Piękny chłopiec/Część druga/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Guy de Maupassant
Tytuł Piękny chłopiec
Podtytuł Powieść
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Kraków, Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Bel-Ami
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Kościół był całkowicie obity kirem. Umieszczony nad głównemi drzwiami wielki herb z dziewięciopałkową koroną oznajmiał, że ma się odbyć pogrzeb wysoko urodzonego szlachcica.
Nabożeństwo skończyło się przed chwilą. Zaproszeni znajomi powoli wychodzili z kościoła, przedefilowawszy przed trumną i siostrzeńcem hrabiego de Vaudrec, któremu składali ukłon, ściskając dłoń.
Gdy małżonkowie Du Roy znaleźli się na ulicy, przez pewien czas szli obok siebie w milczeniu, kierując się ku domowi. Nagle odezwał się Jerzy półgłosem, jak gdyby mówiąc sam do siebie:
— Doprawdy, jakie to niezrozumiałe!
— Co takiego, mój drogi? — zapytała Magdalena.
— To, że Vaudrec nic nam nie zapisał.
Młoda kobieta zaczerwieniła się silnie, jak gdyby kto na bladą jej twarz i szyję zarzucił raptownie woal czerwony.
— Dlaczegoźby miał nam co zapisać? — rzekła. — Nie miał do tego najmniejszego powodu... Zresztą bardzo być może, że pozostawił jaki testament — dodała po chwilowem milczeniu.
Jerzy się zamyślił.
— Tak, prawdopodobnie — rzekł. — Bo koniec końców, to nasz najlepszy przyjaciel, przyjaciel obojga. Obiadował u nas dwa razy tygodniowo, przychodził o każdej porze. Był u nas jak we własnym domu, zupełnie jak we własnym. Ciebie kochał jak ojciec, nie miał rodziny, dzieci, żadnych sióstr, ani braci, jednego tylko siostrzeńca i to dalekiego. Prawdopodobnie musi być testament. Nie chodzi mi o wielką jakąś rzecz bynajmniej, ale w każdym razie musiał nam przecież zostawić jakąś pamiątkę, dać nam poznać, iż myślał o nas, iż oceniał okazywane mu przywiązanie. Zasłużyliśmy przecież na dowód przyjaźni z jego strony.
— Bardzo możliwe, że pozostawił testament u notaryusza — potwierdziła obojętnie po chwilowym namyśle.
Gdy weszli do mieszkania, służący podał list Magdalenie, która przeczytawszy, podsunęła go mężowi.
Jerzy przeczytał, co następuje:

Kancelarya M. Lamaneur
notaryusza
17, ulica des Vosges.
„Pani!

Mam honor prosić panią o przybycie do mojej kancelaryi, pomiędzy drugą a czwartą po południu, we wtorek, środę lub czwartek, w interesie, dotyczącym pani osobiście.
Racz pani przyjąć, etc.

Lamaneur “.
Z kolei zaczerwienił się Jerzy.

— Tak, to musi być to — rzekł. — Jakie to jednak zabawne, że wezwanie wystosowane jest do ciebie, skoro przecież ja jestem prawnie głową domu.
Magdalena nie dała na to żadnej odpowiedzi, a po chwilowym namyśle spytała:
— Możebyśmy tam zaraz poszli?
— I owszem.
Wyszli zaraz po śniadaniu.
Gdy weszli do kancelaryi pana Lamaneur, starszy dependent wstał szybko od biurka i zaprowadził ich do gabinetu notaryusza.
Był to mały, okrągły człowieczek, pulchniutki jak pączek. Głowa, okrągła jak kula, zdawała się umieszczoną na drugiej, większej, którą podtrzymywały znowu dwie, tak maleńkie nóżki, iż czyniły również wrażenie kulek.
Ukłonił się przybyłym, wskazał krzesła i zwracając się ku Magdalenie rzekł:
— Pani, wezwałem panią do siebie celem powiadomienia jej o treści testamentu hrabiego de Vaudrec, obchodzącej ją osobiście.
— Domyślałem się tego — rzekł Jerzy, zdradzając wzruszenie.
— Muszę pani przeczytać ten testament, bardzo zresztą krótki — mówił dalej notaryusz.
Wyjął z biurka arkusz papieru i zaczął czytać:
„Ja niżej podpisany, Paweł Emil Cypryan Gontran, hrabia de Vaudrec, zdrów zupełnie na umyśle i ciele, objawiam niniejszem ostatnią moją wolą. Ponieważ śmierć może dotknąć każdego niespodziewanie, chcę, przewidując tę ewentualność, spisać testament i złożyć go w ręce notaryusza pana Lamaneur.“
„Nie mając spadkobierców naturalnych, zapisują cały mój majątek, składający się z papierów giełdowych, w sumie sześciu kroć stu tysięcy franków i dóbr, wartości mniej więcej około pięciukroć stu tysięcy franków, pani Klarze Magdalenie Du Roy bez żadnych ciężarów i warunków. Proszą ją o przyjęcie tego daru od umarłego przyjaciela, jako dowodu bezwzględnego przywiązania, głębokiego i zupełnego szacunku.“
— To i koniec — dorzucił notaryusz. — Testament ten, datowany z ubiegłego miesiąca, zastąpił takiż sam dokument, dokonany przed dwoma laty, na imię pani Klary Magdaleny Forestier. Mam u siebie zachowany poprzedni testament, jako dowód, w razie protestu ze strony familii zmarłego hrabiego de Vaudrec, dowód, stwierdzający, że wola zmarłego hr. de Vaudrec nie uległa zmianie.
Magdalena, bardzo blada, przypatrywała się swoim bucikom, Jerzy zaś, zdenerwowany, niecierpliwie kręcił wąsa.
— Ma się rozumieć — odezwał się znów po chwili notaryusz — że pani Du Roy nie ma prawa przyjąć zapisu bez pańskiego upoważnienia.
— Proszę o czas do namysłu — sucho odpowiedział Jerzy, powstając.
Notaryusz, który się uśmiechał, schylił się nieco i dodał głosem uprzejmym:
— Pojmuję skrupuł, który wywołuje w panu wahanie. Muszę też nadmienić, że siostrzeniec pana de Vaudrec, poinformowany przezemnie dziś rano o ostatniej woli swojego wuja, gotów jest uszanować ją, jeżeli otrzyma sto tysięcy franków. Mojem zdaniem, testament jest nienaruszalny, proces jednak narobiłby hałasu, którego warto uniknąć. Świat gotów jest zawsze do sądów złośliwych. W każdym razie, czy mógłby mi pan udzielić odpowiedzi na wszystkie te punkty przed sobotą?
— Tak, panie — odpowiedział Jerzy.
Złożył następnie ukłon ceremonialny i puszczając żonę, ciągle milczącą, wyszedł z pokoju z miną tak surową, że notaryusz przestał się uśmiechać.
Gdy weszli do domu, Du Roy zatrzasnął drzwi i, rzucając kapelusz na łóżko, zawołał:
— Byłaś kochanką hrabiego de Vaudrec’a!
— Ja! o! — zawołała Magdalena, obruszona, zdejmując woalkę.
— Tak, ty! Nie pozostawia się całego majątku kobiecie, chyba, że...
Magdalena poczęła drzeć tak silnie, że nie mogła wyjąć szpilki, przytrzymującej delikatną tkaninę.
— Ależ... — wyjąkała nareszcie głosem wzburzonym. — Ależ... ty chyba zwaryowałeś... ty... ty... Alboż sam... przed chwilą... nie przypuszczałeś... że pozostawi ci cokolwiek?
Jerzy stanął tuż obok żony, śledząc bacznie wszystkie oznaki jej wzruszenia, jakby urzędnik, chcący pochwycić najlżejszy ślad, naprowadzający na ślad zbrodni.
— Tak — mówił, kładąc nacisk na każdą sylabę. — Tak... mógł mnie coś zapisać... mnie, twojemu mężowi... mnie, swojemu przyjacielowi... rozumiesz... ale nie tobie... nie tobie, swojej przyjaciółce... nie tobie, mojej żonie... Różnica to zasadnicza, dobitna, ze względu na przyzwoitość... i opinię publiczną.
Teraz Magdalena z kolei przeszyła go wzrokiem i wpatrzyła mu się prosto w oczy spojrzeniem tak wymownem i dziwnem, jak gdyby z tych oczu chciała wyczytać, odkryć tajemnicę tego nigdy niezbadanego stworzenia, zwanego człowiekiem, — tajemnicę, którą zaledwie można przychwycić w błyskach przelotnych, w tych błyskach zapomnienia, zniechęcenia lub nieuwagi, co jakby drzwi uchylone, odsłaniają myśli, skrywane głęboko.
— Mnie się zdaje — wymówiła dobitnie — że również... że mogliby również uznać conajmniej za bardzo dziwaczne podobnie wielki zapis od niego... na rzecz... twoją.
— Dlaczegóż to? — zapytał gwałtownie.
— Dlatego... — Tu się zatrzymała.
— Dlatego, że ty jesteś moim mężem... dlatego, że znałeś go od bardzo niedawna... dlatego, że ja to jestem jego dawną przyjaciółką... dlatego, że pierwszy jego testament, napisany jeszcze za życia Forestier’a, uczyniony był na moją korzyść! Jerzy zaczął chodzić po pokoju wielkimi krokami.
— Nie możesz tego przyjąć — oświadczył wreszcie.
— Bardzo dobrze — odparła obojętnie. — Nie mamy zatem potrzeby czekać aż do soboty; dziś jeszcze możemy uwiadomić o tem pana Lamaneur’a.
Stanął naprzeciw niej, zmierzyli się wzrokiem, tonąc w spojrzeniu przez długą chwilę, usiłując przedrzeć się do najskrytszych tajników serc swoich, pragnąc przebić zasłonę, pokrywającą ich myśli. Chcieli zajrzeć wzajemnie do głębi swego sumienia, zbadać nieme a gorące jego pragnienia. Była to walka najwewnętrzniejsza dwóch istot, żyjących obok siebie, nie znających się, podejrzywających się zawsze, szpiegujących się nawzajem, lecz nie wiedzących, co dzieje się w głębinach ich duszy.
Nagle rzucił jej w twarz:
— No, przyznaj się, że byłaś kochanką Vaudrec’a.
— Głupi jesteś — odrzekła, wzruszając ramionami. — Vaudrec bardzo był do mnie przywiązany, bardzo... ale nic więcej... nigdy...
— Kłamiesz! — zawołał, tupiąc nogą. — To niemożliwe!
— A jednakże tak jest! — odpowiedziała spokojnie.
Zaczął znów biegać po pokoju.
— A więc wytłómacz mi — zapytał, zatrzymując się nagle — dlaczegóż tobie tylko pozostawił cały majątek?
— Ależ to bardzo proste — tłómaczyła z pozorem głębokiej obojętności i bezinteresowności. — Sam przecież powiedziałeś niedawno, że oprócz nas nie miał żadnych przyjaciół, a raczej prócz mnie, gdyż znał mnie od dziecka. Moja matka była wówczas damą do towarzystwa u jego bliskich krewnych. Przychodził tu zawsze do nas, jak gdyby nie miał żadnych naturalnych spadkobierców, myślał o mnie. Czy w tem przywiązaniu nie było jakiejś małej domieszki miłosnego uczucia? tego nie wiem. Być może... Lecz czyż jest kobieta, którejby nie kochano w taki sposób? być może nawet, iż ta przymieszka, to ukryte, tajemne przywiązanie podsunęło mu moje imię w tej chwili, w której zamierzył wyrazić ostatnią swoją wolę... Wszakże przynosił mi kwiaty każdego poniedziałku. Nie dziwiłeś się temu nigdy, mimo, że tobie ich nie przynosił. Dzisiaj z tejże samej przyczyny daje mi swój majątek, tembardziej, iż nie ma nikogo, komuby potrzebował go ofiarować. Przeciwnie, postąpiłby bardzo nienaturalnie, gdyby ni stąd ni zowąd, zapisał tobie cały majątek. Czemże ty byłeś dla niego?
Mówiła tak naturalnie i spokojnie, że Jerzy się zawahał.
— Mniejsza o to — odezwał się wreszcie. — W tych jednak warunkach, żadną miarą nie możemy przyjąć tego zapisu. Wywarłoby to bardzo niedobre wrażenie. Cały świat podejrzywałby coś złego, a ze mnie śmianoby się i obmawiano niemiłosiernie. Koledzy moi i tak już bardzo nieprzyjaźnie dla mnie usposobieni, zazdroszczą mi i napadają niejednokrotnie. Stokroć więcej, niż kto inny, dbać muszę o swój honor i opinię. Niepodobna mi dopuścić i pozwolić, by żona moja przyjmowała spadek tego rodzaju po człowieku, o którym chodziły już głośne wersye, że był jej kochankiem. Forestier byłby może tolerował podobne rzeczy, lecz ja — nigdy!
— A zatem dobrze, mój drogi. Nie przyjmijmy — rzekła łagodnie. — Będziemy mieli milion mniej w kieszeni, ot i wszystko.
Chodził ciągle po pokoju i zaczął myśleć głośno, mówiąc do żony, a nie zwracając się do niej.
— A więc dobrze... tak... milion... tem gorzej... On nie rozumiał nawet, pisząc testament, jaki popełniał beztakt, jak wykraczał przeciw formom przyjętym. Nie rozumiał, jaką stwarza pozycyę fałszywą i głupią... Na świecie wszystko zależy od delikatnych odcieni... Powinien był mnie zapisać połowę, a wszystko byłoby w porządku.
Rzucił się na krzesło, wyciągnął nogi i jak zwykle, w chwilach wielkiej niepewności i podrażnienia, zaczął niecierpliwie targać wąsy.
Magdalena zabrała się do roboty kanwowej, którą się zajmowała od czasu do czasu, i przebierając we włóczkach, rzekła łagodnie:
— Mnie nic nie pozostaje, jak milczeć. Ty sam powinieneś to rozważyć.
Du Roy namyślał się głęboko.
— Świat nie zrozumie nigdy — odezwał się nareszcie, ważąc każde wymawiane słowo — dlaczego Vaudrec uczynił ciebie swoją jedyną spadkobierczynią i dlaczego ja na to zezwoliłem. Przyjąć ten majątek w ten sposób, byłoby to wyznać... wyznać z twojej strony grzeszny związek, z mojej zaś byłoby to uprzejmością nikczemną. Czy rozumiesz teraz, w jaki sposób osądzonoby nasze przyjęcie spadku? Trzebaby wynaleźć jakiś środek, jakiś sposób łagodzący. Trzebaby naprzykład dać do zrozumienia, że Vaudrec rozdzielił majątek między nas oboje, dając połowę mężowi, a połowę żonie.
— Nie widzę na to żadnego sposobu, ponieważ testament jest najzupełniej formalny.
— Ach! to bardzo proste. Mogłabyś mi odstąpić połowę zapisu na przeżycie. Nie mamy dzieci, a zatem jest to możliwe. W taki sposób zamknęłoby się usta wszystkim.
— Nie pojmuję, w jaki sposób zamknęłoby się usta złośliwym, skoro istnieje akt i to podpisany własną ręką Vaudrec’a — odezwała się Magdalena zniecierpliwiona.
— Czyż potrzebujemy go komukolwiek pokazywać? — zawołał rozgniewany. — Czyż potrzebujemy go rozlepiać na rogach ulic? Głupią jesteś, doprawdy. Powiemy każdemu, że hrabia de Vaudrec rozdzielił majątek między nas dwoje... Ot i wszystko... A zresztą, bez mojego zezwolenia nie wolno ci przyjąć tego spadku. Daję ci to pozwolenie pod jednym, jedynym warunkiem: musisz podzielić się ze mną do połowy. To jedno ochroni mię od śmieszności.
Spojrzała na niego wzrokiem przeszywającym.
— Jak chcesz — rzekła. — Jestem gotową.
Jerzy wstał i znowu zaczął chodzić. Zdawał się znowu namyślać, unikając przeszywającego wzroku żony.
— Nie — mówił. — Nie... stanowczo nie... być może, że byłoby najwłaściwiej zrzec się całej sumy... to byłoby bardziej honorowo... przyzwoiciej... szlachetniej... Jednakże w ten sposób nie będą nic podejrzywali, zupełnie nic. Ludzie najbardziej skrupulatni nie będą już mieli nic do zarzucenia.
Zatrzymał się przed Magdaleną.
— A zatem, jeżeli chcesz, moja droga, wrócę sam do notaryusza, celem poradzenia się go i wytłómaczenia całej sprawy. Opowiem mu swoje skrupuły i dodam, że ułożyliśmy ten podział przez wzgląd na przyzwoitość i celem uniknięcia niepotrzebnej gadaniny. Z chwilą, w której przyjmuję połowę tego zapisu, jest rzeczą pewną, że nikt nie będzie śmiał podejrzywać nas o nic złego. To tak, jakgdybym powiedział publicznie: „Żona moja przyjmuje, gdyż ja przyjmuję, ja, jej mąż, będący najlepszym sędzią jej postępków, wiedzący, jak powinna postępować.“ Inaczej skandal.
— Jak chcesz — rzekła Magdalena.
— Tak, to jasne jak słońce — dowodził dalej. — Podobny podział upraszcza całą sprawę. Dziedziczymy wspólnie po naszym przyjacielu, który nie chciał robić pomiędzy nami żadnej różnicy, nie chciał, by któreś z nas przypuszczało, iż mniej było przezeń lubiane. Rzecz naturalna, iż bardziej lubił żonę, lecz pozostawiając jednakowe zapisy, pragnął dać dowód, iż miłość jego była natury czysto platonicznej. I bądź pewną, że gdyby zastanowił się był nad tem, co robi, byłby napewno w ten sposób postąpił. Postąpił jednak nierozważnie, nie pomyślał o następstwach. Dobrze mówiłaś przed chwilą, iż przynosił ci kwiaty każdego poniedziałku, tobie też pragnął pozostawić ostatnią po sobie pamiątkę, nie zdając sobie nawet sprawy z tego postępowania...
— Dobrze. Wszystko więc ułożone — przerwała z pewnym odcieniem niecierpliwości w głosie. — Zrozumiałam już wszystko. Nie potrzebuję więcej objaśnień. Idź zaraz do notaryusza.
— Masz racyę, idę zaraz — wyjąkał, czerwieniąc się.
Wziął kapelusz i na odchodnem dodał:
— Będę się starał załatwić pretensyę synowca pięćdziesięciu tysiącami franków, nieprawdaż?
— Ach, nie! — odparła wyniośle. — Daj mu całe żądane sto tysięcy i, jeśli chcesz, odtrąć je z mojej części.
— Ależ, jak można! — rzekł, nagle zawstydzony. — Podzielimy sumę na połowę. I tak, odstępując po pięćdziesiąt tysięcy franków, zostanie nam jeszcze okrągły milion.
— Bądź zdrowa! — dodał. — Powrócę zaraz, Magdziu.
I poszedł do notaryusza, któremu wyłożył całą tę kombinacyę, dodając, że to pomysł żony.
Nazajutrz podpisali akt, mocą którego Magdalena Du Roy odstępowała mężowi pięćkroć sto tysięcy franków na przeżycie.
Następnie, wyszedłszy z kancelaryi, zaproponował Magdalenie przechadzkę w stronę bulwarów, gdyż pogoda była cudna. Starał się być uprzejmym, nadskakującym i tkliwym. Śmiał się, uradowany ze wszystkiego, gdy Magdalena była ciągle zamyśloną, a nawet trochę szorstką.
Powietrze było jesienne, cokolwiek ostre.
Tłumy ludzi, zaludniających ulice, poruszały się żywo, zdawały się bardzo spieszyć. Du Roy zaprowadził żonę przed wystawę jubilerską, za którą stał upragniony przez niego chronometr.
— Czy chcesz, bym ci kupił coś z biżuteryi? — zapytał.
— Jak ci się podoba — odparła obojętnie.
Weszli do sklepu.
— Co wolisz? naszyjnik, bransoletkę, czy kolczyki?
Widok złota i drogich kamieni rozchmurzył sztuczny smutek Magdaleny, która też poczęła przypatrywać się z nadzwyczajnem ożywieniem gablotkom, napełnionym kosztownemi cackami.
— Patrz! co za śliczna bransoletka — zawołała, rozpromieniona żądzą posiadania tej kosztowności.
Był to łańcuszek oryginalny, zdobny w różnorodne kamienie.
— Ile kosztuje ta bransoletka? — zapytał Jerzy.
— Trzy tysiące franków — odpowiedział jubiler.
— Jeśli pan spuści na dwa tysiące pięćset, interes będzie ubity.
— Nie, panie, to niepodobna — odrzekł kupiec po pewnym namyśle.
— Ot, dołączy pan ten chronometr za tysiąc pięćset franków, co uczyni razem okrągłe cztery tysiące, które zaraz złożę w gotówce. Dobrze? Jeśli pan nie chce, udam się gdzieindziej.
— Niech-że będzie — zdecydował się jubiler, z widocznem jednak wahaniem.
Dziennikarz podał swój adres, dodając:
— Każe pan wyciąć na zegarku monogram złożony z liter: J. R. C., a powyżej koronę baronowską.
Magdalena uśmiechnęła się, spojrzawszy na męża z podziwem, a wychodząc, ujęła go pod ramię z pewnym rodzajem tkliwości. W istocie, musiała przyznać, że sprytny jest i rozumny. Teraz, gdy posiada już kapitały, potrzebny mu i tytuł. Ma zupełną słuszność.
— Niech pan na mnie liczy, panie baronie — zapewniał jubiler z ukłonem. — Zegarek będzie gotów na czwartek.
Przechodzili teraz koło Vaudevill’u. Grano jakąś nową sztukę.
— Możebyśmy weszli dzisiaj do teatru? Jeśli tylko dostaniemy lożę.
Znalazłszy żądane bilety, kupił je.
— Może chcesz zjeść obiad w restauracyi? — zapytał znowu.
— Ach tak, i owszem.
Był szczęśliwy, jak udzielny monarcha, szukając tylko w myśli, coby jeszcze wymyśleć dobrego.
— Gdybyśmy tak poszli do pani de Marelle i poprosili, by zechciała przepędzić z nami wieczór dzisiejszy? Mówiono mi, że i mąż jest obecnie w Paryżu. Bardzobym rada go zobaczyć.
Jerzy, lękający się trochę pierwszego spotkania z rozgniewaną kochanką, rad był, że odbędzie się ono w obecności żony, przez co uniknie wyjaśnień.
Klotylda jednak zdawała się o niczem nie pamiętać i sama nawet skłoniła męża do przyjęcia zaproszenia.
Obiad przeszedł wesoło, jak również i cały wieczór.
Jerzy i Magdalena powrócili do domu późno. Gaz już był zgaszony i dziennikarz, chcąc oświetlić schody, zapalał od czasu do czasu woskową zapałkę.
Na zakręcie pierwszego piętra, silnie potarta zapałka oświetliła w lustrze ich zbliżające się postacie, które wyłaniały się powoli z okalającej pomroki.
Miały pozór widm, gotowych rozpłynąć się w nocnych cieniach.
Du Roy podniósł rękę, chcąc lepiej oświetlić własne odbicie i z tryumfującym uśmiechem rzekł:
— Patrzcie, oto przechodzą milionerzy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Guy de Maupassant i tłumacza: anonimowy.