Pięć minut do północy/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pięć minut do północy |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Concordia Sp. Akc. |
Ilustrator | Tadeusz Lipski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Porty i miasta nad „Zatoką Przyjaźni“ stały samotne. Na murach siadywały tylko rybitwy lub wrony, a wśród wałów śmigały jaszczurki i skakały żaby.
Gromadka przyjaciół nie przychodziła tu przez kilka dni, wzburzona zajściem.
Manon spotykała się z Joem i Hansem w parku i przynosiła wieści o Alfredzie. Leżał w łóżku, a lekarz codziennie odwiedzał chorego chłopca.
Borys też nigdzie się nie pokazywał i dopiero po tygodniu Joe opowiedział, że spotkał go, wychodzącego od dentysty.
— Od knock-out’a nieraz łamią się zęby, — objaśniał. — Alfred uderzył go z całej siły zdoł— u w podbródek. Był to straszny, decydujący cios! All right!
Nareszcie Borys się zjawił, trochę zmieszany, lecz ukrywający zawstydzenie niezwykłą pewnością siebie i krzykliwemi przechwałkami.
— Będzie mnie pamiętał ten wisielec! — wołał. — Ojciec mój już się dowiedział, że Alfred jest ciężko chory. Dostał ataku nerwowego! Cha, cha, cha! Co za mężczyzna! Nosi się z sobą, jak baba!
Towarzysze w milczeniu i zakłopotaniu przyglądali się mówiącemu.
Nagle twarzyczka Manon spłonęła rumieńcem. Mrużąc pałające oczy, zbliżyła się do Borysa i zaczęła oglądać bluzkę na jego piersi.
— Zdaje mi się, że nie zeszedł jeszcze ślad stopy Alfreda, gdy zwalczywszy ciebie, postawił ci na piersi nogę?
— Niemądra jesteś! — żachnął się Borys. — Są to niesmaczne żarty! Wiem, że wy wszyscy jesteście po jego stronie. Nie znacie Polaków. Są to buntownicy...
— O! — skrzywił usta Joe i zapytał: — A dlaczego masz teraz aż trzy złote zęby?
Borys zacisnął wargi i odpowiedział syczącym głosem:
— Wybił mi ten... wisielec!
— Well! — mruknął Joe. — To widzę, że nie był on „babą“...
— Podstępnie uderzył mnie! — bronił się Borys.
— No! — energicznie zaprzeczył Anglik. — Uważnie śledziłem przebieg walki. Wszystko było all right! Mówisz nieprawdę!...
— Milcz ty, angielska małpo! — wrzasnął Borys.
Joe w jednej chwili zerwał z siebie kurteczkę i stanął w pozycji.
— Kłamca! — syknął, wyzywająco patrząc na Rosjanina.
W chwili, gdy miała rozgorzeć bójka, Manon zaczęła głodno płakać.
Hans podbiegł do niej.
— Co ci jest, mała Manon?
— Nie chcę, żeby się oni bili, to takie straszne, takie wstrętne! — mówiła, drżąc na całem ciele i płacząc coraz głośniej.
Chłopcy spojrzeli na nią i zaniechali bójki.
Borys zamaszyście splunął i, nie pożegnawszy nikogo, odszedł.
Żeby pocieszyć płaczącą, Hans rzekł:
— Zapomnieliśmy o naszych portach i o zabawie w „Zatoce Przyjaźni!“
Manon przez łzy uśmiechać się zaczęła i szeptać:
— A prawda... prawda! Chodźmy tam!
Doprowadzili do porządku swoje mury i rowy, a Manon zasadziła w „ogrodach wersalskich“ świeże kwiatki.
— Jak nazwiemy nasze miasta? — zapytał Joe.
— Mój port nazywa się Wilhelmsstadt na cześć cesarza Wilhelma! — zawołał bez namysłu Hans.
— Nazwę swoje główne miasto, leżące na prawym brzegu zatoki, — Power-city — odpowiedział Joe. — Jaką nazwę dajesz swemu miastu, Manon?
Dziewczynka zamyśliła się przez chwilę, poczem powiedziała:
— Patrie-en-fleurs!
— Brawo! — wykrzyknęli chłopcy. — Bardzo ładna nazwa! Patrie-en-fleurs będzie stolicą „Zatoki Przyjaźni!“
Dziewczynka klasnęła w dłonie.
— Jesteście dobrzy i mili! — zawołała uradowana. — Dziękuję wam! Ale cóż będziemy robili teraz?
— Musimy najpierw budować jachty, aby mogły odwiedzać zaprzyjaźnione porty, — rzekł poważnie Joe.
— Doskonale! — zgodził się Hans. — Musimy jednak wracać do domu po deski i instrumenty, bo dla takiej roboty trzeba mieć dłóta, świdry, młotki, noże i gwoździe.
— Well! — kiwnął głową Joe.
Dzieci pobiegły do miasta.
— A nie zapomnijcie zabrać z sobą dużo flag papierowych, żeby ozdobić nasze miasta! — mówiła Manon i nagle przystanęła.
— Co się stało? — zapytał Hans, patrząc na nią.
— Któż zrobi dla mnie okręty? — zapytała głosem, w którym drżały łzy. — Alfreda niema, a sama nie potrafię...
Chłopcy zamyślili się nad tą poważną przeszkodą.
— Każdy z nas podaruje ci jeden okręt — zadecydował nareszcie Joe.
— Naturalnie! — podtrzymał towarzysza Hans. — Zbuduję dla ciebie piękny jacht trzymasztowy.
— No, to biegnijmy prędzej! — zawołała dziewczynka, z wdzięcznością uśmiechając się do chłopaków.
Po południu na brzegach „Zatoki Przyjaźni“ kipiała robota.
Manon ozdabiała kwiatami i flagami Patrie-en-fleurs, zasadzała na tarasach wersalskich przyniesione z domu bratki różnobarwne i zdobiła zbiegające ku wodzie ścieżki białemi kamykami. Chłopcy strugali i heblowali deski, budując jachty, ustawiając maszty i przeciągając liny.
W oddali stał Borys, przyglądając się zabawie. Nie podchodził i nie witał się z nikim. Nareszcie zabrał się do pracy. Na murach wystawił armaty, powtykał rosyjskie flagi trójbarwne, w środku swego miasta z gliny zbudował kopulasty gmach, uwieńczony krzyżami.
Jeszcze jeden chłopak stał na uboczu i uważnie patrzał.
Przed wieczorem, gdy już sześć jachtów kołysało się przy brzegu koło wszystkich trzech portów, nieznajomy chłopak podszedł i, uchylając czapki, rzekł:
— Przepraszam! Czy mogę się zaprosić do towarzystwa, bo ta zabawa podoba mi się?
— Prosimy! — odparły dzieci.
— Będzie pan w mojej partji — zadecydowała Manon. — Ja temu sama nie poradzę. Proszę spojrzeć, jakie to piękne miasto — Patrie-en-fleurs!
— Bardzo piękne i wesołe, zupełnie jak nasze amerykańskie miasta na Florydzie — zgodził się chłopak.
— To pan jest Amerykaninem? — zapytała dziewczynka.
— Tak! Nazywam się Roy Wilson — odparł chłopak z ukłonem, silnie potrząsając ręce nowych przyjaciół.
Po zawarciu znajomości, Roy natychmiast zabrał się do roboty.
— Miss... — zaczął Amerykanin.
— Nazywaj mnie — Manon, Roy — zaproponowała dziewczynka.
— All right! — odrazu zgodził się chłopak. — Cieszę się, że będziemy very good friends, bo ja lubię tylko rozumne zabawy.
— A sport lubisz? — zapytał go Hans.
— O tak! — odparł. — Gram w foot-ball w dobrej, poważnej ekipie i w hokkey. Wolę jednak piłkę, bo tam trzeba kombinować nietylko głową lecz całem ciałem...
— Cóż będziemy robili? — spytała Manon. — Może zbudujesz dla mnie okręt?
— Poco? — odpowiedział Roy. — Masz już dwa i tego dość dla zabawy. Najlepiej będzie, jeżeli zamienimy Patrie-en-fleurs w nowoczesne miasto. Wtedy z innych portów zaczną zjeżdżać się tu ludzie, rozwinie się handel, dolary popłyną do banków...
— Ach, jak to dobrze mieć nowoczesne miasto! — klasnęła rączkami Manon. — Widziałam na obrazku Nowy Jork z drapaczami nieba! Bardzo zabawne!
— Zbudujemy sobie drapacze, gdzie umieścimy banki, biura, kinematografy, restauracje, urządzimy wodociągi, tramwaje, żeby mieszkańcy mieli wygodne życie, a później postawię na brzegu wysoką latarnię morską, aby wskazywała statkom innych państw drogę do nas!
Roy Wilson nakreśliwszy plan działania, nie zwlekając, przystąpił do wykonania. Poszedł do miasta i wkrótce powrócił obładowany różnemi przedmiotami.
Oprócz narzędzi stolarskich i rydla przyniósł dużą torbę z cementem, rulon żelaznej siatki, kilkanaście metrów rurki gumowej i duże żelazne pudełko. W parę dni później na placu, ogrodzonym murami, wznosiło się kilka domów o piętnastu piętrach. Zbudowane były z czterech słupów, pomiędzy któremi Roy naciągnął drucianą siatkę i oblepił ją cienką warstwą cementu. Na jednymi z domów ustawił żelazną skrzynkę z wodą, wpadającą w sieć rurek gumowych, które stanowiły wodociągi.
Pomiędzy domami Manon porobiła klomby i zasadziła krzaczki.
Na domach wisiały szyldy banków, fabryk, restauracyj, teatrów i biur. Każda ulica i plac miały swoją nazwę, obmyśloną przez Manon.
Chłopak przyniósł z domu dwa wozy tramwajowe i mały automobil, poruszane sprężyną. W Patrie-en-fleurs rozpoczął się ożywiony ruch. Wszędzie powiewały flagi, pieściły oko kwiaty.
Nareszcie Roy zbudował latarnię morską wysoki — słup z cementu i powiesił na nim małą latarkę papierową.
— Teraz mamy prawdziwe miasto, którego możemy się nie wstydzić! — zawołał, myjąc ręce, powalane gliną i cementem. — Szykuj teraz, Manon, jachty! Poślemy je z wizytą do Wilhelmsstadtu i Power-City, aby zawiozły sąsiadom nasze zaproszenie.
Tegoż wieczora dwa jachty, przybrane flagami i kwiatami, a ciągnione z brzegu za sznurki, skierowały się ku innym portom.
Dzieci bawiły się znakomicie, posyłały swoje jachty w odwiedziny z portu do portu, lecz, jak przewidywał Roy Wilson, goście najchętniej przybywali do Patrie-en-fleurs które rozbudowywało się coraz bardziej, a wieczorem cieszyło wzrok długiemi linjami palących się latarni, biegnących wzdłuż ulic i oświetlających plac. Połyskiwały okna drapaczy nieba, na ciemne wody zatoki rzucała promienie latarnia morska. Piękne miasto pociągało ku sobie jachty Anglji i Niemiec, więc chętnie tu przybywali Joe z Hansem, a Manon miała zawsze czekoladki lub owoce, któremi częstowała gości.
Po kilku dniach Joe zaczął budować nowe okręty nietylko na brzegu „Zatoki Przyjaźni“, lecz nawet w domu wieczorami, więc wkrótce posiadał całą flotę dużych i małych jachtów, handlowych statków i wojennych krążowników, uzbrojonych w działa.
— Poco ci tyle okrętów? — zapytał go Hans, z niepokojem patrząc mu w oczy.
— Zamierzam założyć kilka kolonij! — odparł krótko chłopiec.
Ciągnąc za sobą swoją flotę, ruszył wzdłuż brzegu i, odnalazłszy małą zatokę, zbudował nowe miasto.
Za jego przykładem poszedł zazdrosny Hans. W tym celu sporządził tak duży okręt, jakiego nie posiadał Joe.
— W małej zatoce trudno mu będzie manewrować! — zauważył Roy.
— Tak! Lecz zato Joe będzie czuł szacunek i strach przed moją flotą — odparł Hans. — Nie zechce napaść na mnie. Będę spokojnie zakładał swoje kolonje!
Roy Wilson wzruszył ramionami.
— It’s stupid! — burknął do Manon. — Nie mają porządnych miast, tylko same mury i wały, a kolonij im się zachciewa! Wiesz co, mała Manon, zburzmy nasze mury! Ukrywają one za sobą całe miasto. Jakby było pięknie, gdyby Patrie-en-fleurs mogła odbijać się w zatoce. Byłby to malowniczy widok!
— Ależ tak, tak! — zawołała dziewczynka. — Wtedy oświetlone domy i latarnie uliczne mogą się przeglądać w wodzie. Zupełnie jak Paryż w Sekwanie!
Szybko zburzono mury i Patrie-en-fleurs stanęła nad zatoką w całej okazałości i świetności. Roy zbudował tuż nad wodą długą kolumnadę z cementu, ozdobioną stojącemi na frontonie latarkami.
Dzieci nie posiadały się z radości.
Niedługo jednak cieszono się w „Zatoce Przyjaźni“.
Szukający dogodnego miejsca dla kolonij Hans wprowadził swój duży okręt do małej zatoki, doskonale nadającej się dla wzniesienia nowego miasta.
Ujrzał tam jednak mały jacht Joego.
Nie zwracając na to uwagi, chłopak zaczął zakładać miasto. Pracował cały ranek, a gdy prowadził swój okręt do Wilhelmsstadtu, ze zdziwieniem spostrzegł, że od Manon-Isle do brzegu był przeciągnięty sznur, stojący zaś na kępie Joe krzyknął:
— Nie wpuszczę ciebie, jeżeli nie zburzysz swojej kolonji, gdyż mój jacht zajął zatokę przed tobą!
Hans, nic nie mówiąc, zaczął zrywać sznur. Wtedy Joe cisnął w jego okręt kilka kamieni i przewrócił go.
— Wojna? — zapytał Hans, prostując się.
— Wojna! — odparł Anglik.
Chłopcy zaczęli w pośpiechu budować flotę. Hans spuszczał na wodę coraz większe okręty, Joe — coraz mniejsze, lecz liczniejsze.
W bitwach, gdy okręty, ciągnione za sznurki, ścierały się z sobą, Hans zwyciężał, bo jego ciężkie, wielkie „pancerniki“ szerzyły zniszczenie we flocie angielskiej. Zato, gdy wywiązała się „bitwa artylerji“, Hans przegrywał. Nie mógł on trafić kamieniami w drobne statki Joego, ten zaś łamał maszty i przewracał swemi pociskami duże okręty przeciwnika.
Wkrótce flota Hansa nie mogła ukazać się w „Zatoce Przyjaźni“, gdyż natychmiast z Manon-Isle i z Power-City leciały kamienie i topiły niemieckie okręty.
Hans był zmuszony ukryć swoje pancerniki we własnym porcie.
Manon postanowiła pogodzić zwaśnionych przyjaciół.
Joe, słuchając jej namów, upartym głosem odpowiadał:
— Niech się wyrzeknie kolonij, wtedy podpiszę pokój! Yes!
Hans też nie chciał słyszeć o zawieszeniu broni.
— Jakim prawem uważa się Joe za właściciela całego brzegu? To gwałt!
Zaczął namawiać Manon, aby dopomogła mu w walce z Anglją.
Bardzo lubiła Hansa i żałowała go, jednak odmówiła.
— Rozumiem! — mruknął rozgniewany chłopak. — Masz teraz Roya Wilsona i we wszystkiem słuchasz go. Jesteś złą, niepewną przyjaciółką! Ale ja mu pokażę i zburzę te głupie, wstrętne amerykańskie drapacze!
Powiedziawszy to, odwrócił się od Manon.
— Jesteś niegrzeczny i zły! — zawołała dziewczynka. — Jesteś rozgniewany i mówisz głupstwa! Roy Wilson nie boi się ciebie!
Obrażona, odeszła.
Hans spełnił groźbę. Przez swój kanał wyprowadził dwa okręty, zatopił jachty Manon i zaczął ciskać kamienie w Patrie-en-fleurs.
— Stój! — krzyknął Roy. — My nie bierzemy udziału w wojnie. Jakim prawem napastujesz nas?
— Zburzę wasz głupi port! — wołał rozwścieczony Hans. — Komu są potrzebne te babskie wersalskie ogrody i te tyki, zamiast domów?
Joe przyglądał się zdaleka całemu zajściu, bo obawiał się wyprowadzić swoje stateczki.
— Wypowiadam wojnę Francji! — wrzeszczał Hans. — Zdobędę miasto i tu założę swoją kolonję!
— Ja nie będę walczył! — spokojnie odparł Roy Wilson. — Jest to bezsensowne job. Budowaliśmy nasze miasta, pracowaliśmy, traciliśmy czas, a teraz mamy to burzyć? Głupio! Bardzo głupio!
W odpowiedzi na to Hans cisnął kamień i uszkodził latarnię morską.
— Słuchaj ty, brutalu! — krzyknął Amerykanin. — Latarnia obsługuje całą zatokę, wszystkie pływające w niej okręty, a więc i twoje. Pocóż masz niszczyć ją? To bardzo dziki pomysł!
Hans w milczeniu ciskał kamienie w latarnię, odbijając od niej kawałki cementu.
Manon blada, z płonącemi gniewem oczami, rzekła poważnym i groźnym głosem:
— Poczekaj, Roy! Patrie-en-fleurs jest mojem miastem i ja się będę broniła.
Powiedziawszy to, zaczęła rzucać kamienie w okręty Hansa, a tak celnie, że musiał się cofnąć.
— Manon, — powiedział Roy ze smutkiem w głosie, — nie mogę więcej pomagać ci. Nie mogę, bo lubię rozumne zabawy, gdzie się coś robi nowego, coś się zdobywa, co ma wartość, lecz burzyć zrobione — to nie moja rzecz!
Wzruszył ramionami pogardliwie i, po raz ostatni ogarnąwszy wzrokiem „Zatokę Przyjaźni“, odszedł, pogwizdując.
Manon pozostała samotna. Czuła się smutna i bezradna, jednak, przypomniawszy sobie brutalność Hansa, zmarszczyła brwi i zamyśliła się głęboko.
— Hallo, Joe! — krzyknęła. — Zawrzyjmy przymierze! Na wodzie ja ci nie mogę pomóc, bo Hans zatopił moje jachty, lecz będę broniła brzegu. Nie uda mu się zdobyć Patrie-en-fleurs i założyć tu swojej kolonji!
— Well! — odkrzyknął Joe. — Hans będzie zmuszony poddać się!
Tymczasem zapadł wieczór i musieli powracać do miasta.
Manon szła obok Joego, smutna i milcząca. Chciałaby zbliżyć się do Hansa, lecz zacięty chłopak posępnie wlókł się na uboczu i nie patrzał na nią.
Joe kroczył wyprostowany, dumny, pewny siebie.
W milczeniu rozstali się przy bramie parku, przez zęby rzuciwszy sobie słowa pożegnania.
Dziewczynka nie spała całą noc. Ledwie brzask zajrzał do pokoju, ubrała się i, zabrawszy z sobą, długi sznur i nóż, wybiegła z domu.
Przyszedłszy na brzeg „Zatoki Przyjaźni“, ze smutkiem obejrzała szkody, poczynione latarni przez Hansa, westchnęła i zabrała się do roboty.
Przeciągnęła sznur tuż ponad wodą, odgradzając się od statków Hansa, chociaż wiedziała, że zawzięty i porywczy chłopak, jeżeli zechce, zerwie tę przegrodę.
Jednak, widocznie, Manon wszystko dobrze rozważyła podczas bezsennej nocy. Wiedziała, że teraz była zmuszona sama sobie radzić, więc obmyśliła taki sposób obrony, jakiego nikt się nie spodziewał.
Wzięła kawał sznura, uwiązała go do sporego kloca zatopionego drzewa, leżącego przy brzegu, drugi zaś koniec, przeciągnąwszy go pod wodą, ukryła tam, gdzie dobiegały do kresu ogrody wersalskie i kolumnada, zbudowana przez Roya Wilsona.
Ledwie skończyła swoje przygotowania, zjawił się Hans. Widocznie, spędził też noc bezsenną, zatrutą wrogiemi uczuciami do dawnych przyjaciół, bo miał bladą, ponurą twarz i pozdrowił dziewczynkę zimnem skinieniem głowy.
Po nim przybiegł Joe. Zdjąwszy trzewiki i pończochy, zajął placówkę na kępie.
Drażnił przeciwnika, wpuszczając do zatoki najdrobniejsze stateczki, których nie mógł Hans trafić, rzucając kamienie, padające dokoła i nie przynoszące szkody flotyli Joego. Gdy zaś chłopak usiłował wyprowadzić z portu swoje niezgrabne pancerniki, Anglik zasypał je celnemi pociskami i zmusił do odwrotu.
— Poczekajcie! Poczekajcie! — mruczał Hans, zaciskając pięści.
Po chwili wypuścił z kanału kilka drobnych „jachtów“. Zdumiony Joe, starannie mierząc, ciskał w tę flotylę kamienie, nie uważając na to, co robi Hans. Chłopak, widząc, że przeciwnik zajęty jest walką z jachtami, które, poderwane przez wiatr, rozbiegły się po zatoce w kierunku posiadłości angielskich, szybko wyprowadził wszystkie swoje duże pancerniki i zaczął holować je w stronę Patrie-en-fleurs.
Manon, zajęta czyszczeniem ulic i placu swego miasta, ujrzała zbliżającego się nieprzyjaciela i szybko stanęła koło miejsca, gdzie był ukryty koniec pogrążonego w wodzie sznura.
Hans na chwilę zatrzymał się przy przegrodzie, lecz, namyśliwszy się, zerwał sznur i, ustawiwszy przed Patrie-en-fleurs swoje okręty w groźnym szeregu, zawołał szyderczym głosem:
— Manon, poddaj się, bo moje pancerniki zburzą twoje miasto, jeżeli będziesz ze mną walczyła!
— Nie masz prawa zrywać przegrody! — odpowiedziała dziewczynka, schylając się nad wodą.
— Prawo należy do silnego! — krzyknął Hans. — Jeszcze raz pytam, czy poddajesz się? Za chwilę moje pancerniki zagrzmią ze wszystkich dział!
— Nie poddaję się! — odrzekła twardym głosem.
— Ognia! — krzyknął napastnik i cisnął pierwszy kamień.
— Miasto moje jest bezbronne, nie posiada murów i floty — upomniała go groźnie. — Żądam, abyś odszedł i nie napadał na Patrie-en-fleurs, gdzie przebywa pokojowa ludność, kobiety, dzieci; poniosą szkodę piękne gmachy...
Mówiąc to, ujęła koniec zanurzonego sznura.
— Ognia! — powtórzył komendę Hans i cisnął drugi kamień, który odłupał część jednego z cementowych gmachów.
— Będę się broniła do ostatniego tchu! — krzyknęła, wbijając w złą, zawziętą twarz Hansa płonące gniewem oczy.
— Ty będziesz się broniła? — wybuchnął śmiechem chłopak i cisnął trzeci kamień.
Wtem stała się rzecz niespodziewana i dla „floty niemieckiej“ straszna.
Manon wyprostowała się i z całej siły szarpnęła za sznur. Uwiązany kloc drzewa szybko przesunął się po dnie, wystający z wody grzbiet jego przewrócił pancerniki Hansa.
— Co to jest? Jak śmiesz? — ryknął z wściekłością.
— Moja podwodna łódź zaatakowała twoje okręty! — zawołała z dumą dziewczynka.
Hans rzucił jej brutalne przekleństwo i pobiegł ku Wilhelmsstadtowi.
— Poddaj się! — zawołał Joe. — Francja zniszczyła twoją flotę pancerną, a ja utopiłem twoje torpedowce! Poddaj się!
Hans spojrzał na „Zatokę Przyjaźni“. Wszystkie jego drobne statki kołysały się na małych falach, przewrócone, potrzaskane.
Wściekłość ogarnęła chłopca. Wpadł do Power-City, obcasami rozwalał mury i wały, oberwał wiszący nad zatoką most, przebiegł w butach na drugi brzeg, zburzył mniejsze miasto, a wtedy, z podniesionemi pięściami zwrócił się ku Joemu, stojącemu na Manon-Isle.
Biegł ku niemu po wodzie, chcąc rzucić się na niego. Joe nie namyślał się długo, porwał za kamienie i jął bombardować atakującego Hansa. Miał duży skład pocisków na kępie, mierzył starannie i, widocznie, postanowił obronić się za jakąbądź cenę. Wkrótce Hans, ugodzony kamieniem w czoło, cofał się, ścigany lecącemi za nim pociskami.
Niewiadomo, czemby zakończyła się ta walka, gdyby zupełnie nieoczekiwany wypadek nie zmienił postaci rzeczy i nastroju walczących.
Z niewysokiego pagórka kilku chłopaków pod wodzą Borysa ruszyło do ataku na miasta nadbrzeżne.
Z dzikiemi okrzykami rozwalano mury, gmachy, przewracano okręty, strącono do wody Joego, potargano sukienkę i warkocze Manon i wkrótce — tylko ruiny pozostały na brzegach „Zatoki Przyjaźni“. Banda napastników z wyciem i śmiechem zmykała w stronę miasta.
Joe, Manon i Hans stali zdumieni i przerażeni nad zwaliskami. Długo nie mogli ochłonąć z oburzenia.
— Bandyta... — rzucił Joe.
Zdrajca i tchórz! — dodał Hans.
— Zbrodniarz! — jęknęła Manon.
Nic więcej nie mówiąc, podali sobie ręce.
Obmywszy ranę Hansa i zatamowawszy krew, wysuszyli na słońcu mokre ubranie i wolnym krokiem ze smutnie spuszczonemi głowami szli do domu.
— Nigdy nie powrócimy już na brzegi „Zatoki Przyjaźni!“ — zawołał Hans.
— Nie wiem... — odpowiedział Joe.
— Powrócimy, gdy będziemy dorosłymi ludźmi! — szepnęła Manon. — Wtedy, gdy nie będziemy głupiemi dziećmi, które o lada drobiazg waśnią się...
— Nie wiem... — powtórzył Joe.
Przez kilka dni spotykali się na placu tennisowym, lecz dawna szczerość i serdeczność zniknęły bez śladu. Każde bowiem z tych dzieci już wiedziało, co ma o innem myśleć, każde z rubaszną prostota odkryło swoją duszę.
Borys unikał spotkania z dawnymi znajomymi i do parku nie przychodził. Alfred, jak dowiedziała się Manon, wraz z matką opuścił Genewę.
Wkrótce cała gromadka rozpierzchła się.
Przed rozstaniem zeszli się raz jeszcze w parku Mon-Repos. Długo patrzyli na siebie, czuli głuchy smutek i ból w sercu, lecz coś potężnego zamknęło im usta.
Powiedzieli sobie zdawkowe słowa pożegnania i poszli w różne strony, nie oglądając się nawet.
„Zatokę Przyjaźni“ spowiła chmura nieufności, bardziej gęsta i jadowita, niż mgła zapomnienia.