[17]Rabindranath-Tagore, najgłośniejszy dziś i najpopularniejszy poeta liryczny hinduski, czczony i miłowany przez swój naród tak, jak może żaden z poetów europejskich nie był nigdy czczony, stanowi zmodernizowane ogniwo tradycyjne tej wielkiej i szczytnej poezyi religijnej hinduskiej, której jedynym celem i dążeniem — złączenie z bóstwem (t. zw. joga). Bóstwo to, pod mianem Pana, Króla, Najmilejszego i t. d., jest osią wszystkich prawie tych pieśni, tęsknota zaś do niego i nieosiągalność złączenia w najwyższym stanie wzierania (kontemplacyi) i zmysłów przeobrażonych — przeważającą zwrotką uczuciową. Do tej osnowy dołącza się śliczna i subtelna tkanka odczuć[18]przyrodyi ton, wysoce humanitarny, przesiąknięty niezwykłą czystością, niewinnością i kapłańską zarazem powagą — wszystko, oczywiście, w kolisku wschodnio-panteistycznej wymiany. Uroki tej czystej poezyi podbiły niedawno Europę, mało jeszcze dotychczas obznajmioną z tradycyjnemi tej pieśni o wiele potężniejszemi precedensami. Otrzymał więc Tagore nagrodę Nobla — i boleć prawdziwie należy, że ów wzniosły poeta hinduski, mający jakgdyby przeczucia świetlane Chrystusa, lecz nieznający Go, jako Boga wcielonego żywej wiary ludzkiej, musi uczyć dzisiejszą Europę chrześciańską idealizmu myśli i uczuć... Utwory liryczne Rabindranath-Tagory pisane są w oryginale po bengalsku (jedna z odmian sanskrytu). [19]O ile skromna moja znajomość sanskrytu sądzić mi pozwala, zwrotka sanskrycka (t. zw. sloka) jest zgoła nie do odtworzenia ani w rytmie, ani w subtelnościach ideowo-symbolicznych splotu, przez żaden z języków europejskich. I dlatego, opierając się na angielskim przekładzie prozą samego autora, zastosowałem dowolną zwrotkę polską, zachowując w niej, oczywiście, całą ścisłość myśli i obrazów. Niech więc idzie ten drobny wybór do rąk młodzieży, kobiet i tych wszystkich, którzy zachowali w sercu tchnienie wiosny nieśmiertelnej — i niech dostraja się echami w tem niebie duszy:
Gdzie w nieobjętym światła oceanie
Białe bez skazy wciąż promieniowanie,
Gdzie niemasz nocy, ni dnia, — gdzie osnowa
Bez barw i kształtów — i gdzie niemasz słowa
„Niewolniku poterany!
Mów, kto okuł cię w kajdany?“
„Pan mnie okuł: ja myślałem,
Że, za Jego idąc działem
Na ojczystej mojej niwie,
Całą ludzkość uszczęśliwię.
Więc — jak zbiera miód do ula
Pszczoła — kropla do kropelki,
Tak ja dla mojego króla
Gromadziłem skarbiec wielki.
Aż — gdy skleił sen powieki,
Na królewskie skarbów łoże
Ległem — i gdy wstały zorze,
W tym że skarbcu na mych wianach
Obudziłem się w kajdanach“.
„Sam mym trudem i zapałem,
Sam ten łańcuch zgotowałem:
Bo mniemałem — na mej drodze
Tym łańcuchem się odgrodzę
I wolności me człowiecze
Jego splotem zabezpieczę.
Więc też pilnie we dnie, w nocy
Kułem łańcuch, pełen mocy, —
Trudem wielkim w ogniach zżywa
Sporządzałem te ogniwa.
Aż — gdy były już gotowe,
Niespożyte, pomnikowe,
Wtedy — wtedy w jego szpony
Sam zostałem pochwycony.
Gdy malowanki przynoszę ci, dziecię,
Ach, wtedy wiem już, zkąd mają barw tyle
I odmian tyle kwiaty i motyle,
Obłok i rosa, ziskrzona na kwiecie:
Gdy malowanki przynoszę ci, dziecię!
Kiedy ci śpiewam, a ty tańczysz, dziecię,
Ach, wtedy wiem już, zkąd taka muzyka
W gajach — i poszmer co mówi strumyka
Do serca ziemi, wszczęty w pozaświecie:
Kiedy ci śpiewam, a ty tańczysz dziecię!
Gdy ci słodycze do rąk daję, dziecię,
Ach, wtedy wiem już, zkąd kwiat ma swe miody,
Zkąd tak tajemnie owoc i jagody
Sok sączą ludziom przy skwarnem ich lecie:
Gdy ci słodycze do rąk daję, dziecię!
Gdy od mych pieszczot tryskasz śmiechem, dziecię,
Ach, wtedy wiem już, co czuje zorzany
Potok, od słońca blaskiem oderwany,
Co powiew rzeźki w porannej podniecie:
Gdy w mych ramionach tryskasz śmiechem, dziecię!
Ciebie jedynie pragnę, tylko Ciebie!
O, pozwól mi to powtarzać bez końca!
Co mnie tu mami w noc i w blaskach słońca,
Fałszem jest wszystko na próżności glebie.
Jako do światła powita i głucha
Noc czeka, jutrzni szukając na niebie,
Tak w mojej głębi, w otchłaniach mych ducha
Krzyk jeden tylko: Ciebie pragnę, Ciebie!
Jako wezbrana burza do pokoju
Dąży, choć gromy w swem łonie kolebie,
Tak wciąż o miłość mój bój — i wciąż w znoju
Krzyk ten błyskawic: Ciebie pragnę, Ciebie!
Gdy śmierć zastuka do mojej komory,
Czemże ją przyjmę, gospodarz niespory?
O, niech się dusza moja nie zasroma, —
Niech nie odpuszczę z pustemi rękoma
Gościa mojego — lecz, jak na ochocze
Gody, niech sutą kadź przed nią wytoczę.
W niej wszystkie słodkie moje winobrania
Dni mych jesiennych i nocy czuwania, —
Owoc, przystrojon w zorzany rumieniec —
I dożynkowy mój położę wieniec
Na dni mych schyłku, kiedy, pomna pory,
Śmierć zakołace do mojej komory.
Gdy już odejścia mój czas się opowie,
Szczęśliwej drogi życzcie mi, druhowie!
Na niebie jutrznia krasi się różana,
A ścieża moja pięknie rozesłana.
I nie pytajcie, z czem ruszam na zorze,
Jaki gościniec do stóp tam położę, —
Ręce me puste, sakwy nie ciężące,
Ale me serce — pełne, gorejące.
Na głowę wieniec przywdzieję swadziebny, —
Wór ci nie dla mnie podróżniczy zgrzebny, —
I, chociaż grozy wiele śród przeprawy,
W sercu mem — świadkiem Bóg — niemasz obawy.
Gwiazda wieczorna właśnie się wynurzy,
Kiedy się skończy kres mojej podróży, —
I rozszemranej melodyi uroki
Do wrót królewskich skierują me kroki.
Przyszedł i cicho siadł przy mojem łożu,
Gdy dusza w sennem błądziła przestworzu.
O, jakże twardy to sen niespożycie,
Żem się nie ocknął na Jego przybycie!
Przyszedł, gdy cicha noc zwisła tęsknotą,
A w ręku jasnem trzymał harfę złotą —
I grał — a moje sny, jak obłok biały,
Echami wszystkich tych melodyj drgały.
I tak ubiegły wszystkie moje noce!
I tak goniłem echo, co migoce,
I nie widziałem poprzez ciężkie zwoje
Tego, co tchnieniem maluje sny moje!
Wiem, wiem już — wszystko tutaj jest miłością,
O, najmilejszy mej miłości Panie!
Światła złotego na liściach pląsanie,
Chmurki, płynące nieba wysokością,
I wietrzyk ranny, który zmiłościwa
Pieszczotą pomną me czoło opływa.
Światło poranka zalało me skronie:
To Twe poselstwo do mnie poprzez błonie —
Lico Twe chyli się z niebios przezroczy,
Oczy Twe z góry patrzą w moje oczy,
A moje serce, święty wiążąc ślub,
Już rozmodlone dotyka Twych stóp.
Jam jest, jak chmury jesiennej na niebie
Szczątek, błądzący pod Twą wieczną chwałą, —
Dotknienie Twoje jeszcze nie rozwiało
Oparu mego, ciągnąc go do siebie, —
Więc jeszcze muszę lata i miesiące
Czekać na Ciebie i tęsknić w rozłące.
Gdy więc ta Twoja wola i ochota,
Użycz mi onej ruchliwości sporej:
Na dzień mój krótki ubierz mnie w kolory,
Wymaluj rąbek gloryą Twego złota —
I puść mnie z wiatrem — a niechaj się mienię
Cudami Twemi — przez Twoje promienie.
A jeśli znowu będzie Twoją wolą
Zakończyć z nocą te wszystkie uroki,
Rzuć mnie w toń ciemną, na mgły i na mroki,
Na morskiej łasze bezbrzeżnego świata
Zbór wielki dzieci. Bez chmurnego płata
Zawisło niebo kręgiem na przestworze —
Lecz — niespokojne i szumiące morze.
Na morskiej łasze bezbrzeżnego świata
Zbór wielki dzieci — hasa, figle płata.
Domki buduje sobie dziatwa z piasku,
Muszelki zbiera, mieniące się w blasku, —
Wachlarzykami swe małe okręty
Niecąc, ze śmiechem wpędza na odmęty:
Na morskiej łasze bezbrzeżnego świata
Dziatwa wesoła w pomysły bogata.
Pływać po morzu nie umieją dzieci,
Ani nie wiedzą, jak zarzucać sieci...
Szukacze pereł nurkują głębiną,
Kupcy na statkach w daleki świat płyną,
Podczas gdy dziatwa z wesołym szczebiotem
Skorupki zbiera — by je rzucić potem:
Ukrytych skarbów nie szukają dzieci,
Ani nie wiedzą, jak zarzucać sieci...
Morze wybucha śmiechem: biała piana
Na brzeg się toczy, wciąż rozchychotana.
Fale, śmierć w kółko wynosząc na szranki,
Śpiewają dzieciom długie kołysanki,
Właśnie — jak matka, gdy z jednego wątka
Kołyskę buja swojego dzieciątka.
Morze się bawi z dziećmi: biała piana
Na brzeg się toczy, wciąż rozchychotana.
Na morskiej łasze bezbrzeżnego świata
Zbór wielki dzieci. Burza kołowata
Tam na dalekim niebios firmamencie
Gromami huczy, — w bezdrożnym odmęcie
Statki się kruszą i, jak piórka, trawią, —
Śmierć stąpa falą — a dzieci się bawią —
Na morskiej łasze bezbrzeżnego świata
Zbór wielki dzieci...
Ci wszyscy, którzy mnie tu miłowali,
By mnie zatrzymać, dążyli najstalej.
Lecz Twoja miłość, choć większa, z padolną
Tą drogą sprzeczna: Ty mnie puszczasz wolno.
Więc porzuciłem tych, którzy na drodze
Mojej miłosne kładli na mnie wodze.
I oto mija dzień za dniem upalny
I noc za nocą — lecz Tyś niewidzialny.
Jedno — gdy w modłach mych Ciebie nie wzywam,
Jedno — gdy w sercu Ciebie nie odkrywam,
Wtedy Twa miłość dla mnie, jak daleka
Jutrznia, na miłość moję ciągle czeka.
Przyszli, gdy dzień był, i rzekli nieśmiało:
„Chcemy izdebkę tylko zająć małą,
Boga twojego uczcić z tobą blaski,
Wziąć kornie tylko nasz dział Jego łaski“.
Rzekli — i w domu moim, na mej ziemi,
W kątku zasiedli, potulni i niemi.
Ale — gdy przyszła noc, — jak nawałnicy
Łoskot, wtargnęli do mojej świątnicy
I pochwycili, jak czerń jaka wraża,
Ofiary Boga mojego z ołtarza.
Sen, który spływa na oczy dziecięcia,
Wiecie, z jakiego urodzon zaklęcia?...
Ach, to jest szmerek, co żywie i mami
W krainie czarów, wiecznie roześnionych,
Pośrodku cieniów lasu, oświetlonych
Świętojańskiemi mrocznie robaczkami:
Tam wiszą pąki dwa trwożne zaklęcia,
Ztamtąd spływają na oczy dziecięcia.
Uśmiech na ustach śpiącego dziecięcia,
Wiecie, z jakiego urodzon zaklęcia?...
Młodego promyk to miesiączka, który
Jesiennej trąca skraj niknącej chmury —
I pierworodny rajski uśmiech z wianka
Snów umytego rosami poranka:
Ztamtąd spływając, pomny zniebozdjęcia,
Igra na ustach śpiącego dziecięcia.
Świeżość rozkoszna na ciałku dziecięcia,
Wiecie, jak długie ma dzieje poczęcia?...
Kiedy dziewczątkiem jeszcze była matka,
Świeżość ta tchnieniem różanego płatka
Serce jej słała, jak żywego cości,
W tkliwem milczącem misteryum miłości:
Ztamtąd tak słodka, tak pełna natchnięcia,
Żywa rozkwitła na ciałku dziecięcia.
Był czas, gdym nie wiódł dla Ciebie uprawy —
I oto, serce i wzrok mój nieprawy
Kiedym niósł w tłumie i z tłumem zmieszany,
Tyś, Panie, wtedy jeszcze mi nieznany,
Wycisnął sygnet wieczności na wielu
Chwilach mojego przelotnego celu.
Dziś, kiedy światłem już przejrzałem święciej
I odczytuję rysy Twej pieczęci,
Widzę, że wszystkie te minione chwile
Leżą zmieszane i w kurzu, i w pyle,
Smutków, radości sypiąc się pamięcią
Dni moich — z Twoją, o, Boże, pieczęcią!
Ale Tyś lica nie odwrócił w blasku
Ze wzgardą od tych moich zabaw w piasku,
I kroki, które-m był słyszał w pokoju
Moim dziecięcym, tajemne w zestroju,
Są to te same, które dziś wyżyną
Twoją echami od gwiazd do gwiazd płyną.
Ty jesteś niebem i gniazdem zarazem:
W tem gnieździe miłość Twoja pośród toni,
Zamykająca duszę z jej obrazem,
Ze skarbcem dźwięków, kolorów i woni.
Ztąd płynie ranek w przeczystej sukience,
Ze złotym koszem w swojej prawej ręce,
Girlandy piękna niosący, by niemi
Wieńczyć w milczeniu posady Twej ziemi.
I ztąd twój wieczór, płynący przestworem
Nad opuszonym przez stada ugorem,
Poprzez samotnie zadumane ścieże,
Niosący Ciszy posłuchania świeże,
Niosący dzbany złotego napoju
Od oceanów zachodnich Pokoju.
Lecz tam — dla duszy gdzie nieogarnione
Niebo na schron jej odchyla zasłonę,
Tam, w nieobjętym światła oceanie,
Białe bez skazy wciąż promieniowanie:
Tam niemasz nocy, ni dnia, — tam osnowa
Bez barw i kształtów — i tam niemasz słowa.
Rankiem mi wietrzyk wyszeptał pobudką,
Że popłyniemy razem z Tobą łódką,
Jedno ja z Tobą — i już o tej zmowie
Żadna się dusza na ziemi nie dowie,
O tem pielgrzymstwie naszem w kraje słońca,
Ach, nie do brzegów — ale już bez końca.
Na tym bezbrzeżnym blasków oceanie
Ty będziesz słuchać z milczącym uśmiechem, —
A moje pieśni, jak światła wylanie,
Popłyną jednym miłości oddechem,
Wolne, jak fale, i wolne, jak skrzydła,
Wolne od ziemi i od słów wędzidła.
Więc chwila jeszcze ta nie przyszła złota?
Więc ciągle jeszcze tutaj ta robota?...
Oceanowy brzeg gaśnie w zamieci
Pyłów słonecznych, i zmierzch już zapada —
W stygnącem świetle pospieszna gromada
Morskiego ptactwa do gniazd swoich leci...
I któż wie, kiedy nadbrzeżna i krucha
Łódź więzy swego odczepi łańcucha —
I, jak ostatni szmer słońca na fali,
Zadrgnie i zniknie w nieprzejrzanej dali?...
To moja rozkosz — u wrót koło drogi
Siadać i czekać, kiedy chmur załogi
Ze światłem walczą, kiedy deszcz szeleszcze,
Złotego lata przynoszący dreszcze.
Posłowie z nieba ulewnym pokotem
Do nóg mi padną — i śpieszą wzdłuż drogi, —
I znowu światło rozelśni się złotem,
I zaraz wietrzyk oznajmi się błogi.
Od rannej zorzy i tak aż do zmroku
Siedzę i czuwam, i serce me słodzę —
Bo wiem, że spłynie ta chwila z potoku,
Kiedy znienacka ujrzę Cię na drodze.
W przerwach się śmieję i śpiewam niepłonny —
Chwilami powiew zapowiedzą wonny...
Próżno czekałem na Niego noc całą, —
Lękam się, czyli w ranka szczyptę białą,
Gdy zadrzemała ma dusza znużona,
Nie był tu, jako chwila już wyśniona...
O, pozostawcie, druhowie, otworem
Drzwi — nie zrażajcie Go pytaniem skorem!
Gdy mnie szmer Jego nie obudzi kroków,
To mnie nie ruszcie, nie płoszcie uroków, —
Ani sejm ptaków głośnych, ni hulanka
Wiatru rannego na uczcie poranka
Niech mnie nie budzi — a nawet jeżeli
Pan się przybliży do mojej pościeli...
O, mój śnie złoty! W tej cudów godzinie
Pierzchnij na Jego dotknięcie jedynie!
Oczy zamknięte! zbudźcie się bez grzechu
Na światło Jego jedynie uśmiechu,
Gdy już przedemną stanie, jak promienny
Sen, unoszący się z ciemności sennej.
Najpierwszem światłem, najpierwszym urokiem
Kształtu niech jawi się przed moim wzrokiem!
Pierwszy radości krzyk zbudzonej duszy
Niechaj od Jego blasków się odkruszy, —
I niech mój powrót do siebie, jak raca
Złota, natychmiast do Niego powraca!
Z dnia na dzień, o, Panie, za ducha tęsknicą
Czy będę przed Tobą tak stał licem w lico?
Złożywszy tak dłonie, z wpatrzoną źrenicą,
Czy będę przed Tobą wciąż stał licem w lico?
Pod wielkiem Twem niebem, pod gwiazd Twych śnieżycą,
Czy będę przed Tobą tak stał licem w lico?
Na świecie tym trudów, gdzie znojem-krwawicą
Wciąż rwące odmęty zgiełkliwie się sycą,
Śród ludów buczących — kłoseczka smętnicą
Czy będę przed Tobą tak stał licem w lico?
A śmierci ramiona gdy ztąd mnie pochwycą,
Tą już niegasnącą ducha błyskawicą
Czy będę przed Tobą tak stał licem w lico?
ODBITO U WŁ. ŁAZARSKIEGO W WARSZAWIE WEDŁUG OPRACOWANIA DRUKARSKIEGO ZYGMUNTA ŁAZARSKIEGO SKŁADALI: AL. DOMAŃSKI, M. DRAPCZYŃSKI, W. KOPERSKI. ODBIŁ: J. IWANICKI. ODBITO 254 EGZ. I ZAOPATRZONO LICZBĄ PORZĄDKOWĄ. № 1—4 ODBITO NA PAPIERZE CZERPANYM HOLENDERSKIM. № 5—254 NA PAPIERZE ZWYKŁYM.