<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Ibsen
Tytuł Peer Gynt
Podtytuł Poemat dramatyczny w pięciu aktach
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska”
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska” w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jan Kasprowicz
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały dramat
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
AKT CZWARTY.
Na południowo-zachodniem wybrzeżu Marokka.

Las palmowy. Stół nakryty, mały namiot. Nieco dalej w lesie porozwieszane hamaki. Na morzu jacht parowy, na nim flagi norweska i amerykańska. Na brzegu łódka. Ku zachodowi słońca.

(PEER GYNT, piękny mężczyzna w średnich latach, w ele­ganckim stroju podróżnym, ze złotą lornetką na piersi, pełni przy stole obowiązki gospodarza; MASTER KOTTON, MONSIEUR BALLON, VON EBERKOPF i TRUMPE­TERSTRAALE mają właśnie zamiar wstać od obiadu)

PEER: Pijcie-że, pijcie! Człek się rodzi,
Ażeby żyć, a jest przysłowie:
„Nie weźmie woda, weźmie złodziej!”
Czem-że usłużyć wam, panowie?
TRUMPETERSTRAALE:
Świetny-ś gospodarz, Gyncie!
PEER: Sądzę,
że tu zasługą są pieniądze,
Kucharz, zarządca! Honor dziel
Pomiędzy wszystkich!
MASTER KOTTON: Very well!
A zatem zdrowie czwórki całej!
MONSIEUR BALLON:
Monsieur, twój — twój ton wspaniały!
To coś — powiadam z sercem szczerem,
Zwłaszcza, gdy jest się kawalerem —
Coś, czego nie ma, rzekę, w cenie
Ten świat dzisiejszy!...
VON EBERKOPF: Jakieś tchnienie,
Jakowyś odblask wolnej duszy —
Coś, co się nie dmie, ani puszy,
Chociaż wszechświata wszechdzierżawy
Umie ogarnąć w swej łaskawej,
Pańskiej mądrości bystrookiej,
Przecinającej gęste mroki —
Coś z jasnowidztwa, coś, co zgóry
Trąci praźródłem pranatury
I, z życiem chodząc w parze,
Jednię w trójgłosie widzieć każe...
Monsieur, nieprawda? W swym ferworze
Toś chciał wyrazić?
MONSIEUR BALLON: Tak, być może —
Tylkom nie ubrał w piękne dźwięki;
Język francuski nie tak miękki...
VON EBERKOPF:
Wogóle język — — rzecz to śliska!
Trzeba nam wniknąć w głąb zjawiska —
PEER: Zbyt się tem człowiek niech nie męczy.
Ot, ja bez ślubnej tu obręczy —
W tem jądro rzeczy!... Tak, być sobą!
To celem męża i ozdobą!
Żyć li dla siebie i dla własnej
Swojej potrzeby, to jest jasny
Pogląd, to treść jest mej nauki!
A czyliż zwierzę, które juki
Dźwiga, za innych to wydoła?
VON EBERKOPF:
Owszem, nie myślę przeczyć zgoła —
Ale to życie w swej potrzebie,
Ten byt sam w sobie, sam dla siebie.
Chyba nie przyszedł tak...
PEER: Rzecz prosta,
I mnie dosięgnąć chciała chłosta,
Alem uniknął jej z honorem.
Przyznam, raz jeden — o zbyt skorem
Będący sercu, w takiej walce
Trochę-m poparzył sobie palce.
Zaś ma wybrana — rzekę więcej —
Była z rodziny... tak... książęcej...
MONSIEUR BALLON: Z książęcej?...
PEER: (lekceważąco) Z branży... ano, z onych...
TRUMPETERSTRAALE: (wali pięścią w stół)
Szlacheckich trutniów!
PEER: (wzrusza ramionami) Z powalonych,
Wiecie, wielkości, co drżą o to,
By się plebejskie czasem błoto
Nie przylepiło do ich tarczy...
MASTER KOTTON:
O toś się rozbił? To wystarczy!
MONSIEUR BALLON: Opór w rodzinie?
PEER: Gdzież tam, panie!
MONSIEUR BALLON: A?!...
PEER: (jakby się usprawiedliwiając)
Nieraz, mówię, tak się stanie,
Że się zawrócić nie wypada;
Choć mi to wszystko — trudna rada —
Nie szło na rękę. Mam w naturze
Nieco uporu i nie tchórzę
Przed samym sobą. A gdy zasię
Pan teść wyruszył, nie na czasie,
Z rozmaitemi żądaniami,
Bym wziął nazwisko, co nie plami
Niby szlacheckie — to i owo
Gdy mi plotło jego słowo,
A czego przyjąć bez uchyby
Jakoś nie można, to ja dyby
Zrzuciłem z siebie grzecznie, pięknie;
Serce się moje nie ulęknie.
Na to teściowskie ultimatum
Jam się pożegnał z narzeczoną...

(palcami bębni po stole, przybrawszy minę skupioną)

Tak, tak! Istnieje jakieś fatum —
I to pociechą jest niepłoną —
Na którem człek się oprzeć może!
MONSIEUR BALLON: I tutaj koniec?
PEER: Nie, broń Boże!
Niepowołanych tłum krzykliwy
Począł wyprawiać straszne dziwy —
Zwłaszcza najmłodsi: ze siedmioma
Członkami rodu — rzecz wiadoma —
Bić się musiałem. — Gorzkie czasy.
Choć się szczęśliwie te zapasy
Skończyły dla mnie. Krwi się mojej
Polało nieco, lecz to koi,
To mi jest ulgą, że w złej dobie,
Mogę zaufać, wierzyć sobie
I że jest fatum, co naszemi
Kieruje losy...
VON EBERKOPF: A! Olbrzymi
Ten pogląd, panie, na bieg rzeczy,
Wzniosłe ci miejsce zabezpieczy
Śród myślicieli. Bo, gdy w trudzie
Omackiem inni gonią ludzie
Scen niespokojnych ciągłe zmiany,
To ty, nasz mistrzu ukochany,
Wszystko zapalasz i zgromadzasz,
Wszystko w ośrodku jednym sadzasz,
Tak, te wyrazy twego sądu
Zdają się tryskać, jak z ogniska
Jednego krąg promieni tryska.
Więc pan naprawdę nie studjował?
PEER: Nie! Mówiąc szczerze i bez sztuczek,
Zwykły jest ze mnie samouczek.
Stale niczegom nie piłował,
Alem się nieco zastanawiał
Nad tem i owem — człek się wprawiał,
Jak mógł w niejednem, tylko, wiecie,
Zacząłem późno, a to przecie
Orka nielada, chcąc mieć plony.
Ot, z przeczytanej każdej strony
Móżdżek porządnie się wytrzęsie!
Historję-m łykał kęs po kęsie,
O ilem czas miał, a, że bywa
Potrzebna jakaś wiara żywa,
Więc i z religją się poznałem...
I na tem koniec z mym zapałem...
Bo człek ma tyle zjadać chleba,
Ile koniecznie mu potrzeba...
MASTER KOTTON: Bardzo praktycznie!
PEER: (zapala cygaro) Owszem! Proszę!
Pomyślcie, jakie ja rozkosze
Miałem, stanąwszy na zachodzie.
O chłodzie-m przybył i o głodzie,
Aby wywalczyć kąsek strawy —
Los nie był na mnie zbyt łaskawy.
Lecz życie, mówię, słodko nęci,
A śmierć zaś przykra — brak nam chęci
Umierać wcześnie... Przyszło szczęście,
I fatum ciężkie skryło pięście,
A że i ze mnie chłop był tęgi,
Wnet się skończyły dni mitręgi.
W dziesięć lat później, w Charlestownie
Jużem w Krezusów stanął gronie,
W każdym mnie porcie znano wkoło,
Fortuna śmiała się wesoło
Na moich statkach...
MASTER KOTTON: Tak, to zwie się
Szczęściem! A w jakim interesie
Robiłeś waćpan?
PEER: W niewolniku;
Murzynów słałem-ci bezliku
Do Karoliny, a fetysze
Do Chin...
MONSIEUR BALLON: Fi donc! Cóż to ja słyszę!?
TRUMPETERSTRAALE:
Do kroćset! Gyncie, zacny kumie!
PEER: Snać uważacie w swym rozumie,
Że ten interes nieco trąci?
I ja myślałem nieraz: są-ci
Sprawy niegodne, wprost haniebne,
A przecież odium niepotrzebne
Mogłoby na mnie spaść jedynie
Za to, żem jął się w złej godzinie
Tego handelku... Później mowy
Już być nie mogło, by gotowy
Rzucić interes, co tysiące
Rąk związał z sobą w dni gorące...
Przestać odrazu! Ja wogóle
Tego „odrazu” niezbyt lubię...
Poza tem — miejcie to w rachubie —
Zawsze baczyłem, i to czule,
Na to, co skutkiem zwie się... Za nic
Nie przekroczyłbym słusznych granic...
Tymczasem przyszły też i lata,
Gdy się już człek z starością brata,
Gdy ma na skroniach siwe włosy.
Nie mogę skarżyć się na losy,
A przecież z trudem człek się sili
Pogodzić z myślą o tej chwili,
Gdy surowego ujrzy Sędzię,
Jak owce on oddzielać będzie
Od grzesznych kozłów... Mówcie sami:
Zerwać stosunki me z Chinami?
Nie trzeba szerszej szukać drogi!
To też do ziemi tej śląc mnogi
Ładunek bożków, równocześnie
Eksportowałem boże klechy,
Wiozące z sobą cne pociechy,
Dla grzesznych pogan święte pieśnie,
Pończochy, wódkę, ryż...
MASTER KOTTON: Z profitem?
PEER: Tak, z powodzeniem znakomitem!
Dzielnie sprawiały się me chłopy:
Sprzedano bożka, tak... w te tropy,
Wraz jeden kulis był ochrzczony.
Neutralizacja więc z mej strony
Szła, jakby z płatka: błoń kościoła
Ciągle uprawna — każde zgoła
Świeże bożyszcze trzymał w szachu
Mój misyjonarz...
MASTER KOTTON: Dzielnie, brachu!
A afrykański towar?
PEER GYNT: Ano,
Cnoty i tu nie zaprzedano.
Widziałem, że dojrzalszych ludzi
Proceder taki nazbyt nudzi,
Że gotów wpędzić ich do grobu;
Przytem nie było już sposobu
Z ciągłemi walczyć przykrościami:
Te ujadania — wiecie sami —
Filantropijne, owe burze...
Ale raz rzekłem sobie nagłe:
Mógłbyś już, Piotrze, zwinąć żagle,
Mógłbyś ratować już, co da się!
I na południu w owym czasie
Doszedłem wraz do ziemi kęsa:
Ostatni żywy import mięsa
Pozostał przy mnie... Ani słowa,
Towar był przedni; tłuszcza zdrowa,
Tak na mym chlebie wypasiona,
Że rozkosz miałem ja i ona!
Byłem dla wszystkich niby szczery
Ojciec i ot, nie bez kozery:
Niezła mi stąd płynęła renta;
Szkoły-m budował, aby święta
Zakwitła cnota, by widomie;
Ciąglem baczył, ciąglem badał,
By jej termometr nie opadał.
Wkońcu mi w gardle stanął kością
I ten interes: z zawartością
Martwą i żywą rychło każę
Sprzedać tę całą mą plantażę!
Na pożegnanie — chwała Bogu! —
Ludek się gratis napił grogu —
Pod stół się walił silny, słaby;
Nadtom uraczał wszystkie baby
Wonną tabaką... Ot, jeżeli
Prawdę mędrcowie powiedzieli,
Że czyni dobrze, kto nie czyni
Źle, wówczas z bożej mnie świątyni
Żadna nie wygna już hołota:
Grzech równoważy moja cnota.
VON EBERKOPF: Jakżeż to człek się krzepi, sili,
Patrząc, jak oto w pewnej chwili
Z teorematów mgławej fali
Pogląd życiowy się krysztali!
PEER: (który podczas poprzedniego często zaglądał do butelki)
Ludzie północy, moi mili,
My to umiemy. Mądrość cała,
Gdy człek się w życiu zawieruszy,
Polega na tem: zamknąć uszy,
By się w nie żmijka nie dostała!
MASTER KOTTON: Cóż to za żmijka?
PEER: Wąż katuszy,
Tej, co nam każe, trując życie,
Oddać się sprawie całkowicie!

(pije znowu)

A kto chce szczęście znaglić k’sobie,
Kto chce odwagę mieć działania,
Ten niechaj uznać się nie wzbrania
Jednej li sztuki: w każdej dobie
Powinien z całą żyć swobodą,
Łamać przeszkodę za przeszkodą
Według swej woli — o tej prostej
Pamiętać prawdzie, że obrończy
Bój na dniu jednym się nie kończy,
I że za sobą trzeba mosty
Mieć niespalone — o zasadach,
Które mnie przez ten żywot podły
Jakoś do celu zawsze wiodły.
Mam je w spuściźnie po pradziadach.
MONSIEUR BALLON: Pan Norwegczykiem?
PEER: Z pochodzenia,
Z natury zaś kosmopolitą...
Tak, Ameryce tę obfitą
Zawdzięczam sakwę swego mienia;
Pewność, że wiedza jest potęgą
Niemieckim ja zawdzięczam księgom,
Francji tę strojną kamizelę
No, i dowcipu mało wiele,
Anglji zmysł pracy razem z troską
O własne dobro... Na te kręte
Drogi żywota „dolce far niente”
Wziąłem od Włochów, a zaś boską
Moją cierpliwość Żydzi dali.
Pewnego razu, dni koleje
Pragnąc przydłużyć — tak się dzieje
Do szwedzkiej się udałem stali.
TRUMPETERSTRAALE: O tak! Stal szwedzka!
VON EBERKOPF: Więc, panowie,
Wypijmy tego cześć i zdrowie,
Kto nią szermował!

(trącają się i piją — krew zaczyna Peer Gyntowi uderzać do głowy)

MASTER KOTTON: O tem potem.
Lecz, Sir, nie mówisz nic w tym względzie,
Co z twojem wszystkiem złotem będzie.
PEER: Hm... co?
WSZYSCY CZTEREJ: (przysuwając się ku niemu)
Co będzie z twojem złotem?
PEER: Naprzód ta podróż... W tym zamiarze
Wziąłem was wszystkich w Gibraltarze
Na ten mój pokład... Niech pan wierzy:
Pragnąłem z sobą mieć tancerzy,
Ot, dla złotego mego cielca!
VON EBERKOPF: Strzała dowcipu, godna strzelca.
MASTER KOTTON:
Dobrze, lecz mędrzec tak daremnie
Nie podróżuje... Jest coś we mnie,
Co mi powiada: taka postać
Ku czemuś dąży...
PEER: Tak, chcę zostać
Cesarzem.
WSZYSCY CZTEREJ: Jakto — czem?
PEER: (potakuje)Cesarzem.
WSZYSCY CZTEREJ: Gdzie?
PEER: Gdzieś na świecie.
MONSIEUR BALLON: No, tak, sądzę —
Lecz w jaki sposób?... —
PEER: Za pieniądze!
Plan niedzisiejszy, plan to stary —
Dochowałem mu dotąd wiary,
W życia niejednem przejściu wrażem
Nie odstąpiłem ani kroku!
Za młodu-m jeździł na obłoku,
W złotej koronie, w zbroi drogiej.
Nieraz na cztery-m padał nogi,
Alem nie tchórzył... Tak, panowie!
Jest jakieś zdanie, czy przysłowie,
Które powiada, gdzie, nie pomnę,
Że chociaż zyskałbyś ogromne
Przestrzenie świata, ale stracił
Swe ja, twój trud się nie opłacił,
Zalśni na czole twem korona,
Dla mózgów martwych upleciona — —
Tak gdzieś czytałem, gdzie, nie zgadnę,
Ale to słowa prawdy składne.
VON EBERKOPF: To „ja” gyntowskie jakiej treści?
PEER: Tej, że tu cały świat się mieści
Pod moją czaszką i że, wiecie,
Ja jestem ja, a nie zaś trzecie
Jakieś stworzenie, tak jak Boga,
Widzimy w Bogu, a nie wroga
Z piekieł...
TRUMPETERSTRAALE: Blask nowy się rozściela
Przed naszem okiem...
MONSIEUR BALLON: Myśliciela
Widzimy w panu.
VON EBERKOPF: I poetę.
PEER: (zapalając się coraz bardziej)
To „ja” gyntowskie — tę zaletę
Muszę mu przyznać — jest to huf
Wielkich pożądań, pragnień, snów;
To „ja” gyntowskie, jest to siła,
Co w sobie wszystkie zapaliła
Myśli, fantazje najgorętsze —
To, co rozpiera moje wnętrze!...
Ale, jak Bogu świata trzeba,
Iżby był panem ziemi, nieba,
Tak ja dziś muszę mieć pieniądze,
Chcąc być cesarzem...
MONSIEUR BALLON: Masz je!
PEER: Sądzę,
Że mam za mało... Dwie, trzy płoski
To nie są moje żądze, troski...
Już ja bynajmniej nie zapłonę,
Aby cesarską mieć koronę
Gdzieś w Lippe-Detmolt... niema mowy!
Chcę Gyntem być od stóp do głowy!
Tak jest, Sir Gyntem!... Nie przelewki!
MONSIEUR BALLON: (porwany)
Chce najpiękniejsze posiąść dziewki!
VON EBERKOPF: Stary Johannisberger spijać!
TRUMPETERSTRAALE:
Szabelką króla chce wywijać,
Karola dwunastego.
MASTER KOTTON: Wprzódy
Korzystną jakąś przeprowadzić
Trzeba transakcję.
PEER: By to zładzić,
Niewielkie, myślę, będą trudy:
Niepróżnośmy tu zawitali.
Dzisiaj na północ jedziem dalej,
Bo oto pisma wieść mi niosą,

(wstaje ze szklanką wzniesioną do góry)

Snać sprzyjającą moim losom...
Pan, kto na duchu nie opada!...
WSZYSCY CZTEREJ: Cóż się zdarzyło? Co?
PEER: Hellada
W ogniach!
WSZYSCY CZTEREJ: Co? Grecy? — —
PEER: Rwą swe pęty!
WSZYSCY CZTEREJ: Hura!
PEER: Turczynek w kluby wzięty!

(wychyla szklankę)

MONSIEUR BALLON:
A więc do Grecji! Honor woła!
Coś ma francuska broń wydoła!
VON EBERKOPF: Coś i mój zapał... choć zdaleka.
MASTER KOTTON: Z dostawą Master Kotton czeka.
TRUMPETERSTRAALE:
Mnie na ostrogi chętka bierze,
Które pogubił król w Benderze.
MONSIEUR BALLON: (rzuca się Gyntowi na szyję)
Wątpiłem w pana! Czem okupię
Dziś mą niewiarę?...
VON EBERKOPF: (ściska mu dłoń) A ja, głupie
Bydlę, widziałem w panu łotra...
MASTER KOTTON: Łotra? Za wiele! Ja przyjaźnie
Chciałem ci tylko mówić: „błaźnie!”
TRUMPETERSTRAALE: (chce go całować)
A ja przepraszam pana kmotra:
Widziałem w panu typ jankesa
Najobrzydliwszy, który wszędzie...
VON EBERKOPF: Wszyscyśmy oto byli w błędzie...
PEER: Nic nie rozumiem... tam do biesa!...
VON EBERKOPF: Teraz przed nami sunie huf
Gyntowskich żądań, pragnień, snów!
MONSIEUR BALLON: (z podziwem)
Monsieur Gynt przed nami stoi!
VON EBERKOPF:
Gyntowskie „ja” w tej całej swojej
Okazałości!
PEER: Cóż to znaczy?
MONSIEUR BALLON: Pan nie rozumiesz?
PEER: Do rozpaczy
Doprowadzacie mnie...
MONSIEUR BALLON: Toć przecie
Do Grecji dzisiaj kierujecie
Panie, swój okręt — swoje grosze...
PEER: (wydyma się szyderczo)
Nigdy! Silniejszym ja przynoszę
Pomoc: w pożyczki swe pieniądze
Oddaję Turkom!...
MONSIEUR BALLON: Co?!... Nie sądzę!...
VON EBERKOPF: Ot, dowcipkuje... lecz to żarty!
PEER: (milczy chwilę, opiera się na krześle i poważną przybiera minę)
Moi panowie! Jam otwarty,
Więc posłuchajcie mojej rady:
Może wstać lepiej od biesiady,
Zanim ulotnią się te strzępy
Naszej przyjaźni... Ludziom biednym
Wolno swobodę mieć w niejednym
Względzie... Bo, mówię, kto z tej kępy
Ziemskiej zaledwie posiadł tyle,
Ile nakryje na tym pyle
Swym własnym cieniem, ten armatnim
Może być zerem. Lecz ostatnim
Stałby się trutniem, kto, jak ja tu,
Pokazał rogi wszemu światu,
A teraz wszystko to na szale
Rzucić jest gotów!... Nie, nie palę
Ja się do tego! Serca moje,
Jedźcie do Grecji! Ja uzbroję
I wyślę gratis... Bardzo proszę,
Wszczynajcie bunty i rokosze —
Na moje koło jest to woda!
Niech żyje prawo i swoboda!
Niewoli niechaj giną ciemnie!
Pić krew turecką to rzecz męża!
Potem chwalebnie od oręża
Paść janczarskiego!... Lecz beze mnie!

(uderza się po kabzie)

Ja... mam pieniądze — ja się zowię
Sir Peter Gynt!...

(rozwiera zasłonę namiotu i kieruje się w las palmowy, ku hamakom)

TRUMPETERSTRAALE: Ot, w jednem słowie:
Świnia!
MONSIEUR BALLON: Pojęcie o honorze!
MASTER KOTTON:
Mniejsza o honor... Lecz czyż może
Wystawić sobie kto profity,
Jeśliby Turczyn był pobity?...
MONSIEUR BALLON: Ja się widziałem uwieńczony
Przez greckie panny, greckie żony...
TRUMPETERSTRAALE:
Ja słynne-m dzierżył już ostrogi
W mych szwedzkich dłoniach.
VON EBERKOPF: A ja mnogi
Odblask kultury już widziałem,
Jak po okolu szerzył całem
Mojego Vaterlandu cześć!...
MASTER KOTTON: Jakież to szkody trzeba znieść!
Goddam! Naco my tu przyszli!
A ja widziałem się już w myśli
Panem Olimpu, w którym pono,
O ile wieści te stwierdzono,
Kryją się bujne żyły miedzi...
Droga do szczęścia niedaleka!
A ta kastalska głośna rzeka,
W której moc taka wielka siedzi,
Że, powiadają — rzecz to główna —
Sile tysiąca szkap dorówna.
TRUMPETERSTRAALE:
Idę! Miecz szwedzki wart jest więcej
Od jankesowskich iks-tysięcy!
MASTER KOTTON: Owszem, być może... Ale zda się,
Że utoniemy w wielkiej masie —
Cóż wtedy z naszym będzie zyskiem?
MONSIEUR BALLON:
Ach! Tak się z szczęściem zetknąć bliskiem
I wraz przy jego stanąć grobie!
MASTER KOTTON:

(z zaciśniętą pięścią zwraca się w stronę jachtu)
A tam, w tem pudle, ty, nababie!

Kryje się złoty pot murzynów!
VON EBERKOPF:
Pomysł królewski!... Tak, do czynów!...
Kres jego władzy! Hura!
MONSIEUR BALLON: Panie,
Co pan zamierzasz?
VON EBERKOPF: Panowanie
Odtąd jest moje! Za mną droga!
Przekupić da mi się załoga —
Zaanektuję jego statek!
MASTER KOTTON: Pan?
VON EBERKOPF: Trzeba wziąć coś na zadatek.

(idzie ku łodzi)

MASTER KOTTON:
Niech mnie się także coś oberwie!

(idzie za nim)

TRUMPETERSTRAALE:
Czyż mam i ja być przy tem ścierwie?
Łajdactwem taką sprawę zwę!
MONSIEUR BALLON:
A ja złodziejstwem... mais enfin!

(idzie za tamtymi)

TRUMPETERSTRAALE:
I ja nie gorszy od nich jestem!...
Kraść idę razem, lecz — z protestem!...

(idzie za nimi)
Inne miejsce wybrzeża.
Światło księżyca i przeciągające obłoki, — Jacht całą siłą pary wypływa. — Peer Gynt pędzi wzdłuż wybrzeża. To szczypie się w ramię, to wzrok wlepia w przestrzeń morską.

PEER: Zmora!... Sen straszny!... Otworzę-ż ja oczy?!...
Odbił już od brzegu!... Jak szybko się toczy!
Tak, zmora!... Sen tylko!... Pijany-m? Szalony?...

(załamuje ręce)

Tak marnie tu zginąć? Gdzie szukać obrony?

(wyrywa sobie włosy)

Śnię tylko! Nic więcej! Tak, marzę, jak we śnie!
A przecież to prawda!... O, jakżeż boleśnie!
Psy wstrętne! Ratunku! Wysłuchaj mnie, Boże!
Twa li sprawiedliwość ocalić mnie może!

(ręce wzniósłszy do góry)

To ja, Piotr Gynt! Ach, spełnij jaki cud, o Panie!
Pokaż-że mi, Ojcze, swoje zmiłowanie!
Niech utkną! Niech kotły popękają nagle!
Wstrzymaj tych złodziei! Pozrywaj im żagle!
Wysłuchaj mnie! Puść innych — inni czekać mogą!
Bez Ciebie na chwilę świat pójdzie swą drogą!
Czy słyszysz mnie, Boże?... Zwyczajnie łaskawy,
Ot, Pan Bóg, który nie wie, jak załatwiać sprawy!

(daje znak w kierunku nieba)

Pst!... Na targ z murzynami już ja się nie ważę!
Azję nawrócili moi misjonarze!
Wiesz — ręka rękę myje: jam dla twojej wiary
Pracował, więc ratuj!...

(słup ognia wybucha z jachtu, spowity w gęsty obłok dymu, słychać głuchy huk, Peer Gynt z krzykiem pada na piasek; powoli dym się rozprasza. Jacht zniknął z powierzchni)

PEER: (blady, głosem stłumionym)
Oto miecz jest kary!
Przepadli z kretesem! O, jakim szczęśliwy!
Błogosławić będę na wieki te dziwy!
Przypadek?!...

(wzruszony)

Coś więcej! Oni zginąć mieli,
Ja zasię zwyciężyć! Ty z strasznej topieli
Wyrwałeś mnie, Boże! O, dzięki ci, dzięki!
Mimo grzechów moich nie cofnąłeś ręki
Zbawczej...

(z westchnieniem ulgi)

Jakże błogo wiedzieć, te tu człeka
Jakaś specjalna otacza opieka!
Cóż jeść, cóż pić będę u pustych wybrzeży?
Myślę, że coś znajdę!... Do Niego należy
Dbać o to —

(głośno i schlebiająco)

Zapewne, praca niezbyt wielka,
Ażeby uchować takiego wróbelka,
Jak ja... Więc pokornym trzeba być i grzecznym,
Zostawić Mu czasu, Jego troskom wiecznym
Zaufać... Niech On tu radzi, jak wydoła...

(zrywa się przerażony)

Jakiś pomruk w trzcinie... Może lew to zgoła?

(dzwoni zębami)

E! Chyba nie lew to!...

(uspakaja się)

A zresztą niech będzie!
Wszakże to bydlęta mądre w każdym względzie
Trzymają się zdala od swych władców, mają
Instynkt, wiedzą dobrze, że z całą ich zgrają
Słoń sobie poradzi... Jednak któż to nie wie,
Że lepiej się schronić gdzieś na jakiemś drzewie?
Palmy i akacje chwieją się na wietrze...
O, tam, na wierzchołku, łeb potwora zetrze
Odważna ma stopa... A gdyby tak można
Jakiś psalm przypomnieć... taka pieśń nabożna...

(drapie się na drzewo)

Jakże wieczór bywa inny od poranka!
Ta prawda spotkała niejednego panka.

(sadowi się wygodnie)
Wspaniale tak siedzieć w duchu podniosłości!

Zacna myśl jest lepsza od władzy i włości!
Zaufajmy Panu! Onci sam wyliczy,
Jaką człowiek zniesie porcyję goryczy.
Cny Ojciec, na ból nasz On się nie łakomi...

(rzuca spojrzenie na morze z westchnieniem)

Jeno, że się mało zna na ekonomji. —

Noc. Obóz marokański na skraju pustyni.
Ognisko. — Wypoczywający wojownicy.

NIEWOLNIK: (nadchodzi, wyrywając sobie włosy z głowy) Znikł cesarza rumak biały!
INNY NIEWOLNIK: (nadchodzi, rozdzierając sobie szaty) Skradzion strój cesarza święty!
DOZORCA: (nadchodzi)
Sto rózg wszystkim w gołe pięty,
Gdyby znaleźć się nie miały!

(wojownicy dosiadają koni i galopują na wszystkie strony)
Świt. — Na przodzie sceny grupa drzew.

PEER: (na drzewie, z odłamaną gałęzią w ręku, odgania od siebie czarną małpę)
Fatalnie, doprawdy! Noc była przepadła!

(uderza naokoło siebie)

Cóż to znów za siła ciebie tu przywiodła?
Rzuca orzechami... Czyżby to orzechy?
Z takich małpiszonów niema człek pociechy!
Powiada gdzieś Pismo: „Walcz i czuwaj, człecze!”
Ale ja nie mogę... nie wiem, jak się zwlecze
Stąd me cielsko słabe... zmęczony-m i chory!...

(znowu podrażniony i niecierpliwy)

Ha! Już mi dojadły do krwi te potwory!
Trzeba się ratować, chociażby po trupie:
Złapię jedną bestję, powieszę, obłupię.
Zaszyję się w skórę i może w ten sposób
Będę mógł uchodzić śród tych małpich osób
Za jedną z ich zgrai! Bo czemże jest człowiek?
Niczem więcej, mówię, jak mrugnięciem powiek.
Trzeba do wszystkiego nawyknąć!... Do djabła!
Świeża znów gromada! Żeś też nie osłabła,
Ty, trzodo!... A huzia!... A huzia!... Szalona!...
Żeby mi przyprawił kto kawał ogona,
Bym był podobniejszy do zwierza!... Wesoło!
Jedno mi już bydlę pcha się ponad czoło!...

(spogląda ku górze)

Ten stary — A! Łapy pełniusieńkie błota!...

(skula się z przestrachem i przez chwilę siedzi spokojnie. Małpa wykonuje ruch. Peer Gynt zaczyna się do niej łasić, jak do psa)

To ty?... Bryś poczciwy?! Ty, — moja pieszczota?!...
Grzeczny jest... naprawdę? Nie obrzuci gnojem?...
Byłoby to brzydko... Mam cię w sercu mojem...
To ja!... Psiu! Psiu! Druhu, znam się na twej mowie,
Wiem dobrze, co do mnie bryś mój słodki powie!
Bryś i ja to dawni, dawni przyjaciele...
Bryś dostanie cukru — — A, bydlę! Za wiele
Dobrego!... Snać całą rzucił na mnie furę!...
A może to strawa?... Jadło poniektóre
Niepewne jest w smaku... Zresztą, co do smaku,
To rzecz nawyknienia... Powiedział, biedaku,
Jakiś mędrzec wielki — dobra to zasada:
„Człek w początku spluwa, wkońcu wszystko zjada!”
O, jest i przychowek...

(bije naokoło siebie, broni się)

Cóż to jest za prawo,
Że człek, pan stworzenia, musi się tak krwawo...
Gwałtu! Gwałtu! Gwałtu!... Dokuczył mi stary,
Ale te młodziki nie znają już miary!

Wczesnym rankiem. Okolica kamienista z widokiem na pustynię.
Po jednej stronie głęboki skalny żleb i pieczara. ZŁODZIEJ i PASER stoją w żlebie z koniem i szałami cesarza. Koń w bogatej uprzęży przywiązany do głazu. Jeźdźcy wdali.

ZŁODZIEJ: Lśnią się dzid języki
We skrach i blasku —
Strach! Strach!
PASER: Widzę, jak ma głowa
Skacze po piasku!
Ach! Ach!
ZŁODZIEJ: Mój ojciec był złodziej.
I ja nim być muszę!
PASER: A mój był paserem,
Tę samą mam duszę!
ZŁODZIEJ: Broń-że się w potrzebie,
Żyj tylko dla siebie!
PASER: (nasłuchując)
Coś chrzęści, szeleści —
Mają nas na oku!
ZŁODZIEJ: Pieczara głęboka —
Tyś wielki, Proroku!

(uciekają, pozostawiając kosztowności. Jeźdźcy giną wdali)

PEER: (zjawia się, wywijając piszczałką z trzciny)
O, taki poranek to prawdziwe raje!
Chrząszcz swe skarby toczy pośród gnoju kupy,
Ślimaczek wyłazi ze swojej skorupy:
Tak! „Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje!”
Jakie to cudowne, jakież moce duże,
Które światło ranne zawdzięcza naturze!
Człek w usposobieniu bezpiecznem, wesołem
Gotów się za rogi brać chociażby z wołem.
Co za cisza wokrąg! Te wiejskie rozkosze!
Dlaczegom ja rzucił, sam nie wiem potrosze!
Zamykać się w miastach — oto rozum wszystek,
By ci w kamienicę właził lada chłystek!
Nie! Patrz, ta jaszczurka jak się żwawo kręci,
Jak żeruje wkoło, jak ma wciąż w pamięci
Li siebie... Stworzonko, — przypatrz się jaszczurce! —
W niewinności swojej uwielbiając Stwórcę,
Zawsze swe odrębne zachowuje piętna —
Tak, zawsze jest sobą od pierwszego tętna
Aż do ostatniego....

(nakłada binokle na nos)

O, popatrz! Ropucha!
Z opoki wychyla głowinę, i słucha,
I we świat spogląda, i — wystarcza sobie!

(zamyśla się)

Wystarcza?... Co?... Sobie?... A w jakiejże dobie
I gdzie też ukuto wyrazy tej treści?
Czy z Salomonowych mam je przypowieści,
Czyli też z domowej postyli?... Do czarta!
Przyznaj, funta kłaków twa pamięć nie warta!

(siada w cieniu)

Tutaj sobie legnę, w tem słonecznem złocie!...
Rośliny jadalne... sporzyj-no, paprocie!

(kosztuje)

Jadalne — dla bydląt!... Lecz Pismo powiada:
„Łam się, łam!” A dalsza taka jego rada:
„Nie trza się wywyższać, gdyż poniżon będzie
Ten, kto się wywyższa, a zaś wywyższony
Ten, kto się poniża...”

(niespokojnie)
Wywyższon?... W tym względzie

Mam pewność: nie inne będą moje plony!
Nie mogę pomyśleć inaczej, nie mogę!
Losy dla mych kroków wybierają drogę,
To tylko jest próba, wytrzymam tę próbę —
Po której nastaną dni piękne, dni lube,
Jeśli tylko Pan Bóg nie poskąpi zdrowia.

(otrząsa się z myśli, zapala cygaro, wyciąga się i wzrokiem gubi w pustyni)

Cóż to za olbrzymie, bezkreśne pustkowie!
O tam, tam woddali tylko struś przelata...
Ciekawy też jestem, co w tym gmachu świata
Zamierzył nasz Stwórca z tem ogromnem morzem
Piasku? Z tą pustynią, która nic nie płodzi
Na tem spalenisku, w tej żwiru powodzi, —
Z tym ziemi odłamem, co ugorem leży,
Z tym trupem, co, każąc przybytek stworzenia,
Od wieków tak strasznie wkrąg się rozprzestrzenia?
Pocóż on istnieje tu, na tej rubieży?...
Natura rozrzutna!... Tam, na wschodniej stronie,
Czyż to jest ocean — ta smuga, co płonie
Srebrzystym odblaskiem?... Nie, złudne zjawiska!
Morze jest na zachód... Stromy wał je ściska,
Wał ławic!...

(nagły przebłysk myśli)

Więc mógłbym... Co?... Wąskie są wzgórza —
Tak... przekop... tak... kanał... i oto się nurza
To całe pustkowie w życiodajnej fali
Szumnych wód, i świat ten, co się dzisiaj pali
W bezpłodnych promieniach, piaskiem zasypany,
Wrazby się w pieniste zamienił bałwany...
W zielone się wyspy przekształcą oazy,
Z północy brzeg stworzą Atlasowe głazy;
Śladem zatopionych karawan, żeglarze
Po tym rozhukanym popłyną obszarze.
Ożywczy dech wiatru wyziewy rozwieje;
Deszcz upadnie z niebios, obudzi nadzieje,
Miasto jedno, drugie, skrzętny naród wzniesie,
Łan się rozzieleni, zadrżą palmy w lesie...
Tam, poza Saharą, wdali, wdali na południe
Nowa-by kultura zakwitnęła cudnie.
Fabryki Timbuktu w ruch wprowadzi para,
Bornu się przekształci w wzorową kolonję,
Do Gabu w wygodnym popędzą wagonie
Uczeni badacze, aż do Nilu... Stara
Norweska ma rasa znajdzie tu, śród morza,
Na tłustej oazie nowy ląd!... Wszak boża,
Królewska to rasa, reszty zaś dokona
Przymieszka arabskiej krwi — krew to nie płona!
A tu, nad zatoką, śród wyniosłej skały,
Stanie Peeropolis, gród mój przewspaniały!
Ten świat się już przeżył... Czas na nowe plemię,
Na mą Gyntjanę, moją młodą ziemię!...

(zrywa się)

Tylko kapitały, a już to zdziałamy!
Złocistego klucza do tej morskiej bramy!
Wojnę wydać śmierci! Wysyp, kutwo, grosze,
Które bez pożytku ukrywasz w pończosze!
Cały świat rozpiera swoboda podniosła!
I ja wrzeszczeć będę na wzór tego osła
Z arki i do moich stęsknionych wybrzeży
Przyprowadzę wolność, morski powiew świeży!
Wdal! Wdal!... Do mnie skarby zachodu i wschodu...
Królestwo za konia... a raczej połowę...

(rżenie konia w pieczarze)

Koń!.. Zbroja!... Strój!.. Skarby!.. Co, wszystko gotowe?..

(podchodzi bliżej)
Czyliż to być może?... Słyszałem zamłodu,

Że wola przenosi góry!... Czyż i konia? — —
Głupstwo!... Lecz fakt faktem!... Hejże w cwał! Przez błonia!
Ab esse ad posse któżby się rozwodził?!

(wkłada szaty wschodnie na swoje ubranie i ogląda się od stóp do głów)

Sir Peter — Turczynem jakby się urodził!
Któżby przepowiedział wczoraj takie dziwy
Na dziś!... Spiesz się, spiesz się, mój rumaku siwy!

(wskakuje na siodło)

Złociste strzemiona!... Wszystko dobrze będzie!
Hej, poznać wielmożów po złocistym rzędzie!

(pędzi galopem w stronę pustyni)
Samotny namiot naczelnika arabskiego na oazie.
PEER GYNT w stroju wschodnim leży na wielkiej sofie, pije kawę i pali długą fajkę. ANITRA i CHÓR DZIEWCZĄT tańczą przed nim i śpiewają.

CHÓR DZIEWCZĄT: Prorok k’nam się jawi!
Prorok i władca, wszechrzeczy świadomy,
Ku nam, ku nam dziś się jawi,
Przebywszy piasku ogromy!
Prorok, wszelakiej mądrości łakomy,
Poprzez piaski k’nam się jawi,
Wkracza dzisiaj w nasze domy!
Niech fletnia i bęben go sławi!
Prorok, prorok k’nam się jawi!
ANITRA: Koń pod nim rży, bielszy od mleka,
Co w raju rozlewa się falą!
Klęknijcie! Niech wargi go chwalą,
Gwiaździstookiego niech wielbią człowieka!
Któż tak ze synów ziemi
Płonie ócz jego iskry płomiennemi?!
Przychodzi przez pustynię,
Pierś jego błyszczy od pereł i złota,
Gdzie on, tam władnie ochota!
A niema go z nami,
Wnet mrok i samum panami!
W jasnościach ku nam płynie!
Przychodzi przez pustynię,
Jak w ziemskiem poczęty łonie!
Puste Kaaby świątynie,
Gdy on jest w naszem gronie!
CHÓR DZIEWCZĄT: Niech fletnia i bęben go sławi,
Prorok, prorok k’nam się jawi!

(dziewczęta tańcząc przy dźwiękach stłumionej muzyki)

PEER: Czytałem gdzieś zdanie o głębokiej treści,
Że w własnym się kraju prorok nie pomieści.
Żyć tutaj, zda mi się, lepiej i weselej,
Niż śród charlestońskich statków właścicieli.
Jakaś mi tam pustka była w tym zawodzie,
Jakiś fałsz i obcość, co kłuje i bodzie;
Nie czułem się w sosie, — ot, takie rzemiosło,
Widać, że nie dla mnie na świecie wyrosło.
Pytam się sam siebie: pocóż ja właściwie,
Jak wół pracowałem śród onego miasta?
Gdy o tem pomyślę, ogromnie się dziwię!
Tak się wydarzyło — przypadek i basta!
Być sobą li dzięki wszechpotędze złota,
To znaczy pałace budować na piasku...
Dla twego zegarka, dla pierścieni blasku
Żywi cześć nabożną wszechludzka hołota...
Szpilka brylantowa — to jej się podoba...
Lecz pierścień i szpilka, czyż to jest osoba?!...
Prorok — tak! Rozumiem, to mi stanowisko!
Człek wie już odrazu, co znaczy we świecie,
Wie, za co mu, zacni ludzie, hołdujecie!
Nie wypchanej kabzie kłaniacie się nisko,
Lecz jego własnemu „ja”!... Prorok! Tym chrzestem
Naznaczon, wiem dobrze, że jestem, czem jestem;
Że się tu przypadkiem nic a nic nie dzieje,
Że na nic patenty, na nic przywileje. —
Prorok!... Najwłaściwiej przy tym zostać mianie!...
A wszystko się stało tak niespodziewanie...
Przez to li, żem spłynął tu przez piaski, góry,
Żem odrazu spotkał te dzieci natury....
„Prorok k’nam się zjawił” — i sprawa skończona...
Myśli o oszustwie nie kryłem śród łona.
A zresztą w proroczej chyba odpowiedzi
Bynajmniej oszustwo nijakie nie siedzi —
Przytem każdej chwili zawrócić się mogę,
Nie jestem związany, otwartą mam drogę.
Sprawa to prywatna — bez żadnych obrotów
Udam się, gdzie zechcę, — — koń do jazdy gotów.
Krótko mówiąc, jestem panem położenia.
ANITRA: (zbliża się ku niemu od wejścia)
Proroku i władco!
PEER: Co chcesz, służebnico?
ANITRA: Stoją przed namiotem, chcą ujrzeć twe lico
Synowie pustyni...
PEER: Dosyć!... „Dowidzenia!”
Powiedz swoim braciom! Wolę ich tętenty,
Gdy odjeżdżać będą, niż ich pacierz święty!
Ja nie lubię mężczyzn! Źle z nimi na świecie!
Mężczyźni, me dziecko, to ród, że tak powiem,
Fałszywy i podły — a więc precz z tem mrowiem!
Anitro! Ty nie wiesz, piękne moje dziecię,
Co za psie — chcę mówić, co za grzeszne plemię
Są wszyscy mężczyźni! Jak kalają ziemię!
Ale dosyć tego! Zatańczcie przede mną!
Chcę zapomnieć przeszłość, chwilę mieć przyjemną!
CHÓR DZIEWCZĄT:
Prorok nasz jest dobry, lecz smutny w tej chwili;
Prochu go synowie snać mocno zranili.
Prorok jest łagodny, cześć tej łagodności —
Ona to grzeszników w rajskie wiedzie włości!
PEER: (wodzi oczami za tańczącą Anitrą)
Jak pałki na bębnie, tak skaczą jej nogi!
Ej, niema co mówić, kąsek to przedrogi!
Ma ekstrawaganckie, wyznać trzeba, formy,
Niezupełnie zgodne z przyjętemi normy
Piekności — lecz czem jest piękność? Czem? Umową,
Monetą dziś starą, wczoraj jeszcze nową,
Zawisłą od czasu i kraju... Pozatem,
Gdyś się formalności nałykał z tym światem,
Karm ekstrawagancka smakować ci będzie;
Strawa dozwolona w dostatecznym względzie
Nie dogodzi chyba nikomu: zbyt tłusty,
Albo nazbyt chudy będziesz z tej rozpusty,
Zbyt młody lub nazbyt przeraźliwie stary;
Średniej nie poznasz miary...
Nóżki niezbyt czyste, snać niemyte co dnia;
Tak samo ramiona, zwłaszcza tamto... Zbrodnia
To przecież niewielka... a właściwie żadna,
A może to nawet przywara jest ładna...
Anitro, posłuchaj!....
ANITRA: (zbliża się) Służebna twa słucha.
PEER: Cudnaś ty dziewczyna!... Proroczego ducha
Całkiem opętałaś!... Jeśli chcesz dowodów:
Będziesz mą hurysą śród rajskich ogrodów,
ANITRA: Panie, być nie może!...
PEER: Sądzisz, że to drwiny?
Mówię to serjo, skarbie mój jedyny!
ANITRA: Lecz ja nie mam duszy!
PEER: Mieć ją będziesz....
ANITRA: Panie,
A jakim sposobem?...
PEER: Zaraz to się stanie!
To sprawa jest moja! Znajdziesz w mej osobie
Swego wychowawcę — tyle mówię tobie!
Nie ma duszy! — — Prawda! Głupieś ty stworzenie,
Z bólem to spostrzegłem, ale ja to zmienię;
Na duszę dość miejsca... Chodź, cząstkę-ć wymierzę. —
Widziałem to zaraz, mówię całkiem szczerze...
Tu miejsce i tutaj... juści, do zbyt dużej
Nie dojdziesz mądrości, jednak ci posłuży
Jaka taka dusza... Nie skąpię ci chleba:
Tyle jej posiędziesz, ile ci jej trzeba.
ANITRA: Prorok jest przedobry.
PEER: Nie chcesz? Co to znaczy?
ANITRA: Ja... ja...
PEER: Mówże śmiało!
ANITRA: Wolałabym raczej —
PEER: No, dalej...
ANITRA: Niewiele idzie mi o duszę...
Wolałabym raczej...
PEER: Mów-że!
ANITRA: (wskazuje na jego turban)
Wyznać muszę,
Ten opal...
PEER: (oczarowany, podając jej klejnot)
Anitro, córo nieodrodna
Prapramatki Ewy! Przejmujesz mnie do dna!
Ciągniesz magnetycznie na swą słodką drogę...
Wszak jestem mężczyzną, wyprzeć się nie mogę —
Gdyż słusznie powiedział pewien zacny pan:

„Das ewig Weibliche zieht uns an!”
Noc księżycowa. — Gaj palmowy przed namiotem Anitry.
PEER GYNT z lutnią arabską w ręku, siedzi pod drzewem. — Włosy i broda przycięte, wygląda znacznie młodziej.

PEER: (mówi i śpiewa naprzemian)
Zabrałem klucz od rajskich wrót,
Morski mnie porwał prąd;
Północny wiatr mój okręt wiódł —
Gorzko niewieści płakał ród,
Kiedym opuszczał ląd;
Ku południowi statku pług
Ciął chwiejnie płoski fal...
Jam go podpalił, niby wróg,
Gdzie od pobrzeżnych, jasnych smug
Palm wieniec patrzy wdal.
I na pustynny-m okręt siadł,
Na czworonożny gmach!...
Spięty ostrogą ten mój gad,
Jak ptak skrzydlaty, pędzi w świat...
I ja dziś ptakiem, ach,
Anitro, soku palm! To mus
K’twej mnie słodkości pcha!
Ach, nawet ser angorskich kóz,
Czyż on mi taką rozkosz niósł,
Jak ty, Anitro ma!...

(przewiesza lutnię przez ramię i podchodzi bliżej)

Cicho — czy ma luba słucha?
Czy nadstawia pilnie ucha?
Czy spogląda z za firanki,
Bez spódniczki, bez katanki,
Łowiąc tok mej kołysanki?
Cyt! To jakaś nuta głucha —
Zali śpiew to mej kochanki?
Jakby nagle strzelił korek —
Ktoś nalewa coś do szklanki?
Nie! To nuci mój potworek!
Nuci?... Nie! On tylko chrapie,
Chrapie słodki mój amorek!
Lecz to dźwięk jest ponad dźwięki!
Śpij, Anitro! A ty, miękki
Mój słowiku, zgub swe jęki,
Bo jak znajdziesz się w mej łapie,
To ci wydrę ten jęzorek!
Nie przeszkadzaj! W inny borek
Leć!... Zbyteczne tu są gapie!
Ale, prawda! I on przecie
Jest śpiewakiem na tym świecie;
Obu się nam piosnka plecie!
A cóż jest ponad piosenki,
Nad pogodne, ciepłe noce?
Gdy się słowik rozświergoce,
Gdy zanucę ja tą dobą,
Obaj my jesteśmy sobą —
Ja, Peer Gynt, i słowik on!
A, że śpi ma luba, cicha,
Jest to dla mnie szczęścia ton
Najprzedniejszy: gdyż kielicha,
Choć jest pełny, a nie pusty,
Nie dotknąłem swemi usty...
Lecz i ona... Tam do licha!...
Tak, czy owak wszystko jedno!
Zawsze człowiek trafi w sedno!...
ANITRA: (z wnętrza namiotu) Służebnicę-ś wołał, panie?
PEER: Tak jest, prorok ciebie woła;
Rozwydrzyło się dokoła
Wściekłych kotów polowanie.
ANITRA: To nie wściekłych kotów wrzaski,
Coś gorszego, proszę łaski.
PEER: Cóż takiego?
ANITRA: Ach, nie mogę!
PEER: Mów-że!
ANITRA: Wstyd mnie zdjął, niebożę!
PEER: (zbliża się ku niej) Zali to jest owa siła,
Co mnie całkiem wypełniła,
Kiedym ci ten opal dawał?
ANITRA: (przerażona) Ty, coś ziemi jest klejnotem,
Chcesz się równać z wstrętnym kotem?
PEER: Moje dziecko, jeden kawał
Miłość kota, czy proroka!
ANITRA: Żartobliwych słów patoka
Z warg ci, panie, słodko płynie.
PEER: A ja powiem mej dziewczynie,
Że, jak cały ród niewieści,
Zna po wierzchu wielkich ludzi.
Prawda, chęć się we mnie budzi
Do rozmówek drwiącej treści,
Zwłaszcza, gdy się jest we dwoje...
Stanowisko, widzisz, moje
W maskę mi się stroić każe —
Obowiązki świata wraże
Nadają mi chłód powagi...
Te zabiegi, troski, blagi
Czynią dla mnie — mówię święcie —
To prorocze me zajęcie
Nazbyt ciężkiem... Ale wnet
Mija wszystko!... Tête à tête
Jestem Piotrem — jestem sobą!
Hej, tam prorok z swą chorobą,
A przy boku twym ja jestem!

(siada pod drzewem i ciągnie ją ku sobie)
Chodź, Anitro! Z palm szelestem

Będziem w marzeń bujać kole...
Będę-ć szeptał, a ty słodko
Śmiać się będziesz, ma pieszczotko,
Potem swe zamienim role:
Ty poszepcesz, a ja zasię
Śmiać się będę w owym czasie.
ANITRA: (kładzie mu się u stóp)
Słowa twoje dźwięczą gładko,
Choć rozumiem je zbyt rzadko,
Ale spytać ci się muszę —
Mów-że, panie wielki, mów:
Czy, słuchając twoich słów,
Złapię także jaką duszę?
PEER: Duszę, dziecko moje miłe,
Tę umysłu jasną siłę,
Zyskasz później, gdy zapłonie
Na różowej wschodu stronie
Złote pismo: „Nastał dzień!”
Wtedy poznasz czar jej tchnień,
Wtedy lekcji ci udzielę...
Ale teraz, w to wesele,
W tę cudowną nockę cichą,
Przy natchnieniu takiem wzniosłem,
Byłbym też ostatnim osłem,
Gdybym ci szkolarską, lichą
Wiedzę wbijał... A obwieszczę:
Dusza nie jest wszystkiem jeszcze,
Najgłówniejszą rzeczą serce!
ANITRA: W każdej twojej słów iskierce
Błyszczą światła opalowe!
Snuj-że dalej swoją mowę!...
PEER: Otóż rzeknę-ć, dziecko złote:
Rozum zmienia się w głupotę, Gdy zbyt dojrzał, zasię w złość
We tchórzostwo, gdy zbyt rość
Nie przestanie, a i prawdy
Moc przesadna będzie zawdy,
Wiesz, mądrością przeopaczną!
Niech mnie katy szarpać zaczną,
Niech pożegnam się ze zdrowiem,
Jeśli kłamię, gdy ci powiem,
Że niejeden wielki mąż,
Choć się duszą rządził wciąż,
Do rozumu doszedł wtedy,
Kiedy zaznał wielkość biedy!
Jednego-ć ja z takich durni
Znałem dobrze; jak najgórniej
Dzierżył głowę na tym świecie —
Istna perła, i on przecie
Dał się — kiep! — wprowadzić w błąd!
Widzisz tu naokół stąd
Tę pustynię? Te oazy?
Na najlichsze me rozkazy,
Gdy potrząsnę mym turbanem —
Stanie się to oceanem,
Ale byłbym głupiec, wół,
Gdybym stworzył nowy muł!
Wiesz ty, co to znaczy żyć?
ANITRA: Poucz-że mnie!
PEER: Znaczy: wdół
Z prądem czasu płynąć, wzdyć
Nie ugrzązłszy stopą w ił.
Tylko w pełni męskich sił
Można zawsze sobą być...
Stary jastrząb traci pióra,
Starej szkapie więdnie skóra,
Stara baba zęby gubi, Chodzić stary dziad nie lubi,
Ledwie się na krokwiach rusza —
Wszystkim schnie i czeźnie dusza!
Młodość, młodość ukochana!
Przez nią władzę mieć sułtana!
Gyntyjany czem są banki?
Nie! Dziewicze mieć kochanki,
Słuchać z niemi kołysanki
Palm zielonych! Pytasz, luba,
Jaka była w tem rachuba,
Żem śród innych właśnie ciebie
Wybrać raczył, że na glebie
Twego serca, skarbie miły,
Funduję dziś gmach mej siły,
Czy kalifat mej istoty?
Chcę być panem twej tęsknoty!
W państwie mojem jam jest pan,
A ty — jestem z tego znan —
Moją-ś li po wieków wiek!
Ponad wszelkich bogactw stek,
Ponad złoto i klejnoty
Droższym będę-ć ja, a jeśli
Serce twoje mnie wykreśli —
Koniec życia!... Notabene:
Twego życia!... Ty za cenę
Wszelką pójdziesz pod mą władzę!
Twoja wola — nie poradzę! —
Twoje „tak”, lub „nie” ode mnie
Już zawisło! Lśniące ciemnie
Twoich włosów, wszystkie wdzięki
Przewybranej mej panienki
Babilońskich gajów wzorem
Witać będę — nie z oporem —
Te sułtańskie uczty moje!
Stąd też zbytnio się nie boję
O znak pustki na twem czole...
Nie! Przeciwnie! Nawet wolę:
Bo to, widzisz, ludzka dusza
O swem „ja” wciąż myśleć zmusza...
Słuchaj! Właśnie myślę o tem:
Nóżki ci ozłocę złotem —
Nie żadne to przecież zło! —
Bransoletę dam, a wreszcie
Jako duszę dam niewieście
Swojej siebie — ot i co!
Zaś poza tem — status quo!

(Anitra chrapie)

Jakto? Chrapie? Nie słuchała
Moich wyznań? Na nic cała
Ma wymowa? — Nic! Tu właśnie
Słowa moje, jako pieśnie,
Pogrążyły pannę we śnie...

(wstaje i rzuca jej klejnoty na łono)

Masz naszyjnik... Przenajsłodsze
Śpij mi, dziewczę, śnij o Piotrze!
Patrzaj, jak twój cesarz płonie
W diademie! Tyś mu skronie
Ozdobiła w śnie! Dziś on,
Peer Gynt, swem „ja” zyskał tron.

Droga, którą przechodzą karawany.
W głębi oaza.
PEER GYNT na białym koniu galopuje poprzez pustynię, trzymając przed sobą ANITRĘ.

ANITRA: Puść mnie, bo ukąszę!
PEER: Nie boję się ząbka!
ANITRA: Czego chcesz?
PEER: W jastrzębia chcę się i gołąbka
Bawić! Uprowadzić! Pofiglować trochę!
ANITRA:
Wstydź się! Stary prorok, a serce tak płoche!
PEER: Prorok nie jest stary, ty gąsko! Czyż stary
Może jeszcze człowiek czuć w sobie te żary?
ANITRA: Puść mnie! Puść do domu!
PEER: Masz tobie! Niewieścia
Kokieterja! Juści! Do domu, do teścia!
My, jak owe ptaki, raz frunąwszy z klatki,
Nie możem już liczyć na ojce, ni matki.
Zresztą w jednem miejscu kisnąć nie wypada;
Człowiek na szacunku traci u sąsiada,
Zwłaszcza, gdy w postaci proroka przychodzi,
Lub czegoś takiego. Przejść nad tem się godzi,
Jak ulotne słowo... Zresztą, już się czyni
Jakaś rzecz niezwykła. Synowie pustyni
Coś się niepokoją — jakby ich zawiodły
Te ich coraz rzadsze kadzidła i modły.
ANITRA: Lecz tyś jest prorokiem?
PEER: Masz swego cesarza
We mnie...

(chce ją pocałować)

Jak się droczy, jak się przekomarza!
ANITRA: Daruj mi ten pierścień z palca!
PEER: Weź-że, proszę,
Te wszystkie świecidła!
ANITRA: Jakież mi rozkosze
Sprawiają wyrazów twych najsłodsze tony!
PEER:
Człowiek, tak kochany, jest błogosławiony!
Zejdę i na piechty przez piaszczyste błonia,
Jako twój niewolnik, poprowadzę konia...

(podaje jej rajtpajczę i zsiada z konia)
Różo moja słodka, kwiecie me wspaniale,

Grząźć będę w tym piasku na twoją li chwałę,
Dopóki mnie słonko porazić nie zechce!
Za młody, Anitro, tak! Młodość mnie łechce!
Tylko się zbyt ostrą nie kieruj krytyką,
Że ja się zbyt pustym oddaję wybrykom.
Młodość do wszelakich krotochwil jest zdolna;
Gdybyś mi bystrzejszą była, różo polna,
Wysnułabyś wniosek: korzysta z swobody,
Płata różne figle, ergo — człek to młody!
ANITRA:
Tak, tak! Jesteś młody! Masz jeszcze pierścionki?
PEER:
Masz! Zabierz! Jak kozioł, wykręcam swe członki!
Czy jest tu winograd? Skronie swe ozdobię!
Dalibóg, ja młody! Potańcuję sobie!

(tańczy i śpiewa)

Kogut-ci jestem szczęśliwy!
Daj-że mi, kurko, dzióba!
Hopsa! Jak tańczę, patrz, luba!
Kogut-ci jestem szczęśliwy!

ANITRA: Pociesz się, proroku! Niech prorok nie hasa,
Jeno da mi torbę, ciążącą u pasa!
PEER: Ach, co za troskliwość! Bierz kiesę, pieszczoto!
Dla serc zakochanych blichtrem li jest złoto!

(tańczy znowu i śpiewa)

Młody Peer Gynt oszalał dziś!
Nie wie, na której ma już nodze stać!
Psia mać! — mówi Pietrek — psia mać!
Młody Peer Gynt oszalał dziś!

ANITRA:
Przecudownie tańczy ten nasz prorok rzadki!
PEER:
Do djabła z prorokiem! Zamieńmy swe szatki!
Rozbierz się...
ANITRA: Twój kaftan będzie mi za długi,
Pas twój za obszerny dla mnie, twojej sługi,
Pończochy za ciasne!
PEER: Eh, bierz!
(klęka) A przeto
Ból mi zadaj straszny, ty słodka kobieto!
Dla serc kochających boleść jest rozkoszą!
Gdy do mego zamku zajedziem...
ANITRA: Do raju?
Daleko tam jeszcze stąd do tego kraju?
PEER: Drogi chyba jakie tysiąc mil wynoszą.
ANITRA: Trochę za daleko!
PEER: Dodać ci też muszę,
Że właśnie wspomnianą otrzymasz tam duszę!
ANITRA:
Dzięki! To drobnostka!... Jeno, mój sokole,
Prosiłeś mnie pono o jakoweś bole!
PEER: (wstaje)
Tak! O ból gwałtowny, lecz krótki... na oku
Miej dwa, albo trzy dni!...
ANITRA: Słucham cię, proroku!
Bądź zdrów!...

(uderza go silnie rajtpajczą przez palce i galopem ucieka w pustynię)

PEER: (przez chwilę stoi nieruchomy, jak rażony piorunem)

A niech diabli...!
To samo miejsce w godzinę później.
Peer Gynt powoli, w zamyśleniu, ściąga z siebie jedną po drugiej suknie tureckie, wkońcu wyciąga z kieszeni od surduta czapeczkę podróżną, nakłada ją na głowę i stoi w swem zwykłem ubraniu europejskiem.

PEER: (odrzucając precz od siebie turban)
Tam ot leży Turek, a tutaj ja stoję...
Całe to pogaństwo nie na gusty moje!
Szczęście, żem li w sukniach miał je — iż tak powiem —
Że mi w krew nie weszło, nie szarpnęło zdrowiem...
Bo czegom ja pragnął, zapytuję siebie? —
Najlepiej jest służyć chrześcijańskiej sprawie,
Nie stroić się w piórka błyskotliwe, pawie,
Praw i moralności w każdej się potrzebie
Trzymać, jak przystało na zacnego człeka,
Być sobą i potem, gdy śmierć, dziś daleka,
Zjawi się, uzyskać wieńce na pogrzebie...

(postępuje kilka kroków)

Hultajka!... Wisiało snać na jednym włosie,
Żeby w moim mózgu coś nie popsuło się!
Podjadkiem zostanę, jeżeli odgadnę,
Co mnie zawikłało w te sieci tak zdradne.
Dobrze, że już koniec... Jeden kroczek dalej,
A wszyscyby słusznie śmiesznym mnie nazwali.
Zbłądziłem, lecz błąd mój, graniczący z bzikiem,
Był li stanowiska mojego wynikiem,
A nie płynął z wnętrza mej osoby... — Juści,
Jeżeli się człowiek na proroctwa puści,
Pozbawiony wszelkiej realnej przyprawy,
Zamienia się w kuchtę zbyt niesmacznej strawy!
Podły jest, dalibóg, twój urząd, proroku!
Rzucasz się na ziemi, jakby na obłoku,
A zaś, po prorocku mówiąc, skoro człowiek
Przestanie pleść bzdury — nikt na niego powiek
Nie wzniesie z szacunkiem — to się na nim skrupi,
Z tego właśnie względu, żem tej gęsi głupiej
Składał dzisiaj hołdy, winy niema we mnie
Zbyt wielkiej, a jednak...

(wybucha śmiechem)

Głupio, tak nikczemnie
Głupio! Patrz, dokąd sny te cię zawiozły!
Ha! Chcieć czas powstrzymać błazeńskiemi kozły,
Płynąć przeciw fali, kręcić się, jak fryga,
I zejść na koguta... tak — serce się wzdryga! —
Tak oskubanego! To mi los proroka,
Tak oszukanego!... Fe! Ta mnie zawłoka
Oskubała godnie!... Ale to się zmieni:
Mam coś w Ameryce, cośniecoś w kieszeni —
Nie wszystko wiatr porwał... Zresztą, gdy się zważy,
Rzecz to całkiem dobra być tak bez bagaży,
Bez kufra, bez konia — człowiek nie bez racji
Jest, jak to się mówi, panem sytuacji...
Teraz gdzie? Co wybrać? Prawda, po wyborze
Człeka rozumnego każdy poznać może...
Zamknięty na zawsze rozdział mój kupiecki,
A i moja miłość jest, jak kawał kiecki
Całkiem przenoszonej; naśladować raka,
Cofać się ja nie chcę, cofać się nie mogę:
Wszak tam i zpowrotem jedną mamy drogę,
Tędy też wychodzisz — jest sentencja taka —
Któredy wchodziłeś... Gdybyż to do głowy
Zawitał mi teraz jaki pomysł nowy,
Plan wielki, z którego można mieć i zyski!
A może swój żywot spisać od kołyski,
Tak dla pouczenia, dla cnego przykładu,
W którymby nie było fałszu ani śladu?
Albo stać się mędrcem, który światła szuka
W zagasłej przeszłości? — Piękna to nauka!
Zdawna-m ja się lubił wczytywać w kroniki
I, by wiedzą gardzić, nie jestem tak dziki!
A więc tor ludzkości idźmy mierzyć! Dalej!
Jak piórko popłynę po dziejowej fali,
Wszystko to przeżyję raz jeszcze, jak we śnie;
Będę patrzał na to, o czem mówią pieśnie,
Na walki za wszystko, co się dobrem zowie
I wielkiem — czcigodni są bohaterowie!...
Tak! Patrzeć znów będę — lecz w bezpiecznej schroni,
Jako widz jedynie — jak ginęli oni,
Święci męczennicy, jak państwa wstawały,
Jak potem kończyły w gruzach swojej chwały;
Jak z drobnych zaczątków ogromne się rodzą
Epoki, zobaczę pod nauki wodzą —
Mówiąc jednem słowem: zbierać chcę śmietanę
Historji powszechnej; kupię drukowane
Tomisko Beckera i chronologicznie
Przejdę wszystkie ziemie... czysto, pięknie, ślicznie.
Choć, prawda, historja nie jest forsą moją,
A jej mechaniki zmysły się me boją,
Lecz niech tam! Punkt wyjścia im ryzykowniejszy,
Tem skarb znaleziony bywa rzadszy... Wzniosła
Myśl to, swą istotę zmienić w wiedzy posła
I nie drżeć przed niczem!... Nic mi nie umniejszy
Mojego zapału! Tak, pozrywać pęta,
Dzięki którym człowiek ojczyznę pamięta,
Wyzbyć się przyjaciół, rodzinnej chałupy,
Wszystkie swe bogactwa pozbierać do kupy
I potem w powietrze wysadzić! Miłości
Powiedzieć „dobranoc” bez żalu i złości,
Aby tylko prawdy odgadnąć misterjum —

(ociera łzę z oka)
To jest prawdziwego badacza kryterjum...

Szczęśliwszym się dzisiaj ponad wszystkich mienię,
Bo dzisiaj dopiero znam swe przeznaczenie,
Tylko się utrzymać na tej ciężkiej drodze!
Czuję, że inaczej po świecie już chodzę,
Że znów Piotra Gynta odnalazłem w sobie,
Żem jest — cesarz życia!... W tej szczęśliwej dobie
Będę robił facit, dni, które pomarły,
Gdyż dzisiejsze czasy nie warte szeląga;
Człowiek się dzisiejszy do pracy zaciąga
Jedynie dla zysku — tak, z chromemi karły
Ma się do czynienia! Świat spodlał, niestety!

(wzrusza ramionami)

A już przeokropny rodzaj te kobiety!

Letni dzień. Daleko na północy. Chata w lesie.
Drzwi otwarte z wielkim drewnianym skoblem. Rogi jele­nie nad drzwiami. Koło domu stado kóz. KOBIETA w średnich latach, jasna i piękna, siedzi i przędzie w blasku słonecznym.

KOBIETA: (patrzy wdół na drogę i śpiewa)
Być może przejdzie zima, wiosenne wrócą dni.
I lato się pojawi, rok świeży ujrzym znów,
I ty się tu ukażesz — wierz w prawdę moich słów:
Ja czekać będę ciebie tak, jak przyrzekłam ci.

(wabi kozy, przędzie i śpiewa dalej)

Niech Bóg ci doda siły wśród wszystkich twoich dróg,
A skoro staniesz przed Nim, błogosław ciebie Bóg!
Ja czekać cię tu będę, aż wrócisz, druhu mój,

Lub w górze się spotkamy, gdzie się zakończy znój!
W Egipcie.
Świt. Słup Memnona w piasku. PEER GYNT nadchodzi, rozglądając się przez chwilę.

PEER:
Tu, stąd mógłbym snuć już mych wędrówek plany.
Egipcjaninem jestem dla odmiany;
Egipcjaninem — ale na podstawie
„Ja” Peer-Gyntowskiego... Potem się wyprawię
Chyba do Asyrji... Do początków świata
Sięgać, to za trudy zbyt licha zapłata!
Biblijnych historyj dotknę tylko zlekka,
Widoczne są w dziejach dla każdego człeka,
Zaś do szwów docierać, do pierwszyzn roboty.
Nato sił ja nie mam, ani też ochoty.

(siada na kamieniu)

Teraz tutaj siadam, czekam najcierpliwiej,
Aż mnie ranną pieśnią słup ten uszczęśliwi.
Na tę piramidę, spożywszy śniadanie,
Wdrapię się i wnętrze, jeśli czasu stanie,
Zwiedzę też, a potem wkrąg Czerwone Morze
Obejdę, gdzie chyba — daj to, Panie Boże —
Grób Putyfarowej odkryć mi się uda...
Potem w Azjatę zmienię się. Wprzód cuda
Ujrzę babilońskie, wiszące ogrody.
Owe osławione, chcę rzec: owe płody,
Owe najgłówniejsze owoce kultury.
W te tropy się udam pod trojańskie mury,
Stamtąd bezpośrednie mam już połączenie
Z miastem, gdzie przemądrej służono Atenie.
To ja szczegółowo zbadam i objadę
Wąwóz, który, świętą ratując Helladę,
Zakrył Leonidas. Trochę się też rzucę
I na filozofję — chwała tej nauce!
Zwiedzę i opiszę dom, gdzieś, Sokratesie,
Poniósł śmierć... Do djabła, a gdzież mnie to niesie
Skrzydło wyobraźni! Wszak tam zamęt wojny!
Bądź zdrów, hellenizmie! O ciebiem spokojny!

(spogląda na zegarek)

Jakże długo czekać, nim słońce się ruszy!
Czasu nie mam dużo! Na czem to się moje
Urwały wędrówki? Dotarłem — pod Troję...

(wstaje i nasłuchuje)

Cóżto? Jakieś dźwięki w tej pustynnej głuszy?

(wschód słońca)

SŁUP MEMNONA: (śpiewa)
Z półbogów popiołów lecą w strop błyszczący
Ptacy śpiewający!
Zeus je wszechwiedzący
Na bój stworzył wrzący!
Sowa mądrości
Gdzie ptaków gości?
Zgiń, lub zgadnij w sposób gładki
Treść zagadki!
PEER: Dalibóg! Jeżeli w mózgu mi nie bzyka,
Posąg ten zadźwięczał!... Przeszłości muzyka!
Słyszałem wyraźnie, głaz ten śpiewał wszytek...
Muszę to zapisać na wiedzy pożytek...

(zapisuje w notatniku)

„Słup śpiewał...” Słyszałem dźwięki, tylko treści
Domacać się trudno... W tem wszystkiem się mieści
Widmo, zwykła złuda... Nic więcej poza tem,
Z czembym się podzielić mógł z uczonym światem.

(idzie dalej)
W pobliżu wsi Gize.
Wielki Sfinks, wykuty w skale. — W dali wieże i minarety Kairu. PEER GYNT nadchodzi, przygląda się uważnie Sfinksowi to przez lornetę, to przez dłoń zwiniętą.

PEER: Kiedyż się spotkałem i śród jakich stron
Z stworzeniem podobnem? Z dziwadły takiemi?
Czy to na południu zjawił mi się on,
Ten człowiek-nieczłowiek, czy w północnej ziemi?
A jakże! Ten Memnon — wpadło mi w sam czas —
Staruszka mi z Dowru przypomniał widomie,
Co, zimny, jak kamień, spokojny, jak głaz,
Bez ruchu siadywał na kamiennym złomie.
Ale ten dziwoląg, dwutułowy płód,
Pół lwa, pół kobiety — czym go widział w baśni,
Czy też gdzieś naprawdę ujrzałem go wprzód?
W baśni?... Nie!... Już w oczach jest mi coraz jaśniej:
Wszakże to ci Krzywy, któregom po żebrze
Pomacał i utłukł — znaczy: śniłem w febrze!

(podchodzi bliżej)

Tak, te same oczy! Tak, te same usta!
A tylko chytrzejsza twarz, nie taka pusta.
Zresztą ten sam obraz, całkiem jakby żywy!
A zatem podobnyś do lwa, ty, mój Krzywy,
Gdy na ciebie ztyłu popatrzeć i we dnie!
Zgadujesz zagadki?

(woła na Sfinksa)

Zwierzę niepoślednie,
Krzywy, kim ty jesteś? Powiedz mi co tchu,
Jak ostatnim razem.
GŁOS Z POZA SFINKSA:
Ach! Sphinx, wer bist du?
PEER: Dziwne, po niemiecku echo odpowiada.
GŁOS: Wer bist du?
PEER: Dalibóg, wymowa nielada!
Odkrycie cudowne! Szczęśliwa godzina!

(pisze w notatniku)

„Echo po niemiecku... Dialekt z Berlina”.

(BEGRIFFENFELD wychodzi z poza Sfinksa)

BEGRIFFENFELD: Człowiek!
PEER: A! Fałszywą rzecz podałbym światu!

(notuje)

„Później do innegom doszedł rezultatu”.
BEGRIFFENFELD: (z niespokojnemi ruchami)
Przepraszam, mój panie — eine Lebensfrage:
Skąd się pan tu wziąłeś... pytać mam odwagę.
PEER:
Przyszedłem z wizytą... Dwaj my przyjaciele.
BEGRIFFENFELD: Pan z Sfinksem?
PEER: (potakuje) A jakże, znamy się lat wiele!
BEGRIFFENFELD:
Pysznie!... I po takiej nocy?... Panie luby,
Krew mi mózg rozsadzi, ratuj mnie od zguby!
Znasz go? A więc gadaj, kim on jest? Mów, panie!
PEER: Jest — sobą!
BEGRIFFENFELD: (podskakując)
Ha! Oto mam już rozwiązanie
Zagadki żywota! Pan wiesz na pewniaka,
Że jest sobą?...
PEER: Owszem; a przynajmniej taka
Bywa zawsze jego odpowiedź!
BEGRIFFENFELD: Jest sobą!
Ot, przewrót mi wielki zjawia się tą dobą!

(zdejmuje kapelusz)

Twe nazwisko, panie?
PEER: Ja Peer Gynt się zowię,
Do usług!
BEGRIFFENFELD:
Ach! Cóż to kryje się w tem słowie?
Peer Gynt — alegorja! Tajń w tem jakaś siedzi,
Coś, co miało przyjść tu według zapowiedzi,
Coś, na co świat czekał, rozwiązanie starej
Zagadki...
PEER: Pan czekał? Nie, to nie do wiary!
BEGRIFFENFELD:
Peer Gynt! Co za głębia! O tak, głębią studni
Jest każdy tu wyraz!... A czem pan się trudni?
PEER: (skromnie)
Starałem się zawsze — jestem, panie, szczery, —
Być sobą... A zresztą — tu moje papiery.
BEGRIFFENFELD:
I znowu zagadka! Czuję treść jej ciemną...

(chwyta go za rękę)

Znalazłem cesarza! Do Kairu ze mną!
Cesarza tłumaczy zagadek!
PEER: Cesarza!
BEGRIFFENFELD: Ze mną!
PEER: Czyż się na mnie on poznał?!
BEGRIFFENFELD: (ciągnie go za sobą) Uważa
Dobrodziej: pan jesteś cesarzem tłumaczy
Zagadek, wiedzących, co „być sobą” znaczy.

Kairo. Wielki dziedziniec,
otoczony wysokiemi murami i budynkami. Zakratowane okna. Klatki żelazne. W dziedzińcu
TRZECH DOZORCÓW — CZWARTY nadchodzi.

NADCHODZĄCY:
Schafmann, czy widziałeś pana dyrektora?
DOZORCA:
Widziałem, wyjechał... Wczesna była pora.
PIERWSZY:
A może wypadek, gdyż wiadomość mamy,
Że dziś w nocy...
INNY: Cicho, ktoś wchodzi do bramy.

(BEGRIFFENFELD wpuszcza PEER GYNTA, zamyka za sobą bramę i klucz chowa do kieszeni)

PEER: (do siebie)
Doprawdy, to człowiek wielkiego talentu,
Prawie go nie można słuchać bez zamętu.

(rozgląda się naokoło)

Więc tu klub uczonych?
BEGRIFFENFELD: Cała ich gromada.
Coś z siedemdziesięciu mądralów się składa...
A może i setka będzie naostatek...

(woła na dozorców)

Michel, Schlingelberg, Schafmann, Fuchs, do klatek!
Dalej! Czem prędzej!
DOZORCY: My?
BEGRIFFENFELD:
A któżby inny? Toć ziemia się kręci.
Więc i nam się trzeba kręcić bez pamięci!

(zmusza ich, ażeby wchodzili do klatek)

Wielki Peer jest tutaj! Nie mam już nic z wami...
Nie powiem nic więcej... dośpiewajcie sami!

(zamyka klatkę i klucz rzuca do studni)

PEER:
Lecz — panie doktorze, czy też dyrektorze — ?
BEGRIFFENFELD:
Byłem tym i tamtym, dziś już nie... Czy może,
Czy umie pan milczeć, Herr Peer? Chciałbym bowiem...
PEER: (z rosnącym niepokojem)
A cóż to ma znaczyć?
BEGRIFFENFELD: Zaraz ci odpowiem:
Czy pan masz odwagę?
PEER: Tak mi się wydaje.
BEGRIFFENFELD: (ciągnie go do kąta i szeptem)
Rozum absolutny opuścił te kraje —
Zmarł wczoraj wieczorem punctum o godzinie
Jedenastej.
PEER: Boże, ratuj mnie! Peer ginie!
BEGRIFFENFELD:
I mnie bardzo przykro, podwójnie niemiło;
Dotąd to dokoła, wiesz pan, uchodziło
Za dom warjatów.
PEER: Dom warjatów?!... Chryste!
BEGRIFFENFELD: Od dziś już przestało!
PEER: (blady, pocichu) Sprawy to przejrzyste...
Warjat tutaj stoi i nikt o tem nie wie!

(stara się wymknąć)

BEGRIFFENFELD: (idzie za nim)
Pan wiesz, jakie ziarno chowa się w tej plewie?
Jeśli mówię „umarł”, mam li to na myśli,
Że wyszedł z swej skóry tak, jak inni wyszli —
Naprzykład lis z bajki mojego landsmana,
Mówię — Münchhausena.
PEER: A, przepraszam pana...
BEGRIFFENFELD: (trzyma go silnie)
To nie lis, to węgorz — kół potężny w ślepie,
I patrz, jak pod ścianą wije się i trzepie...
PEER: Zimno mi się robi...
BEGRIFFENFELD: Potem cięcie w szyję
I — hopsa! — ze skóry!
PEER: Warjat! Jako żyję!
Bez zmysłów, bez mózgu! Plecie nie do rzeczy!
BEGRIFFENFELD:
A więc sprawa jasna i nikt nie zaprzeczy,
że takie wyrwanie się ze swej istoty
Sprowadzi na morzu i lądzie przewroty,
Gdyż osobowości, o których mówiono
Do ostatniej chwili: „Waryjat i basta”,
Zmieniły się wczoraj, punctum jedenasta,
W całkiem już normalnych, zdrowych ludzi grono,
Normalnych w pojęciu nowego rozsądku.
Z tego zaś samego wynika znów wątku,
Że ci, co za zdrowych dawniej uchodzili,
Stali się warjatami od tej samej chwili.
PEER: Wspomniałeś godzinę, czas mój już upływa...
BEGRIFFENFELD:
Pański czas? A, prawda, i mnie on przyzywa —

(otwiera drzwi i woła)

Wychodźcie! Wasz okres nadszedł. Zmarł rozsądek!
Peer Gynt niech nam żyje i jego porządek!
PEER: Ależ, panie drogi! —

(zjawiają się wszyscy warjaci, jeden po drugim i stają na dziedzińcu)

BEGRIFFENFELD: Dzieńdobry! Wolności
Zaświtał wam ranek! Między wami gości
Wasz cesarz!
PEER: Kto? Cesarz?
BEGRIFFENFELD: Cesarz od tej pory!
PEER: Niechże pan da spokój! Zbyt wielkie honory
BEGRIFFENFELD:
To fałszywa skromność — Trzeba siebie cenić
W tak wielkiej godzinie!
PEER: Jeżeli odmienić
Nie można, daj czasu do namysłu — krztynę —
Nie, nie! Jam niezdatny... Natom ja za mały...
BEGRIFFENFELD:
Jakto? Człowiek, z którym Sfinksy rozmawiały?
Człowiek, co jest — sobą?
PEER: W tem właśnie przyczynę
Masz pan! Jestem sobą, owszem, w każdej doli;
Ale tu, zda mi się, człowiek poniewoli
Musi, że tak powiem, wyleźć z swojej skóry.
BEGRIFFENFELD:
Jakto „wyleźć ze skóry”? Niema człeka, który
Nie byłby tu u nas sobą bez zastrzeżeń!
Każdy wierzy w siebie, nie ma innych wierzeń!
Tu każdy w oksefcie swego „ja” zamknięty,
W swego „ja” tu każdy nurza się fermenty,
Swem „ja” tutaj każdy szpuntuje swą beczkę,
Swojem „ja” nazywa każdą jej klepeczkę,
Nikt tutaj bliźniego nie czuje boleści,
Nikt nie wie, co w mózgu drugiego się mieści.
Jesteśmy tu sobą na każdziutkim kroku,
Sobą od rozpędu do samego skoku,
Więc jeżeli dzisiaj trzeba nam cesarza,
Toś pan najgodniejszy, każdy to uważa.
PEER: A niechże mnie djabli!
BEGRIFFENFELD: Odwagi! Toć przecie
Każdy, mówią, trudny początek na świecie.
„Być sobą”. Dam przykład pierwszy lepszy z brzega —

(do postaci ponurej)

Dzień dobry ci, Huhu! Wciąż ci coś dolega?
HUHU: Jak się zmienić, gdy mój lud
Znosi wieczny ból i trud?

(do Peer Gynta)

Ty tu obcy... A czy może
Chcesz posłuchać?
PEER: Broń mnie, Boże!
HURU: A więc słuchaj: tam, na wschodzie,
W wielkim morskich fal obwodzie,
Pogrążone w piasek szary,
Leżą moje Malebary.
Holendrowie, Portugale
Kulturę w te niosą dale.
Poza nimi oną ziemię
Malebarskie dzierży plemię,
W gwar cudackiej mieszaninie
Rozkazując swej krainie.
Lecz za bardzo dawnych czasów
Przemieszkiwał śród jej lasów
Orangutang i — rzecz znana —
Sam wziął tutaj władzę pana.
Nieodrodny syn natury,
Wył i ryczał zwierz ten bury,
A nikt mu w tem nie przeszkadzał,
W władającej tej potędze!
Wtem na naszą przyszły nędzę
Hordy obce, złe, surowe,
By nam wydrzeć prapramowę.
I na małpę piorun spadł:
Noc czterystu długich lat!
A, wiadomo, taka noc
Narodową niszczy moc!
I z tej leśnej głuszy znikł
Nasz praprawnuk, nasz praryk
Kto wyrazić myśl swą chciał,
Do słów musiał lecieć w cwał!
Na ciemięskie wstyd kagańce,
Na przybłędów z Portugalji,
Którzy do nas zawitali,
Na Holendrów, na mieszańce
Malebarskie, którzy wraz
Skarcili nasz ryk i nas!
Ja sam jeden pozostałem,
Bronię go swem sercem całem
Walczę w sposób nieugięty
Za praryk nasz arcyświęty!
W trupa wlać chcę nowe życie,
Pragnę, by ojczyste wycie
Rozbrzmiewało najpocześniej
W narodowej naszej pieśni!
Lecz błagania, prośby na nic,
Na nic ten mój trud bez granic!
Słyszysz skargę mą sierocą,
Jeśli możesz, przyjdź z pomocą!
PEER: (cicho) „Kiedy wleziesz między wrony,
Musisz krakać, jak i one” —
Dawne głosi nam przysłowie;

(głośno)

Druhu, język ci mój powie,
Że są puszcze i w Maroku,
Gdzie na każdym ci się kroku
Stado małp napotkać zdarzy,
Które żyją bez pieśniarzy;
Tak, prarykiem Malebarów
Rozbrzmiewa tam każdy parów...
Cóż ty na to, druhu stary,
Gdybyś przeniósł tam swe lary
I penaty...?
HUHU: Dzięki, panie!
Jako pragniesz, tak się stanie!

(z wielkim gestem)

Wschód odpycha swoje wieszcze,
Zachód ma swe małpy jeszcze!

(idzie dalej)

BEGRIFFENFELD:
A co? Nie był sobą? W każdym swoim czynie
Przepełnion jest sobą jedynie.
Siebie li on daje we wszystkiej potrzebie,
Przez to będąc sobą, że odszedł od siebie.
Teraz ci innego przyprowadzę z tłumu,
Który również wcześniej przyszedł do rozumu.

(do Fellaha z mumją na plecach)

Cóż, wasza wysokość — cóż, królu Apisie?
FELLAH: (dziko do Peer Gynta)
Ja jestem król Apis?
PEER: (chowa się za doktora)
Ano... tak... zda mi się,
Że się na tem nie znam, lecz, sądząc po tonie,
Myślę, żeś naprawdę na królewskim tronie.
FELLAH: Teraz i ty kłamiesz!
BEGRIFFENFELD: Racz nam coś łaskawie
Powiedzieć o sobie...
FELLAH: (zwraca się do Peer Gynta)
Zaraz się z tem sprawię:
Wiesz, kto mi tam wisi na plecach?
Król wielki, Apis zwan!
Dziś zwie się tylko mumją,
Ponadto już umarł ten pan!
On piramidy studjował
I Sfinksa on wzniósł u ich stóp,
A przytem, jak mówi nasz doktór,
Z Turkami wciąż brał się za czub.
Więc nie dziw, że Egipt ten cały
Swoje w nim bóstwo czuł:
W świątyniach jego był czczony,
Jako najświętszy wół.
Otóż ja jestem król Apis,
Rzecz jasna, jak słońce! Ty sam
Zrozumiesz, a jeśli nie pojmiesz,
Zaraz dowody ci dam.
Albowiem raz podczas łowów
Zsiadł z konia ten Apis, ten król,
I udał się, widzisz, na stronę
Śród mego praszczura pól...
I swojem mnie ziarnem żywił
Ten łan, który użyźniał bóg.
A jeśli chcesz dalszych dowodów,
Mów: niewidzialny mam róg.
Lecz nikt tu mej sławy nie głosi,
Cóż to za straszny jest ład!
Apisem ja jestem z rodu,
Fellahem nazywa mnie świat!
Masz dla mnie jakową radę.
Więc daj mi ją zaraz! — O mów:
Co czynić, by wielkim Apisem
Wraz stać się od stóp do głów?
PEER: Wznoś, wasza wysokość, olbrzymy
Piramid z Sfinksami u stóp,
A przytem, jak mówi pan doktór,
Bierz się z Turczynem za czub!
FELLAH: Ba! Łatwo ci to powiedzieć!
Ja Fellah! Ja głodna wesz!
Zaledwie szczury i myszy
Odpędzę od biednych mych leż!
Wymyśl, człowieku, rzecz inną,
Bym wielki i sławny był,
Ażebym dorównał królowi,
Którego dzierży mój tył!
PEER: A możeby wasza wysokość
Raczył tak sobie — na hak,
I w naturalnych granicach
Trumny wypoczął?... Czy tak?
FELLAH: I owszem! Więc życie na stryczek!
Niech szubienica ma nas!
Różnica nie będzie zbyt wielka,
Niedługo, a zetrze ją czas!

(odchodzi i czyni przygotowania, aby się powiesić)

BEGRIFFENFELD:
I to osobowość, Herr Peer! Człek z metodą...
PEER: No, tak — ale dokąd drogi te zawiodą?
Wiesza się naprawdę!... Ratunku, o Boże!
Mdleję!...
BEGRIFFENFELD:
Czas przejściowy długo trwać nie może!
PEER:
Przejściowy?... Do czego? Wybacz pan, mam dreszcze...
BEGRIFFENFELD: (trzyma go silnie)
Czyś pan zwarjował?
PEER: Co? Ja? O, nie jeszcze!

(alarm; przez tłum przeciska się Hussein)

HUSSEIN: Zameldowano mi, że tu cesarz bawi...
Pan może? (do Peer Gynta)
PEER: (zrozpaczony) Ja — juści!
HUSSEIN: Racz mnie najłaskawiej —
Tu moje papiery — objaśnić w tym względzie,
Czy jaka odpowiedź z ust cesarskich będzie?
PEER: (wyrywając sobie włosy)
A! Dobrze ci! Dobrze, ty, wielki cesarzu!
HUSSEIN:
Może mnie umaczać zechcesz w kałamarzu?...

(zdaleka — z ukłonem)

Panie! Jestem pióro!
PEER: (kłania się jeszcze głębiej)
Bardzo mi przyjemnie!
A waćpan cesarski masz pergamin we mnie.
HUSSEIN:
Mój los wszystkim znany: jestem pióro, panie,
A nikt piasecznicą zwać mnie nie przestanie.
PEER: Mój los: jestem papier, lecz na tym papierze
Nikt się, panie Pióro, do pisma nie bierze!
HUSSEIN: Mnie nikt nie rozumie, biorą mnie do ręki,
Wysypują piasek! Dzięki za to, dzięki!
PEER: Ja dla pięknej dziewki byłem książką... Zdrowie,
Albo szał li błędem drukarskim się zowie.
HUSSEIN: Pomyśl-że pan sobie: męki to ostatnie
Być piórem, którego nikt nożem nie zatnie!
PEER: (podskakując)
Pomyśl pan: dla capa co za los ponury
Ziemi się nie dotknąć, przeskoczywszy góry.
HUSSEIN:
Noża!... Pióro tępe!... Skutek to najprostszy:
Świat przepadł, gdy nikt mnie dzisiaj nie zaostrzy!
PEER: Byłoby go szkoda: dzieło samorodne —
Bóg stworzył je i uznał za pochwały godne.
BEGRIFFENFELD: Masz nożyk!...
HUSSEIN: (chwyta scyzoryk)
Ach, jakżeż łaknę atramentu!
Rozkosz tak się zaciąć!...

(przecina sobie szyję)

BEGRIFFENFELD: (usuwa się na bok)
Zbryzgasz mnie doszczętu!
PEER: (z rosnącym przestrachem) Trzymać go!
HUSSEIN: Trzymajcie!... Trzymajcie nareszcie
To pióro!... Trzymajcie! Papieru przynieście!

(pada)

Pióro-m ja stępione!... Napiszcie na grobie:
„Żyło i umarło, pisząc w każdej dobie!”
PEER: (zatacza się)
Co czynić?... Czem jestem?... Ty, Wielki, obrony!
Czem chcesz, tem jestem!... Turek, podjadek, stracony
Grzesznik... Tylko ratuj!... To mnie już dobiło!

(krzyczy)

Nie wiem, jak się nazwać, jak Ci będzie miło...
Ocal mnie! Warjatów ocal mnie Patronie!

(mdleje)

BEGRIFFENFELD: (z słomianym wieńcem w ręku, wskakuje mu na grzbiet)
Legł w prochu!... Swojego zbył się ja!... W koronie
Niech błyszczy cesarskiej!...

(wciska mu słomiankę na głowę i woła)

Dzierż nam świata ster,
Cesarzu sobkostwa! Wszelki człek
Niech woła: Żyj nam długi wiek!
SCHAFFMANN: (w klatce)
Es lebe hoch der grosse Peer!







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henryk Ibsen i tłumacza: Jan Kasprowicz.