoże;
Moc z niego tryska porządna i zdrowie!
Prawda, że tylko o jednej jest głowie,
Lecz i ma córka więcej nie posiada.
Sczezła gdzieś nasza trójgłowa gromada,
Dwugłowych dudków jeszcze coś tam będzie
Ale ich wartość — jak wszystko i wszędzie!

(do Peer Gynta)

Chcesz, by ci córkę za małżonkę dano?
PEER: Chcę! Lecz i państwo, jako ślubne wiano —
STARZEC Z DOWRU:
Połowę weźmiesz, póki jeszcze żyję,
Resztę po śmierci — moje to, nie czyje.
PEER: Zgadzam się na to.
STARZEC Z DOWRU: Chłopcze, mała chwilka...
Musisz nam także dać przyrzeczeń kilka...
Jeżeli złamiesz choć jedno, odrazu
Życie z mojego utracisz rozkazu.
Naprzód ci powiem otwarcie i szczerze,
Iż za Rondenu nie wyjdziesz rubieże
I że unikać będziesz ty, mój synu,
Światłości dziennej i wszelkiego czynu.
PEER: Gdy się jest królem, to wszystko jak z płatka
Idzie —
STARZEC Z DOWRU: A teraz weźmiemy gagatka
Na drobną próbę —

(podnosi się na tronie)

NAJSTARSZY Z PODJADKÓW DOWRU:
Zważaj, chłopcze luby,
Ażebyś wyszedł zwycięsko z tej próby;
Orzech niełatwy do zgryzienia czeka!
STARZEC Z DOWRU:
Czem się podjadek różni od człowieka?
PEER: Właściwie niczem — są, jak dwie kropelki,
Jeno, że mały szczypie, gryzie wielki.
Całkiem, jak u nas, gdy się tylko zdarzy
Jaka sposobność... Człek człekowi wraży.
STARZEC Z DOWRU:
I owszem, jedno między nami zdanie.
Lecz dzień jest także równy dniu, a przecie
Jakaś różnica się znajdzie... Me dziecię,
Uważaj dobrze, a wszystko ci stanie
Żywo przed oczy... Tam, w promieniach słońca,
Mówią: „Człowieku, bądź sobą!” Bez końca
To powtarzają, zaś przy naszym żłobie
Prawi się mądrze: „A ty wystarcz sobie!”
PODJADEK NADWORNY: (do Peer Gynta)
Głębokie? Prawda?
PEER: Niebardzo mi jasne.
STARZEC Z DOWRU:
Wielkie te słowa uważaj za własne,
Jedyne hasło.
PEER: (drapie się w głowę)
Tak, ale...
STARZEC Z DOWRU: Bez „ale” —
Musisz, chcąc tutaj być panem!
PEER: Wspaniale!
Są gorsze rzeczy na świecie.
STARZEC Z DOWRU: A potem
Musisz się z naszym oswoić żywotem.

(daje znak — dwa podjadki o głowach świńskich w białych szlafmycach wnoszą jedzenie i picie)

Krowa cię plackiem, wół uraczy miodkiem;
Nic to, czy z kwaśnem spotkasz się, czy z słodkiem,
Grunt, że to wszystko robione jest w domu.
PEER: (odsuwa jadło i napój)
Waszego wiktu nie życzę nikomu.
Widno mi gardłem wyjdzie taka pasza!
STARZEC Z DOWRU:
Do tego jadła jest i złota czasza;
A kto tę czaszę posiadł, ten u mojej
Córki w ogromnych zawsze łaskach stoi.
PEER: (rozważając sobie)
Jest napisano: „Zmuszaj swą naturę!”
I ja się zmuszę chłeptać waszą lurę —
Wszystko mi jedno...

(poddaje się)

STARZEC Z DOWRU: To dowód rozsądku.
PEER: Najtrudniej zawsze przecież jest z początku.
STARZEC Z DOWRU:
Rzucić też musisz chrześcijańskie suknie;
Bo tutaj, w Dowrze, wiesz, przy każdem włóknie
Bywają czynne tylko nasze dłonie,
Oprócz jedwabnej wstążki na ogonie.
PEER: (z złością) Nie mam ogona!
STARZEC Z DOWRU: Zaraz to się złoży.
Proszę mu przypiąć, mości podkomorzy,
Mój własny ogon odświętny.
PEER: Za duże,
Za duże drwiny!
STARZEC Z DOWRU: Śmiałbyś mojej córze
Z gołym zalecać się zadkiem?!
PEER: Co? W zwierzę
Zamieniać człeka?!
STARZEC Z DOWRU: Zaraz cię uśmierzę:
Dworskiego chcę mieć w tobie konkurenta,
Bo, musisz wiedzieć, my w wielkie li święta
Stroimy w wstęgę podobną nasz tyłek.
PEER: (w zadumie)
Człek, powiadają, jest, jak dech, jak pyłek —
Trzeba się poddać, to będzie najlepiej! —
Więc — niech mi waćpan ten ogon przyczepi!
STARZEC Z DOWRU:
Mądrala z ciebie! Będziesz mi pociechą.
PODJADEK NADWORNY:
A teraz spróbuj pokręcić tą wiechą!
PEER: (podrażniony)
Jakież to jeszcze macie wy zamiary? —
Może i swojej mam się wyrzec wiary?
STARZEC Z DOWRU:
Nie! Nikt ci wiary odbierać nie będzie;
U nas swoboda panuje w tym względzie.
Poznać nas po tem, jak się je, jak chodzi;
Jedz i ubieraj się, jak my!.. Nie szkodzi,
Że zowiesz wiarą, co my zwiemy trwogą,
PEER: Wyznać ci muszę, żeś jest, swoją drogą,
Daleko lepszy, niżby sądzić można.
STARZEC Z DOWRU:
I owszem, owszem — winna być ostrożna
Wszelaka dusza w swej wierze zbyt skorej;
Lepsi jesteśmy, niż świadczą pozory,
I to jest właśnie, co nas od was dzieli.
Lecz dosyć tego! Bądźmy dziś weseli!
Hejże, muzyka! Hej, dowerskie lutnie!
Niech nam tancerka piękny taniec utnie!

(muzyka, taniec)

PODJADEK NADWORNY: Podoba ci się?
PEER: Hm!
STARZEC Z DOWRU: Tylko bez strachu.
Powiedz, co widzisz! Powiedz, miły gachu!
PEER: Widziadła widzę okropne — przed nami
Jakoweś krówsko wali kopytami
W baranie żyły; przy strasznym odgłosie
Tańczy w porteczkach rozsierdzone prosię.
PODJADEK NADWORNY: Pożreć go!
STARZEC Z DOWRU: Patrzy on jeszcze, jak człowiek,
Zważcie!
DZIEWCZYNA Z PODJADKÓW:
Wyłupić mu ślepie z pod powiek,
Odgryźć mu uszy!
KOBIETA W ZIELENI: (z płaczem)
Takaż to nagroda!
Myśmy tańczyły, ja i siostra młoda!
PEER: Ty? A i owszem... Nie jestem uparty.
To tylko żarty były, tylko żarty!
KOBIETA W ZIELENI: Szczerze to mówisz?
PEER: Mówię całkiem szczerze...
Muzyka — taniec — a niech kat mnie bierze!...
Poprostu cudne!
STARZEC Z DOWRU: Niech się nikt nie ludzi:
Taka już bywa natura u ludzi —
Raz się czepiwszy, przylega na zawsze;
Chociażby rany odnieśli najkrwawsze,
W spotkaniu z nami zasycha im blizna!
A przecież zięć mój, każdy mi to przyzna,
Rad chrześcijańskie ściągnął szarawary,
Rad się też miodu napił z naszej czary,
Dał sobie przypiąć ogon — jednem słowem
Wypełnił wszystko, chętny w tem i owem,
Tak, iż myślałem — otwarcie powiadam —
Że już na zawsze wyleciał zeń Adam,
A on znów tutaj!... Próby trzeba dużej,
Zanim się taki twardosz wynaturzy.
Potrzeba leku —
PEER: Leku?
STARZEC Z DOWRU: Tak! Wprzód natnę
Lewe ci oko, by było podatne,
Widzisz, do zezu, gdyż tylko w ten sposób
Będziesz mógł patrzeć wzorem naszych osób;
Potem i prawe oko ci wykroję,
PEER: Czyś ty pijany?...
STARZEC Z DOWRU: (kładzie na stole kilka ostrych narzędzi)
Ot, narzędzia moje...
Dostaniesz także okulary, klapy,
Jakie na świecie zwykły nosić szkapy.
Wówczas dopiero — proszę, pomyśl sobie —
Ujrzysz mą córkę w całej jej ozdobie,
Nie będziesz plótł mi o świni, czy krowie.
PEER: Czyś ty ogłupiał?
NAJSTARSZY Z PODJADKÓW DWORSKICH:
Mądrość w każdem słowie
Naszego władcy — nie on, tyś jest głupi!
STARZEC Z DOWRU:
Wówczas się dusza twoja rozskorupi,
Unikniesz wówczas rozwagi — rozwagi,
Niejednej męki i niejednej plagi.
Bo — pomyśl tylko — naco ci te oczy,
Z których się tylko słona gorycz toczy?
PEER: Owszem, wszak nawet mówi Pismo Święte:
Gorszy cię oko, niech będzie wyjęte!
Jednakże — proszę, powiedz, mądra głowo,
Kiedyż to oko wróci się na nowo?
STARZEC Z DOWRU: Nigdy!
PEER: A zatem zaraz będę w drodze.
STARZEC Z DOWRU: Cóż ty zamierzasz uczynić?
PEER: Odchodzę!
STARZEC Z DOWRU:
Inak jest, bratku, w naszej ojcowiźnie:
Kto się tu wśliznął, ten się nie wyśliźnie.
PEER: By mnie zatrzymać, myślisz gwałtu użyć?
STARZEC Z DOWRU:
Mój królewiczu! Przestańże się durzyć:
Trochę rozsądku nigdy-ć nie zawadzi.
Sam przecie widzisz: jesteśmy ci radzi,
Gdyż na podjadka wielkie masz zdolności —
Chceszże nim zostać?
PEER: Ot, rzeknę najprościej:
Chcę, bo powiadam, czegoż człek nie zrobi,
Gdy się dla niego i żona sposobi
I jakietakie królestwo... Lecz, wiecie,
Wszystko ma wreszcie swój koniec na świecie.
Chwost wasz przyjąłem, gdyż myślę, rzecz prosta,
Że, jeśli zechcę, pozbędę się chwosta.
Ściągnąłem spodnie, gdyż strasznie dziurawe,
A przytem sądzę, tak na dobrą sprawę,
Wciągnąć je można zpowrotem. A dalej,
Choć się tych waszych zwyczajów nie chwali,
Można się do nich nagiąć, ani słowa!
Chętnie przysięgnę, że dziewką jest krowa,
Boć człek przysięgę strawi, jeśli zechce...
Ale, powiadam, wcale mnie nie łechce
Myśl, abym miał się wyrzec już na wieki
Swojej ludzkości! Od tegom daleki,
Bym miał pozostać z wami po wsze czasy,
Bym już nie wrócił do swej dawnej krasy,
Bym miał podjadkiem czuć się w każdym calu —
Tego zanadto!
STARZEC Z DOWRU: Milcz-że, ty mądralu,
Bo się rozzłoszczę! Z nami tu nie żarty!
Czy wiesz, z kim mówisz? Nie bądź mi uparty!
Córkę-ś mi uwiódł! —
PEER: Kłamiesz w żywe oczy!
STARZEC Z DOWRU: Teraz się żeń z nią!
PEER: Śmiesz mi?...
STARZEC Z DOWRU: Zbyt ochoczy
Jesteś do krzyku! Zaprzeczyć się nie da:
Tyś jej pożądał!...
PEER: (wydymając wargi) Tylko tyle? Bieda,
Że też nic więcej!
STARZEC Z DOWRU: Na jedną wy modłę,
Wy, wszyscy ludzie! Kreatury podłe,
Ducha na ustach macie, ale szczęście
W tem li widzicie, co zdobędą pięście.
Samo żądanie, myślisz, nic nie znaczy?
Zaraz to język mój ci wytłumaczy!
PEER: Już ja się nie dam wziąć na lep ten!
KOBIETA W ZIELENI: Wietrzę,
Że niezadługo będziesz ojcem, Pietrze.
PEER: Puśćcie mnie! Puśćcie!
STARZEC Z DOWRU: Ano, w koźlej skórce
Poślemy-ć dziecko, któreś mojej córce...
PEER: (ociera sobie pot z czoła)
Raz już się zbudzić!...
STARZEC Z DOWRU: Czy posłać je mamy
Na dwór królewski?
PEER: Poślijcie je, chamy,
Wiecie, do gminy!
STARZEC Z DOWRU: Królewski mój panie,
Co raz się stało, już się nie odstanie!
I tak rość będzie on, jak trawa wiosną —
Takie mieszańce bardzo prędko rosną.
PEER: Raz się, mój stary, pozbądźmy tych bredni,
I ty na rozum zbierz się odpowiedni,
Droga dziewico! Anim ja królewic,
Anim bogaty, więc, jedyna z dziewic,
Czy tak, czy owak zechcesz patrzeć na mnie,
żadnych korzyści — powiadam niekłamnie —
Mieć stąd nie będziesz.

(Kobiecie w zieleni zrobiło się źle, dziewczęta ją wyprowadzają)

STARZEC Z DOWRU: (spogląda na niego chwilę z głęboką pogardą — potem mówi)
Rozbić mi to marne
Bydlę o skały!...
MŁODE PODJADKI: W jelenia i sarnę
Wprzód się zabawmy z nim, w kotka i myszkę!
STARZEC Z DOWRU:
Owszem; tymczasem ja moją zadyszkę
Troszeczkę prześpię... Troszeczkę przedrzemię...
Dobranoc!

(odchodzi)

PEER: (ścigany przez młode podjadki)
Puść mnie! puść mnie, czarcie plemię!

(chce się wydostać kominem)

MŁODE PODJADKI:
Kąsać go ztyłu, krasnoludki, gnomy!
PEER: Aj!

(usiłuje przedostać się przez otwór piwnicy)

MŁODE PODJADKI: Zamknąć wejścia!
PODJADEK NADWORNY:
Bawią się! Oskomy
Nie brak tym małym.
PEER: (walcząc z małym podjadkiem, który go gryzie w ucho)
Precz, djabły!
PODJADEK NADWORNY: (bije go po palcach)
Bez krzyku!
Że to królewska krew, nie widzisz, smyku?
PEER: Jest szczurza jama!

(podbiega)
MŁODE PODJADKI: Zatkać jamę szczurzą!

PEER: Te łotry, widzę, mają sprawność dużą!
MŁODE PODJADKI: Szarpać!
PEER: (biega naokoło)
Ach, czemuż nie jestem ja myszą?!
MŁODE PODJADKI: (otaczają go)
Zamykać koło!
PEER: (jęczy) Zbóje, ledwie dyszę!
Czemuż nie jestem wszą! (pada na ziemię)
MŁODE PODJADKI: Wydrzeć mu ślepie!!
PEER: (pod naciskiem podjadków)
Matko! Ratunku! Już ledwie się trzepię!

(dzwony kościelne wdali)

MŁODE PODJADKI:
Dzwony!.... Wychodzi ten w czerni...

(podjadki pierzchają wśród krzyku i wrzawy — gmach się zapada — wszystko znika)
Mrok głęboki,
(słychać jak PEER GYNT uderza wielką gałęzią naokoło siebie)

PEER: A kto ty?
GŁOS Z MROKU: Jestem sam sobą!
PEER: Nie baw mi się w płoty!
Z drogi! Hej!
GŁOS: Obejdź! Miejsca aż za wiele!
PEER: (chce w innem przejść miejscu, ale spotyka się z oporem)
Kim ty?
GŁOS: Sam sobą! A ty, mój aniele,
Możesz to również powiedzieć?
PEER: Czy mogę?
Mogę, gdy zechcę! Utoruję drogę
Tym mieczem! Strzeż się! Już pada! Już pada!
Z rąk króla Saula padło stu, gromada
Padła tysiączna z ręki Piotra Gynta!

(uderza naokoło siebie)

Kim ty?
GŁOS: Sam sobą!
PEER: Ot, błazeńska finta!
Tłumacz się jaśniej! Cóż tu jest przede mną?
Co?
GŁOS: Wielki Krzywy.
PEER: Nazbyt mi tajemną
Przemawiasz mową! Z drogi ty, mój Krzywy!
GŁOS: Obejdź mnie, Pietrze!
PEER: O nie, jakom żywy!
Przedrę się!

(bije naokoło siebie)

Zginął!

(chce iść naprzód, ale spotyka się z oporem)

Cóż to, jest ich więcej?
GŁOS: Nie. tylko jeden —
PEER: Do kroćset tysięcy!
GŁOS: Jeden jest tylko Krzywy, który ginie
I znów powstaje w tej samej godzinie,
Krzywy, co umarł i Krzywy, co żyje...
PEER: (rzuca gałąź)
Jakieś się tutaj czarodziejstwo kryje —
Ktoś broń mi zaklął — a zatem — do pięści!

(przedziera się)

GŁOS: Tak, ufaj pięści, a wraz się poszczęści
Wszystko, co zechcesz... O, dojdziesz wysoko!
PEER: (wraca się)
Czy wstecz, czy naprzód, nic nie widzi oko!
Jednakie dzieje — tędy, czy owędy!
To tu, to tam jest! Daremne zapędy!
Ktoś ty? Odpowiedz! Daj się widzieć!
GŁOS: Jestem
Krzywy...
PEER: (kierując się poomacku)
Ni zmarły, ni to żyw! Szelestem
Łudzi mnie jakimś. Niewidzialna masa,
Lepka, rozlazła, a mruczy, jak z lasa
Niedźwiedź, zaledwie zbudzony.

(krzyczy)

Więc dalej!
Wal!
GŁOS: Krzywy zmysły ma zdrowe. Nie wali!
PEER: Musi!
GŁOS: Nie! Krzywy bez walki zwycięża.
PEER: Żeby to człowiek mógł dobyć oręża
Choćby na karła, choćby na podjadka,
Który do twego zabiera się zadka,
A nie daremnie w puste ciąć powietrze!
Teraz on chrapie! Krzywy!
GŁOS: Czego, Pietrze?
PEER: Użyj przemocy!
GŁOS: O nie! Gdyż powoli
Zwycięża wielki Krzywy!...
PEER: (gryzie się w łokcie i ręce)
A, niech boli!
Gryźć się i szarpać będę! Kły, paznokcie
Niech mi się wryją w te piersi i łokcie!
Muszę zobaczyć, jak ma krew się sączy.

(słychać jakgdyby uderzenie skrzydeł wielkich ptaków)

KRZYK PTAKÓW: Krzywy, czy idzie?
GŁOS Z MROKU: Idzie, idzie rączy!
KRZYK PTAKÓW:
Zlećcie się, siostry, zbliska i zdaleka!
PEER: Chcesz li, dziewczyno, ratować człowieka?
Nie patrz tak trwożnie, o, nie patrz tak skromnie!
W łeb mu psałterzem! Inaczej już po mnie!
KRZYK PTAKÓW: Chwieje się, chwieje!
GŁOS: Już on nasz!
KRZYK PTAKÓW: Hej, siostry!
PEER: Nie męczcie mnie tak! Ból to nazbyt ostry,
Zbyt drogo człowiek okupuje życie!

(pada)

KRZYK PTAKÓW:
Pada! Hej, Krzywy, już po jego bycie!
Brać się do niego! Rozszarpać!

(zdala słychać dzwony i pobożne śpiewy)

KRZYWY: (maleje coraz to bardziej, wkońcu znika)
Niestety.
Był nazbyt silny! Przy nim są kobiety.

Wschód słońca.
W górach przed szałasem Aasy. Drzwi zaryglowane. Naokół pustka i cisza.

PEER: (śpi obok szałasu — budzi się, spogląda tępym i leniwym wzrokiem naokoło — splunąwszy)
Żeby to człowiek miał solone śledzie.

(spluwa znowu; równocześnie spostrzega HELGĘ, nad­chodzącą z koszem żywności)

Mała, ty tutaj? A cóż cię tu wiedzie?
HELGA: Solwejga...
PEER: (zrywa się) Gdzież jest?
HELGA: O, tam za szałasem.
SOLWEJGA: (niewidzialna) Ani się ruszaj!
PEER: (staje w miejscu) Myślisz, że ci czasem
Zrobię co złego!
SOLWEJGA: Wstydź się!
PEER: Wiesz, dziewucho,
Gdziem noc przepędził? Było ze mną krucho —
Gziła się ze mną ta w sukni zielonej.
SOLWEJGA:
Dobrze, iż we wsi uderzono w dzwony...
PEER: Cóż Piotra Gynta to obchodzi? Boże!
Coś powiedziała?
HELGA: (z płaczem) Pędzi, ile może!

(biegnie za Solwejgą)

Czekaj!
PEER: (chwyta ją za ramię)
Patrz, mała, ja ci coś pokażę:
Srebrny guziczek... Otrzymasz go w darze,
Jeśli się wstawisz za mną!
HELGA: Puść mnie do niej!
Tam masz jedzenie.
PEER: Niech cię Pan Bóg broni,
Gdybyś...
HELGA: Chcesz zjeść mnie?
PEER: (łagodnie — puszcza ją)
Nie, tylko ogromnie
Proś ją, ażeby pamiętała o mnie!

(HELGA wybiega)





AKT TRZECI.
W głębi lasu sosnowego.
Szary dzień jesienny. Śnieg prószy. PEER GYNT bez surduta ścina drzewo.

PEER: (uderza toporem w starą rosochatą sosnę)
Ej, twardy mi jesteś ty, mój druhu stary!
Lecz padniesz, choć siły posiadasz bez miary!

(uderza znowu)

Masz pancerz na sobie, koszulę ze stali —
Pomimo twej mocy, topór ten cię zwali.
O tak, tak! Potrząsasz ramiony jędrnemi;
Ja przecież cię muszę położyć na ziemi.
Drżyj z bolu i gniewu, ujść ci się nie uda.

(nagle urywa)

Wszak to tylko drzewo, a nie żadna złuda —
Nie żadna to postać w szyszaku i zbroi!
Obdarta li sosna przede mną tu stoi!
Walić takie drzewa, trud to wielki znaczy,
Lecz głupio, gdy przytem człek jeszcze majaczy!
Ale to się skończy — dość mi gubić oczy
W tej pustej przestrzeni, w tej mgławej zamroczy...

(zaciekle rąbie przez chwilę)

Tak, nie masz spokoju! Ścigany, jak zwierzę,
Nie wiesz, co to spokój, nie wiesz, gdzie twe leże!
Matka ci do stołu nie nakryje w chacie,
Chcesz li jeść, sam sobie przynieść musisz, bracie,
Z lasu, albo rzeki; sam urąbać drzewa,
Sam ogień rozpalić! Tak to człek się miewa!
Chcesz ciepłe mieć suknie, sam upoluj kozła!
Masz li brać życzliwą, któraby ci zwiozła
Drzewa pod fundament? Sam w mitrędze wielkiej
Ścinać musisz słupy, dźwigać musisz belki.

(opuszcza topór, spogląda przed siebie)

Gmach będzie wspaniały! Wieżycą wystrzeli,
Z chorągiewką i kurkiem, powyżej tej bieli
Śnieżystych wierzchołków, a zasię na szczycie
Z drzewa sosnowego wytnę należycie
Piękną pannę morską o rybim ogonie!
Klamki będą żółte, mosiądzem zapłonie
I kur, a i szkła też poszukam gdzieś w świecie,
Że gęby z podziwu otwierać będziecie,
Kochani ludkowie, na to panowanie!

(śmieje się złośliwie)

Masz! Znowu majaki! Znowu się tumanię!
Nie wiem, co to spokój! A niechże się łudzę!

(uderza gwałtownie)

Dach z kory ochroni przeciwko szarudze!

(podnosi oczy wgórę ku drzewu)

Już drży, już się chwieje! Uderzę raz jeszcze,
A padnie, jak długi, na chrzęsty i dreszcze
Tych gęstych zarośli!

(zabiera się do ścinania gałęzi, nagle z wzniesionym przy­staje toporem)

Ktoś się ku mnie skrada...
Ty, gazdo haegstadzki?

(przykucnął za drzewem i rozgląda się wokoło)

Jakaś postać blada...
Widać, przerażona... Rozgląda się z strachem...
Coś chowa ostrożnie, coś kryje pod łachem.
To sierp! Patrzaj, teraz położył na pniaku
Rękę, sierp wyciągnął i w ten raz do znaku
Odciął sobie palec! Krew się z niego leje...
Dłoń owinął szmatą i w nogi przez knieje!

(wstaje)

Coś go opętało! Głupiec, czy zuchwalec —
By tak bez potrzeby odciąć sobie palec!
A! Teraz rozumiem! Widno, mój rycerzu,
Nierad jesteś chodzić w żołnierskim kołnierzu!
Masz ruszać na wojnę, wolisz zostać w domu —
No, tak — ale, proszę, wytłumacz to komu,
Żeby się kaleczyć!... Że myśl taka w głowie
Urodzić się mogła, żeś miał chęć — na zdrowie!
Ale, by wykonać, tego, to już zgoła
Mózgownica moja zrozumieć nie zdoła.

(potrząsa głową i zabiera się dalej do roboty)
Izba Aasy.
Wszystko w nieładzie — skrzynie pootwierane, ubranie porozrzucane. — Kot na łóżku. AASA i ŻONA WYROBNI­KA KARI spiesznie pakują i starają się uporządkować izbę.

AASA: (nadbiega z jednej strony)
Kari, słuchaj!...
WYROBNICA: Cóż tam?
AASA: (biegnie na drugą stronę)
Słuchaj, nie wiesz może,
Gdzie on mi się podział? Gdzie go szukać?... Boże!
Utraciłam zmysły... Co też człowiek czyni...
Tak... Czegoż ja szukam?... A, klucza od skrzyni...
WYROBNICA: Tkwi w zamku.
AASA: Ten skrzyp tam — cóżto?
WYROBNICA: Wóz ostatni
Rusza do Haegstadu!
AASA: (z płaczem) Czemuż mnie z tej matni
Raz już nie wywiozą precz stąd w skrzyni czarnej!
Boże, bądź miłościw! Ach, ten żywot marny!
Czego nie wziął Haegstad, to władza zabrała;
Nawet nędzne łachy ściągnęli mi z ciała!
A niechże was Pan Bóg ciężko za to skarze!

(siada na krawędzi łóżka)

A teraz jesteśmy ostatni nędzarze!
Nikczemny był gazda, nikczemniejsi sędzie.
Nie było pomocy i znikąd nie będzie:
Piotr się gdzieś zagubił, przepadł mój obrońca!
WYROBNICA: Możecie tu mieszkać do samego końca.
AASA: O tak, razem z kotem mamy chleb łaskawy!
WYROBNICA:
Gorzkiej wam ten Pietrek nagotował strawy.
AASA:
Co? Pietrek? Nie gadaj! Bądźże mi z tem cicho!
Ingryda wyszła cało! Winne tutaj licho.
Temu, a nie komu czyńmy dziś wyrzuty:
Przez nie to mój Pietrek żywot ma zatruty.
WYROBNICA:
Możeby z tem wszystkiem udać się do księdza?
Kto wie, jaka straszna morduje go nędza?
AASA: Do księdza? I owszem! Jużci, dobra rada!

(zrywa się)

Nie! Nie! Uchroń Boże!... Wszak mnie to wypada!...
Mój to obowiązek, a nie obcych ludzi,
Dopomóc synowi! Człek darmo się łudzi:
Nikt nam w naszej doli nie przyda ratunku...
Połatam mu kubrak, który w podarunku
Otrzymał od kogoś... O, dziurami świeci!
A gdzie są pończochy?
WYROBNICA: Tam, śród tych rupieci.
AASA: (grzebiąc w rupieciach)
Cóż to ja znalazłam? Patrz, stara warzecha,
Którą się bawiła ta moja pociecha —
Odlewał guziki... O, matka pamięta,
Jak nieraz do izby wbiegał w wielkie święta,
Jak wołał do ojca ten mój syn jedyny:
„Dajże mi, tatusiu, kawałeczek cyny!”
A Jan mój powiada: „Cyna nie dla pana,
Masz tutaj koronę króla Chrystyjana,
Srebra, a nie cyny dla mej latorośli...”
Tak — Boże mu przebacz — coraz to wynioślej
Szastał się małżonek, Jan Gynt, tak, i złota
Nie umiał szanować, gdy przyszła ochota
Z kieliszeczkiem wina... O, są i skarpetki.
Patrzcie, same dziury! Trud będzie nieletki,
Lecz naprawić trzeba.
WYROBNICA: To i moje zdanie!
AASA: A potem się zaraz rzucę na posłanie...
Coś mnie kłuje w boku, w kościach jakieś bóle...

(uradowana)

O, patrz, pozostały dwie ciepłe koszule —
Zapomnieli o nich.
WYROBNICA: Tak jest, zapomnieli.
AASA: Jakby człowiek znalazł... O, święci anieli!
Tę jedną odłożym, lub nie, weźmiem obie,
Ma on bardzo liche koszulsko na sobie.
WYROBNICA: To grzech, matko Aazo!
AASA: Mała wina nasza:

Proboszcz przebaczenie dla wszystkich ogłasza.
Przed świeżo wybudowanym domem w lesie.
Jelenie rogi nad drzwiami. Śnieg wysoki — zmrok. PEER GYNT stoi przed drzwiami i przybija wielki drewniany skobel.

PEER: (śmieje się od czasu do czasu)
Zamek być musi, by się nie wdarły
Do mej świetlicy gnomy i karły!
Zamek być musi, by na pokoje
Nie chciały wtargnąć podjadków roje!
Pukają się do drzwi, skoro zmierzch zapada:
Hej, wpuść, Pietrze Gyncie! To nasza gromada!
Trzeszczym w palenisku, szeleścim w sienniku,
Potem w świat kominem, a jest nas bezliku!
Hi, hi! Pietrze Gyncie! Nie dadzą-ć obrony
Przeciwko złym myślom ściany, ani szpony!
SOLWEJGA: (zbliża się na nartach w chusteczce na głowie, z zawiniątkiem w ręku)
Pomagaj ci, Boże! Nie bądź krzyw mi, bracie!
Posyłałeś po mnie — jestem w twojej chacie!
PEER: Tyżeś to, Solwejgo?! Ty pod moim dachem?!
Stoisz tu przede mną, nie patrzysz ze strachem?!
SOLWEJGA:
Najpierw mi przez Helgę posyłałeś wieści,
Potem mi je nosił ten wiatr, co szeleści!
Kryły się też w słowach twojej matki starej,
Szeptały mi o nich widziadła i mary;
Te noce bezsenne, te dzionki w żałobie
Kazały co prędzej biegnąć mi ku tobie!
Żywot mi upływał bez żadnej pociechy,
Ni płacz nie był szczery, ani moje śmiechy...
A choć twych zamysłów nie zna nikt, prócz nieba,
Wiedziałam li jedno, co mi czynić trzeba.
PEER: A ojciec?
SOLWEJGA: Mój Boże! Na świecie dokoła
Nikt mnie już do siebie przywiązać nie zdoła.
Pozrywałam wszystko!
PEER: Przeczysta Solwejgo!
Więc przybywasz do mnie?
SOLWEJGA: Do ciebie jednego!
Ty jesteś mój spokój, ty ma domowina!

(z płaczem)

Ach, z siostrą się żegnać — najcięższa godzina;
Cięższa jeszcze z ojcem, a już, matko miła,
Przenajcięższa z tobą! W łonie-ś mnie nosiła!
Co mówię? Nie! Racz-że wybaczyć mi, Panie!
Z wszystkimi, z wszystkimi najcięższe żegnanie!
PEER: A pomnisz, com mówił ostatnią ci wiosną,
Że dla mnie już żadne dobytki nie rosną,
Żem stracił zagrodę?
SOLWEJGA: Myślisz, że ze wszytkiem
Zerwałam, co drogie, by iść za dobytkiem?
PEER:
A wiesz, że w te tropy schwycą mnie, jak zwierzę,
Gdybym się wychylił za lasu rubieżę?
SOLWEJGA: Na nartach tu biegłam, pytałam o drogę,
Mówiąc, że do domu dostać się nie mogę.
PEER: A więc pocóż skoble, ściany i me szpony?
Od myśli podjadków jużem ocalony!
Jeżeli przy sobie ma cię już myśliwy,
W dom jego nie wtargną żadne czary, dziwy!
Solwejgo! Ach! Patrzeć na ciebie choć zdala!
Jakaż się tu jasność od ciebie rozpala!
Podniosę cię wgórę — ach! Ten ciężar słodki!
Ani cię nie czuję, ciężarze ty wiotki!
Ja ciebie nie zbrudzę! Wyciągnę ramiona,
Poniosę przed sobą, ty, ma uświęcona,
Ty, droga Solwejgo! Któż mógł mieć nadzieję,
Że skarb ten zawita w te odludne knieje!
A teraz już nową zbuduję-ć świetlicę,
Bo mam cię przy sobie, swą oblubienicę!
SOLWEJGA:
Tak, czy owak będzie, dobrze tu nam, Pietrze!
Jak błogo oddychać w tym rzeźwiącym wietrze!
Tam było zbyt duszno, zbyt ciasno dla ciebie —
I ja stamtąd uszłam; tutaj się zagrzebię,
Tu będzie mi dobrze, w tej ciszy radosnej.
Którą przerywają rozszumiałe sosny.
PEER: Jesteś tego pewna? I czy już na wieki?
SOLWEJGA:
Tu kres mojej drogi, powrót — zbyt daleki.
PEER:
Więc mam cię! Więc mam cię! Wejdźże mi do chaty,
To ci się przypatrzę, skarbie mój bogaty!
Drew pójdę nazbierać, ognisko rozpalę,
Mroku tu i zimna nie poczujesz wcale.

(Otwiera drzwi — SOLWEJGA wchodzi do izby. On chwilę stoi w miejscu, potem, w podskokach, radosnym wybucha śmiechem)

Już, królewno moja, zgoiły się rany!
Królewskiego zamku nowe wzniosę ściany!

(Chwyta topór i wychodzi. — W tej samej chwili zwolna wchodzi starsza KOBIETA w zielonej, podartej spódnicy; brzydki CHŁOPAK z butelką piwa wlecze się, kulejąc, za nią, trzymając się jej fartucha)

KOBIETA: Ejże, dobry wieczór, Pietrze wiatronogi!
PEER: Któż tam?
KOBIETA: Pietrze Gyncie, my nie żadne wrogi;
Dawni przyjaciele, a teraz sąsiady...
Mój szałas tuż obok...
PEER: Tak?
KOBIETA: Tak, niema rady —
Wznosił się wraz z węgłem twojego szałasu.
PEER: (chce iść dalej) Spieszno mi!
KOBIETA: Wiem o tem, nigdyś nie miał czasu!
Lecz ja cię nie puszczę, mam cię już!...
PEER: Co chcecie?
Mylicie się, matko!
KOBIETA: Raz tylko na świecie
Ja się pomyliłam, i to onej chwili,
Kiedyś mi przyrzekał...
PEER: Toście wymyślili!
Ja i — wam przyrzekać?! Cóż to znów być może?
KOBIETA:
Jakto? Zapomniałeś już o tym wieczorze —
O trunku?
PEER: Zapomnieć o czemś, co się nie wie?
Kiedyż ja to byłem — mów — przy takiej dziewie
Raz ostatni? Kiedy?
KOBIETA: Ano, widzisz, wtedy,
Gdyśmy się spotkali, tak, dla mojej biedy,
Raz pierwszy...

(do chłopaka)

Daj ojcu pić... wyschło mu w krtani.
PEER: Ojcu?! Czyś pijana? Ty i ja — pijani?
KOBIETA:
Czyś ty stracił oczy? Nie poznajesz wieprza
Po szczeci?... Kuleje! Ano, nie jest lepsza
Od twego rozumu ta noga kulawa!
PEER: Co chcesz we mnie wmówić?
KOBIETA: Całkiem jasna sprawa.
PEER: Ten drągal — —?
KOBIETA: Tak, wyrósł!
PEER: Wstrętna czarownico!
KOBIETA: Grubjanin jesteś.

(z płaczem)

Juści, moje lico
Nie jest tak nadobne, jak za owych czasów,
Kiedyś mnie uwodził śród wierchów i lasów!
Czart mnie tak pokręcił — każda się tak zmieni —
Kiedym tego draba rodziła w jesieni.
Lecz chcesz, by mi dawne wdzięki powróciły,
Wyrzuć tę tam z domu! Tak, mój Pietrze miły,
Pozbądź się jej z oczu i z myśli, a znowu
Ujrzysz we mnie dziewkę prześlicznego chowu.
PEER: Precz mi, czarownico!
KOBIETA: Daremnie! Daremnie!
PEER: Ten łeb ci rozwalę!
KOBIETA: Spróbuj godzić we mnie!
Hoho! Pietrze Gyncie! Ciosu się nie boję!
Co dnia ja zachodzić będę w progi twoje,
Przez drzwi patrzeć na was nikt mi nie zabroni:
Siędziesz na ławeczce, przytulisz się do niej —
Chęć ma od swojego prawa nie odstąpi —
I ją ty popieścisz, a i mnie nie skąpiej.
Teraz ja odchodzę — bądź zdrów, chłopcze luby!
Jutro z nią, gdy wola, zawrzeć możesz śluby...
PEER: Poczwaro!
KOBIETA: A jeszcze jedno mam dla ciebie:
Ten chłopaczek rosnąć ma na twoim chlebie...
Zostaniesz przy tacie, mój djabełku drogi?
CHŁOPAK: (spluwa w stronę Gynta)
Fe! Ja ci toporem poprzetrącam nogi!
KOBIETA: (całuje chłopca)
Głowę ma na karku! Czekaj, mój junaku,
Znajdziecie się z ojcem, niby w korcu maku.
PEER: (tupie nogą) Obym był daleko!
KOBIETA: Jak my ciebie blisko!
PEER: To wszystko...
KOBIETA: Za myśli podłych rojowisko!
Szkoda mi cię, Pietrze!
PEER: Tamtej więcej szkoda!
O, słodka Solwejgo, nieskalana, młoda!
KOBIETA: Ano, tak się dzieje, że niewinność płaci,
Rzekł czart, kiedy lanie brał od swojej maci
Za to, że się ojciec urznął bez pamięci.

(znika napowrót w zaroślach razem z chłopcem, który kuflem rzuca za Piotrem)

PEER: (po długiem milczeniu)
„Obejdź” mówił Krzywy i słowo się święci:
Zapadł się mój zamek. Wzrastały już mury,
Bliski byłem szczytu, a dziś los ponury
Wszystko to odrazu zamienił w ruinę!
Pustka naokoło, ja w tej pustce zginę.
„Obejdź”, zejdź z tej drogi! Złą wybrałem drogę,
Nie przedrę się tędy! Nie! Dotrzeć nie mogę
Do niej — — A jednakże?! Coś ja tam o skrusze
Czytałem gdzieś-kiedyś — Ale gdzie? Ja muszę
To sobie przypomnieć. — Daremnie, daremnie
Jakoś to już wszystko wyleciało ze mnie —
A książki tu żadnej... tu, w tym dzikim lesie;
Nikt mi o tem wieści znikąd nie przyniesie. —
Skrucha? Lecz to może długie potrwać wieki,
Zanim ja się przedrę... a kres niedaleki
Żywota ludzkiego! Rozbić na kawały,
Zdruzgotać, roztrzaskać instrument wspaniały
I znowu go skleić!... Niewielkie to cuda,
Gdy idzie o skrzypce, z dzwonem się nie uda:
Rozbity, żadnego nie wyda już dźwięku!
Sprawa z czarownicą? O to nie mam lęku!
To puste widziadło! Z oczu mi zniknęło.
Tak, z oczu, lecz z myśli? O, przeklęte dzieło
Wlec się będzie za mną co kroku! Ingryda!
I te trzy tam z hali!... Cóż to za ohyda!...
Czyż i one może — —? Tak jest — tak!... I one
Zechcą do mej piersi, skalane, zbrudzone,
Tulić się, jak Solwejga... Zechcą, by me ramię
Niosło je przed sobą! Zwróć się! Kwiat się złamie!
Choćbyś miał ramiona długie, jak te sosny
Na skalnej uboczy, ten twój skarb miłosny
Jeszczebyś tak blisko dzierżył obok siebie,
Iżbyś go... pokalał!...
Nie, nie, w tej potrzebie
Muszę ja to wszystko jakoś obejść — muszę
Bez straty i zysku własną unieść duszę!

(Podchodzi kilka kroków ku chacie, lecz znowu staje w miejscu)

Wejść teraz do wnętrza? Z tą hańbą na czole?
W tych zmor ścigających, w tych podjadków kole?
Tak! Mówić, a milczeć, wyjawiać, a przecie
Ukrywać?

(rzuca topór)

W ten wieczór przedświętny, me dziecię,
Nie zbliżę się k’tobie, gdyż tak, jak w tej chwili,
Splugawiłbym świętość, co do mnie się mili.
SOLWEJGA: (w drzwiach)
Powracasz?
PEER: (półgłosem)
Odchodzę...
SOLWEJGA: Jakto?
PEER: Czekaj, proszę...
Mam ciężką robotę.
SOLWEJGA: Dla mnie to rozkosze
Wykonać ją społem!
PEER: Nie! Ja sam to zrobię.
SOLWEJGA: Tylko wróć co prędzej!
PEER: Powrócę ku tobie —
Prędzej, albo później, chociaż teraz zwlekam...
Powrócę... powrócę! Ty czekaj mnie!
SOLWEJGA: (potakuje głową) Czekam. —

(PEER odchodzi w las — Solwejga stoi w półotwartych drzwiach chaty)
Izba Aasy.
Wieczór, na kominie pali się wiązka chróstu i oświeca izbę. Kot na stołku w nogach łóżka. AASA leży na łóżku i niespokojnie maca rękami po kołdrze.

AASA: Czy wróci?... Ach! O to się trwożę!
Straszliwie się wlecze ten czas!
Posłańców ja nie mam! O Boże,
Zobaczyć go jeszcze choć raz!
Przedwcześnie — na zgrozę, na zgrozę! —
Uderza dziś we mnie ten grom!
Czyż nie był dla niego, mów, Aasa,
Aż nazbyt surowy twój dom?
PEER: (wchodzi do izby) Dobrego wieczoru ci życzy
Twój syn!
AASA: A niech strzeże cię Bóg!
Jak sfora, puszczona ze smyczy,
Tak czyha na ciebie nasz wróg!
PEER: Zobaczyć cię chciałem — cóż oni?
Cóż reszta? Niech porwie to bies!
AASA: Ze wstydu się Kari zapłoni...
Ja idę, gdzie czeka mój kres!
PEER: Gdzie idziesz? Cóż matka mi plecie?
I któż to wysyła cię w świat?
AASA: Ach, Pietrze! Już czas mój na świecie
Uchodzi, już los na mnie padł.
PEER: (załamuje ręce i przechadza się po izbie)
Nie chciałem tam dłużej żyć w męce,
Tu pragnę być wolny od bied!
Co? Stopy masz zimne i ręce?
AASA: Ach, Pietrze! Zakończę już wnet;
A gdy się śmierć zjawi już u mnie,
Powieki ty zamknij mi sam,
W godziwej pochowaj mnie trumnie!
To jedno pragnienie dziś mam.
PEER: Bądź cicho! Bądź cicho! To boli!
Któż o tem, matulu, by plótł!
AASA: (rozgląda się niespokojnie po izbie)
To resztki — patrz — naszej niedoli...
Ot, taki to ludzki jest ród!
PEER: (załamuje ręce)
Z mej winy!
(surowo) Peer o tem pamięta!
Więc cóż mi wspominać to masz!
AASA: Nie! Nie! To ta wódka przeklęta,
Z niej począł upadek się nasz!
Mój chłopcze, wszak byłeś pijany
A wtedy, czyż rozum ma człek?
Zaś potem ta jazda ze ściany,
Na capie po turniach ten bieg!
PEER: Tak, prawda; lecz proszę cię, matko,
Na jutro odłożyć to chciej!
Wesołość nachodzi nas rzadko,
Więc dziś korzystajmy już z niej!
O sobie pogwarzmy! Tą dobą,
Choć trosk nam rozsypał się wór,
Pogwarzmy swobodnie ze sobą,
Boć natom ja przyszedł tu z gór.

(siada na brzegu łóżka)
Patrzajcie! Ten kocur żyw jeszcze!

Wytrwałe jest bydlę! Tak! Tak!
AASA: Dziś w nocy jakgdyby miał dreszcze,
A wiesz, że niedobry to znak.
PEER: (wymijająco) Cóż słychać tu więcej?
AASA: (z uśmiechem) Jedyna
Wiadomość, że pono do hal
Stęskniła się jakaś dziewczyna —
PEER: (prędko) Mac Moen — cóż robi ten drwal?
AASA: — Że nic jej powstrzymać nie zdoła
Od tych tajemnych jej dróg,
A ludzie coś głoszą dokoła,
Iż tybyś zaradzić tu mógł! —
PEER: A kowal?
AASA: Tak!? Kowal ci w głowie?
Ot, lepiej ci rzekę — ty słysz! —
Jak owa dziewczyna się zowie!
Co rwie się na skalną gdzieś wyż.
PEER: Jest czem się zajmować! Tą dobą,
Choć trosk nam rozsypał się wór,
Pogwarzmy swobodnie ze sobą,
Boć na tom ja przyszedł tu z gór.
Spragniona... Czy przynieść ci wody?...
Tapczanik za krótki?... To ten,
Na którym, chłopaczek ja młody,
Sypiałem?... Pamiętasz, jak w sen
Tuliłaś swe dziecko, siedząca —
O, tutaj?... Rozbrzmiewał twój śpiew,
Jam słuchał twych baśni tysiąca,
A w żyłach wciąż grała mi krew!
AASA: A sanna, a szklista ta droga,
Gdy ojciec gdzieś w świecie się krył!
Fiordem ci była podłoga,
Ten kocyk futerkiem ci był!
PEER: A rumak ognisty, korona
Tych zabaw, prawdziwy już szał?!
Czy pomnisz go, matko rodzona?
AASA: A któżby zapomnieć go miał?
Pamiętam ja tego kocura. —
PEER: Przez śniegi z nim razem, przez lód,
Do zamku na zachód, hej hurra!
Do zamku pędziłaś na wschód!
Do zamku Soria-Moria,
Hej, goni woźnica ten mój,
A srogo patyczkiem wywija,
Ni razu nie krzyknie: „No, stój!...”
AASA: Siedziałam na koźle...
PEER: A juści!
Raz tylko zwróciwszy swą twarz,
Zapyta: „Nie zimno-ć?” i puści
Z rąk cugle... W pamięci to masz?
Błogosław, błogosław ci, Boże,
Ty, zrzędo!... Tak, trosk było dość!
Jęknęłaś?
AASA: Zbyt twarde to łoże,
Ach, każda mnie boli kość!
PEER: Wyciągnij kolana i bólu
Pozbędziesz się w kościach w sam raz!
AASA: (niespokojnie) Nie, Pietrze! Iść muszę...
PEER: Matulu,
A dokąd?
AASA: Iść muszę, już czas!
PEER: E! Nie pleć! Pod kołdrą-ś! Ja siędę
Tu w rogu, u stóp twych, i rad
Przypomnę ci dawną gawędę,
Co niosła w daleki nas świat.
AASA: Postyle mi daj!... Jak się wpija
W me członki niepokój i ból!
PEER: W pałacu Soria-Moria
Królewicz ucztuje i król.
Masz! Sanki! A otul-że kości,
Przez śnieżny powiozę cię szlak.
AASA: A słuchaj, proszeni my w gości?
PEER: Proszeni oboje, o, tak!

(zarzuca sznurek na krzesło, na którem leży kot, bierze patyk do ręki i siada na końcu łóżka)

Hej! Hurra! Przez pola, przez smugi!
Mateczko, dokucza ci mróz?
Gdzie rumak na świecie jest drugi,
Coby tak dobrze niósł?!
AASA: A cóż to tak zberka i dzwoni?
PEER: Świecące zberkadła ma koń.
AASA: A cóż to tak trzeszczy po błoni?
PEER: Fiordu zamarzła toń!...
AASA: Ach! Lękam się!... Szum ten żałosny —
Skąd bierze się straszny ten szum?
PEER: Wiatr huczy, kołyszą się sosny,
Siedź cicho i trwogę tę stłum!
AASA: Coś płonie, coś skrzy się, coś błyska —
Skąd światłość ta, powiedz, ach, skąd?
PEER: Wylewa się z okien zamczyska...
Już tańczą... Czy słyszysz ten mąt?
AASA: Tak, słyszę...
PEER: Piotr święty już czeka,
Do jasnych zaprasza cię bram...
AASA: A wita?
PEER: Już wita zdaleka,
Sam wina nalewa, sam!
AASA: A ma też kołacze?
PEER: Zastawę
Ma godną, wszystkiego ma w bród!
Księdzowa przynosi ci kawę,
Zaprasza na ciastka, na miód.
AASA: Mój Pietrze, czy tam się spotkamy?
PEER: Spotykać się będziem codzień.
AASA: W rozkoszne zawozisz mnie bramy —
Poganiaj! Coś zwolnił nasz leń!
PEER: (trzaska biczem)
W cwał, w cwał, mój rumaku!
AASA: Ach, Pietrze,
Czy nie błądzimy tu? Mów!
PEER: (j. w.) Nie! Droga szeroka!
AASA: Na wietrze
Od jazdy tej brak mi już tchów!
PEER: Za chwilę wypoczniesz! W przeźroczy
Już widzę wspaniały ten gmach!
AASA: Przymykam spokojnie swe oczy,
Odbiegły mnie trwoga i strach!
PEER: W cwał siwy! Już zamek jaśnieje —
A cóż to za przepych, za cześć!
Otwórzcie się, złote wierzeje,
Peer Gynt chce swą matkę tu wieść!
Hej, panie ty Pietrze, mój święty,
A rusz mi się z miejsca, a rusz!
Tu nanic wszelakie wykręty,
Bo gdzież jest godniejsza śród dusz?!
Ty o mnie się nie troszcz! Gdy trzeba,
Ja mogę zawrócić od bram!
A jeśli mnie przyjmiesz w swe nieba,
I owszem — na dziękach się znam!
Przeróżnie się żyło, cny panie,
Głupstw więcej nie zrobi i czart!
I matkę-m za wieczne gdakanie
Połajał — — ot, tylem jest wart!
Lecz wy ją szanujcie! To złota,
To słodka jest matka — ja wiem!
Nikt lepszy nie wejdzie w te wrota,
Za dobre nie płaćcie jej złem!
Hoho! Święty Pietrze! Ho, z głowy
Wybijże sobie ten gwóźdź!

(głębokim głosem)

Bóg Ojciec ci każe surowy:
„Wstęp wolny ma Aasa, więc wpuść!”

(z głośnym śmiechem zwraca się ku matce)

A widzisz, skutkuje ma rada...
Inaczej, mój święty, bądź zdrów!

(przerażony)

Mateczko, dlaczegoś tak blada?
Dlaczegoś bez ruchu? O mów!

(podchodzi ku głowom łóżka)

O, nie patrz tak martwo! Przy tobie
Ja siedzę, twe dziecię, twój gość!...

(dotyka się ostrożnie jej skroni, jej rąk, potem rzuca sznur na krzesło i mówi stłumionym głosem)

Tak?! Siwku, myśl teraz o żłobie,
Na dzisiaj mam jazdy tej dość!...

(przymyka jej oczy i nachyla się nad nią)

Dziękuję, dziękuję najszczerzej
Za cały twój żywot bez plam!
A teraz i mnie się należy
Podzięka za jazdę.

(przytula policzek do jej ust)

Już mam!
WYROBNICA: (zjawia się)
Ty, Pietrze?! Więc skończy się wreszcie
To życie niedoli i łez.
Usnęła?... Tak twardo? Podnieście...
Głowę... Czy?...
PEER: Zmarła! To kres!

(Kari płacze nad zwłokami)

PEER: (przechadza się długo po izbie — wkońcu staje przy łóżku)
Czcigodne przygotuj jej łoże...
Ja... idę...
KARI: Daleko?
PEER: Precz w świat,
Ku morzu!
KARI: Daleko!...
PEER: A może
I dalej — — bo któżby to zgadł...






AKT CZWARTY.
Na południowo-zachodniem wybrzeżu Marokka.

Las palmowy. Stół nakryty, mały namiot. Nieco dalej w lesie porozwieszane hamaki. Na morzu jacht parowy, na nim flagi norweska i amerykańska. Na brzegu łódka. Ku zachodowi słońca.

(PEER GYNT, piękny mężczyzna w średnich latach, w ele­ganckim stroju podróżnym, ze złotą lornetką na piersi, pełni przy stole obowiązki gospodarza; MASTER KOTTON, MONSIEUR BALLON, VON EBERKOPF i TRUMPE­TERSTRAALE mają właśnie zamiar wstać od obiadu)

PEER: Pijcie-że, pijcie! Człek się rodzi,
Ażeby żyć, a jest przysłowie:
„Nie weźmie woda, weźmie złodziej!”
Czem-że usłużyć wam, panowie?
TRUMPETERSTRAALE:
Świetny-ś gospodarz, Gyncie!
PEER: Sądzę,
że tu zasługą są pieniądze,
Kucharz, zarządca! Honor dziel
Pomiędzy wszystkich!
MASTER KOTTON: Very well!
A zatem zdrowie czwórki całej!
MONSIEUR BALLON:
Monsieur, twój — twój ton wspaniały!
To coś — powiadam z sercem szczerem,
Zwłaszcza, gdy jest się kawalerem —
Coś, czego nie ma, rzekę, w cenie
Ten świat dzisiejszy!...
VON EBERKOPF: Jakieś tchnienie,
Jakowyś odblask wolnej duszy —
Coś, co się nie dmie, ani puszy,
Chociaż wszechświata wszechdzierżawy
Umie ogarnąć w swej łaskawej,
Pańskiej mądrości bystrookiej,
Przecinającej gęste mroki —
Coś z jasnowidztwa, coś, co zgóry
Trąci praźródłem pranatury
I, z życiem chodząc w parze,
Jednię w trójgłosie widzieć każe...
Monsieur, nieprawda? W swym ferworze
Toś chciał wyrazić?
MONSIEUR BALLON: Tak, być może —
Tylkom nie ubrał w piękne dźwięki;
Język francuski nie tak miękki...
VON EBERKOPF:
Wogóle język — — rzecz to śliska!
Trzeba nam wniknąć w głąb zjawiska —
PEER: Zbyt się tem człowiek niech nie męczy.
Ot, ja bez ślubnej tu obręczy —
W tem jądro rzeczy!... Tak, być sobą!
To celem męża i ozdobą!
Żyć li dla siebie i dla własnej
Swojej potrzeby, to jest jasny
Pogląd, to treść jest mej nauki!
A czyliż zwierzę, które juki
Dźwiga, za innych to wydoła?
VON EBERKOPF:
Owszem, nie myślę przeczyć zgoła —
Ale to życie w swej potrzebie,
Ten byt sam w sobie, sam dla siebie.
Chyba nie przyszedł tak...
PEER: Rzecz prosta,
I mnie dosięgnąć chciała chłosta,
Alem uniknął jej z honorem.
Przyznam, raz jeden — o zbyt skorem
Będący sercu, w takiej walce
Trochę-m poparzył sobie palce.
Zaś ma wybrana — rzekę więcej —
Była z rodziny... tak... książęcej...
MONSIEUR BALLON: Z książęcej?...
PEER: (lekceważąco) Z branży... ano, z onych...
TRUMPETERSTRAALE: (wali pięścią w stół)
Szlacheckich trutniów!
PEER: (wzrusza ramionami) Z powalonych,
Wiecie, wielkości, co drżą o to,
By się plebejskie czasem błoto
Nie przylepiło do ich tarczy...
MASTER KOTTON:
O toś się rozbił? To wystarczy!
MONSIEUR BALLON: Opór w rodzinie?
PEER: Gdzież tam, panie!
MONSIEUR BALLON: A?!...
PEER: (jakby się usprawiedliwiając)
Nieraz, mówię, tak się stanie,
Że się zawrócić nie wypada;
Choć mi to wszystko — trudna rada —
Nie szło na rękę. Mam w naturze
Nieco uporu i nie tchórzę
Przed samym sobą. A gdy zasię
Pan teść wyruszył, nie na czasie,
Z rozmaitemi żądaniami,
Bym wziął nazwisko, co nie plami
Niby szlacheckie — to i owo
Gdy mi plotło jego słowo,
A czego przyjąć bez uchyby
Jakoś nie można, to ja dyby
Zrzuciłem z siebie grzecznie, pięknie;
Serce się moje nie ulęknie.
Na to teściowskie ultimatum
Jam się pożegnał z narzeczoną...

(palcami bębni po stole, przybrawszy minę skupioną)

Tak, tak! Istnieje jakieś fatum —
I to pociechą jest niepłoną —
Na którem człek się oprzeć może!
MONSIEUR BALLON: I tutaj koniec?
PEER: Nie, broń Boże!
Niepowołanych tłum krzykliwy
Począł wyprawiać straszne dziwy —
Zwłaszcza najmłodsi: ze siedmioma
Członkami rodu — rzecz wiadoma —
Bić się musiałem. — Gorzkie czasy.
Choć się szczęśliwie te zapasy
Skończyły dla mnie. Krwi się mojej
Polało nieco, lecz to koi,
To mi jest ulgą, że w złej dobie,
Mogę zaufać, wierzyć sobie
I że jest fatum, co naszemi
Kieruje losy...
VON EBERKOPF: A! Olbrzymi
Ten pogląd, panie, na bieg rzeczy,
Wzniosłe ci miejsce zabezpieczy
Śród myślicieli. Bo, gdy w trudzie
Omackiem inni gonią ludzie
Scen niespokojnych ciągłe zmiany,
To ty, nasz mistrzu ukochany,
Wszystko zapalasz i zgromadzasz,
Wszystko w ośrodku jednym sadzasz,
Tak, te wyrazy twego sądu
Zdają się tryskać, jak z ogniska
Jednego krąg promieni tryska.
Więc pan naprawdę nie studjował?
PEER: Nie! Mówiąc szczerze i bez sztuczek,
Zwykły jest ze mnie samouczek.
Stale niczegom nie piłował,
Alem się nieco zastanawiał
Nad tem i owem — człek się wprawiał,
Jak mógł w niejednem, tylko, wiecie,
Zacząłem późno, a to przecie
Orka nielada, chcąc mieć plony.
Ot, z przeczytanej każdej strony
Móżdżek porządnie się wytrzęsie!
Historję-m łykał kęs po kęsie,
O ilem czas miał, a, że bywa
Potrzebna jakaś wiara żywa,
Więc i z religją się poznałem...
I na tem koniec z mym zapałem...
Bo człek ma tyle zjadać chleba,
Ile koniecznie mu potrzeba...
MASTER KOTTON: Bardzo praktycznie!
PEER: (zapala cygaro) Owszem! Proszę!
Pomyślcie, jakie ja rozkosze
Miałem, stanąwszy na zachodzie.
O chłodzie-m przybył i o głodzie,
Aby wywalczyć kąsek strawy —
Los nie był na mnie zbyt łaskawy.
Lecz życie, mówię, słodko nęci,
A śmierć zaś przykra — brak nam chęci
Umierać wcześnie... Przyszło szczęście,
I fatum ciężkie skryło pięście,
A że i ze mnie chłop był tęgi,
Wnet się skończyły dni mitręgi.
W dziesięć lat później, w Charlestownie
Jużem w Krezusów stanął gronie,
W każdym mnie porcie znano wkoło,
Fortuna śmiała się wesoło
Na moich statkach...
MASTER KOTTON: Tak, to zwie się
Szczęściem! A w jakim interesie
Robiłeś waćpan?
PEER: W niewolniku;
Murzynów słałem-ci bezliku
Do Karoliny, a fetysze
Do Chin...
MONSIEUR BALLON: Fi donc! Cóż to ja słyszę!?
TRUMPETERSTRAALE:
Do kroćset! Gyncie, zacny kumie!
PEER: Snać uważacie w swym rozumie,
Że ten interes nieco trąci?
I ja myślałem nieraz: są-ci
Sprawy niegodne, wprost haniebne,
A przecież odium niepotrzebne
Mogłoby na mnie spaść jedynie
Za to, żem jął się w złej godzinie
Tego handelku... Później mowy
Już być nie mogło, by gotowy
Rzucić interes, co tysiące
Rąk związał z sobą w dni gorące...
Przestać odrazu! Ja wogóle
Tego „odrazu” niezbyt lubię...
Poza tem — miejcie to w rachubie —
Zawsze baczyłem, i to czule,
Na to, co skutkiem zwie się... Za nic
Nie przekroczyłbym słusznych granic...
Tymczasem przyszły też i lata,
Gdy się już człek z starością brata,
Gdy ma na skroniach siwe włosy.
Nie mogę skarżyć się na losy,
A przecież z trudem człek się sili
Pogodzić z myślą o tej chwili,
Gdy surowego ujrzy Sędzię,
Jak owce on oddzielać będzie
Od grzesznych kozłów... Mówcie sami:
Zerwać stosunki me z Chinami?
Nie trzeba szerszej szukać drogi!
To też do ziemi tej śląc mnogi
Ładunek bożków, równocześnie
Eksportowałem boże klechy,
Wiozące z sobą cne pociechy,
Dla grzesznych pogan święte pieśnie,
Pończochy, wódkę, ryż...
MASTER KOTTON: Z profitem?
PEER: Tak, z powodzeniem znakomitem!
Dzielnie sprawiały się me chłopy:
Sprzedano bożka, tak... w te tropy,
Wraz jeden kulis był ochrzczony.
Neutralizacja więc z mej strony
Szła, jakby z płatka: błoń kościoła
Ciągle uprawna — każde zgoła
Świeże bożyszcze trzymał w szachu
Mój misyjonarz...
MASTER KOTTON: Dzielnie, brachu!
A afrykański towar?
PEER GYNT: Ano,
Cnoty i tu nie zaprzedano.
Widziałem, że dojrzalszych ludzi
Proceder taki nazbyt nudzi,
Że gotów wpędzić ich do grobu;
Przytem nie było już sposobu
Z ciągłemi walczyć przykrościami:
Te ujadania — wiecie sami —
Filantropijne, owe burze...
Ale raz rzekłem sobie nagłe:
Mógłbyś już, Piotrze, zwinąć żagle,
Mógłbyś ratować już, co da się!
I na południu w owym czasie
Doszedłem wraz do ziemi kęsa:
Ostatni żywy import mięsa
Pozostał przy mnie... Ani słowa,
Towar był przedni; tłuszcza zdrowa,
Tak na mym chlebie wypasiona,
Że rozkosz miałem ja i ona!
Byłem dla wszystkich niby szczery
Ojciec i ot, nie bez kozery:
Niezła mi stąd płynęła renta;
Szkoły-m budował, aby święta
Zakwitła cnota, by widomie;
Ciąglem baczył, ciąglem badał,
By jej termometr nie opadał.
Wkońcu mi w gardle stanął kością
I ten interes: z zawartością
Martwą i żywą rychło każę
Sprzedać tę całą mą plantażę!
Na pożegnanie — chwała Bogu! —
Ludek się gratis napił grogu —
Pod stół się walił silny, słaby;
Nadtom uraczał wszystkie baby
Wonną tabaką... Ot, jeżeli
Prawdę mędrcowie powiedzieli,
Że czyni dobrze, kto nie czyni
Źle, wówczas z bożej mnie świątyni
Żadna nie wygna już hołota:
Grzech równoważy moja cnota.
VON EBERKOPF: Jakżeż to człek się krzepi, sili,
Patrząc, jak oto w pewnej chwili
Z teorematów mgławej fali
Pogląd życiowy się krysztali!
PEER: (który podczas poprzedniego często zaglądał do butelki)
Ludzie północy, moi mili,
My to umiemy. Mądrość cała,
Gdy człek się w życiu zawieruszy,
Polega na tem: zamknąć uszy,
By się w nie żmijka nie dostała!
MASTER KOTTON: Cóż to za żmijka?
PEER: Wąż katuszy,
Tej, co nam każe, trując życie,
Oddać się sprawie całkowicie!

(pije znowu)

A kto chce szczęście znaglić k’sobie,
Kto chce odwagę mieć działania,
Ten niechaj uznać się nie wzbrania
Jednej li sztuki: w każdej dobie
Powinien z całą żyć swobodą,
Łamać przeszkodę za przeszkodą
Według swej woli — o tej prostej
Pamiętać prawdzie, że obrończy
Bój na dniu jednym się nie kończy,
I że za sobą trzeba mosty
Mieć niespalone — o zasadach,
Które mnie przez ten żywot podły
Jakoś do celu zawsze wiodły.
Mam je w spuściźnie po pradziadach.
MONSIEUR BALLON: Pan Norwegczykiem?
PEER: Z pochodzenia,
Z natury zaś kosmopolitą...
Tak, Ameryce tę obfitą
Zawdzięczam sakwę swego mienia;
Pewność, że wiedza jest potęgą
Niemieckim ja zawdzięczam księgom,
Francji tę strojną kamizelę
No, i dowcipu mało wiele,
Anglji zmysł pracy razem z troską
O własne dobro... Na te kręte
Drogi żywota „dolce far niente”
Wziąłem od Włochów, a zaś boską
Moją cierpliwość Żydzi dali.
Pewnego razu, dni koleje
Pragnąc przydłużyć — tak się dzieje
Do szwedzkiej się udałem stali.
TRUMPETERSTRAALE: O tak! Stal szwedzka!
VON EBERKOPF: Więc, panowie,
Wypijmy tego cześć i zdrowie,
Kto nią szermował!

(trącają się i piją — krew zaczyna Peer Gyntowi uderzać do głowy)

MASTER KOTTON: O tem potem.
Lecz, Sir, nie mówisz nic w tym względzie,
Co z twojem wszystkiem złotem będzie.
PEER: Hm... co?
WSZYSCY CZTEREJ: (przysuwając się ku niemu)
Co będzie z twojem złotem?
PEER: Naprzód ta podróż... W tym zamiarze
Wziąłem was wszystkich w Gibraltarze
Na ten mój pokład... Niech pan wierzy:
Pragnąłem z sobą mieć tancerzy,
Ot, dla złotego mego cielca!
VON EBERKOPF: Strzała dowcipu, godna strzelca.
MASTER KOTTON:
Dobrze, lecz mędrzec tak daremnie
Nie podróżuje... Jest coś we mnie,
Co mi powiada: taka postać
Ku czemuś dąży...
PEER: Tak, chcę zostać
Cesarzem.
WSZYSCY CZTEREJ: Jakto — czem?
PEER: (potakuje)Cesarzem.
WSZYSCY CZTEREJ: Gdzie?
PEER: Gdzieś na świecie.
MONSIEUR BALLON: No, tak, sądzę —
Lecz w jaki sposób?... —
PEER: Za pieniądze!
Plan niedzisiejszy, plan to stary —
Dochowałem mu dotąd wiary,
W życia niejednem przejściu wrażem
Nie odstąpiłem ani kroku!
Za młodu-m jeździł na obłoku,
W złotej koronie, w zbroi drogiej.
Nieraz na cztery-m padał nogi,
Alem nie tchórzył... Tak, panowie!
Jest jakieś zdanie, czy przysłowie,
Które powiada, gdzie, nie pomnę,
Że chociaż zyskałbyś ogromne
Przestrzenie świata, ale stracił
Swe ja, twój trud się nie opłacił,
Zalśni na czole twem korona,
Dla mózgów martwych upleciona — —
Tak gdzieś czytałem, gdzie, nie zgadnę,
Ale to słowa prawdy składne.
VON EBERKOPF: To „ja” gyntowskie jakiej treści?
PEER: Tej, że tu cały świat się mieści
Pod moją czaszką i że, wiecie,
Ja jestem ja, a nie zaś trzecie
Jakieś stworzenie, tak jak Boga,
Widzimy w Bogu, a nie wroga
Z piekieł...
TRUMPETERSTRAALE: Blask nowy się rozściela
Przed naszem okiem...
MONSIEUR BALLON: Myśliciela
Widzimy w panu.
VON EBERKOPF: I poetę.
PEER: (zapalając się coraz bardziej)
To „ja” gyntowskie — tę zaletę
Muszę mu przyznać — jest to huf
Wielkich pożądań, pragnień, snów;
To „ja” gyntowskie, jest to siła,
Co w sobie wszystkie zapaliła
Myśli, fantazje najgorętsze —
To, co rozpiera moje wnętrze!...
Ale, jak Bogu świata trzeba,
Iżby był panem ziemi, nieba,
Tak ja dziś muszę mieć pieniądze,
Chcąc być cesarzem...
MONSIEUR BALLON: Masz je!
PEER: Sądzę,
Że mam za mało... Dwie, trzy płoski
To nie są moje żądze, troski...
Już ja bynajmniej nie zapłonę,
Aby cesarską mieć koronę
Gdzieś w Lippe-Detmolt... niema mowy!
Chcę Gyntem być od stóp do głowy!
Tak jest, Sir Gyntem!... Nie przelewki!
MONSIEUR BALLON: (porwany)
Chce najpiękniejsze posiąść dziewki!
VON EBERKOPF: Stary Johannisberger spijać!
TRUMPETERSTRAALE:
Szabelką króla chce wywijać,
Karola dwunastego.
MASTER KOTTON: Wprzódy
Korzystną jakąś przeprowadzić
Trzeba transakcję.
PEER: By to zładzić,
Niewielkie, myślę, będą trudy:
Niepróżnośmy tu zawitali.
Dzisiaj na północ jedziem dalej,
Bo oto pisma wieść mi niosą,

(wstaje ze szklanką wzniesioną do góry)

Snać sprzyjającą moim losom...
Pan, kto na duchu nie opada!...
WSZYSCY CZTEREJ: Cóż się zdarzyło? Co?
PEER: Hellada
W ogniach!
WSZYSCY CZTEREJ: Co? Grecy? — —
PEER: Rwą swe pęty!
WSZYSCY CZTEREJ: Hura!
PEER: Turczynek w kluby wzięty!

(wychyla szklankę)

MONSIEUR BALLON:
A więc do Grecji! Honor woła!
Coś ma francuska broń wydoła!
VON EBERKOPF: Coś i mój zapał... choć zdaleka.
MASTER KOTTON: Z dostawą Master Kotton czeka.
TRUMPETERSTRAALE:
Mnie na ostrogi chętka bierze,
Które pogubił król w Benderze.
MONSIEUR BALLON: (rzuca się Gyntowi na szyję)
Wątpiłem w pana! Czem okupię
Dziś mą niewiarę?...
VON EBERKOPF: (ściska mu dłoń) A ja, głupie
Bydlę, widziałem w panu łotra...
MASTER KOTTON: Łotra? Za wiele! Ja przyjaźnie
Chciałem ci tylko mówić: „błaźnie!”
TRUMPETERSTRAALE: (chce go całować)
A ja przepraszam pana kmotra:
Widziałem w panu typ jankesa
Najobrzydliwszy, który wszędzie...
VON EBERKOPF: Wszyscyśmy oto byli w błędzie...
PEER: Nic nie rozumiem... tam do biesa!...
VON EBERKOPF: Teraz przed nami sunie huf
Gyntowskich żądań, pragnień, snów!
MONSIEUR BALLON: (z podziwem)
Monsieur Gynt przed nami stoi!
VON EBERKOPF:
Gyntowskie „ja” w tej całej swojej
Okazałości!
PEER: Cóż to znaczy?
MONSIEUR BALLON: Pan nie rozumiesz?
PEER: Do rozpaczy
Doprowadzacie mnie...
MONSIEUR BALLON: Toć przecie
Do Grecji dzisiaj kierujecie
Panie, swój okręt — swoje grosze...
PEER: (wydyma się szyderczo)
Nigdy! Silniejszym ja przynoszę
Pomoc: w pożyczki swe pieniądze
Oddaję Turkom!...
MONSIEUR BALLON: Co?!... Nie sądzę!...
VON EBERKOPF: Ot, dowcipkuje... lecz to żarty!
PEER: (milczy chwilę, opiera się na krześle i poważną przybiera minę)
Moi panowie! Jam otwarty,
Więc posłuchajcie mojej rady:
Może wstać lepiej od biesiady,
Zanim ulotnią się te strzępy
Naszej przyjaźni... Ludziom biednym
Wolno swobodę mieć w niejednym
Względzie... Bo, mówię, kto z tej kępy
Ziemskiej zaledwie posiadł tyle,
Ile nakryje na tym pyle
Swym własnym cieniem, ten armatnim
Może być zerem. Lecz ostatnim
Stałby się trutniem, kto, jak ja tu,
Pokazał rogi wszemu światu,
A teraz wszystko to na szale
Rzucić jest gotów!... Nie, nie palę
Ja się do tego! Serca moje,
Jedźcie do Grecji! Ja uzbroję
I wyślę gratis... Bardzo proszę,
Wszczynajcie bunty i rokosze —
Na moje koło jest to woda!
Niech żyje prawo i swoboda!
Niewoli niechaj giną ciemnie!
Pić krew turecką to rzecz męża!
Potem chwalebnie od oręża
Paść janczarskiego!... Lecz beze mnie!

(uderza się po kabzie)

Ja... mam pieniądze — ja się zowię
Sir Peter Gynt!...

(rozwiera zasłonę namiotu i kieruje się w las palmowy, ku hamakom)

TRUMPETERSTRAALE: Ot, w jednem słowie:
Świnia!
MONSIEUR BALLON: Pojęcie o honorze!
MASTER KOTTON:
Mniejsza o honor... Lecz czyż może
Wystawić sobie kto profity,
Jeśliby Turczyn był pobity?...
MONSIEUR BALLON: Ja się widziałem uwieńczony
Przez greckie panny, greckie żony...
TRUMPETERSTRAALE:
Ja słynne-m dzierżył już ostrogi
W mych szwedzkich dłoniach.
VON EBERKOPF: A ja mnogi
Odblask kultury już widziałem,
Jak po okolu szerzył całem
Mojego Vaterlandu cześć!...
MASTER KOTTON: Jakież to szkody trzeba znieść!
Goddam! Naco my tu przyszli!
A ja widziałem się już w myśli
Panem Olimpu, w którym pono,
O ile wieści te stwierdzono,
Kryją się bujne żyły miedzi...
Droga do szczęścia niedaleka!
A ta kastalska głośna rzeka,
W której moc taka wielka siedzi,
Że, powiadają — rzecz to główna —
Sile tysiąca szkap dorówna.
TRUMPETERSTRAALE:
Idę! Miecz szwedzki wart jest więcej
Od jankesowskich iks-tysięcy!
MASTER KOTTON: Owszem, być może... Ale zda się,
Że utoniemy w wielkiej masie —
Cóż wtedy z naszym będzie zyskiem?
MONSIEUR BALLON:
Ach! Tak się z szczęściem zetknąć bliskiem
I wraz przy jego stanąć grobie!
MASTER KOTTON:

(z zaciśniętą pięścią zwraca się w stronę jachtu)
A tam, w tem pudle, ty, nababie!

Kryje się złoty pot murzynów!
VON EBERKOPF:
Pomysł królewski!... Tak, do czynów!...
Kres jego władzy! Hura!
MONSIEUR BALLON: Panie,
Co pan zamierzasz?
VON EBERKOPF: Panowanie
Odtąd jest moje! Za mną droga!
Przekupić da mi się załoga —
Zaanektuję jego statek!
MASTER KOTTON: Pan?
VON EBERKOPF: Trzeba wziąć coś na zadatek.

(idzie ku łodzi)

MASTER KOTTON:
Niech mnie się także coś oberwie!

(idzie za nim)

TRUMPETERSTRAALE:
Czyż mam i ja być przy tem ścierwie?
Łajdactwem taką sprawę zwę!
MONSIEUR BALLON:
A ja złodziejstwem... mais enfin!

(idzie za tamtymi)

TRUMPETERSTRAALE:
I ja nie gorszy od nich jestem!...
Kraść idę razem, lecz — z protestem!...

(idzie za nimi)
Inne miejsce wybrzeża.
Światło księżyca i przeciągające obłoki, — Jacht całą siłą pary wypływa. — Peer Gynt pędzi wzdłuż wybrzeża. To szczypie się w ramię, to wzrok wlepia w przestrzeń morską.

PEER: Zmora!... Sen straszny!... Otworzę-ż ja oczy?!...
Odbił już od brzegu!... Jak szybko się toczy!
Tak, zmora!... Sen tylko!... Pijany-m? Szalony?...

(załamuje ręce)

Tak marnie tu zginąć? Gdzie szukać obrony?

(wyrywa sobie włosy)

Śnię tylko! Nic więcej! Tak, marzę, jak we śnie!
A przecież to prawda!... O, jakżeż boleśnie!
Psy wstrętne! Ratunku! Wysłuchaj mnie, Boże!
Twa li sprawiedliwość ocalić mnie może!

(ręce wzniósłszy do góry)

To ja, Piotr Gynt! Ach, spełnij jaki cud, o Panie!
Pokaż-że mi, Ojcze, swoje zmiłowanie!
Niech utkną! Niech kotły popękają nagle!
Wstrzymaj tych złodziei! Pozrywaj im żagle!
Wysłuchaj mnie! Puść innych — inni czekać mogą!
Bez Ciebie na chwilę świat pójdzie swą drogą!
Czy słyszysz mnie, Boże?... Zwyczajnie łaskawy,
Ot, Pan Bóg, który nie wie, jak załatwiać sprawy!

(daje znak w kierunku nieba)

Pst!... Na targ z murzynami już ja się nie ważę!
Azję nawrócili moi misjonarze!
Wiesz — ręka rękę myje: jam dla twojej wiary
Pracował, więc ratuj!...

(słup ognia wybucha z jachtu, spowity w gęsty obłok dymu, słychać głuchy huk, Peer Gynt z krzykiem pada na piasek; powoli dym się rozprasza. Jacht zniknął z powierzchni)

PEER: (blady, głosem stłumionym)
Oto miecz jest kary!
Przepadli z kretesem! O, jakim szczęśliwy!
Błogosławić będę na wieki te dziwy!
Przypadek?!...

(wzruszony)

Coś więcej! Oni zginąć mieli,
Ja zasię zwyciężyć! Ty z strasznej topieli
Wyrwałeś mnie, Boże! O, dzięki ci, dzięki!
Mimo grzechów moich nie cofnąłeś ręki
Zbawczej...

(z westchnieniem ulgi)

Jakże błogo wiedzieć, te tu człeka
Jakaś specjalna otacza opieka!
Cóż jeść, cóż pić będę u pustych wybrzeży?
Myślę, że coś znajdę!... Do Niego należy
Dbać o to —

(głośno i schlebiająco)

Zapewne, praca niezbyt wielka,
Ażeby uchować takiego wróbelka,
Jak ja... Więc pokornym trzeba być i grzecznym,
Zostawić Mu czasu, Jego troskom wiecznym
Zaufać... Niech On tu radzi, jak wydoła...

(zrywa się przerażony)

Jakiś pomruk w trzcinie... Może lew to zgoła?

(dzwoni zębami)

E! Chyba nie lew to!...

(uspakaja się)

A zresztą niech będzie!
Wszakże to bydlęta mądre w każdym względzie
Trzymają się zdala od swych władców, mają
Instynkt, wiedzą dobrze, że z całą ich zgrają
Słoń sobie poradzi... Jednak któż to nie wie,
Że lepiej się schronić gdzieś na jakiemś drzewie?
Palmy i akacje chwieją się na wietrze...
O, tam, na wierzchołku, łeb potwora zetrze
Odważna ma stopa... A gdyby tak można
Jakiś psalm przypomnieć... taka pieśń nabożna...

(drapie się na drzewo)

Jakże wieczór bywa inny od poranka!
Ta prawda spotkała niejednego panka.

(sadowi się wygodnie)
Wspaniale tak siedzieć w duchu podniosłości!

Zacna myśl jest lepsza od władzy i włości!
Zaufajmy Panu! Onci sam wyliczy,
Jaką człowiek zniesie porcyję goryczy.
Cny Ojciec, na ból nasz On się nie łakomi...

(rzuca spojrzenie na morze z westchnieniem)

Jeno, że się mało zna na ekonomji. —

Noc. Obóz marokański na skraju pustyni.
Ognisko. — Wypoczywający wojownicy.

NIEWOLNIK: (nadchodzi, wyrywając sobie włosy z głowy) Znikł cesarza rumak biały!
INNY NIEWOLNIK: (nadchodzi, rozdzierając sobie szaty) Skradzion strój cesarza święty!
DOZORCA: (nadchodzi)
Sto rózg wszystkim w gołe pięty,
Gdyby znaleźć się nie miały!

(wojownicy dosiadają koni i galopują na wszystkie strony)
Świt. — Na przodzie sceny grupa drzew.

PEER: (na drzewie, z odłamaną gałęzią w ręku, odgania od siebie czarną małpę)
Fatalnie, doprawdy! Noc była przepadła!

(uderza naokoło siebie)

Cóż to znów za siła ciebie tu przywiodła?
Rzuca orzechami... Czyżby to orzechy?
Z takich małpiszonów niema człek pociechy!
Powiada gdzieś Pismo: „Walcz i czuwaj, człecze!”
Ale ja nie mogę... nie wiem, jak się zwlecze
Stąd me cielsko słabe... zmęczony-m i chory!...

(znowu podrażniony i niecierpliwy)

Ha! Już mi dojadły do krwi te potwory!
Trzeba się ratować, chociażby po trupie:
Złapię jedną bestję, powieszę, obłupię.
Zaszyję się w skórę i może w ten sposób
Będę mógł uchodzić śród tych małpich osób
Za jedną z ich zgrai! Bo czemże jest człowiek?
Niczem więcej, mówię, jak mrugnięciem powiek.
Trzeba do wszystkiego nawyknąć!... Do djabła!
Świeża znów gromada! Żeś też nie osłabła,
Ty, trzodo!... A huzia!... A huzia!... Szalona!...
Żeby mi przyprawił kto kawał ogona,
Bym był podobniejszy do zwierza!... Wesoło!
Jedno mi już bydlę pcha się ponad czoło!...

(spogląda ku górze)

Ten stary — A! Łapy pełniusieńkie błota!...

(skula się z przestrachem i przez chwilę siedzi spokojnie. Małpa wykonuje ruch. Peer Gynt zaczyna się do niej łasić, jak do psa)

To ty?... Bryś poczciwy?! Ty, — moja pieszczota?!...
Grzeczny jest... naprawdę? Nie obrzuci gnojem?...
Byłoby to brzydko... Mam cię w sercu mojem...
To ja!... Psiu! Psiu! Druhu, znam się na twej mowie,
Wiem dobrze, co do mnie bryś mój słodki powie!
Bryś i ja to dawni, dawni przyjaciele...
Bryś dostanie cukru — — A, bydlę! Za wiele
Dobrego!... Snać całą rzucił na mnie furę!...
A może to strawa?... Jadło poniektóre
Niepewne jest w smaku... Zresztą, co do smaku,
To rzecz nawyknienia... Powiedział, biedaku,
Jakiś mędrzec wielki — dobra to zasada:
„Człek w początku spluwa, wkońcu wszystko zjada!”
O, jest i przychowek...

(bije naokoło siebie, broni się)

Cóż to jest za prawo,
Że człek, pan stworzenia, musi się tak krwawo...
Gwałtu! Gwałtu! Gwałtu!... Dokuczył mi stary,
Ale te młodziki nie znają już miary!

Wczesnym rankiem. Okolica kamienista z widokiem na pustynię.
Po jednej stronie głęboki skalny żleb i pieczara. ZŁODZIEJ i PASER stoją w żlebie z koniem i szałami cesarza. Koń w bogatej uprzęży przywiązany do głazu. Jeźdźcy wdali.

ZŁODZIEJ: Lśnią się dzid języki
We skrach i blasku —
Strach! Strach!
PASER: Widzę, jak ma głowa
Skacze po piasku!
Ach! Ach!
ZŁODZIEJ: Mój ojciec był złodziej.
I ja nim być muszę!
PASER: A mój był paserem,
Tę samą mam duszę!
ZŁODZIEJ: Broń-że się w potrzebie,
Żyj tylko dla siebie!
PASER: (nasłuchując)
Coś chrzęści, szeleści —
Mają nas na oku!
ZŁODZIEJ: Pieczara głęboka —
Tyś wielki, Proroku!

(uciekają, pozostawiając kosztowności. Jeźdźcy giną wdali)

PEER: (zjawia się, wywijając piszczałką z trzciny)
O, taki poranek to prawdziwe raje!
Chrząszcz swe skarby toczy pośród gnoju kupy,
Ślimaczek wyłazi ze swojej skorupy:
Tak! „Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje!”
Jakie to cudowne, jakież moce duże,
Które światło ranne zawdzięcza naturze!
Człek w usposobieniu bezpiecznem, wesołem
Gotów się za rogi brać chociażby z wołem.
Co za cisza wokrąg! Te wiejskie rozkosze!
Dlaczegom ja rzucił, sam nie wiem potrosze!
Zamykać się w miastach — oto rozum wszystek,
By ci w kamienicę właził lada chłystek!
Nie! Patrz, ta jaszczurka jak się żwawo kręci,
Jak żeruje wkoło, jak ma wciąż w pamięci
Li siebie... Stworzonko, — przypatrz się jaszczurce! —
W niewinności swojej uwielbiając Stwórcę,
Zawsze swe odrębne zachowuje piętna —
Tak, zawsze jest sobą od pierwszego tętna
Aż do ostatniego....

(nakłada binokle na nos)

O, popatrz! Ropucha!
Z opoki wychyla głowinę, i słucha,
I we świat spogląda, i — wystarcza sobie!

(zamyśla się)

Wystarcza?... Co?... Sobie?... A w jakiejże dobie
I gdzie też ukuto wyrazy tej treści?
Czy z Salomonowych mam je przypowieści,
Czyli też z domowej postyli?... Do czarta!
Przyznaj, funta kłaków twa pamięć nie warta!

(siada w cieniu)

Tutaj sobie legnę, w tem słonecznem złocie!...
Rośliny jadalne... sporzyj-no, paprocie!

(kosztuje)

Jadalne — dla bydląt!... Lecz Pismo powiada:
„Łam się, łam!” A dalsza taka jego rada:
„Nie trza się wywyższać, gdyż poniżon będzie
Ten, kto się wywyższa, a zaś wywyższony
Ten, kto się poniża...”

(niespokojnie)
Wywyższon?... W tym względzie

Mam pewność: nie inne będą moje plony!
Nie mogę pomyśleć inaczej, nie mogę!
Losy dla mych kroków wybierają drogę,
To tylko jest próba, wytrzymam tę próbę —
Po której nastaną dni piękne, dni lube,
Jeśli tylko Pan Bóg nie poskąpi zdrowia.

(otrząsa się z myśli, zapala cygaro, wyciąga się i wzrokiem gubi w pustyni)

Cóż to za olbrzymie, bezkreśne pustkowie!
O tam, tam woddali tylko struś przelata...
Ciekawy też jestem, co w tym gmachu świata
Zamierzył nasz Stwórca z tem ogromnem morzem
Piasku? Z tą pustynią, która nic nie płodzi
Na tem spalenisku, w tej żwiru powodzi, —
Z tym ziemi odłamem, co ugorem leży,
Z tym trupem, co, każąc przybytek stworzenia,
Od wieków tak strasznie wkrąg się rozprzestrzenia?
Pocóż on istnieje tu, na tej rubieży?...
Natura rozrzutna!... Tam, na wschodniej stronie,
Czyż to jest ocean — ta smuga, co płonie
Srebrzystym odblaskiem?... Nie, złudne zjawiska!
Morze jest na zachód... Stromy wał je ściska,
Wał ławic!...

(nagły przebłysk myśli)

Więc mógłbym... Co?... Wąskie są wzgórza —
Tak... przekop... tak... kanał... i oto się nurza
To całe pustkowie w życiodajnej fali
Szumnych wód, i świat ten, co się dzisiaj pali
W bezpłodnych promieniach, piaskiem zasypany,
Wrazby się w pieniste zamienił bałwany...
W zielone się wyspy przekształcą oazy,
Z północy brzeg stworzą Atlasowe głazy;
Śladem zatopionych karawan, żeglarze
Po tym rozhukanym popłyną obszarze.
Ożywczy dech wiatru wyziewy rozwieje;
Deszcz upadnie z niebios, obudzi nadzieje,
Miasto jedno, drugie, skrzętny naród wzniesie,
Łan się rozzieleni, zadrżą palmy w lesie...
Tam, poza Saharą, wdali, wdali na południe
Nowa-by kultura zakwitnęła cudnie.
Fabryki Timbuktu w ruch wprowadzi para,
Bornu się przekształci w wzorową kolonję,
Do Gabu w wygodnym popędzą wagonie
Uczeni badacze, aż do Nilu... Stara
Norweska ma rasa znajdzie tu, śród morza,
Na tłustej oazie nowy ląd!... Wszak boża,
Królewska to rasa, reszty zaś dokona
Przymieszka arabskiej krwi — krew to nie płona!
A tu, nad zatoką, śród wyniosłej skały,
Stanie Peeropolis, gród mój przewspaniały!
Ten świat się już przeżył... Czas na nowe plemię,
Na mą Gyntjanę, moją młodą ziemię!...

(zrywa się)

Tylko kapitały, a już to zdziałamy!
Złocistego klucza do tej morskiej bramy!
Wojnę wydać śmierci! Wysyp, kutwo, grosze,
Które bez pożytku ukrywasz w pończosze!
Cały świat rozpiera swoboda podniosła!
I ja wrzeszczeć będę na wzór tego osła
Z arki i do moich stęsknionych wybrzeży
Przyprowadzę wolność, morski powiew świeży!
Wdal! Wdal!... Do mnie skarby zachodu i wschodu...
Królestwo za konia... a raczej połowę...

(rżenie konia w pieczarze)

Koń!.. Zbroja!... Strój!.. Skarby!.. Co, wszystko gotowe?..

(podchodzi bliżej)
Czyliż to być może?... Słyszałem zamłodu,

Że wola przenosi góry!... Czyż i konia? — —
Głupstwo!... Lecz fakt faktem!... Hejże w cwał! Przez błonia!
Ab esse ad posse któżby się rozwodził?!

(wkłada szaty wschodnie na swoje ubranie i ogląda się od stóp do głów)

Sir Peter — Turczynem jakby się urodził!
Któżby przepowiedział wczoraj takie dziwy
Na dziś!... Spiesz się, spiesz się, mój rumaku siwy!

(wskakuje na siodło)

Złociste strzemiona!... Wszystko dobrze będzie!
Hej, poznać wielmożów po złocistym rzędzie!

(pędzi galopem w stronę pustyni)
Samotny namiot naczelnika arabskiego na oazie.
PEER GYNT w stroju wschodnim leży na wielkiej sofie, pije kawę i pali długą fajkę. ANITRA i CHÓR DZIEWCZĄT tańczą przed nim i śpiewają.

CHÓR DZIEWCZĄT: Prorok k’nam się jawi!
Prorok i władca, wszechrzeczy świadomy,
Ku nam, ku nam dziś się jawi,
Przebywszy piasku ogromy!
Prorok, wszelakiej mądrości łakomy,
Poprzez piaski k’nam się jawi,
Wkracza dzisiaj w nasze domy!
Niech fletnia i bęben go sławi!
Prorok, prorok k’nam się jawi!
ANITRA: Koń pod nim rży, bielszy od mleka,
Co w raju rozlewa się falą!
Klęknijcie! Niech wargi go chwalą,
Gwiaździstookiego niech wielbią człowieka!
Któż tak ze synów ziemi
Płonie ócz jego iskry płomiennemi?!
Przychodzi przez pustynię,
Pierś jego błyszczy od pereł i złota,
Gdzie on, tam władnie ochota!
A niema go z nami,
Wnet mrok i samum panami!
W jasnościach ku nam płynie!
Przychodzi przez pustynię,
Jak w ziemskiem poczęty łonie!
Puste Kaaby świątynie,
Gdy on jest w naszem gronie!
CHÓR DZIEWCZĄT: Niech fletnia i bęben go sławi,
Prorok, prorok k’nam się jawi!

(dziewczęta tańcząc przy dźwiękach stłumionej muzyki)

PEER: Czytałem gdzieś zdanie o głębokiej treści,
Że w własnym się kraju prorok nie pomieści.
Żyć tutaj, zda mi się, lepiej i weselej,
Niż śród charlestońskich statków właścicieli.
Jakaś mi tam pustka była w tym zawodzie,
Jakiś fałsz i obcość, co kłuje i bodzie;
Nie czułem się w sosie, — ot, takie rzemiosło,
Widać, że nie dla mnie na świecie wyrosło.
Pytam się sam siebie: pocóż ja właściwie,
Jak wół pracowałem śród onego miasta?
Gdy o tem pomyślę, ogromnie się dziwię!
Tak się wydarzyło — przypadek i basta!
Być sobą li dzięki wszechpotędze złota,
To znaczy pałace budować na piasku...
Dla twego zegarka, dla pierścieni blasku
Żywi cześć nabożną wszechludzka hołota...
Szpilka brylantowa — to jej się podoba...
Lecz pierścień i szpilka, czyż to jest osoba?!...
Prorok — tak! Rozumiem, to mi stanowisko!
Człek wie już odrazu, co znaczy we świecie,
Wie, za co mu, zacni ludzie, hołdujecie!
Nie wypchanej kabzie kłaniacie się nisko,
Lecz jego własnemu „ja”!... Prorok! Tym chrzestem
Naznaczon, wiem dobrze, że jestem, czem jestem;
Że się tu przypadkiem nic a nic nie dzieje,
Że na nic patenty, na nic przywileje. —
Prorok!... Najwłaściwiej przy tym zostać mianie!...
A wszystko się stało tak niespodziewanie...
Przez to li, żem spłynął tu przez piaski, góry,
Żem odrazu spotkał te dzieci natury....
„Prorok k’nam się zjawił” — i sprawa skończona...
Myśli o oszustwie nie kryłem śród łona.
A zresztą w proroczej chyba odpowiedzi
Bynajmniej oszustwo nijakie nie siedzi —
Przytem każdej chwili zawrócić się mogę,
Nie jestem związany, otwartą mam drogę.
Sprawa to prywatna — bez żadnych obrotów
Udam się, gdzie zechcę, — — koń do jazdy gotów.
Krótko mówiąc, jestem panem położenia.
ANITRA: (zbliża się ku niemu od wejścia)
Proroku i władco!
PEER: Co chcesz, służebnico?
ANITRA: Stoją przed namiotem, chcą ujrzeć twe lico
Synowie pustyni...
PEER: Dosyć!... „Dowidzenia!”
Powiedz swoim braciom! Wolę ich tętenty,
Gdy odjeżdżać będą, niż ich pacierz święty!
Ja nie lubię mężczyzn! Źle z nimi na świecie!
Mężczyźni, me dziecko, to ród, że tak powiem,
Fałszywy i podły — a więc precz z tem mrowiem!
Anitro! Ty nie wiesz, piękne moje dziecię,
Co za psie — chcę mówić, co za grzeszne plemię
Są wszyscy mężczyźni! Jak kalają ziemię!
Ale dosyć tego! Zatańczcie przede mną!
Chcę zapomnieć przeszłość, chwilę mieć przyjemną!
CHÓR DZIEWCZĄT:
Prorok nasz jest dobry, lecz smutny w tej chwili;
Prochu go synowie snać mocno zranili.
Prorok jest łagodny, cześć tej łagodności —
Ona to grzeszników w rajskie wiedzie włości!
PEER: (wodzi oczami za tańczącą Anitrą)
Jak pałki na bębnie, tak skaczą jej nogi!
Ej, niema co mówić, kąsek to przedrogi!
Ma ekstrawaganckie, wyznać trzeba, formy,
Niezupełnie zgodne z przyjętemi normy
Piekności — lecz czem jest piękność? Czem? Umową,
Monetą dziś starą, wczoraj jeszcze nową,
Zawisłą od czasu i kraju... Pozatem,
Gdyś się formalności nałykał z tym światem,
Karm ekstrawagancka smakować ci będzie;
Strawa dozwolona w dostatecznym względzie
Nie dogodzi chyba nikomu: zbyt tłusty,
Albo nazbyt chudy będziesz z tej rozpusty,
Zbyt młody lub nazbyt przeraźliwie stary;
Średniej nie poznasz miary...
Nóżki niezbyt czyste, snać niemyte co dnia;
Tak samo ramiona, zwłaszcza tamto... Zbrodnia
To przecież niewielka... a właściwie żadna,
A może to nawet przywara jest ładna...
Anitro, posłuchaj!....
ANITRA: (zbliża się) Służebna twa słucha.
PEER: Cudnaś ty dziewczyna!... Proroczego ducha
Całkiem opętałaś!... Jeśli chcesz dowodów:
Będziesz mą hurysą śród rajskich ogrodów,
ANITRA: Panie, być nie może!...
PEER: Sądzisz, że to drwiny?
Mówię to serjo, skarbie mój jedyny!
ANITRA: Lecz ja nie mam duszy!
PEER: Mieć ją będziesz....
ANITRA: Panie,
A jakim sposobem?...
PEER: Zaraz to się stanie!
To sprawa jest moja! Znajdziesz w mej osobie
Swego wychowawcę — tyle mówię tobie!
Nie ma duszy! — — Prawda! Głupieś ty stworzenie,
Z bólem to spostrzegłem, ale ja to zmienię;
Na duszę dość miejsca... Chodź, cząstkę-ć wymierzę. —
Widziałem to zaraz, mówię całkiem szczerze...
Tu miejsce i tutaj... juści, do zbyt dużej
Nie dojdziesz mądrości, jednak ci posłuży
Jaka taka dusza... Nie skąpię ci chleba:
Tyle jej posiędziesz, ile ci jej trzeba.
ANITRA: Prorok jest przedobry.
PEER: Nie chcesz? Co to znaczy?
ANITRA: Ja... ja...
PEER: Mówże śmiało!
ANITRA: Wolałabym raczej —
PEER: No, dalej...
ANITRA: Niewiele idzie mi o duszę...
Wolałabym raczej...
PEER: Mów-że!
ANITRA: (wskazuje na jego turban)
Wyznać muszę,
Ten opal...
PEER: (oczarowany, podając jej klejnot)
Anitro, córo nieodrodna
Prapramatki Ewy! Przejmujesz mnie do dna!
Ciągniesz magnetycznie na swą słodką drogę...
Wszak jestem mężczyzną, wyprzeć się nie mogę —
Gdyż słusznie powiedział pewien zacny pan:

„Das ewig Weibliche zieht uns an!”
Noc księżycowa. — Gaj palmowy przed namiotem Anitry.
PEER GYNT z lutnią arabską w ręku, siedzi pod drzewem. — Włosy i broda przycięte, wygląda znacznie młodziej.

PEER: (mówi i śpiewa naprzemian)
Zabrałem klucz od rajskich wrót,
Morski mnie porwał prąd;
Północny wiatr mój okręt wiódł —
Gorzko niewieści płakał ród,
Kiedym opuszczał ląd;
Ku południowi statku pług
Ciął chwiejnie płoski fal...
Jam go podpalił, niby wróg,
Gdzie od pobrzeżnych, jasnych smug
Palm wieniec patrzy wdal.
I na pustynny-m okręt siadł,
Na czworonożny gmach!...
Spięty ostrogą ten mój gad,
Jak ptak skrzydlaty, pędzi w świat...
I ja dziś ptakiem, ach,
Anitro, soku palm! To mus
K’twej mnie słodkości pcha!
Ach, nawet ser angorskich kóz,
Czyż on mi taką rozkosz niósł,
Jak ty, Anitro ma!...

(przewiesza lutnię przez ramię i podchodzi bliżej)

Cicho — czy ma luba słucha?
Czy nadstawia pilnie ucha?
Czy spogląda z za firanki,
Bez spódniczki, bez katanki,
Łowiąc tok mej kołysanki?
Cyt! To jakaś nuta głucha —
Zali śpiew to mej kochanki?
Jakby nagle strzelił korek —
Ktoś nalewa coś do szklanki?
Nie! To nuci mój potworek!
Nuci?... Nie! On tylko chrapie,
Chrapie słodki mój amorek!
Lecz to dźwięk jest ponad dźwięki!
Śpij, Anitro! A ty, miękki
Mój słowiku, zgub swe jęki,
Bo jak znajdziesz się w mej łapie,
To ci wydrę ten jęzorek!
Nie przeszkadzaj! W inny borek
Leć!... Zbyteczne tu są gapie!
Ale, prawda! I on przecie
Jest śpiewakiem na tym świecie;
Obu się nam piosnka plecie!
A cóż jest ponad piosenki,
Nad pogodne, ciepłe noce?
Gdy się słowik rozświergoce,
Gdy zanucę ja tą dobą,
Obaj my jesteśmy sobą —
Ja, Peer Gynt, i słowik on!
A, że śpi ma luba, cicha,
Jest to dla mnie szczęścia ton
Najprzedniejszy: gdyż kielicha,
Choć jest pełny, a nie pusty,
Nie dotknąłem swemi usty...
Lecz i ona... Tam do licha!...
Tak, czy owak wszystko jedno!
Zawsze człowiek trafi w sedno!...
ANITRA: (z wnętrza namiotu) Służebnicę-ś wołał, panie?
PEER: Tak jest, prorok ciebie woła;
Rozwydrzyło się dokoła
Wściekłych kotów polowanie.
ANITRA: To nie wściekłych kotów wrzaski,
Coś gorszego, proszę łaski.
PEER: Cóż takiego?
ANITRA: Ach, nie mogę!
PEER: Mów-że!
ANITRA: Wstyd mnie zdjął, niebożę!
PEER: (zbliża się ku niej) Zali to jest owa siła,
Co mnie całkiem wypełniła,
Kiedym ci ten opal dawał?
ANITRA: (przerażona) Ty, coś ziemi jest klejnotem,
Chcesz się równać z wstrętnym kotem?
PEER: Moje dziecko, jeden kawał
Miłość kota, czy proroka!
ANITRA: Żartobliwych słów patoka
Z warg ci, panie, słodko płynie.
PEER: A ja powiem mej dziewczynie,
Że, jak cały ród niewieści,
Zna po wierzchu wielkich ludzi.
Prawda, chęć się we mnie budzi
Do rozmówek drwiącej treści,
Zwłaszcza, gdy się jest we dwoje...
Stanowisko, widzisz, moje
W maskę mi się stroić każe —
Obowiązki świata wraże
Nadają mi chłód powagi...
Te zabiegi, troski, blagi
Czynią dla mnie — mówię święcie —
To prorocze me zajęcie
Nazbyt ciężkiem... Ale wnet
Mija wszystko!... Tête à tête
Jestem Piotrem — jestem sobą!
Hej, tam prorok z swą chorobą,
A przy boku twym ja jestem!

(siada pod drzewem i ciągnie ją ku sobie)
Chodź, Anitro! Z palm szelestem

Będziem w marzeń bujać kole...
Będę-ć szeptał, a ty słodko
Śmiać się będziesz, ma pieszczotko,
Potem swe zamienim role:
Ty poszepcesz, a ja zasię
Śmiać się będę w owym czasie.
ANITRA: (kładzie mu się u stóp)
Słowa twoje dźwięczą gładko,
Choć rozumiem je zbyt rzadko,
Ale spytać ci się muszę —
Mów-że, panie wielki, mów:
Czy, słuchając twoich słów,
Złapię także jaką duszę?
PEER: Duszę, dziecko moje miłe,
Tę umysłu jasną siłę,
Zyskasz później, gdy zapłonie
Na różowej wschodu stronie
Złote pismo: „Nastał dzień!”
Wtedy poznasz czar jej tchnień,
Wtedy lekcji ci udzielę...
Ale teraz, w to wesele,
W tę cudowną nockę cichą,
Przy natchnieniu takiem wzniosłem,
Byłbym też ostatnim osłem,
Gdybym ci szkolarską, lichą
Wiedzę wbijał... A obwieszczę:
Dusza nie jest wszystkiem jeszcze,
Najgłówniejszą rzeczą serce!
ANITRA: W każdej twojej słów iskierce
Błyszczą światła opalowe!
Snuj-że dalej swoją mowę!...
PEER: Otóż rzeknę-ć, dziecko złote:
Rozum zmienia się w głupotę, Gdy zbyt dojrzał, zasię w złość
We tchórzostwo, gdy zbyt rość
Nie przestanie, a i prawdy
Moc przesadna będzie zawdy,
Wiesz, mądrością przeopaczną!
Niech mnie katy szarpać zaczną,
Niech pożegnam się ze zdrowiem,
Jeśli kłamię, gdy ci powiem,
Że niejeden wielki mąż,
Choć się duszą rządził wciąż,
Do rozumu doszedł wtedy,
Kiedy zaznał wielkość biedy!
Jednego-ć ja z takich durni
Znałem dobrze; jak najgórniej
Dzierżył głowę na tym świecie —
Istna perła, i on przecie
Dał się — kiep! — wprowadzić w błąd!
Widzisz tu naokół stąd
Tę pustynię? Te oazy?
Na najlichsze me rozkazy,
Gdy potrząsnę mym turbanem —
Stanie się to oceanem,
Ale byłbym głupiec, wół,
Gdybym stworzył nowy muł!
Wiesz ty, co to znaczy żyć?
ANITRA: Poucz-że mnie!
PEER: Znaczy: wdół
Z prądem czasu płynąć, wzdyć
Nie ugrzązłszy stopą w ił.
Tylko w pełni męskich sił
Można zawsze sobą być...
Stary jastrząb traci pióra,
Starej szkapie więdnie skóra,
Stara baba zęby gubi, Chodzić stary dziad nie lubi,
Ledwie się na krokwiach rusza —
Wszystkim schnie i czeźnie dusza!
Młodość, młodość ukochana!
Przez nią władzę mieć sułtana!
Gyntyjany czem są banki?
Nie! Dziewicze mieć kochanki,
Słuchać z niemi kołysanki
Palm zielonych! Pytasz, luba,
Jaka była w tem rachuba,
Żem śród innych właśnie ciebie
Wybrać raczył, że na glebie
Twego serca, skarbie miły,
Funduję dziś gmach mej siły,
Czy kalifat mej istoty?
Chcę być panem twej tęsknoty!
W państwie mojem jam jest pan,
A ty — jestem z tego znan —
Moją-ś li po wieków wiek!
Ponad wszelkich bogactw stek,
Ponad złoto i klejnoty
Droższym będę-ć ja, a jeśli
Serce twoje mnie wykreśli —
Koniec życia!... Notabene:
Twego życia!... Ty za cenę
Wszelką pójdziesz pod mą władzę!
Twoja wola — nie poradzę! —
Twoje „tak”, lub „nie” ode mnie
Już zawisło! Lśniące ciemnie
Twoich włosów, wszystkie wdzięki
Przewybranej mej panienki
Babilońskich gajów wzorem
Witać będę — nie z oporem —
Te sułtańskie uczty moje!
Stąd też zbytnio się nie boję
O znak pustki na twem czole...
Nie! Przeciwnie! Nawet wolę:
Bo to, widzisz, ludzka dusza
O swem „ja” wciąż myśleć zmusza...
Słuchaj! Właśnie myślę o tem:
Nóżki ci ozłocę złotem —
Nie żadne to przecież zło! —
Bransoletę dam, a wreszcie
Jako duszę dam niewieście
Swojej siebie — ot i co!
Zaś poza tem — status quo!

(Anitra chrapie)

Jakto? Chrapie? Nie słuchała
Moich wyznań? Na nic cała
Ma wymowa? — Nic! Tu właśnie
Słowa moje, jako pieśnie,
Pogrążyły pannę we śnie...

(wstaje i rzuca jej klejnoty na łono)

Masz naszyjnik... Przenajsłodsze
Śpij mi, dziewczę, śnij o Piotrze!
Patrzaj, jak twój cesarz płonie
W diademie! Tyś mu skronie
Ozdobiła w śnie! Dziś on,
Peer Gynt, swem „ja” zyskał tron.

Droga, którą przechodzą karawany.
W głębi oaza.
PEER GYNT na białym koniu galopuje poprzez pustynię, trzymając przed sobą ANITRĘ.

ANITRA: Puść mnie, bo ukąszę!
PEER: Nie boję się ząbka!
ANITRA: Czego chcesz?
PEER: W jastrzębia chcę się i gołąbka
Bawić! Uprowadzić! Pofiglować trochę!
ANITRA:
Wstydź się! Stary prorok, a serce tak płoche!
PEER: Prorok nie jest stary, ty gąsko! Czyż stary
Może jeszcze człowiek czuć w sobie te żary?
ANITRA: Puść mnie! Puść do domu!
PEER: Masz tobie! Niewieścia
Kokieterja! Juści! Do domu, do teścia!
My, jak owe ptaki, raz frunąwszy z klatki,
Nie możem już liczyć na ojce, ni matki.
Zresztą w jednem miejscu kisnąć nie wypada;
Człowiek na szacunku traci u sąsiada,
Zwłaszcza, gdy w postaci proroka przychodzi,
Lub czegoś takiego. Przejść nad tem się godzi,
Jak ulotne słowo... Zresztą, już się czyni
Jakaś rzecz niezwykła. Synowie pustyni
Coś się niepokoją — jakby ich zawiodły
Te ich coraz rzadsze kadzidła i modły.
ANITRA: Lecz tyś jest prorokiem?
PEER: Masz swego cesarza
We mnie...

(chce ją pocałować)

Jak się droczy, jak się przekomarza!
ANITRA: Daruj mi ten pierścień z palca!
PEER: Weź-że, proszę,
Te wszystkie świecidła!
ANITRA: Jakież mi rozkosze
Sprawiają wyrazów twych najsłodsze tony!
PEER:
Człowiek, tak kochany, jest błogosławiony!
Zejdę i na piechty przez piaszczyste błonia,
Jako twój niewolnik, poprowadzę konia...

(podaje jej rajtpajczę i zsiada z konia)
Różo moja słodka, kwiecie me wspaniale,

Grząźć będę w tym piasku na twoją li chwałę,
Dopóki mnie słonko porazić nie zechce!
Za młody, Anitro, tak! Młodość mnie łechce!
Tylko się zbyt ostrą nie kieruj krytyką,
Że ja się zbyt pustym oddaję wybrykom.
Młodość do wszelakich krotochwil jest zdolna;
Gdybyś mi bystrzejszą była, różo polna,
Wysnułabyś wniosek: korzysta z swobody,
Płata różne figle, ergo — człek to młody!
ANITRA:
Tak, tak! Jesteś młody! Masz jeszcze pierścionki?
PEER:
Masz! Zabierz! Jak kozioł, wykręcam swe członki!
Czy jest tu winograd? Skronie swe ozdobię!
Dalibóg, ja młody! Potańcuję sobie!

(tańczy i śpiewa)

Kogut-ci jestem szczęśliwy!
Daj-że mi, kurko, dzióba!
Hopsa! Jak tańczę, patrz, luba!
Kogut-ci jestem szczęśliwy!

ANITRA: Pociesz się, proroku! Niech prorok nie hasa,
Jeno da mi torbę, ciążącą u pasa!
PEER: Ach, co za troskliwość! Bierz kiesę, pieszczoto!
Dla serc zakochanych blichtrem li jest złoto!

(tańczy znowu i śpiewa)

Młody Peer Gynt oszalał dziś!
Nie wie, na której ma już nodze stać!
Psia mać! — mówi Pietrek — psia mać!
Młody Peer Gynt oszalał dziś!

ANITRA:
Przecudownie tańczy ten nasz prorok rzadki!
PEER:
Do djabła z prorokiem! Zamieńmy swe szatki!
Rozbierz się...
ANITRA: Twój kaftan będzie mi za długi,
Pas twój za obszerny dla mnie, twojej sługi,
Pończochy za ciasne!
PEER: Eh, bierz!
(klęka) A przeto
Ból mi zadaj straszny, ty słodka kobieto!
Dla serc kochających boleść jest rozkoszą!
Gdy do mego zamku zajedziem...
ANITRA: Do raju?
Daleko tam jeszcze stąd do tego kraju?
PEER: Drogi chyba jakie tysiąc mil wynoszą.
ANITRA: Trochę za daleko!
PEER: Dodać ci też muszę,
Że właśnie wspomnianą otrzymasz tam duszę!
ANITRA:
Dzięki! To drobnostka!... Jeno, mój sokole,
Prosiłeś mnie pono o jakoweś bole!
PEER: (wstaje)
Tak! O ból gwałtowny, lecz krótki... na oku
Miej dwa, albo trzy dni!...
ANITRA: Słucham cię, proroku!
Bądź zdrów!...

(uderza go silnie rajtpajczą przez palce i galopem ucieka w pustynię)

PEER: (przez chwilę stoi nieruchomy, jak rażony piorunem)

A niech diabli...!
To samo miejsce w godzinę później.
Peer Gynt powoli, w zamyśleniu, ściąga z siebie jedną po drugiej suknie tureckie, wkońcu wyciąga z kieszeni od surduta czapeczkę podróżną, nakłada ją na głowę i stoi w swem zwykłem ubraniu europejskiem.

PEER: (odrzucając precz od siebie turban)
Tam ot leży Turek, a tutaj ja stoję...
Całe to pogaństwo nie na gusty moje!
Szczęście, żem li w sukniach miał je — iż tak powiem —
Że mi w krew nie weszło, nie szarpnęło zdrowiem...
Bo czegom ja pragnął, zapytuję siebie? —
Najlepiej jest służyć chrześcijańskiej sprawie,
Nie stroić się w piórka błyskotliwe, pawie,
Praw i moralności w każdej się potrzebie
Trzymać, jak przystało na zacnego człeka,
Być sobą i potem, gdy śmierć, dziś daleka,
Zjawi się, uzyskać wieńce na pogrzebie...

(postępuje kilka kroków)

Hultajka!... Wisiało snać na jednym włosie,
Żeby w moim mózgu coś nie popsuło się!
Podjadkiem zostanę, jeżeli odgadnę,
Co mnie zawikłało w te sieci tak zdradne.
Dobrze, że już koniec... Jeden kroczek dalej,
A wszyscyby słusznie śmiesznym mnie nazwali.
Zbłądziłem, lecz błąd mój, graniczący z bzikiem,
Był li stanowiska mojego wynikiem,
A nie płynął z wnętrza mej osoby... — Juści,
Jeżeli się człowiek na proroctwa puści,
Pozbawiony wszelkiej realnej przyprawy,
Zamienia się w kuchtę zbyt niesmacznej strawy!
Podły jest, dalibóg, twój urząd, proroku!
Rzucasz się na ziemi, jakby na obłoku,
A zaś, po prorocku mówiąc, skoro człowiek
Przestanie pleść bzdury — nikt na niego powiek
Nie wzniesie z szacunkiem — to się na nim skrupi,
Z tego właśnie względu, żem tej gęsi głupiej
Składał dzisiaj hołdy, winy niema we mnie
Zbyt wielkiej, a jednak...

(wybucha śmiechem)

Głupio, tak nikczemnie
Głupio! Patrz, dokąd sny te cię zawiozły!
Ha! Chcieć czas powstrzymać błazeńskiemi kozły,
Płynąć przeciw fali, kręcić się, jak fryga,
I zejść na koguta... tak — serce się wzdryga! —
Tak oskubanego! To mi los proroka,
Tak oszukanego!... Fe! Ta mnie zawłoka
Oskubała godnie!... Ale to się zmieni:
Mam coś w Ameryce, cośniecoś w kieszeni —
Nie wszystko wiatr porwał... Zresztą, gdy się zważy,
Rzecz to całkiem dobra być tak bez bagaży,
Bez kufra, bez konia — człowiek nie bez racji
Jest, jak to się mówi, panem sytuacji...
Teraz gdzie? Co wybrać? Prawda, po wyborze
Człeka rozumnego każdy poznać może...
Zamknięty na zawsze rozdział mój kupiecki,
A i moja miłość jest, jak kawał kiecki
Całkiem przenoszonej; naśladować raka,
Cofać się ja nie chcę, cofać się nie mogę:
Wszak tam i zpowrotem jedną mamy drogę,
Tędy też wychodzisz — jest sentencja taka —
Któredy wchodziłeś... Gdybyż to do głowy
Zawitał mi teraz jaki pomysł nowy,
Plan wielki, z którego można mieć i zyski!
A może swój żywot spisać od kołyski,
Tak dla pouczenia, dla cnego przykładu,
W którymby nie było fałszu ani śladu?
Albo stać się mędrcem, który światła szuka
W zagasłej przeszłości? — Piękna to nauka!
Zdawna-m ja się lubił wczytywać w kroniki
I, by wiedzą gardzić, nie jestem tak dziki!
A więc tor ludzkości idźmy mierzyć! Dalej!
Jak piórko popłynę po dziejowej fali,
Wszystko to przeżyję raz jeszcze, jak we śnie;
Będę patrzał na to, o czem mówią pieśnie,
Na walki za wszystko, co się dobrem zowie
I wielkiem — czcigodni są bohaterowie!...
Tak! Patrzeć znów będę — lecz w bezpiecznej schroni,
Jako widz jedynie — jak ginęli oni,
Święci męczennicy, jak państwa wstawały,
Jak potem kończyły w gruzach swojej chwały;
Jak z drobnych zaczątków ogromne się rodzą
Epoki, zobaczę pod nauki wodzą —
Mówiąc jednem słowem: zbierać chcę śmietanę
Historji powszechnej; kupię drukowane
Tomisko Beckera i chronologicznie
Przejdę wszystkie ziemie... czysto, pięknie, ślicznie.
Choć, prawda, historja nie jest forsą moją,
A jej mechaniki zmysły się me boją,
Lecz niech tam! Punkt wyjścia im ryzykowniejszy,
Tem skarb znaleziony bywa rzadszy... Wzniosła
Myśl to, swą istotę zmienić w wiedzy posła
I nie drżeć przed niczem!... Nic mi nie umniejszy
Mojego zapału! Tak, pozrywać pęta,
Dzięki którym człowiek ojczyznę pamięta,
Wyzbyć się przyjaciół, rodzinnej chałupy,
Wszystkie swe bogactwa pozbierać do kupy
I potem w powietrze wysadzić! Miłości
Powiedzieć „dobranoc” bez żalu i złości,
Aby tylko prawdy odgadnąć misterjum —

(ociera łzę z oka)
To jest prawdziwego badacza kryterjum...

Szczęśliwszym się dzisiaj ponad wszystkich mienię,
Bo dzisiaj dopiero znam swe przeznaczenie,
Tylko się utrzymać na tej ciężkiej drodze!
Czuję, że inaczej po świecie już chodzę,
Że znów Piotra Gynta odnalazłem w sobie,
Żem jest — cesarz życia!... W tej szczęśliwej dobie
Będę robił facit, dni, które pomarły,
Gdyż dzisiejsze czasy nie warte szeląga;
Człowiek się dzisiejszy do pracy zaciąga
Jedynie dla zysku — tak, z chromemi karły
Ma się do czynienia! Świat spodlał, niestety!

(wzrusza ramionami)

A już przeokropny rodzaj te kobiety!

Letni dzień. Daleko na północy. Chata w lesie.
Drzwi otwarte z wielkim drewnianym skoblem. Rogi jele­nie nad drzwiami. Koło domu stado kóz. KOBIETA w średnich latach, jasna i piękna, siedzi i przędzie w blasku słonecznym.

KOBIETA: (patrzy wdół na drogę i śpiewa)
Być może przejdzie zima, wiosenne wrócą dni.
I lato się pojawi, rok świeży ujrzym znów,
I ty się tu ukażesz — wierz w prawdę moich słów:
Ja czekać będę ciebie tak, jak przyrzekłam ci.

(wabi kozy, przędzie i śpiewa dalej)

Niech Bóg ci doda siły wśród wszystkich twoich dróg,
A skoro staniesz przed Nim, błogosław ciebie Bóg!
Ja czekać cię tu będę, aż wrócisz, druhu mój,

Lub w górze się spotkamy, gdzie się zakończy znój!
W Egipcie.
Świt. Słup Memnona w piasku. PEER GYNT nadchodzi, rozglądając się przez chwilę.

PEER:
Tu, stąd mógłbym snuć już mych wędrówek plany.
Egipcjaninem jestem dla odmiany;
Egipcjaninem — ale na podstawie
„Ja” Peer-Gyntowskiego... Potem się wyprawię
Chyba do Asyrji... Do początków świata
Sięgać, to za trudy zbyt licha zapłata!
Biblijnych historyj dotknę tylko zlekka,
Widoczne są w dziejach dla każdego człeka,
Zaś do szwów docierać, do pierwszyzn roboty.
Nato sił ja nie mam, ani też ochoty.

(siada na kamieniu)

Teraz tutaj siadam, czekam najcierpliwiej,
Aż mnie ranną pieśnią słup ten uszczęśliwi.
Na tę piramidę, spożywszy śniadanie,
Wdrapię się i wnętrze, jeśli czasu stanie,
Zwiedzę też, a potem wkrąg Czerwone Morze
Obejdę, gdzie chyba — daj to, Panie Boże —
Grób Putyfarowej odkryć mi się uda...
Potem w Azjatę zmienię się. Wprzód cuda
Ujrzę babilońskie, wiszące ogrody.
Owe osławione, chcę rzec: owe płody,
Owe najgłówniejsze owoce kultury.
W te tropy się udam pod trojańskie mury,
Stamtąd bezpośrednie mam już połączenie
Z miastem, gdzie przemądrej służono Atenie.
To ja szczegółowo zbadam i objadę
Wąwóz, który, świętą ratując Helladę,
Zakrył Leonidas. Trochę się też rzucę
I na filozofję — chwała tej nauce!
Zwiedzę i opiszę dom, gdzieś, Sokratesie,
Poniósł śmierć... Do djabła, a gdzież mnie to niesie
Skrzydło wyobraźni! Wszak tam zamęt wojny!
Bądź zdrów, hellenizmie! O ciebiem spokojny!

(spogląda na zegarek)

Jakże długo czekać, nim słońce się ruszy!
Czasu nie mam dużo! Na czem to się moje
Urwały wędrówki? Dotarłem — pod Troję...

(wstaje i nasłuchuje)

Cóżto? Jakieś dźwięki w tej pustynnej głuszy?

(wschód słońca)

SŁUP MEMNONA: (śpiewa)
Z półbogów popiołów lecą w strop błyszczący
Ptacy śpiewający!
Zeus je wszechwiedzący
Na bój stworzył wrzący!
Sowa mądrości
Gdzie ptaków gości?
Zgiń, lub zgadnij w sposób gładki
Treść zagadki!
PEER: Dalibóg! Jeżeli w mózgu mi nie bzyka,
Posąg ten zadźwięczał!... Przeszłości muzyka!
Słyszałem wyraźnie, głaz ten śpiewał wszytek...
Muszę to zapisać na wiedzy pożytek...

(zapisuje w notatniku)

„Słup śpiewał...” Słyszałem dźwięki, tylko treści
Domacać się trudno... W tem wszystkiem się mieści
Widmo, zwykła złuda... Nic więcej poza tem,
Z czembym się podzielić mógł z uczonym światem.

(idzie dalej)
W pobliżu wsi Gize.
Wielki Sfinks, wykuty w skale. — W dali wieże i minarety Kairu. PEER GYNT nadchodzi, przygląda się uważnie Sfinksowi to przez lornetę, to przez dłoń zwiniętą.

PEER: Kiedyż się spotkałem i śród jakich stron
Z stworzeniem podobnem? Z dziwadły takiemi?
Czy to na południu zjawił mi się on,
Ten człowiek-nieczłowiek, czy w północnej ziemi?
A jakże! Ten Memnon — wpadło mi w sam czas —
Staruszka mi z Dowru przypomniał widomie,
Co, zimny, jak kamień, spokojny, jak głaz,
Bez ruchu siadywał na kamiennym złomie.
Ale ten dziwoląg, dwutułowy płód,
Pół lwa, pół kobiety — czym go widział w baśni,
Czy też gdzieś naprawdę ujrzałem go wprzód?
W baśni?... Nie!... Już w oczach jest mi coraz jaśniej:
Wszakże to ci Krzywy, któregom po żebrze
Pomacał i utłukł — znaczy: śniłem w febrze!

(podchodzi bliżej)

Tak, te same oczy! Tak, te same usta!
A tylko chytrzejsza twarz, nie taka pusta.
Zresztą ten sam obraz, całkiem jakby żywy!
A zatem podobnyś do lwa, ty, mój Krzywy,
Gdy na ciebie ztyłu popatrzeć i we dnie!
Zgadujesz zagadki?

(woła na Sfinksa)

Zwierzę niepoślednie,
Krzywy, kim ty jesteś? Powiedz mi co tchu,
Jak ostatnim razem.
GŁOS Z POZA SFINKSA:
Ach! Sphinx, wer bist du?
PEER: Dziwne, po niemiecku echo odpowiada.
GŁOS: Wer bist du?
PEER: Dalibóg, wymowa nielada!
Odkrycie cudowne! Szczęśliwa godzina!

(pisze w notatniku)

„Echo po niemiecku... Dialekt z Berlina”.

(BEGRIFFENFELD wychodzi z poza Sfinksa)

BEGRIFFENFELD: Człowiek!
PEER: A! Fałszywą rzecz podałbym światu!

(notuje)

„Później do innegom doszedł rezultatu”.
BEGRIFFENFELD: (z niespokojnemi ruchami)
Przepraszam, mój panie — eine Lebensfrage:
Skąd się pan tu wziąłeś... pytać mam odwagę.
PEER:
Przyszedłem z wizytą... Dwaj my przyjaciele.
BEGRIFFENFELD: Pan z Sfinksem?
PEER: (potakuje) A jakże, znamy się lat wiele!
BEGRIFFENFELD:
Pysznie!... I po takiej nocy?... Panie luby,
Krew mi mózg rozsadzi, ratuj mnie od zguby!
Znasz go? A więc gadaj, kim on jest? Mów, panie!
PEER: Jest — sobą!
BEGRIFFENFELD: (podskakując)
Ha! Oto mam już rozwiązanie
Zagadki żywota! Pan wiesz na pewniaka,
Że jest sobą?...
PEER: Owszem; a przynajmniej taka
Bywa zawsze jego odpowiedź!
BEGRIFFENFELD: Jest sobą!
Ot, przewrót mi wielki zjawia się tą dobą!

(zdejmuje kapelusz)

Twe nazwisko, panie?
PEER: Ja Peer Gynt się zowię,
Do usług!
BEGRIFFENFELD:
Ach! Cóż to kryje się w tem słowie?
Peer Gynt — alegorja! Tajń w tem jakaś siedzi,
Coś, co miało przyjść tu według zapowiedzi,
Coś, na co świat czekał, rozwiązanie starej
Zagadki...
PEER: Pan czekał? Nie, to nie do wiary!
BEGRIFFENFELD:
Peer Gynt! Co za głębia! O tak, głębią studni
Jest każdy tu wyraz!... A czem pan się trudni?
PEER: (skromnie)
Starałem się zawsze — jestem, panie, szczery, —
Być sobą... A zresztą — tu moje papiery.
BEGRIFFENFELD:
I znowu zagadka! Czuję treść jej ciemną...

(chwyta go za rękę)

Znalazłem cesarza! Do Kairu ze mną!
Cesarza tłumaczy zagadek!
PEER: Cesarza!
BEGRIFFENFELD: Ze mną!
PEER: Czyż się na mnie on poznał?!
BEGRIFFENFELD: (ciągnie go za sobą) Uważa
Dobrodziej: pan jesteś cesarzem tłumaczy
Zagadek, wiedzących, co „być sobą” znaczy.

Kairo. Wielki dziedziniec,
otoczony wysokiemi murami i budynkami. Zakratowane okna. Klatki żelazne. W dziedzińcu
TRZECH DOZORCÓW — CZWARTY nadchodzi.

NADCHODZĄCY:
Schafmann, czy widziałeś pana dyrektora?
DOZORCA:
Widziałem, wyjechał... Wczesna była pora.
PIERWSZY:
A może wypadek, gdyż wiadomość mamy,
Że dziś w nocy...
INNY: Cicho, ktoś wchodzi do bramy.

(BEGRIFFENFELD wpuszcza PEER GYNTA, zamyka za sobą bramę i klucz chowa do kieszeni)

PEER: (do siebie)
Doprawdy, to człowiek wielkiego talentu,
Prawie go nie można słuchać bez zamętu.

(rozgląda się naokoło)

Więc tu klub uczonych?
BEGRIFFENFELD: Cała ich gromada.
Coś z siedemdziesięciu mądralów się składa...
A może i setka będzie naostatek...

(woła na dozorców)

Michel, Schlingelberg, Schafmann, Fuchs, do klatek!
Dalej! Czem prędzej!
DOZORCY: My?
BEGRIFFENFELD:
A któżby inny? Toć ziemia się kręci.
Więc i nam się trzeba kręcić bez pamięci!

(zmusza ich, ażeby wchodzili do klatek)

Wielki Peer jest tutaj! Nie mam już nic z wami...
Nie powiem nic więcej... dośpiewajcie sami!

(zamyka klatkę i klucz rzuca do studni)

PEER:
Lecz — panie doktorze, czy też dyrektorze — ?
BEGRIFFENFELD:
Byłem tym i tamtym, dziś już nie... Czy może,
Czy umie pan milczeć, Herr Peer? Chciałbym bowiem...
PEER: (z rosnącym niepokojem)
A cóż to ma znaczyć?
BEGRIFFENFELD: Zaraz ci odpowiem:
Czy pan masz odwagę?
PEER: Tak mi się wydaje.
BEGRIFFENFELD: (ciągnie go do kąta i szeptem)
Rozum absolutny opuścił te kraje —
Zmarł wczoraj wieczorem punctum o godzinie
Jedenastej.
PEER: Boże, ratuj mnie! Peer ginie!
BEGRIFFENFELD:
I mnie bardzo przykro, podwójnie niemiło;
Dotąd to dokoła, wiesz pan, uchodziło
Za dom warjatów.
PEER: Dom warjatów?!... Chryste!
BEGRIFFENFELD: Od dziś już przestało!
PEER: (blady, pocichu) Sprawy to przejrzyste...
Warjat tutaj stoi i nikt o tem nie wie!

(stara się wymknąć)

BEGRIFFENFELD: (idzie za nim)
Pan wiesz, jakie ziarno chowa się w tej plewie?
Jeśli mówię „umarł”, mam li to na myśli,
Że wyszedł z swej skóry tak, jak inni wyszli —
Naprzykład lis z bajki mojego landsmana,
Mówię — Münchhausena.
PEER: A, przepraszam pana...
BEGRIFFENFELD: (trzyma go silnie)
To nie lis, to węgorz — kół potężny w ślepie,
I patrz, jak pod ścianą wije się i trzepie...
PEER: Zimno mi się robi...
BEGRIFFENFELD: Potem cięcie w szyję
I — hopsa! — ze skóry!
PEER: Warjat! Jako żyję!
Bez zmysłów, bez mózgu! Plecie nie do rzeczy!
BEGRIFFENFELD:
A więc sprawa jasna i nikt nie zaprzeczy,
że takie wyrwanie się ze swej istoty
Sprowadzi na morzu i lądzie przewroty,
Gdyż osobowości, o których mówiono
Do ostatniej chwili: „Waryjat i basta”,
Zmieniły się wczoraj, punctum jedenasta,
W całkiem już normalnych, zdrowych ludzi grono,
Normalnych w pojęciu nowego rozsądku.
Z tego zaś samego wynika znów wątku,
Że ci, co za zdrowych dawniej uchodzili,
Stali się warjatami od tej samej chwili.
PEER: Wspomniałeś godzinę, czas mój już upływa...
BEGRIFFENFELD:
Pański czas? A, prawda, i mnie on przyzywa —

(otwiera drzwi i woła)

Wychodźcie! Wasz okres nadszedł. Zmarł rozsądek!
Peer Gynt niech nam żyje i jego porządek!
PEER: Ależ, panie drogi! —

(zjawiają się wszyscy warjaci, jeden po drugim i stają na dziedzińcu)

BEGRIFFENFELD: Dzieńdobry! Wolności
Zaświtał wam ranek! Między wami gości
Wasz cesarz!
PEER: Kto? Cesarz?
BEGRIFFENFELD: Cesarz od tej pory!
PEER: Niechże pan da spokój! Zbyt wielkie honory
BEGRIFFENFELD:
To fałszywa skromność — Trzeba siebie cenić
W tak wielkiej godzinie!
PEER: Jeżeli odmienić
Nie można, daj czasu do namysłu — krztynę —
Nie, nie! Jam niezdatny... Natom ja za mały...
BEGRIFFENFELD:
Jakto? Człowiek, z którym Sfinksy rozmawiały?
Człowiek, co jest — sobą?
PEER: W tem właśnie przyczynę
Masz pan! Jestem sobą, owszem, w każdej doli;
Ale tu, zda mi się, człowiek poniewoli
Musi, że tak powiem, wyleźć z swojej skóry.
BEGRIFFENFELD:
Jakto „wyleźć ze skóry”? Niema człeka, który
Nie byłby tu u nas sobą bez zastrzeżeń!
Każdy wierzy w siebie, nie ma innych wierzeń!
Tu każdy w oksefcie swego „ja” zamknięty,
W swego „ja” tu każdy nurza się fermenty,
Swem „ja” tutaj każdy szpuntuje swą beczkę,
Swojem „ja” nazywa każdą jej klepeczkę,
Nikt tutaj bliźniego nie czuje boleści,
Nikt nie wie, co w mózgu drugiego się mieści.
Jesteśmy tu sobą na każdziutkim kroku,
Sobą od rozpędu do samego skoku,
Więc jeżeli dzisiaj trzeba nam cesarza,
Toś pan najgodniejszy, każdy to uważa.
PEER: A niechże mnie djabli!
BEGRIFFENFELD: Odwagi! Toć przecie
Każdy, mówią, trudny początek na świecie.
„Być sobą”. Dam przykład pierwszy lepszy z brzega —

(do postaci ponurej)

Dzień dobry ci, Huhu! Wciąż ci coś dolega?
HUHU: Jak się zmienić, gdy mój lud
Znosi wieczny ból i trud?

(do Peer Gynta)

Ty tu obcy... A czy może
Chcesz posłuchać?
PEER: Broń mnie, Boże!
HURU: A więc słuchaj: tam, na wschodzie,
W wielkim morskich fal obwodzie,
Pogrążone w piasek szary,
Leżą moje Malebary.
Holendrowie, Portugale
Kulturę w te niosą dale.
Poza nimi oną ziemię
Malebarskie dzierży plemię,
W gwar cudackiej mieszaninie
Rozkazując swej krainie.
Lecz za bardzo dawnych czasów
Przemieszkiwał śród jej lasów
Orangutang i — rzecz znana —
Sam wziął tutaj władzę pana.
Nieodrodny syn natury,
Wył i ryczał zwierz ten bury,
A nikt mu w tem nie przeszkadzał,
W władającej tej potędze!
Wtem na naszą przyszły nędzę
Hordy obce, złe, surowe,
By nam wydrzeć prapramowę.
I na małpę piorun spadł:
Noc czterystu długich lat!
A, wiadomo, taka noc
Narodową niszczy moc!
I z tej leśnej głuszy znikł
Nasz praprawnuk, nasz praryk
Kto wyrazić myśl swą chciał,
Do słów musiał lecieć w cwał!
Na ciemięskie wstyd kagańce,
Na przybłędów z Portugalji,
Którzy do nas zawitali,
Na Holendrów, na mieszańce
Malebarskie, którzy wraz
Skarcili nasz ryk i nas!
Ja sam jeden pozostałem,
Bronię go swem sercem całem
Walczę w sposób nieugięty
Za praryk nasz arcyświęty!
W trupa wlać chcę nowe życie,
Pragnę, by ojczyste wycie
Rozbrzmiewało najpocześniej
W narodowej naszej pieśni!
Lecz błagania, prośby na nic,
Na nic ten mój trud bez granic!
Słyszysz skargę mą sierocą,
Jeśli możesz, przyjdź z pomocą!
PEER: (cicho) „Kiedy wleziesz między wrony,
Musisz krakać, jak i one” —
Dawne głosi nam przysłowie;

(głośno)

Druhu, język ci mój powie,
Że są puszcze i w Maroku,
Gdzie na każdym ci się kroku
Stado małp napotkać zdarzy,
Które żyją bez pieśniarzy;
Tak, prarykiem Malebarów
Rozbrzmiewa tam każdy parów...
Cóż ty na to, druhu stary,
Gdybyś przeniósł tam swe lary
I penaty...?
HUHU: Dzięki, panie!
Jako pragniesz, tak się stanie!

(z wielkim gestem)

Wschód odpycha swoje wieszcze,
Zachód ma swe małpy jeszcze!

(idzie dalej)

BEGRIFFENFELD:
A co? Nie był sobą? W każdym swoim czynie
Przepełnion jest sobą jedynie.
Siebie li on daje we wszystkiej potrzebie,
Przez to będąc sobą, że odszedł od siebie.
Teraz ci innego przyprowadzę z tłumu,
Który również wcześniej przyszedł do rozumu.

(do Fellaha z mumją na plecach)

Cóż, wasza wysokość — cóż, królu Apisie?
FELLAH: (dziko do Peer Gynta)
Ja jestem król Apis?
PEER: (chowa się za doktora)
Ano... tak... zda mi się,
Że się na tem nie znam, lecz, sądząc po tonie,
Myślę, żeś naprawdę na królewskim tronie.
FELLAH: Teraz i ty kłamiesz!
BEGRIFFENFELD: Racz nam coś łaskawie
Powiedzieć o sobie...
FELLAH: (zwraca się do Peer Gynta)
Zaraz się z tem sprawię:
Wiesz, kto mi tam wisi na plecach?
Król wielki, Apis zwan!
Dziś zwie się tylko mumją,
Ponadto już umarł ten pan!
On piramidy studjował
I Sfinksa on wzniósł u ich stóp,
A przytem, jak mówi nasz doktór,
Z Turkami wciąż brał się za czub.
Więc nie dziw, że Egipt ten cały
Swoje w nim bóstwo czuł:
W świątyniach jego był czczony,
Jako najświętszy wół.
Otóż ja jestem król Apis,
Rzecz jasna, jak słońce! Ty sam
Zrozumiesz, a jeśli nie pojmiesz,
Zaraz dowody ci dam.
Albowiem raz podczas łowów
Zsiadł z konia ten Apis, ten król,
I udał się, widzisz, na stronę
Śród mego praszczura pól...
I swojem mnie ziarnem żywił
Ten łan, który użyźniał bóg.
A jeśli chcesz dalszych dowodów,
Mów: niewidzialny mam róg.
Lecz nikt tu mej sławy nie głosi,
Cóż to za straszny jest ład!
Apisem ja jestem z rodu,
Fellahem nazywa mnie świat!
Masz dla mnie jakową radę.
Więc daj mi ją zaraz! — O mów:
Co czynić, by wielkim Apisem
Wraz stać się od stóp do głów?
PEER: Wznoś, wasza wysokość, olbrzymy
Piramid z Sfinksami u stóp,
A przytem, jak mówi pan doktór,
Bierz się z Turczynem za czub!
FELLAH: Ba! Łatwo ci to powiedzieć!
Ja Fellah! Ja głodna wesz!
Zaledwie szczury i myszy
Odpędzę od biednych mych leż!
Wymyśl, człowieku, rzecz inną,
Bym wielki i sławny był,
Ażebym dorównał królowi,
Którego dzierży mój tył!
PEER: A możeby wasza wysokość
Raczył tak sobie — na hak,
I w naturalnych granicach
Trumny wypoczął?... Czy tak?
FELLAH: I owszem! Więc życie na stryczek!
Niech szubienica ma nas!
Różnica nie będzie zbyt wielka,
Niedługo, a zetrze ją czas!

(odchodzi i czyni przygotowania, aby się powiesić)

BEGRIFFENFELD:
I to osobowość, Herr Peer! Człek z metodą...
PEER: No, tak — ale dokąd drogi te zawiodą?
Wiesza się naprawdę!... Ratunku, o Boże!
Mdleję!...
BEGRIFFENFELD:
Czas przejściowy długo trwać nie może!
PEER:
Przejściowy?... Do czego? Wybacz pan, mam dreszcze...
BEGRIFFENFELD: (trzyma go silnie)
Czyś pan zwarjował?
PEER: Co? Ja? O, nie jeszcze!

(alarm; przez tłum przeciska się Hussein)

HUSSEIN: Zameldowano mi, że tu cesarz bawi...
Pan może? (do Peer Gynta)
PEER: (zrozpaczony) Ja — juści!
HUSSEIN: Racz mnie najłaskawiej —
Tu moje papiery — objaśnić w tym względzie,
Czy jaka odpowiedź z ust cesarskich będzie?
PEER: (wyrywając sobie włosy)
A! Dobrze ci! Dobrze, ty, wielki cesarzu!
HUSSEIN:
Może mnie umaczać zechcesz w kałamarzu?...

(zdaleka — z ukłonem)

Panie! Jestem pióro!
PEER: (kłania się jeszcze głębiej)
Bardzo mi przyjemnie!
A waćpan cesarski masz pergamin we mnie.
HUSSEIN:
Mój los wszystkim znany: jestem pióro, panie,
A nikt piasecznicą zwać mnie nie przestanie.
PEER: Mój los: jestem papier, lecz na tym papierze
Nikt się, panie Pióro, do pisma nie bierze!
HUSSEIN: Mnie nikt nie rozumie, biorą mnie do ręki,
Wysypują piasek! Dzięki za to, dzięki!
PEER: Ja dla pięknej dziewki byłem książką... Zdrowie,
Albo szał li błędem drukarskim się zowie.
HUSSEIN: Pomyśl-że pan sobie: męki to ostatnie
Być piórem, którego nikt nożem nie zatnie!
PEER: (podskakując)
Pomyśl pan: dla capa co za los ponury
Ziemi się nie dotknąć, przeskoczywszy góry.
HUSSEIN:
Noża!... Pióro tępe!... Skutek to najprostszy:
Świat przepadł, gdy nikt mnie dzisiaj nie zaostrzy!
PEER: Byłoby go szkoda: dzieło samorodne —
Bóg stworzył je i uznał za pochwały godne.
BEGRIFFENFELD: Masz nożyk!...
HUSSEIN: (chwyta scyzoryk)
Ach, jakżeż łaknę atramentu!
Rozkosz tak się zaciąć!...

(przecina sobie szyję)

BEGRIFFENFELD: (usuwa się na bok)
Zbryzgasz mnie doszczętu!
PEER: (z rosnącym przestrachem) Trzymać go!
HUSSEIN: Trzymajcie!... Trzymajcie nareszcie
To pióro!... Trzymajcie! Papieru przynieście!

(pada)

Pióro-m ja stępione!... Napiszcie na grobie:
„Żyło i umarło, pisząc w każdej dobie!”
PEER: (zatacza się)
Co czynić?... Czem jestem?... Ty, Wielki, obrony!
Czem chcesz, tem jestem!... Turek, podjadek, stracony
Grzesznik... Tylko ratuj!... To mnie już dobiło!

(krzyczy)

Nie wiem, jak się nazwać, jak Ci będzie miło...
Ocal mnie! Warjatów ocal mnie Patronie!

(mdleje)

BEGRIFFENFELD: (z słomianym wieńcem w ręku, wskakuje mu na grzbiet)
Legł w prochu!... Swojego zbył się ja!... W koronie
Niech błyszczy cesarskiej!...

(wciska mu słomiankę na głowę i woła)

Dzierż nam świata ster,
Cesarzu sobkostwa! Wszelki człek
Niech woła: Żyj nam długi wiek!
SCHAFFMANN: (w klatce)
Es lebe hoch der grosse Peer!






AKT PIĄTY.
Na pokładzie okrętu na morzu północnem u wybrzeży norweskich.
Zachód słońca. Czas burzliwy.
PEER GYNT silny, stary mężczyzna z siwą głową i brodą stoi na pokładzie. Ubrany, napół, jak marynarz: w kurtkę i długie buty — Ubranie cokolwiek zniszczone, on sam ogorzały z surowym wyrazem twarzy. — KAPITAN okrętu przy kole u steru. — Załoga więcej na przedzie.

PEER: Patrzajcie, Halling w zimowej szacie —
W gór zachodzących lśni majestacie...
A tam poza nim w lodu zieleni
Brat jego Joklen cudnie się mieni.
Jako dziewica w sukience białej,
Błyszczą się Folgi śnieżyste skały!
Wierch mknie za wierchem, gdzieś sunie, leci —
Stać mi na miejscu, me lube dzieci!...
KAPITAN: (woła ku przodowi)
Dwóch tu do steru! Zatknąć latarnie!
PEER: Chłód przejmujący...
KAPITAN: Burza się garnie.
PEER: Ronden — stąd widać?
KAPITAN: Nie! Za krawędzie
Folgi się ukrył.
PEER: A można będzie
Zobaczyć Blahö?
KAPITAN: (potrząsa głową) Nie! Tylko zgóry,
Z masztu, gdy dzień jest niezbyt ponury,
Widać Galdhoeppig...
PEER: A gdzie też leży
Härteig?
KAPITAN: (pokazuje) Tam!
PEER: A, tak.
KAPITAN: Pan tych wybrzeży
Świadomy jest, widzę.
PEER: Przed laty dawnemi,
Jako młody chłopak zwiedzałem te kraje,
A w garnku najdłużej wszak osad zostaje.

(spluwa i wzrok nieruchomy wlepia w wybrzeże)

Więc tam, gdzie się w graniach mgła kłębi i dymi.
Gdzie zieją przepaście, posępne, jak groby,
Tam ludzie mieszkają...

(patrzy na kapitana)

Nędzarzy chudoby
Coś zrzadka się gnieżdżą?
KAPITAN: Tak, tak, do sąsiada
Dosyć jest daleko sąsiadom...
PEER: Powiada
Kapitan, że będziem przed rankiem?
KAPITAN: Ha! Może,
Jeżeli nas psota nie wstrzyma.
PEER: Na dworze
Zaciąga się coś zachód...
KAPITAN: O, tak, tak!
PEER: Mój drogi
Człowieku, ja chciałbym też coś dla załogi —
Cośkolwiek... Więc proszę, gdy będzie się trzeba
Rozliczać, przypomnij pan...
KAPITAN: Dzięki!
PEER: Nic! Chleba
Mam kąsek; kopałem złoto i znów potem
Wypadło mi się rozstać z zarobionem złotem;
Między mną a fatum snać nie było zgody!
Powierzyłem panu wszystkie swe dochody,
Których mi dotychczas djabli nie zabrali.
KAPITAN: Można z tem porządnie pożyć jakoś dalej
Śród swoich. —
PEER: Ja nie mam nikogo. Wujaszka
Nikt tam bogatego nie czeka. Ot, fraszka,
Przynajmniej nie będzie ścisku.
KAPITAN: Jest i burza!
PEER: Jak już powiedziałem, kwota, choć nieduża,
Do rozporządzenia — jeśli trzeba komu
Naprawdę.
KAPITAN: To ślicznie! Każdy z nich ma w domu
I żonę i dzieci... Zarobek niełatwy...
A jeśli coś ekstra przyniosą dla dziatwy,
To już uroczystość jest niezapomniana.
PEER: Co? Żona i dzieci?... A więc, proszę pana,
Żonaci?
KAPITAN: Żonaci! Tak, wszyscy żonaci
I wszyscy nędzarzami; lecz najniebogaciej
To już ma się kucharz: u tego człowieka
Sama bieda z nędzą.
PEER: Żonaci?! Więc czeka
Ktoś na nich w chałupie i może się cieszy,
Gdy wrócą?
KAPITAN: Tak bywa śród tej biednej rzeszy.
PEER: A potem?
KAPITAN: A potem zasiędą w swem kole —
Baby coś przyrządzą...
PEER: Czy może na stole
Zjawi się i świeca?
KAPITAN: Czasem dwie... Butelka
Wódki też się znajdzie... i jest uczta wielka!
PEER: — Siedzą przy kominku i gwarzą. I dzieci
Mają wokół siebie? I tak czas im leci
Śród ścisku i pisku, i rozradowanie
Jest duże?
KAPITAN: Zapewne... Dlatego też, panie,
Postąpiłbyś zacnie, gdybyś swą ofiarę
Zmienił w czyn...
PEER: (uderza pięścią w poręcz pokładu)
Przenigdy! Nie, za żadną karę!
Jeszczem nie oszalał! Karmić dzieci cudze
Za swoje pieniądze? Dość ja się natrudzę,
Bywało, nim grosz ten zdobyłem. Nikt w domu
Starego Peera Gynta nie czeka!
KAPITAN: Nikomu
Nie dawaj pan, gdy nie chcesz! To pańskie pieniądze!
PEER: Tak, moje pieniądze! Tak! I ja tak sądzę!
Na ląd — i rachunek: kajuta z Panamy,
Dla ludzi gorzałka — tyle tylko mamy!
Panie kapitanie, ubij mnie w te tropy,
Jeżeli coś więcej dostaną twe chłopy!
KAPITAN: Ubić, nie ubiję, tylko pokwituję.
Lecz... przepraszam pana, burza nie próżnuje.

(odchodzi na pokład przedni; pociemniało; w kajucie zapalono światło — morze rośnie. Mgła. Gęste obłoki)

PEER: Mają swoje baby, mają dzieci swoje,
Ktoś tam o nich myśli, ktoś ma niepokoje;
Gdy powrócą, wszyscy cieszą się wzajemnie!
A w kim ja mam druha? Kto ma druha we mnie?
Co, świeca na stole? A, precz z nią! Do czarta!
A, spoję ich wszystkich! Rzecz zachodu warta!
Nikt trzeźwy ze statku nie wyjdzie! Jak bele
Pijani, urządzą dzieciakom wesele!
Będą kląć, wymyślać, pięścią walić w stoły;
Baby rozum stracą od takiej kramoły!
Uciekną z chałupy! Dam ja im dzieciarnię!
Jednych złość, a drugich straszny strach ogarnie!

(statek przechyla się bardzo silnie — Peer Gynt zatacza się i z trudem utrzymuje się na nogach)

To mi zapalczywość! Toń zrywa swe pęta,
Fala tak pracuje, jakgdyby najęta.
Jak kozioł uparte jest tu, na północy,
To morze szalone, pełne wściekłej mocy!

(nasłuchuje)

Cóż to jest za wrzawa?
STRAŻ: (na przedzie) Statek idzie na dno!
KAPITAN: (w środku okrętu, komenderuje)
Ster zwróć na prawo! Z prądem wiatru! Bokiem!
STERNIK: Są ludzie na statku?
STRAŻ: Trzech ich widzę snadno.
PEER: Spuścić łódź!
KAPITAN: Zatonie tuż przed naszem okiem!
PEER: Panie kapitanie, co za myśl w tej chwili?!

(do kilku z załogi)

Odwagi! Niech każdy całą moc wysili —
Cóż, chociaż przemoknie...
STARSZY MAJTEK: To rzecz niemożliwa
Podczas takiej burzy...
PEER: Znowu krzyk się zrywa...
Wichr zmiecie... Kucharzu, skocz ty! Ja zapłacę!
KUCHARZ:
Nie! Choćbyś dwadzieścia funtów dał za pracę!
PEER: Psy! Tchórze! Nikogo los ich nie obleci!?
A może ci ludzie mają żony, dzieci,
Co czekają na nich?
STARSZY MAJTEK: Cierpliwości!
KAPITAN: Ława!
Baczność!... Odbij!
STARSZY MAJTEK: O, już poszedł na dno!
PEER: Trawa
Nie porośnie nad tem!
STARSZY MAJTEK: Jeśli to żonaci,
O trzy ciepłe wdówki świat się dziś zbogaci.

(burza się wzmaga)

PEER: (idzie ku tyłowi okrętu)
Jużci, świętą wiarę człowiek precz wygania;
Niema chrześcijaństwa według przykazania —
Modlą się, lub żadnych nie mówią pacierzy,
Każdy, jak ma chętkę, wierzy lub nie wierzy
Nikogo nie trwoży ona wszechmoc zbożna,
A z nią w taką burzę żartować nie można!
A niechże się strzegą te podłe bydlęta,
Bo walkę ze słoniem każdy popamięta:
Więc go nie wyzywać, zuchwałe psie płody!
Ja jestem niewinny, mam na to dowody:
Nigdy ja ofiarnych nie skąpiłem groszy;
Lecz z tego dziś żadnych nie zaznam rozkoszy!...
Powiada przysłowie: „Śpi człowiek spokojnie,
Jeśli z swem sumieniem nie zostaje w wojnie.”
Dobrze to na lądzie, lecz tutaj na statku
W ten mrok i w tę burzę?... Tutaj, miły bratku,
Narówni z kozłami zginie też i jagnię...
Na morzu, choć nie wiem, jak człowiek się nagnie,
Sobą on nie będzie! Razem z przyjacioły,
Złymi czy dobrymi, los ma niewesoły!
Przyjdzie na sternika czas, lub na kucharza,
To i ty się żegnaj! — Tutaj się nie zważa,
Że jesteś czem innem... Grają innym basy,
To i tobie grają... Prawda, po wsze czasy
Byłem zbyt pobożny, a więc nazbyt głupi;
A za to wdzięczności człek sobie nie kupi!
Gdybym ja był młodszy, możebym się jeszcze
Zmienił i tych drabów w porządne wziął kleszcze.
Nie, to nie za późno! Niech świat cały krzyczy,
Nigdy się nie wyrzekł Peer swojej zdobyczy!...
Zagrodę odzyszcze, na pałac ją zmieni,
Lecz nikt nie przestąpi progu jego sieni!
Przed bramą stojący, będzie tłum ten podły
Z czapką w ręku prośby zanosił i modły!
Niech sobie użyje! Ale z mojej kiesy
Ani pół szeląga nie wezmą te biesy!
Jeżeli fortuna tak sobie drwi ze mnie,
To z Peerem i ludziom nie będzie przyjemnie!
NIEZNAJOMY PASAŻER: (staje w ciemnościach obok Peera i uprzejmie go pozdrawia)
Dobrywieczór, panie!
PEER: Dobrywieczór, panie,
A pan co za jeden?
PASAŻER: Zbyteczne pytanie, —
Towarzysz podróży.
PEER: A ja wciąż myślałem,
Żem tu sam...
PASAŻER: Pomyłka w tem mniemaniu całem,
Ale od tej chwili pomyłka rozwiana.
PEER: Rzecz dziwna, iż dotąd nie spostrzegłem pana?
PASAŻER: Bo dnia ja nie lubię.
PEER: Czyż pan może chory?
Bledszyś pan od płótna.
PASAŻER: Nie znam, co doktory,
Zdrów jestem, jak nigdy!
PEER: Burza dziś szalona!
PASAŻER: Tak, błogosławiona!
PEER: Co? Błogosławiona?
PASAŻER: Na wysokość domu fala się dziś wspina.
Czuję, jak do gęby napływa mi ślina:
Ileż to się statków rozbije w tej porze,
Ile trupów wchłonie wygłodniałe morze...
PEER: Niechże Pan Bóg broni! Obawiam się wielce...
PASAŻER: Widziałeś pan kiedy wisielce — topielce?
PEER: Co?
PASAŻER: Trupy się śmieją, lecz jakby z rozpaczy;
Każdy się z nich w język ukąsiłby raczej.
PEER: Daj pan temu spokój!
PASAŻER: Jedno li pytanie:
Gdyby tak naprzykład, kochany mój panie,
Ten statek się rozbił i ugrzązł tu na dnie?
PEER: Pan sądzisz?...
PASAŻER: Ja nie wiem, lecz, gdy tak wypadnie,
Że ja wyjdę cało, a pan zginiesz?...
PEER: Brednie!
PASAŻER: Ja tylko tak mówię, ale mina rzednie,
Gdy człowiek pomyśli, że możliwość taka
Istnieje... I wówczas sięga się do saka
Po grosik ofiarny...
PEER: (sięga do kieszeni)
Owszem, jest ich kupa...
PASAŻER:
Nie o grosz mi idzie — o pańskiego trupa!
PEER: Tego już zanadto! Dowcip niegłęboki!
PASAŻER:
Ależ, drogi panie, chcę mieć pańskie zwłoki,
Nic więcej!... Dla celów naukowych.
PEER: Proszę,
Suń się pan!...
PASAŻER: Lecz rozważ, cóż to za rozkosze,
Jeżeli wzorowo otworzą twe wnętrze,
A zwłaszcza siedlisko marzeń... Najgorętsze
To moje życzenie, bo — czem się nie chwalę —
Umiem i szwy wszystkie śledzić doskonale.
PEER: Precz mi z oczu!
PASAŻER: Pomyśl, drogi przyjacielu,
To trup li topielca...
PEER: Na świecie niewielu
Jest takich bluźnierców! Wyzywasz pan losy!
To czyste szaleństwo! Jeżeli niebiosy
Ześlą nam dziś burzę, albo deszcz ulewny,
Jeżeli się morze rozhula, to pewny
Mieć będziemy dowód, że pańska w tem wina!
PASAŻER:
Nie jesteś pan w sosie, lecz przyjdzie godzina,
że nieco skłonniejszy będziesz do rozmowy...

(żegna go uprzejmie)

Spotkamy się, bracie, gdy te nasze głowy
Zaczną się już chować pod wodę, lub prędzej —
Wówczas poprzestanie być obrazem nędzy
I ten pański humor...

(schodzi do kajuty)

PEER: Obrzydliwe kruki
Ci nienasyceni mężowie nauki!
Także wolnodumcy!...

(do starszego majtka, przechodzącego obok)

Hej-że, panie luby,
Cóż to za pasażer? Plótł smalone duby —
STARSZY MAJTEK:
Prócz pana, żadnego niema na okręcie!
PEER: Dziwne!!

(do posługacza, wychodzącego z kajuty)

Do kajuty wszedł ktoś w tym momencie.
POSŁUGACZ: To pies okrętowy.

(idzie dalej)
STRAŻ: (woła) Ląd widać przed nami!

PEER: Mój kufer! Ma kasa! Znieść na pokład...
STARSZY MAJTEK: Sami
Znieście! Co innego mamy do roboty.
PEER: Żartowałem sobie, kapitanie złoty —
Tak, to były żarty, któż na żarty zważa...
Dam twoim biedakom... Wspomogę kucharza...
KAPITAN: Maszt wielki się złamał!
STERNIK: Żagiel opadł!
STARSZY MAJTEK: (z przodu, okrętu) Ława!
KAPITAN:
Statek idzie w drzazgi! Ha! Przegrana sprawa!

Ławice i rafy.
Okręt tonie — we mgle widać łódź ratunkową, w niej dwóch ludzi. Fala uderza w czółno, które się zatapia. — Słychać krzyk, po chwili łódź wyłania się znowu, tramem do góry.

PEER: (wynurza się z pod wody w pobliżu łodzi)
Łodzi! Łodzi! Duszy mojej
Pomóż, Panie, jako stoi
W Piśmie Świętem!

(czepia się tramu łodzi)

KUCHARZ: (wyłania się z drugiej strony)
Mocny Boże,
Niech mi łaska Twa pomoże!

(chwyta się tramu)

PEER: Precz!
KUCHARZ: Precz!
PEER: Będę bił... do czarta!
KUCHARZ: I ma ręka też coś warta!
PEER: Puść, bo pięść ci ma dogodzi...
Na dwóch miejsca niema w łodzi!
KUCHARZ: Wiem — puść ty!
PEER: Puść ty!

(walczą — kucharz zwichnął sobie rękę — czepia się łodzi drugą ręką)

KUCHARZ: O Chryste!
PEER: Precz z tą łapą!
KUCHARZ: Na wieczyste
Życie! Panie, puść! Mam dziatki!
PEER: I mnie życia nie ostatki —
Ja dopiero chcę mieć dzieci!
KUCHARZ; Jestem młody!...
PEER: Niech ci świeci
Światłość wieczna! O, przechyla
Łódź twój ciężar... Puść!
KUCHARZ: Dotyla
Miejże względu: czyż po tobie
Będzie chodził kto w żałobie?

(krzyczy i puszcza łódź)

Tonę!...
PEER: (chwyta go za włosy)
Trzymam cię za włosy!
Bogu powierz swoje losy —
Zmów Ojcze Nasz.
KUCHARZ: Nic nie pomnę...
PEER: Najgłówniejsza część... Niezłomne
Są wyroki... Dalej!...
KUCHARZ: Chleba...
Chleba naszego...
PEER: Co ci trzeba,
Wnet otrzymasz...
KUCHARZ: Chleba naszego...
PEER: Nic innego?
Kucharzem byłeś życie całe...

(puszcza go)
KUCHARZ (tonąc) Chleba naszego...
(ginie)

PEER: Wieczną chwałę
Otrzymasz! Sobąś był do końca!

(wskakuje na brzeg łodzi)

Po burzy zalśni promień słońca.
NIEZNAJOMY PASAŻER:

(kładzie dłoń swą na łodzi)

Dzieńdobry!
PEER: A!
PASAŻER: Jakieś wołanie
Słyszałem tutaj... Dobrze, panie,
Że cię tu widzę... Co, niekłamnie
Przepowiedziałem...?
PEER: Precz! Tu dla mnie
Ledwie jest miejsce!
PASAŻER: Płynąć mogę,
Jedną na głębi mając nogę.
Sztuka mnie moja nie zawodzi,
Gdy mam choć jeden palec w łodzi...
A propos trupa tu się jawię.
PEER: Cicho! Sza!
PASAŻER: Zechciej pan łaskawie,
Gdy nie masz nic już do stracenia —
PEER: Milcz pan!
PASAŻER: Stosownie do życzenia
Milczę!

(milczenie)

PEER: Co dalej?
PASAŻER: Nic!
PEER: Potworze!
Co pan zamierzasz?
PASAŻER: Czekać.
PEER: Boże!

(wyrywa sobie włosy)

Kimże pan jesteś?... Oszaleję!
PASAŻER: (kiwa głową)
Twym przyjacielem... Stare dzieje!
PEER: Czem jeszcze?
PASAŻER: Panie, czyż na ziemi
Nigdy z istoty podobnemi
Tyś się nie spotkał?
PEER: Znam szatana.
PASAŻER: Azali on to, proszę pana,
Lubi rozjaśniać blaskiem trwogi
Te ostateczne ludzkie drogi?
PEER: Może mi powiesz, że światłości
Duch dobroczynny w tobie gości?!
PASAŻER: Raz tylko czułeś strach, nie więcej,
W przeciągu sześciu tych miesięcy?
PEER: Strach to rzecz zwykła, rzecz nienowa,
Tylko niezwykle brzmią twe słowa.
PASAŻER: Raz tylko w życiu chwała-ć wzrosła
Co miała strach za swego posła.
PEER: (przygląda mu się) Jeżeliś przyszedł mnie ocalić,
Przestań dowcipem swym się chwalić!
Dowcipów twoich, panie, szkoda,
Gdy się do gardła leje woda.
PASAŻER: Łatwiej ziemskiemu, myślisz, dziecku
Zbierać tryumfy na przypiecku?
PEER: No, no — — Lecz kto twych żartów słucha,
Nie zazna nigdy, co otucha...
PASAŻER: Tam, skąd ja jestem, jedno wart
Zarówno patos, jak i żart.
PEER:
Wszystko w swym czasie... patos, śmiechy — — !
Co dla biskupa, nie dla klechy!
PASAŻER: To, co w popielniej leży urnie,
Nie chodzi wiecznie na koturnie.
PEER: Precz, ty, straszliwcze! Precz mi stąd!
Ja pragnę cało wyjść na ląd!
PASAŻER: Wyjdziesz, bo nie zmarł nikt na świecie
W środku piątego aktu!...

(znika)

PEER: Plecie,
A ze wszystkiego, oczywista,
Wyłazi płytki moralista!

Cmentarz. W małej górskiej parafii.
Pogrzeb — PASTOR i gmina — śpiewają ostatni wiersz pieśni — nadchodzi PEER GYNT.

PEER: (w bramie cmentarnej)
Chowają ziomka! Dank wam, nieba,
Że to nie mnie tam kłaść się trzeba!

(wchodzi)

PASTOR: (mówi nad grobem)
Teraz, gdy wgórę płynie dusza żywa,
A tu cielesna tylko jej pokrywa, —
Rozważmy sobie, wierni chrześcijanie,
Jak chadzał zmarły po tym ziemskim łanie.
Ani bogaty w rozum, ni dobytek,
Słabego głosu, mizerny był wszytek.
Słowa z ledwością płynęły mu z wargi,
Niewolę w domu znosił też bez skargi,
A zaś w kościele tak się kornie słania,
Jakby się lękał wysłuchać kazania.
Z Gudbrandzkich nizin, wiecie, moi mili,
Przybył chłopięciem w nasze okolice;
Wiadomo również, że swoją prawicę
Chował w kieszeni do ostatniej chwili.
Ręka w kieszeni — oto dziwne znamię,
Co go od innych ludzi odróżniało...
Przytem sądziłeś, że wraz się połamie
To zwiędłe, słabe, pokurczone ciało.
Lecz, choć samotny stał w życiowej walce,
Choć między nami był to człowiek cudzy,
Przecież i jedni wiedzieli i drudzy,
Że miał u ręki tylko cztery palce.
Pamiętam chwilę, czas był niespokojny,
Kiedy to w Lunde był pobór rekruta:
Wszędzie li jedna rozbrzmiewała nuta
O losach ziemi tej, o klęsce wojny.
Sam byłem przy tem... Z sierżantem u boku
I wójtem siedział kapitan przy stole:
Przed nim stawali popisowi w kole
Z młodzieńczym ogniem i radością w oku...
W izbie tłum ludu, z zewnątrz, z poza ściany.
Szum i gwar płynął młodzi roześmianej.
Wtem wywołali jakoweś nazwisko.
I wraz się zjawił w izbie młody człek,
A gdy na rozkaz stanął stołu blisko,
Z twarzą pobladłą, jak ten górski śnieg,
Ujrzano w chustkę zawiniętą rękę.
Chciał coś przemówić, kręcił się i wił —
Aż przykro było patrzeć na tę mękę.
Lżył go kapitan, z wytężeniem sił
Wykrztusił w końcu, że wypadł mu z dłoni
Sierp i pół palca odciął... Tak się broni ...
I nagle cisza nastała, jak w grobie;
Wszyscy w milczeniu spojrzeli po sobie,
A potem spojrzeń tych miażdżący grad
Na tego człeka zgnębionego padł...
Zerwał się z miejsca kapitan i — rzecz
Straszna! — splunąwszy, krzyknął: Precz stąd, precz! —
Odszedł. Tłum cały ustąpił mu z drogi,
A on, jakgdyby rózgami sieczony,
Do drzwi dotarłszy, puścił się w swe strony —
Przez haście pędził, przez ciernie i głogi,
Do swego w górach biednego szałasu
Darł się skroś piargi i dzikiego lasu.
W pół roku później z narzeczoną razem,
Z matką i dzieckiem pośród nas się zjawił;
Od gminy kąsek gruntu wydzierżawił,
Zarosły chwastem, zasypany głazem.
Skoro się dało, poszedł do ołtarza,
Zbudował chatę, jął się pracy. Wraża
Ziemia pod ręką jego wraz się zmieni
W złociste łany i w smugi zieleni...
Prawicę skrywał, wchodząc do świątyni,
Ale u siebie, na swym gruncie, doma
Więcej palcami zdzierżył dziewięcioma,
Niż inny, mając ich dziesięć, uczyni.
Wtem wezbrał potok... Ledwie uszli z życiem...
On bez namysłu wziął się do roboty,
I, gdy jesienią liść opadał złoty,
Schludna już chatka stała pod pokryciem
Na stoku góry... Potok nie zabierze,
Lecz przed lawiną zali się ustrzeże? —
W dwa lata później zwiał ją śnieg; on przecie
Zaczął znów kopać, walić, ciosać znowa,
I, gdy zimowe nadeszły zamiecie,
Świeża chałupa była już gotowa.
Miał też trzech synów — dzielne trzy chłopaki
Trzeba ich było posyłać do szkoły;
Droga się mocno dawała we znaki:
Wąska ścieżyna szła górskiemi czoły.
Jak się urządzić? Starszego na sznurze
Ciągnął, gdy nie mógł już piąć się po skale,
A zaś dwóch młodszych na ręku wytrwale
I karku dźwigał po spadzistej górze.
Biegł rok za rokiem... Czyż się odpłacili
Zacnemu ojcu dorośli synowie?
Za morzem żyją w dostatkach tej chwili,
Ani rodzina, ani kraj im w głowie.
Człek to był ciasny. Nie wybiegał wzrokiem
Poza swe płoty... To, co w naszej duszy
Umie się echem odezwać głębokiem.
Nigdy mu silniej wnętrza nie poruszy.
Ojczyzna, naród — wszystko, co jest święte,
Było dla niego jakby w mgłach poczęte.
Zato pokorę, pokorę krył w łonie,
Odkąd miał, widać, w pamięci, że nieba
Strasznem mu piętnem naznaczyły skronie,
I że prawicę wciąż mu chować trzeba...
Podeptał prawo? Być może, być może!
Lecz coś istnieje jeszcze ponad prawem,
Jako ten ogień, w którym oto gorze
Szczyt Glittersindu nad mroków mgławiskiem.
Obywatelem był złym... dla kościoła
I państwa drzewo bezowocne zgoła...
Lecz w swoich górach, w swojem kółku ciasnem,
Tam był on wielki; żył swem życiem własnem.
Nie przytłumiła w nim ta walka znojna
Tonów wrodzonych... Więc spokoju siła
Miej, wojowniku, którego zrodziła,
A i złamała drobna, chłopska wojna.
Nikt z nas obecnych wciskać się nie będzie
W jego wnętrzności. Powołan na sędzię
Jest Bóg... Lecz myślę, iż to go nie czeka,
By miał przed Panem stać jako kaleka.

(orszak pogrzebowy rozprasza się, pozostaje tylko Peer Gynt)
PEER: To mi jest prawdziwa chrześcijańska wiara!

Słowa te mi fałszem, ni trwogą nie brzmiały.
A przytem i morał: „Niech każdy się stara,
By zawsze był sobą” — Sens kazania cały,
Sam przez się już wielki, godzien jest pochwały.

(patrzy w otwarty grób)

A czyż to nie on się okaleczył zdradnie,
Gdym ja ścinał drzewo tam, w lesie? Któż zgadnie?
Gdybym ja tak nie stał przy tym druha grobie,
Gotówbym pomyśleć, że sam leżę sobie
I słyszę te księże, te pochwalne słowa.
Piękny, chrześcijański obyczaj się chowa
W takiem przypomnieniu ludzkiego żywota.
Sambym się ucieszył, gdyby tak ochota
Wzięła kiedyś księdza powiedzieć słów kilka
I nad moim dołem, gdy przyjdzie ta chwilka.
Prawda, człek się jeszcze dość naprzekomarza
Z życiem, zanim przyjdzie w gości do grabarza.
Lecz dobrze, gdy myśl się i tego uczepi,
Gdyż Pismo powiada: „Co lepiej, to lepiej!”
Albo w innem miejscu: „Przyjdzie i na ciebie!”
Lub też: „O czcigodnym podumaj pogrzebie!”
Człowiek zawsze znajdzie pociechę w kościele;
Do dzisiaj ja zbyt go nie ceniłem wiele,
Ale teraz czuję, jak się serce zmieni,
Gdy słyszy, co mówią szlachetni uczeni,
„Że jaki siew, takie i żniwa”. Prawdziwie,
Trzeba wciąż być sobą na tej ziemskiej niwie,
Swojego pilnować i zawsze i wszędzie,
Czy to rzecz doniosła, czy też nikła będzie.
A, chociaż ci nawet szczęście nie posłuży,
Zostanie ci honor, żeś w ziemskiej podróży
Żył według nauki... Teraz dalej w drogę!
Acz stroma, i wąska, i budząca trwogę,
Stary Peer Gynt świadom jest tej prawdy jednej:
Będzie, czem był dotąd: cnotliwy, choć biedny.

(odchodzi)

Zbocze, a na niem wyschnięte łożysko potoku.

Zwalony młyn przy potoku, ziemia poryta — naokoło ślady zniszczenia. Wyżej, na wierzchu, wielka zagroda chłopska. Na wierzchu w dziedzińcu zagrody odbywa się licytacja. Wielki tłum ludu. Pijatyka i krzyki. PEER GYNT siedzi w dole, na kupie gruzów wpobliżu młyna.

PEER: Tam, czy zpowrotem, droga ta sama,
Jedna ku wejściu i wyjściu brama.
Czas niszczy wszystko, potok wysycha...
„Obejdź” — rzekł Krzywy... Daremna tu pycha.
CZŁOWIEK W ŻAŁOBIE:
Samo już tylko zostało śmiecie.

(spostrzega Peer Gynta)

Ktoś obcy... Szczęść Boże! A skąd to idziecie?
PEER: Widzę, zabawa... I wam szczęść Boże!
Czy to wesele, czy chrzciny może?
CZŁOWIEK W ŻAŁOBIE:
Raczej święcenie domu się czyni,
Zaś panna młoda w robaczej skrzyni.
PEER: Jest dla robaka godna biesiada.
CZŁOWIEK W ŻAŁOBIE:
To koniec pieśni; tak się to składa!
PEER: Każda tak pieśń się kończy, mój człeku.
A pieśń to wielce stara — znam ją od wieku.
DWUDZIESTOLETNI: (z tygielkiem w ręku)
Patrzcie, com kupił, patrzcie, łobuzy:
Peer Gynt w tem odlewał swe srebrne guzy!
INNY: Ja za cały szeląg kupiłem kiesę.
TRZECI: A ja za półpięta ten worek niesę.
PEER: Peer Gynt? Co zacz to?
CZŁOWIEK W ŻAŁOBIE: Jest sprawa taka:
Był krewnym zmarłej, a i Aslaka.
CZŁOWIEK W SZAREM UBRANIU:
Ze mną pamięć twoja czyli jest w zwadzie?
CZŁOWIEK W ŻAŁOBIE:
A masz ty w pamięci ten śpichrz w Haegstadzie?
CZŁOWIEK W SZAREM UBRANIU:
Tak, tak, zabawna to była sztuka!
CZŁOWIEK W ŻAŁOBIE:
Zda mi się, że ona i śmierć oszuka.
CZŁOWIEK W SZAREM UBRANIU:
Chodźmy, mój szwagierku! Kielich na zgodę!
CZŁOWIEK W ŻAŁOBIE:
Djabeł ci szwagierkiem! Szwagrostwo zbyt młode!
CZŁOWIEK W SZAREM UBRANIU:
Co się nam kłócić! Widzę najpewniej,
Żeśmy tutaj wszyscy Piotra Gynta krewni,

(obaj odchodzą)

PEER: (pocichu)
Wszędzie znajomi.
MŁODY CHŁOPAK:

(za odchodzącym człowiekiem w żałobie)

Aslaku miły,
Nie pij-że za wiele, bo i z za mogiły
Porządne ci wały macierz dać gotowa!
PEER: (wstaje)
Trudno jakoś wierzyć w agronomów słowa,
Że ziemia wonniejsza, im głębiej się kopie.
CHŁOPAK: (ze skórą niedźwiedzią)
Kot z Dowru! Ta skóra przecenna, rzadka,
W Boże Narodzenie zjadła podjadka.
INNY: (z czaszką rena)
To cap jest potężny, na którym — wiesz, chłopie —
Peer Gynt po Gendyńskiej zjeżdżał kiedyś skale.
TRZECI: (z młotem w ręku, woła za oddalającym się człowiekiem w żałobie)
Znasz młot, Aslaku, którym tak wspaniale
Wyganiałeś djabła z łupiny orzecha?
CZWARTY: (z próżnemi rękoma)
Mac Moen! patrz, czapka niewidka, ta, w której
Peer Gynt wraz z Ingrydą uniósł się do góry!
PEER: Chłopcy, dajcie wódki! Jedna to pociecha
Dla starca, któremu została starzyzna
Na sprzedaż...
CHŁOPAK: Cóż sprzeda? Niechże nam się przyzna.
PEER: Mam ci ja królewski pałac w Rondenie,
Sprzedam go — kto kupi po niskiej cenie?
CHŁOPAK: Dla mnie wart jest guzik!
PEER: Żarty i przechwałki!
Za tanio, mój bracie! Napij się gorzałki!
INNY: Wesoły ten stary!

(gromada zbiera się naokoło niego)

PEER: (wywołuje) O, tutaj mój siwy!
Kto kupi?
JEDEN Z TŁUMU: A gdzie on?
PEER: Śród dalekiej niwy —
O tam — na zachodzie, kędy słońce gaśnie;
A wiecie, cwałuje, że sam Peer Gynt właśnie
Tak się na swych kłamstwach cwałować nie waży!
GŁOSY: Cóż tam jeszcze więcej macie do sprzedaży?
PEER: Jest złoto i błoto! Niewiele mi, sądzę,
Da i dziś, kupione gdzieś za psie pieniądze!
CHŁOPAK: Wywołuj, co dalej?
PEER: Mam też sprzedać chętkę
Me sny o psałterzu: oddam je za wędkę!
CHŁOPAK: Do licha ze snami!
PEER: Jest cesarstwo moje!
Rzucam je! Chwytajcie, toczcie o nie boje!
CHŁOPAK: Czy razem z koroną?
PEER: Z najcudniejszej słomy!
Przyda się każdemu władcy znak widomy!
Jest siwy włos starca, jest dalej purchawka,
Jest broda proroka, wspaniała zabawka!
Oddać ja to wszystko człowiekowi mogę,
Co wskaże mi napis: „Tędy masz swą drogę!”
WÓJT: (który przybył tymczasem)
Precz mi się z tem wszystkiem, człeku, wynieście,
Jeżeli nie chcecie spocząć w areszcie.
PEER: (z kapeluszem w ręku)
Owszem, ale wprzód mnie objaśnij, panie,
Co zacz Peer Gynt był?
WÓJT: Głupie gadanie...
PEER: Bynajmniej! Znają go tu wszyscy...
WÓJT: Pono
Bajarz był okrutny...
PEER: Co, bajarz?
WÓJT: Mówiono,
Że co tylko bywa wielkiego na ziemi,
On to niby siły wykonał własnemi —
Tak bajał każdemu... Przepraszam, iść muszę...

(odchodzi)

PEER:
Gdzież ten dziwny człowiek podział swoją duszę?
STARSZY CZŁOWIEK:
Wyjechał za morze, w cudzoziemskie kraje, —
Dobrze się nie wiodło i zmarł, jak się zdaje,
Na haku...
PEER: Na haku? Ano, moi mili,
Widzę, że był sobą do ostatniej chwili.

(kłania się)

Teraz mi żegnajcie! Dank za to i owo.

(idzie kilka kroków naprzód, znów się zatrzymuje)

A może w podziękę wygłosić wam słowo —
Jakąś historyjkę, zacna moja dziatwo?
KILKU: Znasz jaką?
PEER: I owszem, pójdzie to dość łatwo.

(przybliża się, twarz jego przybiera jakgdyby obcy wyraz)

Hen, w San Francisko szukałem złota;
Tam się kuglarska zbiera hołota,
Wyprawiająca różne łamańce!
Jeden na skrzypcach grywał nogami,
Ten na kolanach tańczył przed nami
Jakieś gwałtowne hiszpańskie tańce.
Trzeci znów, słyszę, wiersze układał,
Gdy mu na głowę młot ciężki spadał...
Zjawił się i djabeł, chciał, jak innych wielu,
Popróbować szczęścia na takiem weselu.
A zaś jego sztuka polegała na tem,
Że przed zgromadzonym miał pokazać światem,
Iż potrafi kwiczeć, jak świnia. Nikomu
Nieznany z nazwiska do zabawy domu
Ściągał tłum samą li swą osobliwością.
Wielka się ciekawość udzielała gościom,
To też sala zawsze bywała pełniutką...
Wystąpił — fałdzistą okryty narzutką —
Trzeba się drapować, jak mówią niemiaszki;
Ale pod zarzutką — takie to są fraszki! —
Przytulał do piersi swojej młode prosię,
No, i przedstawienie, wiecie, zaczęło się:
Czart uszczypnął świnkę, świnka zakwiczała...
Że tak się wyrażę, historja to cała
Wyfantazjowana, aby należycie
Przedstawić zebranym rzecz o świńskim bycie,
Jakim jest skrępowan, a jakim swobodny...
Wkońcu tak swe prosię ten artysta godny
Uszczypnął, że kwikło, jakgdyby je dźgano, —
Potem on się skłonił i wraz odszedł... Ano,
Dawało to powód do rozstrząsań. Jedni
Z fachowców mówili: „Kunszt to niepośledni,
Ale tak, jak wszystko, godzien jest nagany,
Jako i pochwały. Zbyt wystudjowany
Był koniec, gdy prosię ginęło od cięcia.
Zresztą, i ogólnie wziąwszy, kwik prosięcia
Brzmiał coś nazbyt cienko.” — Zaś każdy to gada,
Jak w świńskich pomrukach tych była przesada...
Tak... Powywracali kunszt djabła nanice,
Bo, głupi, nie umiał pochlebiać publice.

(kłania się i odchodzi. Tłum ogarnia niepewne milczenie)
Wilja Zielonych Świątek.
Las górski. W pewnem oddaleniu na kawałku karczowiska mała chata. Nad drzwiami jelenie rogi.

PEER: (przedziera się przez gąszcze i zbiera dziką cebulę)
Oto stanowisko! Lecz cóż będzie dalej?
To, co jest najlepszego. Takiej ja się prawdy
Trzymałem do końca i wszędy i zawdy.
Od samego, mówię, rzymskiego Cezara
Aż do trawożercy Nebukadnezara,
Zaczem się na biblji kończy moja praca,
Na łono macierzy cny staruszek wraca.
„Ze ziemi powstałeś!” — mówi Pan... Człek słucha.
Trzeba też pochodzić koło swego brzucha!
Lecz czem go tu napchać? Tym korzonkiem z ziemi,
Cebulą? Nie syci! Wolę ja swojemi
Nastawić rękami sidełka... To cenię!
Woda jest w potoku. A więc mnie pragnienie
Nie zmoże. Dalibóg, jak na zwierza w lesie,
Żyję po królewsku! A gdy wiatr przyniesie
I oną śmierć ku mnie — kiedy?... nikt to nie wie —
Ulokuję kości swe w dziurawem drzewie.
Jak niedźwiedź zagrzebię liśćmi i na korze
Wielkiemi zgłoskami napis ten położę:
„Zwierzę czworonożne, Peer Gynt tutaj leży,
Cesarz znamienity wszystkich innych zwierzy”.
Cesarz?

(śmieje się w duchu)

Stare brednie! Jeszcze-ć myśl ta hula
Po głowie! — Tyś — cesarz? Nie, tyś jest cebula!
Teraz cię, mój Pietrze, obłupię! Daremnie
Wrzeszcz i krzycz, nie znajdziesz miłosierdzia we mnie!

(bierze cebulę i zdejmuje z niej łupinę po łupinie)

Ta wierzchnia łupinka w strzępach — o to chodzi —
To biedny rozbitek na strzaskanej łodzi.
Ta druga tak wątła skórka pasażera —
Z niej ci już wyraźnie Pieter Gynt wyziera.
W tej z swem „ja” zamieszkał poszukiwacz złota;
Chcesz z niej się wycisnąć? Daremna robota!
Już go dawno niema, jeżeli był kiedy.
Tą twardą, odgiętą, może być od biedy
Łowca fok w zatoce hudsońskiej... Ta znowu
Podobna koronie — dziadowskiego chowu.
Precz z nią! W tej tu silnej, a krótkiej znajdziecie
Badacza, po dawnym chodzącego świecie;
Ta świeża, soczysta, to prorok nielada,
Cuchnący od kłamstwa, jak Pismo powiada...
Aż ci gryzie oczy, taki zapach krzepki!
A ten zasie listek wilgotny i lepki
To ów pan bogaty, co życia używa!
Ta, jakby wrzodami osiana pokrywa,
Może za murzyna uchodzić i księdza,

(odrywa kilka naraz)

Co, łupa za łupą? A cóż to za nędza!
Do jądra nie dotrzesz?...

(rozbiera całą cebulę)

Nie! Mocy najświętsza!
Do ostatecznego choćbyś dotarł wnętrza,
Nic, prócz łup, nie znajdziesz! Pracy twojej szkoda!
Coraz to niklejsze!... Ma dowcip przyroda.

(odrzuca resztę)

Niech czart to przeżuwa... Nie dla nas te myśli!
Niejedni bez zmysłów z tych dociekań wyszli!
Coprawda, nic z tego mnie się stać nie może:
Dobrze mnie podpiera moje czworonożę!

(drapie się w kark)

Osobliwym łowem zda mi się to życie!
Polujesz na lisa, wiesz, gdzie ma ukrycie,
Snać go już schwyciłeś, a on zęby szczerzy
I znika do innych, nieznanych ci leży —
Ot, hultajska dusza!...
(przeciera sobie oczy) Ten las? Ta chacina?
Coś mi się tej chwili jakoś przypomina —
Jakbym znał ten domek — Te rogi jelenie,
Przybite nad drzwiami... Dziwne przypomnienie...
A ta panna morska o rybim ogonie
Od pępka... Nie! Nigdy! Palą mi się skronie!
To nie panna morska!... Te gwoździe... zawory...
Zamki przeciw chochłom, przeciw myśli chorej!
SOLWEJGA: (śpiewa w chacie)
Co żyje, świąteczny przywdziewa dziś strój —
Powrócisz z swej drogi, powrócisz,
Ty chłopcze mój?
Zbyt jest daleki
Kres dla twych stóp;
Ja czekam wieki,
Czekam po sam grób!...
PEER: (podnosi się milczący i śmiertelnie blady)
Ktoś, co zapomniał — i ktoś, co w wierze trwał!
Ktoś, co się stracił — i ktoś, kogo nie zgubił szał!
O grozo! To nigdy nie zmieni się, ach!
O trwogo!... Tu mego cesarstwa był gmach!...

(znika w lesie)
Noc — las sosnowy.
W lesie szalał pożar. Milami widać spalone pnie. Ponad ziemią snują się tu i ówdzie białe mgławiska.

PEER: (zziajany biegnie lasem)
Mgły, popioły, kłęby prochu
Niech się wznoszą z pod twych stóp!
Z gnijącego wonią lochu
Pobielany postaw grób!
Sny, majaki, wiedza trupia
W piramidę niech się skupia,
Niech w fundament się uleży
Dla ohydnej kłamstwa wieży!
Miast poprawy i pokuty,
Tylko lęk i przestrach luty
Oby w napis się ułożył:
Petrus Gyntus Caesar stworzył.

(nadsłuchuje)

Co za płacze? Co za łkania?!
Jęki dzieci, czy też zmor?
Kłąb za kłąbem mnie dogania.

(odtrąca nogami)

Chcecie zamknąć mi znów tor?
KŁĘBY: Myśli my twoje!
Na ciężkie drogi,
Na znoje, boje,
Wątłeś dał nogi!
PEER: (obchodząc je) Jednemu-m ja życie dał...
Cham, koszlawe nogi miał!
KŁĘBY: Zamiast nam wzlatać
Pod niebios zręby,
Musim się splatać
W niciane kłęby!
PEER: (potyka się)
Precz, przeklęty kłębku, precz!
Ojca wikłać? Miła rzecz!

(ucieka)

SUCHE LIŚCIE: (uciekają, ścigane wiatrem)
Wieszcze my słowa:
Głosić je miałeś czas!
Pyłu niezdrowa
Miłość zgubiła nas!
Robactwo zjadło
Listki sieroce,
Nim schronić wypadło
Słodkie owoce.
PEER: Niech was, liście, to nie boli!
Dobry pognój z was dla roli.
SZUM W PRZESTWORACH: Jesteśmy pieśnie!
Twoim byłyśmy tchem,
Aleś przedwcześnie
W wnętrzu nas stłumił swem!
Jak najłaskawiej
My w duszy twej czekały...
Dziś na nic trud jest cały —
Niech jad cię zdławi!
PEER: Was niech zdławi! Głupia chuć!
Gdzie był czas, by wiersze kuć?!

(przedziera się przez krzaki)

KROPLE ROSY: (ściekają z gałązek)
Jesteśmy łzami.
Gdzież twe zachody,
Ażeby nami
Roztapiać lody?
Dziś z pod powieki
Nie spłyną-ć rzeki;
W lód się zmieniły,
Nie mają siły!
PEER: Napłakałem się w Rondenie —
Łzy nie będą w żadnej cenie!
ŹDŹBŁA POŁAMANE: Jesteśmy czyny.
Twą było rzeczą
Mieć nas, jedyny,
Pod swoją pieczą!
Na sąd ostateczny
Zjawimy się wraz;
Znój czeka cię wieczny,
Żeś zdradził nas.
PEER: Któżby, błazny, człeka winił,
Za to, czego nie uczynił!

(ucieka w największym pośpiechu)

GŁOS AASY: (zdala) Ładnieś powoził... Fe
Z sankami-ś w rowie legł!
A niech cię bierze złe!
Dzień cały padał śnieg —
W strasznym mnie gnałeś wietrze!
Gdzież pańskie te pałace?
Do piekła z tobą, Pietrze,
Za taką kiepską pracę!
PEER: Lepiej uciec! Czyste śmiechy:
Dźwigać jeszcze czarcie grzechy!
Nato chyba — nie, nie kłamię —
Zbyt jest słabe moje ramię!

Inna część lasu.

PEER: (śpiewa)
Grabarz! Gdzie grabarz? Łotrzy obleśni!
Niech mi zaskomlą cmentarne pieśni!
Krepę żałobną do kapelusza —
Czeka na pogrzeb niejedna dusza.

(ODLEWACZ GUZIKÓW z pudłem, narzędziami i wielkim tyglem nadchodzi boczną drogą)

ODLEWACZ: Dobry wieczór, stary!
PEER: I wam niech będzie!
ODLEWACZ:
Dokąd-że to zmierzasz w tak szybkim pędzie?
PEER: Ku cmentarzowi.
ODLEWACZ: Ejże! W tej porze?
Lecz za przeproszeniem — nie Peer to może?
PEER: Peer Gynt, jak mówią.
ODLEWACZ: Szczęście mi służy,
Bo po niego właśnie jestem w podróży...
Muszę go...
PEER: Co musisz? I w jakim celu?
ODLEWACZ: (wskazując na warzechę)
Jestem odlewaczem, mój przyjacielu,
Muszę cię do swego włożyć tygielka.
PEER: Poco?
ODLEWACZ: Ano, widzisz, sprawa niewielka:
Muszę cię przetopić...
PEER: Przetopić? Człeku!
ODLEWACZ: Tak, co się odwlecze, to nie uciecze:
Grób gotów i trumna już zamówiona,
Robactwo się rozhula śród twego łona,
Ale twoją duszę, najoczywistsza,
Mam zabrać w imieniu mojego Mistrza.
PEER: Jakto? Tak zaraz?... Bez zapowiedzi?...
ODLEWACZ: Taki jest obyczaj, iże sąsiedzi,
Gdy pogrzeb się zdarzy, lub przyjdą chrzciny,
O święcie tem głośnej nie ślą nowiny,
Jeno zapraszają wszystkich w cichości,
Wprzód nie uprzedziwszy swych miłych gości.
PEER: Prawda... przepraszam... Człek się zatacza...
Ktoś ty?
ODLEWACZ: Guzików masz odlewacza.
PEER: Tak, wabiów pisklę ma ilość mnogą!
Spójrz, Pietrze, spójrz, jaką kroczymy drogą!
Spójrz, dokąd doszliśmy! Lecz, starcze luby,
Ja czegoś lepszegom wart, a nie zguby!
Godniejszy ze mnie człowiek, niżby się zdało,
I czynów spełniłem dobrych niemało.
Najwyżej tom jest nicpoń — racz to rozważyć —
Nie grzesznik, co w tyglu twym ma się smarzyć.
ODLEWACZ:
W tem sęk! Grzesznikiem w wyższem znaczeniu
Nazwać cię nie można, więc też, mój leniu,
Piekła mieć nie będą z ciebie pociechy:
Odrazu się dostaniesz do mej warzechy.
PEER: Tyglem, czy też piekłem zwij to sto razy,
Dla mnie wszystko jedno: skały, czy głazy!
Odejdź precz, szatanie!
ODLEWACZ: Za moje myto
Lżysz mnie? Zali myślisz, że mam kopyto?
PEER: Kopyto, czy lisie łapy, to wszystko jedno!
Precz! Ja już poznałem twych błazeństw sedno!
ODLEWACZ: Widzę, jesteś w błędzie, druhu uparty!
Obaj my nie mamy czasu na żarty.
Dotrzyjmy odrazu do rzeczy jądra:
Z twych ust popłynęła uwaga mądra,
Żeś nie jest grzesznikiem potężnej miary,
Lecz zaledwie średnim...
PEER: Tak jest, mój stary.
Jakoś się to słyszy... rzecz prawie zbożna...
ODLEWACZ:
Boć cię zbyt cnotliwym nazwać nie można.
PEER: Ja tego nie pragnę, z tem mi niezdrowo,
ODLEWACZ:
Jesteś czemś pośredniem — ni to, ni owo...
Bo, widzisz, grzeszników na wielką skalę
Na świecie dzisiejszym nie spotkasz wcale...
Brnąć w błocie, cóż to znaczy, mój panie miły:
Grzechowi trza powagi, potrzeba mu siły!
PEER: Tak, rzekłeś słusznie! Szalejże, człowieku,
Jako ci opętańce z dawnego wieku!
ODLEWACZ:
A tyś się z grzechem ciaćkał w sposób dziecięcy —
PEER: Na sukni był mi plamą i niczem więcej.
ODLEWACZ:
I tu się zgodzim z sobą... Więc nie są zgoła
Dla tych, co lubią błocko, siarka i smoła.
PEER: A zatem już mnie kara minęła wszelka.
ODLEWACZ: A zatem do mojego pójdziesz tygielka.
PEER: Czyście na te dziwne wpadli zwyczaje,
Gdy ja cudzoziemskie zwiedzałem kraje?
ODLEWACZ:
Zwyczaj to jest stary, jak stworzenie węża;
Dzięki niemu wszystko, co dzielne, zwycięża.
Znasz przecie rzemiosło, znasz takie wyniki,
że czasem z tygielka wychodzą guziki
Bez uszek... Cóż wtedy zrobiłbyś, mój panie?
PEER: Ano, preczbym rzucił!
ODLEWACZ: Tak jest, na rzucanie
Jan Gynt byłci zawsze ponad miarę łasy,
Dopóki we worku starczyły zapasy!
Ale Mistrz nie stanie w rozrzutników rzędzie,
Dlatego się zawsze silnie trzymać będzie.
Nigdy mu na chwilę nie wpadnie do głowy
Rzucać to, co warte jest, jako surowy
Chociażby materjał... Na karuzeli świata
Miałeś być błyszczącym guzikiem — bogata
Ozdoba — lecz guzik ulał się bez ucha...
Powrócić więc musisz, jako masa krucha,
Do tygla...
PEER: Czy myślisz przetapiać mnie społem
Z lada jakim Walkiem, z lada Kubą?... Czołem!
ODLEWACZ:
Owszem, myślę o tem, jako mi wypadnie;
O tem już niejeden przekonał się snadnie.
W mennicy, w Kongsbergu, tak samo się dzieje
Z groszem, co go różne wytarły koleje.
PEER:
Ależ to jest sknerstwo, sknerstwo, że aż boli!
Puść mnie, bracie drogi, ze swojej niewoli!
Guziczek bez uszka, moneta wytarta,
Cóż ona dla Mistrza twojego jest warta?
ODLEWACZ:
Z uszkiem, czy bez uszka, z stemplem, czy też gładka,
Metalu zatrzyma wartość do ostatka.
PEER: Nigdy! Mówię, nigdy! Rękami, nogami
Bronić ci się będę! Koniec między nami!
Wolę wszystko inne.
ODLEWACZ: Jakto? Czego-ć trzeba?
Wszakże nie masz skrzydeł, by się wzbić do nieba.
PEER: O, ja jestem skromny, w skromności jedyny,
Ale z „ja” swojego nie oddam ni krztyny!
Jak wam każe prawo, sądźcie moje życie,
Zróbcie mnie chodzącym na końskiem kopycie,
Na sto lat mnie skażcie, gdy na mniej nie można
Ja zniosę to wszystko! Boć zresztą jest zbożna
Każda nasza boleść — tak — tak — jest moralna
I chyba nie bardzo tak piramidalna!
Jest to czas przejściowy, jako Pismo głosi,
I jako lis powiedział... Człowiek się nie prosi —
Chwila obrachunku przyjdzie sama z siebie, —
W rozpaczy się strasznej człowiek nie zagrzebie,
Owszem, ma nadzieję, że mu się poszczęści.
Lecz tamto? Na Boga! W jakieś obce pięści
Dostać się, by człeka gniotły, niby glinę...
Nie, już ja dziękuję za taką godzinę,
W której „ja“ Gyntowskie zginąć ma tak marnie...!
Te twoje tygielki, twoje odlewarnie,
Które mają z gruntu przetopić mą duszę —
Nie, przeciwko temu ja się zastrzec muszę!
ODLEWACZ: Ależ, drogi Pietrze, naco tyle wrzawy
Dla takiej drobnostki, dla tak nikłej sprawy?
Nigdyś nie był sobą, więc cóż ci się stanie,
Że niby masz umrzeć? Rzuć to ujadanie!
PEER:
Co?... Nie byłem sobą? Toć to śmiechu warte!
Piotr Gynt był czem innem, hę? Stawię na kartę
Wszystko, jeśli kłamię! Bzdury, czyste bzdury,
Panie Odlewaczu! Jeśli do natury
Zabierzesz się mojej, dotrzesz aż do środka,
Piotra, tylko Piotra oko twoje spotka!
ODLEWACZ:
Nie, to niemożliwe! Wszak rozkaz mój wieści:
Żądaj Piotra Gynta, gdyż szedł przeciw treści
Swego powołania; produkt nieudany,
Przeto w tyglu twoim doznać ma przemiany.
PEER: Brednie! Chyba inna ma to być persona!
Może to jest Erazm, lub też postać Jona!
ODLEWACZ:
Przeze mnie oddawna już są przetopieni!
Dajże spokój żartom, żart ten nic nie zmieni!
PEER:
Byłbym chyba błaznem! A gdy dzień jutrzejszy
Wykaże pomyłkę, któż twą winę zmniejszy?
Wszak odpowiedzialność spadnie li na ciebie.
Któż cię z tego błota, panie mój, wygrzebie?
ODLEWACZ: Ja to mam na piśmie —
PEER: Więc mi nie skąp zwłoki!
ODLEWACZ: Naco?
PEER: Przeprowadzić chcę dowód głęboki.
Żem przez całe życic był sobą, boć właśnie
O to wynikają wszystkie nasze waśnie.
ODLEWACZ: Dowód? W jaki sposób?
PEER: Rzecz najoczywistsza:
Świadectwa, atesty!
ODLEWACZ: Chcesz li mego Mistrza
Durzyć?
PEER: Nie, bynajmniej, dowodami służę,
Boć trzeba się poddać jakiejś procedurze.
Tylko ty mi pożycz mego „ja” na chwilę!
Człowiek raz się rodzi i radby też mile
Pożyć sobą dalej... Zgoda?
ODLEWACZ: Ja się godzę:
Spotkam na najbliższej rozstajnej cię drodze!

PEER: (znika z pośpiechem)
Kawał dalej w lesie.

PEER: Tak, czas to pieniądz! Wie człek to mnogi,
Lecz gdzie najbliższe rozstajne drogi?
Czy są tu blisko, czy też gdzie wdali?
Pod memi stopy ziemia się pali!
Świadectwo! Świadectwo! Któż mi je przyniesie?
Chyba ja świadków nie znajdę w tym lesie!
Tandetny świat to! Kiepskie ustawy,
Kiedy człowiek chce dowieść swej jasnej sprawy.

(STARZEC pokrzywiony, z kosturem w ręku i workiem na plecach drepce przed nim)

STARZEC: (staje)
Wspomóż mnie, panie, w tej mojej nędzy!
PEER: Przepraszam — brak mi drobnych pieniędzy.
STARZEC: Rety! Królewicz Pietrek!...
PEER: A kto ty?
STARZEC: Starca z Rondenu pomnisz, mój złoty?
PEER: Ty?
STARZEC: Starzec z Dowru! A juści, juści!
PEER: Co? Starzec z Dowru...?
STARZEC: Bieda nie puści,
Kogo raz schwyci w te swoje szpony...
Na psy zeszedłem...
PEER: Z tronu-ś strącony?
STARZEC:
Żebrak! Obskubany docna, tak jest, do cna!
Pustki mam w żołądku, a chęć jadła mocna.
PEER:
Hura! Mam już świadka! Przedobrego świadka!
STARZEC: Królewicz posiwiał!...
PEER: Drogi teściu! Latka
Nigdy nie żartują! Jedzą! Będę szczery:
Bierz licho te wszystkie prywatne afery...
Wszelkie familijne porzućmy dziś spory...
Wówczas byłem głupi, na umyśle chory...
STARZEC:
Nie, nie! Mój królewicz był poprostu młody,
A wówczas człek żadnej nie rozumie szkody!
Owszem, mój królewicz nad wyraz był mądry...
Skarżyć się nie trzeba, że się pozbył flądry,
Która wkrótce z innym...
PEER: Ejże? Moja miła?...
STARZEC:
Tak się czysto pięknie wkrótce rozpuściła...
Teraz żyje z Trondem...
PEER: Z jakim Trondem? Proszę...
STARZEC:
Z chochołem z Wakfieldu dzieli swe rozkosze.
PEER:
Aha! Z tym, któremu — chwalić mi niebiosa!­ —
Trzy tęgie juhaski sprzątnąłem z przed nosa.
STARZEC:
Wnuk mój wyrósł, stłuściał; po caluśkim kraju
Rozsiał swe potomstwo...
PEER: Ano, baju baju...
Lecz cóż mnie ta zgraja obchodzi w tej porze?
Jestem, że tak rzekę, w nieświetnym humorze,
Z którego wydostać mógłbym się nareszcie,
Wsparty na świadectwie, czyli na ateście.
Jeśli mój dziadunio ma głowę na karku
I raczy dopomóc, juści bez podarku
Nie pójdzie ode mnie...
STARZEC: Co? Przydać się mogę
No i... dokumencik otrzymam na drogę?
PEER:
Owszem... Jeno wiecie, z gotówką w tej chwili...
Sam się muszę kręcić... A więc, moi mili,
Macie jeszcze w głowie ów wieczór w Rondenie,
Kiedym wam powiedział, jako się ożenię.
STARZEC: Panie królewiczu, ja nie chcę...
PEER: No, czuły
Bynajmniej nie jestem na żadne tytuły!
Dość tego!... Przypomnieć łatwo sobie możem.
Jakeście mnie chcieli oślepić swym nożem,
Aby Piotra Gynta zmienić na podjadka...
Wszak ja się broniłem wówczas do ostatka?
„Tego chcecie? — rzekłem — więc adieu, miłości,
Potęgo, zaszczyty! Pragnę jak najprościej
Być zawsze li sobą całe moje życie!”
Czy to pamiętacie? Czy to poświadczycie?
STARZEC: Przenigdy!
PEER: Dlaczego?
STARZEC: Toć pan nie wymaga
Bym krzywo przysięgał...? Wszak to czysta blaga,
Pan przecie pamięta, jak się ubrał w spodnie
Podjadków i potem pokosztował godnie
Naszego napoju?
PEER: Umieliście kusić...
Lecz w sprawach stanowczych zmóc mnie i przymusić?
Nie!... I potem właśnie poznaje się męża!...
Koniec wieńczy dzieło! Tak, koniec zwycięża!...
STARZEC:
Dobrze, żeś przypomniał koniec, drogi Pietrze!
PEER: Jakto?
STARZEC: A niech trochę pamięć ci się przetrze:
Kiedyś nas opuszczał, zapisałeś hasło
Za uchem, co odtąd w tobie już nie zgasło.
PEER: Hasło?
STARZEC: Przekonanie, wielkie przekonanie,
Mocne...
PEER: Przekonanie?
STARZEC: To, które nas, panie,
Odróżnia od ludzi: „Poprzestań na sobie,
Podjadku!”
PEER: „Poprzestań na sobie”?...
STARZEC: Nie zrobię
Nic złego, mówiący, że te wyrazy
Już się przemieniły w twe drogowskazy.
PEER: W moje? Peer Gynta?
STARZEC: (płaczliwie) Takaż to zapłata!
I, choć to przez całe ukrywałeś lata,
Żyłeś, jak podjadek! Mojemu to słowu
Zawdzięczasz, żeś mężem prawdziwego chowu!
Teraz się nadąłeś, pycha cię rozparła
Przeciw tym, co męża uczynili z karła.
PEER: Poprzestań na sobie! Podjadek i sobek!
Nie, to chyba podstęp! Ładny mi dorobek!
STARZEC: (wyciąga zwój starych gazet)
Myślisz, że nie mamy swych gazet? Kochanku,
Twoją one chwałę pieją bezustanku...
Czerwone na czarnem: „Kurjer z Łysej góry” —
Dziennik bardzo wzięty — tu „Straż Narodowa”...
Proszę cię, przeczytaj te uwielbień słowa,
Któremi te pisma obsypują Peera
Od chwili, gdy nasza uznała go sfera.
Tu jest coś z podpisem — o! — „Końskie kopyto,”
A takie wyraźne, jakby je wyryto:
„Na czem podjadkowo-narodowa nasza
Zasadza się dusza?” Autor nasz wygłasza,
Że rogi i ogon nie są znów konieczne,
Że tu idzie raczej o pierwiastki wieczne,
Wewnętrzne: „Poprzestań na sobie! — To właśnie
Jest cechą podjadka!” a i że nie gaśnie
To hasło, ty jesteś wybitnym dowodem.
PEER: Ja mam być podjadkiem? Ja z twoim narodem?...
STARZEC: Juści, nieinaczej! Tak czytam w gazecie.
PEER:
Więc kiedym mógł pozostać w waszym zamku, — wiecie,
Pocom rzucił spokój wygodny w Rondenie?
Pocom się rozbijał o najlichsze mienie?
Pocom tak harował, poco — to ci mówię —
Niejedno w mej drodze podarłem obuwie?
Peer Gynt i podjadek!... Czyż w tem sens jest jaki?
Sam pomyśl!... Masz tutaj, kup sobie tabaki!
STARZEC: Królewiczu Pietrze!
PEER: A to mi mądrala!
Warjat, albo dziecko! Ruszaj do szpitala!
STARZEC:
Owszem, chciałem dawno, wyszłoby na zdrowie!
Jeno ci, powiadam, liczni potomkowie
Mej godnej córeczki całkiem się wyparli
Swojego praszczura! Z życia mnie odarli,
Mówią, że ja tylko w szpargałach istnieję!
Takto z przyjaciółmi! Ano, zwykłe dzieje!
Tylko, że już cała moja istność chora,
Gdy myślę, że we mnie świat widzi upiora!...
PEER: Drogi przyjacielu, takie to już czasy!
STARZEC: Poza tem, czy u nas są gdzie jakie kasy,
Jakie oszczędności, ochrony, przytułki?
Zresztą, trudno żądać, by podobne spółki
Licowały z naszym Rondenem.
PEER: I z owem
Djabelskiem „Poprzestań na sobie!”
STARZEC: Tem słowem
Gardzić nie wypada, królewiczu luby,
I jeżeli chcesz mnie ratować od zguby...
PEER: Źle mi się wybrałeś! Chaty, ni stodoły —
Jestem, że tak rzekę, całkowicie goły....
STARZEC:
Królewicz i goły...? Wybacz pan łaskawie...
PEER: Tak, królewiczowskie moje „ja” w zastawie!
A kto temu winien? Wy, zgrajo przeklęta!
Podłe towarzystwa człek długo pamięta...
STARZEC:
Więc to nadaremnie człek prośbami szasta?
Bywaj zdrów! Spróbuję dowlec się do miasta...
PEER: Cóż tam będziesz robił?
STARZEC: Ano, zawód zmienię:
Wstąpię do komedji: mają powodzenie
Typy narodowe!...
PEER: Szczęśliwej podróży!
Pozdrów tam ode mnie! Gdy szczęście posłuży,
I moje się nogi za tobą powloką...
Napisać chcę farsę, śmieszną a głęboką. —
Ano, panie bracie, zdążam już w twe ślady —
Tytuł: „Jak na świecie schodzi się na dziady”

(wybiega, próżno na niego woła starzec z Dowru)
Rozstajne drogi.

PEER: Teraz, albo nigdy! Pietrze Gyncie, dalej!
„Poprzestań na sobie” — to na twojej szali
Zaważyło dzisiaj!... Twoja łódź już ginie!
Ratuj się, jak możesz, abyś w tej godzinie
Nie przepadł, by jakieś mizerne rupiecie!
ODLEWACZ GUZIKÓW: (na rozstaju)
I cóż, Pietrze Gyncie? Czyż mi pokażecie
Atest?
PEER: Jakto? Znowu jesteś tu przede mną?
Ty, nienasyceńcze!
ODLEWACZ: Widzę twarz twą ciemną
I wiem, co to znaczy...
PEER: Dość takiej gonitwy!
Człek się tylko błąka.
ODLEWACZ: I nie wygra bitwy.
PEER: Po nocy rzecz trudna — i to w ciemnym borze...
ODLEWACZ:
Tam jakiś staruszek... Zapytać go może?
PEER: Daj pokój! Pijany! Porządnie ma w głowie...
ODLEWACZ:
A przecież ja myślę, że cokolwiek powie...
PEER: Sza... Poco?
ODLEWACZ: Dwa słowa.
PEER: Dziękuję ci za nie
ODLEWACZ: Więc dotąd doszliśmy? Co?...
PEER: Jedno pytanie
Odpowiedz mi proszę, co znaczy właściwie
„Być sobą?”...
ODLEWACZ: O, wielce ja się temu dziwię,
Że pyta się człowiek, co to, jak na lato,
Doniedawna jeszcze...
PEER: Krótko, węzłowato!
ODLEWACZ: „Unicestwić siebie” oto treść rozkazu...
Ale może-ć trzeba lepszego obrazu?
Znaczy to, gdy walka naokoło warczy,
Wolę Mistrza nosić na bojowej tarczy.
PEER: Lecz, jeśli się nigdy dowiedzieć nie można,
Coby wola Mistrza oznaczała zbożna?
ODLEWACZ: To należy przeczuć.
PEER: Lecz złośliwe mary
Często nas ad undas wiodą wraz z sztandary
Naszemi...
ODLEWACZ: Tak, prawda! Ale gdzie jest życie
Bez tych przeczuć, Pietrze, tam ten na kopycie
Najłatwiej zarzuca swą piekielną wędę.
PEER: Dłużej ja się przytem upierać nie będę;
Z mojego „być sobą” zrezygnuję raczej,
Gdyż dowód jest trudny... Przeto pan wybaczy,
Jeżeli tej sprawy więcej nie poruszę.
Jednak, gdym tak pędził przez tę leśną głuszę,
Czułem, że sumienia gniótł mnie but. „Do licha”.
Przecież jesteś grzesznik” — pomyślałem zcicha...
ODLEWACZ: Do tego samego mierzysz znowu celu...
PEER: Znaczy: wielki grzesznik, drogi przyjacielu;
I nietylko w czynie, lecz w słowie i chęci...
Juścić, zagranicą żyłem bez pamięci,
Nie po filistersku...
ODLEWACZ: Więc gdzież twoje grzechy?
Masz spis ich?
PEER: Poczekaj, udam się do klechy,
Wraz się wyspowiadam, wyznam mu, kim jestem,
I wrócę do ciebie z piśmiennym atestem.
ODLEWACZ:
Tak, gdybyś mi przyniósł, wygrana to wielka:
Wówczasbyś nie poszedł do mego tygielka!
Przecież rozkaz, Pietrze...
PEER: Ten szpargał?... Za katy!...
Myślę, że on chyba dawniejszej jest daty,
Z czasów, kiedy żyłem ni to rak, ni ryba,
Kiedym się w proroka bawił... ano, chyba
Z czasów, kiedym jeszcze wierzył w Przeznaczenie...
Dowód ten wystarczy?...
ODLEWACZ: Bardzo sobie cenię,
Jednak...
PEER: Co się kwapisz? Daj-że spokój przecie!
Prześliczne powietrze jest w naszym powiecie,
Śmiertelność się zmniejsza... Pomyśl pan bez żalu,
Co w tej kwestji pisał proboszcz z Justedalu,
Że niby tu prawie nikt już nie umiera...
ODLEWACZ:
A więc na najbliższych rozstajach... To szczera
Prawda, potem koniec... Niczem mi twa nędza!
PEER: Do księdza! Gdzie ksiądz jest?
Ja muszę do księdza!

Wzgórze porosłe wrzosem.
Kręta drożyna wiedzie wgórę.

PEER: „I to mi także przydać się może” —
Powiedział sobie Bartek-nieboże,
Podnosząc z drogi pióreczko wronie...
Któżby pomyślał, że człek, gdy tonie,
Jeszcze ma w grzechach jakąś podporę!
Prawda, i teraz krzyczałbym: Gore!
Boć, tak w istocie, zysk mój jedyny,
Że od popiołów idę w perzyny...
Jakaś pociecha przecież istnieje —
Póki żyjemy, miejmy nadzieję...

(chuda osoba w pomiętem ubraniu księżowskiem i z sidłami na plecach śpieszy wzdłuż pagórka)

PEER: Któżto? Ksiądz pastor i to z sidłami!
Ejże, dalibóg! Szczęście mnie mami!
Dobry ci wieczór, kochany księże!
Droga niebardzo?...
CHUDY: Wszystko zwyciężę,
Jeśli o duszę jaką dbać trzeba.
PEER: Więc jakaś dusza ma pójść do nieba?
CHUDY: Nie, chyba inną wybierze drogę.
PEER: Czy towarzyszyć księdzu ja mogę?
CHUDY: Owszem, we dwójkę raźniej się kroczy...
PEER: Mam coś na sercu, coś, co mnie tłoczy.
CHUDY: Dalej z tą sprawą!... Ksiądz cię wyleczy!
PEER: Ksiądz pastor widzi, żem człek do rzeczy;
Zawsze się drogi trzymałem prawej,
Zawszem państwowe cenił ustawy,
Nie znam łańcuszków, nie byłem w ciupie, —
Lecz czasem w ludzkiej siedzi skorupie
Licho i człowiek się potknie...
CHUDY: Juści,
I najcnotliwszych to nie popuści.
PEER: Więc te drobiazgi...
CHUDY: Drobiazgi?
PEER: Ano,
Spełniać mi grzechów en gros nie dano.
CHUDY: Dobry człowieku, powiadam tobie,
Żeś się na mojej zawiódł osobie!...
Podziwiasz palce?... Czemu nie łokcie?
PEER: Masz pan szczególnie dziwne paznokcie.
CHUDY: Teraz się mojej przyglądasz stopie.
PEER: (wskazując palcem) Czy naturalne kopyto?
CHUDY: Chłopie,
Ja myślę sobie!
PEER: (zdejmuje kapelusz) Ot, przysiągłbym szczerze,
Że pan jesteś księdzem.... Ale nie należę
Do ludzi, co, mając otwarte salony,
Wciskają się do nich od kuchennej strony —
Co, mogąc do króla, wolą do lokaja.
Więc — mówię — tem lepiej, człek się z tem oswaja.
CHUDY: Podaj dłoń! Przesady, widzę, ci nieznane.
Teraz mów, czem mogę zagoić twą ranę?
Tylko o majątki nie proś, ni o władzę!
Choćbyś mnie powiesił, nic tu nie poradzę;
Interes jest kiepski, ledwie że się wlecze,
Ani rusz liczniejsze spotkać dusze człecze,
Czasem w pojedynkę zabłąka się która...
PEER: Więc świat się poprawił?
CHUDY: Gdzie tam! Rzecz ponura!
Tylko się rozwodnił: to też mnogość wielka,
Idzie już nie do mnie, jeno do tygielka....
Tak, do Odlewacza...
PEER: Znam go, że tak powiem.
Przez niego-m się poznał dzisiaj z tem pustkowiem...
Jeżeli to nie jest powiedzieć nieskromnie,
Chciałbym, abyś także pamiętał i o mnie...
CHUDY: Bym ci dał przytułek?
PEER: Znawcą-ś jest nielada:
Odgadujesz prośby, nim je człek wygada.
Mówisz pan, że kiepsko interesy stoją?
A więc się tem chętniej zajmiesz sprawą moją.
CHUDY: Mój drogi...
PEER: Pretensje me nie są zbyt duże...
Nie chcesz płacić zasług, oko ja przymrużę,
Tylko się stosownie racz obchodzić ze mną.
CHUDY: Chcesz ciepły mieć pokój?
PEER: Ciepłota przyjemną,
Tylko niezbyt wielka... Pogódźmy się oba:
Chcę mieć prawo pójścia, gdzie mi się podoba...
Jeśli, że tak rzekę, będę miał widoki
Jakichś lepszych czasów, odejdę bez zwłoki.
CHUDY:
Bardzo mi jest przykro. Lecz miej w obrachunku,
Jaką mnogość suplik takiego gatunku
Ślą mi różni ludzie, skoro rzucać muszą
To ziemskie mieszkanie...
PEER: Lecz ja z moją duszą —
Gdy tak swoje życie minione rozpomnę,
Myślę że me prośby nie są zbyt nieskromne...
CHUDY: Nic, tylko drobiazgi?
PEER: Tak sądzim my sami;
Lecz tutaj przytoczę handel murzynami...
CHUDY:
Znam-ci ja umysłów, woli, serc handlarzy,
A przecież tu żaden ku mnie się nie waży.
PEER: Zalewałem Chiny figurkami Bramy.
CHUDY:
Grzeszny trupoździerco!... Małoż takich mamy,
Którzy wprowadzają i gorsze figury
Do kazań, do sztuki, do literatury,
Przecież mnie nie ziębią, ni parzą.
PEER: Mam wolę
Wyznać wszystko, panie! Odgrywałem rolę
Proroka.
CHUDY: Gdzieś w świecie!... Humbug! Inni jeszcze
Bywali śród ludzi tumańce i wieszcze,
I cała ta zgraja szła do Odlewacza.
Jeżeli twa prośba to tylko oznacza,
Pomóc ci nie mogę, mimo wszystkiej chęci.
PEER: A może to, panie, zechcesz mieć w pamięci:
Płynąłem na tratwie pośród fal gonitwy,
A — pisze — tonący chwyta się i brzytwy,
Zaś dalej, że bliższa jest koszula ciała,
Więc ci taka, mówię, rzecz się wówczas stała,
Że kucharz właściwie przestał żyć przeze mnie.
CHUDY: Byłoby mi raczej usłyszeć przyjemnie
O jakiej kucharce, która dzięki tobie
Przestała właściwie być... Mój panie! Zrobię
Nareszcie porządek z tem twojem „właściwie”.
Fe! Uczciwszy uszy, bardzo ci się dziwię!
Bo jak można żądać, by dzisiaj, gdy taka
Panuje drożyzna, ktoś za nieboraka
Płacił jeszcze opał — tak, tak, za niezdarę
Ostatniego rzędu! Proszę mi dać wiarę,
Że pana na myśli mam i pańskie brednie!
Bardzo cię przepraszam, jednak odpowiednie
Daję ci nauki: czas się pozbyć trwogi
I do Odlewacza jak najprędzej w nogi.
Bo na co-ć się przyda — mów — przytułek u mnie?
Jesteś przecie człekiem, patrzącym rozumnie,
Masz pan niezłą pamięć!... Lecz to przebieganie
Oczami pamięci po przebytym łanie
Bywa dla rozumu i serca bezpłodne;
Trud całkiem zbyteczny, bo jak mówi godne
Przysłowie: „Nie starczy skórka za wyprawę”.
Bo czyż wycisnęło ci potoki łzawe
Ono przypomnienie? Czyś się śmiał z radości?
Czyż chłód albo ogień przeniknął ci kości?
Czyś spotkał się tam z prawdy, czy kłamstwa siewem?
Troszeczkęś się zgniewał — o czemś więcej nie wiem!
PEER: Mówią: trudno zgadnąć, jak obuwie gniecie,
Jeśli na bosaka chodzimy po świecie.
CHUDY:
Prawda!.... To, czy tamto chwalić!... Jeno mówię,
Że mam nieparzyste na nogach obuwie.
Ano-ć na obuwie zeszła nam rozmowa,
To mi przypomina, że pieczeń gotowa,
Że trzeba się spieszyć — pieczeń, myślę, tłusta! —
Zamiast, jak kumoszka, rozpuszczać tu usta.
PEER: A czy można wiedzieć, co za grzeszne jadło
Utuczyło drania? Skąd ma takie sadło?
CHUDY: O ile słyszałem, zawsze on był sobą —
I we dnie i w nocy, każdą, mówię, dobą...
O to właśnie idzie...
PEER: Sobą...? Więc i tacy
Znajdują przytułek u was po swej pracy?
CHUDY:
Jak czasem... Nie bronim wstępu my i takim...
Juści można sobą w sensie być dwojakim,
Można być surdutem z wierzchu i ze spodu...
Pan wiesz, że w Paryżu można bez zawodu
Przy pomocy słońca robić i portrety —
Wynalazek nowy, wielkie ma zalety,
Daje wizerunek czysty, jakby żywy;
A prócz tego jeszcze stwarza negatywy,
W których światło tamtych zastępują cienie.
Brzydkie się wydają na pierwsze wejrzenie,
Ale podobieństwo jest to samo zgoła,
Jeżeli je tylko fotograf wywoła...
Gdy więc dusza ludzka, przechodząc przez życie,
Takie negatywne otrzyma odbicie,
Niema obyczaju kasować tej kliszy;
Do mnie ona idzie i ja potem, w ciszy,
Szereg operacyj poczynam niezwłocznie,
Aż na płycie zmiana pożądana spocznie.
Płucze ją, ogrzewam, czyszczę, kąpię w parze, —
Siarka, różne kwasy, rozczyny, potaże
Są u mnie w robocie, aż na onej płycie
Zjawi się oblicze całkiem należycie,
Aż zyskam pozytyw... Lecz gdy, jak u pana,
Klisza nawpół starta, rzecz całkiem przegrana:
Odrazu od pracy ja odstąpić wolę —
Na nic tutaj siarka, na nic wszelkie sole.
PEER: Trzeba więc być krukiem, ażeby bielutki
Z ręki twojej wyszedł gołąbek! Cne skutki!
Lecz racz mnie objaśnić, jakiej kreatury
Ma się negatywny konterfekt ponury
W śnieżysty pozytyw zmienić w twym warsztacie?
CHUDY: Peer Gynt to niejaki.
PEER: Peer Gynt? On jest sobą?
CHUDY: Przynajmniej tak każdą poprzysięga dobą.
PEER: Peer Gynt wiarogodny! Tak, tak!...
CHUDY: Wy go znacie?
PEER: Trochę. Niejednego tak człowieka zna się.
CHUDY: Temu, kto się spieszy, nie zbywa na czasie —
Gdzieś go raz ostatni widział?
PEER: Na Przylądku.
CHUDY: Di buona speranza?
PEER: Siedział jak na wrzątku —
Miał co tchu wyjechać — paliło go srodze —
CHUDY:
Trzeba mi się zwijać — już, już jestem w drodze...
Lecz jakoś mię dzisiaj wstrzymuje rozsądek...
Ohydny Przylądek! O, podły Przylądek!
Czuję, że coś z tego tam mi się wydarzy —
Pełno tam z Stawangru różnych misjonarzy.

(znika w kierunku południowym)

PEER: Głupi pies! Wywiesił ozór i ucieka!
Życzę dobrej drogi! Droga to daleka...
A tom wywiódł w pole tego kpa i osła!
Taki dureń! Chełpi z swego się rzemiosła!
Ma się też czem szczycić! Jakby to rzemiosło
Jakieś nadzwyczajne ochłapy mu niosło!
Hm, i ja się sierdzę, choć mnie najwyraźniej
Wywłaszczono całkiem z szlachectwa mej jaźni!...

(spada gwiazda)
(Peer kiwa jej głową)

Peer Gynt cię pozdrawia, bracie meteorze!
Świecić, zgasnąć, przepaść gdzieś w mroków przestworze...

(chwyta go dreszcz, jakgdyby trwogi; idzie dalej w mgły. Po chwili milczenia krzyczy)

Nikt mnie nie przygarnie, nie przyjmie do siebie?

Niema tam nikogo w czeluściach, czy w niebie?!
(zjawia się nieco niżej, kapelusz rzuca na ziemię i rwie sobie włosy — uspokaja się powoli)

O, jak strasznie człowiek zpowrotem ginie
W szarych mgieł przepastnej, ciemnej głębinie!
Przebacz, luba ziemio, przebacz łaskawie,
Żem tak późno deptał po twojej trawie!
Przebacz, słońce lube! Słałoś swe blaski
W dom, który nie umiał pojąć twej łaski,
Wtórować twym światłom nie było komu,
Nikt nie czuł potrzeby zagrzać się w domu!
O ty słodkie słońce, ziemio rodzona,
Cóż wam było matkę tulić do łona!...
Co duch zaoszczędził, natura traci...
Człek błąd swych narodzin żywotem płaci!
Popędzę do góry, do niebios końca!
Chcę jeszcze zobaczyć cudny wschód słońca,
Raz na obiecaną spoglądnąć ziemię,
Potem pod lawinę złożyć to brzemię,
Pod napis: „Tu nikt się nie rozstał z żywotem”...
A potem... któż odgadł, co będzie potem?!
ŚPIEW LUDZI: (drogą leśną idących do kościoła)
O, ty poranku!
Języków Boga
Padła na ziemię płomienna stal,
I bez ustanku
Ta ziemia droga
Śle boże swe hymny wdal!
PEER: (kurczy się przerażony)
Nie patrz! Tam się grozy zniszczenia rozwarły!
Zda się, że już jestem przed śmiercią umarły.

(chce przedrzeć się przez zarośla, nagle staje u rozstajnych dróg)

ODLEWACZ GUZIKÓW:
Dzieńdobry, Pietrze Gyncie! Gdzież grzechy twoje?
Masz spis ich?
PEER: Prawdziwie powiedzieć się boję,
Żem chodził daremnie po świecie.
ODLEWACZ: Nikogo
Nie spotkałeś w drodze?
PEER: Juści, że niemnogo
Miałem towarzyszy — raz tylko wędrowny
Fotograf...
ODLEWACZ: Nie będę nazbyt wielomowny,
To tylko ci powiem: przeminął czas zwłoki.
PEER: Wszystko przeminęło! Sza! Ten jęk głęboki?!
Tu puhacz tak jęknął... Słyszysz?
ODLEWACZ: Słyszę dzwony,
Nic więcej!
PEER: Skąd bije blask ten spromieniony?
ODLEWACZ: To światełko w chacie!...
PEER: Cóż tak huczy w wietrze?
ODLEWACZ:
Nic, kobieta śpiewa, nic więcej, mój Pietrze!
PEER: Tam! Tam spis mych grzechów...
ODLEWACZ: (chwyta go za ramię)
Pomyśl o swym domu!

(wyszli z zarośli i stają przed chatą. Świt)

PEER:
Pomyśl o swym domu... Tam mój dom! Co komu
Do niego? Precz, z drogi!... Do twojej warzechy
Nie zmieścim się nigdy, ja i moje grzechy,
Choćby większa była od trumny.
ODLEWACZ: Na trzeciej
Rozstajnej już drodze Peer mi nie uleci!

(zbacza i odchodzi)

PEER: (zbliża się ku chacie)
Tam, czy zpowrotem droga ta sama,
Jedna ku wyjściu i wejściu brama!

(staje)
O, losie straszny, w skargi bogaty,

U kresu życia wracać do chaty!

(postępuje kilka kroków, aby się jeszcze zatrzymać)

„Obejdź!” rzekł Krzywy!

(słyszy śpiew w chacie)

O nie! Tym razem
Peer Gynt nie pójdzie za twym rozkazem,
Naprzełaj jego przedrze się noga,
Chociaż najkrwawsza byłaby droga.

(biegnie ku chacie, w tej samej chwili Solwejga, ubrana odświętnie pojawia się w progu z modlitewnikiem, zawiniętym w chustkę, z kosturem w ręku. Stoi wyprostowana z wyrazem dobrotliwym)

PEER: (rzuca się na próg)
Osądź go! Sądź go! Grzesznik w tym progu!
SOLWEJGA: Powrócił do dom! O, dzięki Bogu!

(szuka go omackiem)

PEER: Oskarżaj! Wyjaw wszystkie me przewiny!
SOLWEJGA: Nic nie zawiniłeś, synku mój jedyny.

(szuka go znowu omackiem i znajduje)

ODLEWACZ GUZIKÓW: (z poza chaty)
Gdzie spis, Pietrze Gyncie?
PEER: Rozkrzycz moje zbrodnie!
SOLWEJGA: (siada obok niego)
Przez ciebie me życie nie przeszło bezpłodnie,
Tyś je w pieśń zamienił! Bądź błogosławiony!
Przyrzekłeś i wracasz w dom z dalekiej strony!
A błogosławione niech będzie i rano
Zielone — świąteczne, w którem mi jest dano
Witać cię w tym domu! —
PEER: Zginąłem!
SOLWEJGA: On ciebie
Ocali!
PEER: (śmieje się)
Zginąłem!... Więc umiesz w potrzebie
Zgadywać zagadki!
SOLWEJGA: Mów!
PEER: Owszem... Odpowiedz,
Jakiż to Peer Gynta zatrzymał manowiec?
Gdzie przebywał dotąd?
SOLWEJGA: Gdzie?
PEER: Z piętnem na czole —
Z znakiem powołania, tak, jak Bóg swą wolę
Narzucił mu świętą?... Jeśli nie odgadnie
Twa warga, na wieki Peer Gynt już przepadnie
W owych mgławych krajach.
SOLWEJGA: (z uśmiechem) Odgadnę bez trudu.
PEER: Więc mów, co ci wiadomo, dokaż tego cudu:
Gdzież ja byłem z sobą, z tem, co tak się płoni —
Z znakiem, który Bóg mi wypisał na skroni?
SOLWEJGA: Byłeś w mej Nadziei, Miłości i Wierze!
PEER: (cofa się zdumiony)
Cicho! Nie mów tego! Ból się mój przebierze!
Ty kochasz, jak matka!
SOLWEJGA: A któż ojcem zwie się?
Ten, co ci przez matkę przebaczenie niesie.
PEER: (jakby nagły błysk mu się zjawił — woła)
O matko! Kobieto! Przeczysta dziewico!
W swej duszy mnie zamknij! Ukryj moje lico!

(całą mocą przytula się do niej i twarz swą ukrywa na jej łonie. Długie milczenie — wschód słońca)

SOLWEJGA: (śpiewa cicho)
Śpij, mój synku złoty, śpij!
Ja cię kołyszę i czuwam.
Synek na matki ramionach legł,
Spoczywa na niej cały swój wiek.
Synek się tuli do matki nóg
Przez cały wiek swój. Chrońże go Bóg!
Synek pod sercem mem żywot wiódł
Przez cały wiek swój... Dziś zmógł go trud.
Śpij, mój synku złoty, śpij
Ja cię kołyszę i czuwam.
GŁOS ODLEWACZA GUZIKÓW: (z poza chaty)
Jeszcze nad rozstajnem zejdziem się pustkowiem...
Wówczas zobaczymy... Więcej nic nie powiem.
SOLWEJGA: (śpiewa głośniej w blaskach dnia)
Śpij, mój synku złoty, śpij,
Ja cię kołyszę i czuwam!...

KONIEC DRAMATU.












Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henryk Ibsen i tłumacza: Jan Kasprowicz.