Pielgrzymi (Bandrowski, 1920)/Niezapowiedziana historja Zauchy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pielgrzymi |
Podtytuł | Powieść |
Rozdział | Niezapowiedziana historja Zauchy |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1920 |
Druk | Drukarnia „Prasa“ |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Kiedy się Zaucha obudził, była jeszcze noc głucha, ciemność nieprzenikniona. Śpiący w tym samym pokoju młody chłopiec spał mocno, poświstując melancholijnie przez nos.
Tak Zaucha budził się od pewnego czasu co noc. Palił papierosy i rozmyślał, zadowolony z ciszy i ciemności. Bał się rzeczywistości, po której rósł mu w duszy nieprzyjemny jakiś osad, gorzki i pełen niesmaku. Więc, leżąc cicho, rekapitulował ostatnie lata swego życia i tak, trzymając się czerwonej nici wspomnień, szukał wyjścia z ciemności, w jakich się naraz znalazł.
Był oficerem Legji Wschodniej. A któż wie, co to znaczy, czem była ta legja? Państwo austrjackie mocą swą wyłoniło z siebie miljony żołnierzy. Ale jakaż to moc wyłoniła tysiące tych młodych żołnierzy? Jakiż rozkaz powołał ich pod stary, żałobny sztandar czarny z białym krzyżem, przechodzący z pokolenia w pokolenie, z powstania w powstanie, wiecznie na szańcu duszy polskiej zatknięty, ponury sztandar buntu ? Wyższe to były nakazy i wyższa siła. Ci mali, młodzi żołnierze, zbrojni w karabiny, zakupione z pieniędzy, jakie dostawali na owoce i słodycze, w bagnety, wyszperane po antykwarniach i sklepach ze starem źelaziwem, obuci nieraz w pantofle gimnastyczne, te karły rwące się do walki z olbrzymem, to byli rycerze z ducha, kwiat, którego nie można się było nawet spodziewać na tej wyjałowionej niwie i w tem spodlonem państwie, to był rozpęd siły idącej w imię swego życia przeciw wszystkiemu, bohaterstwo dla bohaterstwa, piękno dla piękna. To był cudowny, błękitny płomień, przy którym niemiecki Michel chciał ugotować swą zupę kartoflaną.
— Polot duszy polskiej był w owej chwili bardzo górny — rozważał Zaucha — ale na duszy tej zaczęły występować czarno-żółte plamy. Jad działał. Nie iść? Nie można było. Podciąć ten szlachetny poryw, znaczyło podciąć skrzydła orlętom. Musieli iść, aby czarno-źółty jad z siebie wypocić. Ale w jakąż to poszli drogę, w jakie manowce, grzęzawiska... I trzeba było iść tak... do końca...
Ten wymarsz, ten straszny wymarsz! Ukwieceni, opychający się czekoladkami malcy, odprowadzani przez mamy, siostry i ciocie, oficerowie z czerwonemi liljami na długich łodygach miast szabel, muzyka wesoła, huk dział dalekich* i marsz w pole! Zaczął się nowy rozdział, nowa księga pieśni polskiej...
Zdrowe to, słodkie, cudne było życie dla młodych. Z południa, ze wschodu i z północy przygrywały fantazji kawalerskiej działa, z żywiołową werwą bębniące swą ognistą rapsodję. Przepiękne lato miało się już ku końcowi i upały nie dokuczały maszerującym. Nie brakowało im niczego, po wioskach i miasteczkach liczka dziewczęce śmiały się do nich i o całusa nie było trudno w myśl starej piosenki polskiej:
Nie zaszkodzi twojej cnocie
Gdy dasz buzi patrjocie.
Ale jakże gorżko było w duszach tych, których nie bawiła złuda poezji marszów, białych gościńców i krótkich postojów, którzy szli, ważąc w rozumie swym każdą kroplę krwi polskiej i każde drgnienie polskiej duszy. Miały zazgrzytać bagnety polskie, miały zakrwawić się pięści i czoła, ale ów kurz krwi bratniej czyjeż ofiarnie miał owiać ołtarze ?
Żołnierz to pięść narodu, zaś rozumowanie nie jest rzeczą pięści. Ale żali ten żołnierz miał się zmienić w jakiegoś Malisora, w nieodpowiedzialnego za swe czyny żołdaka? Wszakże codziennie z tysięcy piersi wyrywała się przysięga:
„Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz!"
Oficerowie, rozumiejąc od początku tą grę, szli biczowani uczciwemi spojrzeniami swoich podkomendnych, których zapał i duch rycerski był dla nich ogniem nieznośnej tortury. Szli — wciąż kłamiąc — do czasu. Aż wreszcie zaczęła się praca wywrotowa. Chłopak mówił oficerowi: „Chcę być świętym!" — a ten mu na to: „Nie bądź głupi!". Trzeba było mieć bardzo jasne oczy i gorące słowa, aby nie wyglądać na zdrajcę. Oni, oficerowie, wnieśli ferment w te ciche, karne i tak posłuszne szyki, oni rozdmuchali zarzewie buntu. Zwoływali zgromadzenia, na których wszystko szło według dawnej techniki agitacyjnej. Podstępną, sofistyczną argumentacją trzeba było wywabiać z dusz plamy słoneczne, po których pozostawały już tylko brzydkie piętna. Ten poryw szlachetny był dla wielu z tych żołnierzy pierwszym, dla wielu jedynym, może ostatnim — i to trzeba było teraz łamać!
Ileż to razy, z głębi duszy przemawiając do zgromadzonych chłopców, Zaucha jak gdyby widział wynurzające się z cieniów stodoły góralskiej twarze dawnych warchołów, cyniczne i rozradowane, pod-golone łby wąsalów, sejmowych krzykaczów, sejmikowych rębajłów, podmigujące mu i przytakujące radośnie i z pijanym śmiechem przy każdem szczerem jego słowie... Pluł mu w twarz ten śmiech ohydnych upiorów, cichą sarabandą tańczących w mroku stodoły nad głowami zasłuchanych, naiwnych żołnierzy.
Fuj, podły to był czas!
Aż wreszcie stało się. Legia Wschodnia złożyła broń i rozprysnęła się.
Zaucha chodził wtedy po świecie jak błędny i było mu tak ohydnie na duszy, iż nieraz już po rewolwer chciał sięgnąć. Ukrył się w zapadłym kącie górskim. Wyjeżdżał na małym koniku w pola, w góry, w lasy, w milczenie i chłód jesienny. Lasy świerkowe stały ciche i milczące na górach, spokojne, czarno-fjoletowe w słońcu; krystalicznie czyste strumienie szemrały szklaną muzyczką wśród skał i kamieni, konik cierpliwie piął się po zboczach górskich, aż wreszcie stawał — i nieraz godzinami stał tak Zaucha na grzbiecie górskim, w łańcuch Tatr w dali zapatrzony.
Ach, Tatry, Tatry! Lśniące w opalowo-perlistej przestrzeni, grające błękitem i różem, przechodzącym w szafir, przecudne Tatry, tak spokojne, tak rozmaite, a tak niewzruszone!
Upokorzył go i uspokoił majestat gór. Potęga ich swą wyniosłą harmonją pokryła jego buntownicze ograniczenie, zatrute przez sprzeczności. I wówczas postanowił zawrócić. Miał przecie odwagę zrobić to. A co to znaczy „wrócić"? Własnym czynem zaprzeczyć samemu sobie. Tak chciał zmazać swój grzech.
Ale jak wracać?
Poprostu. Gościńcem... jak się wyszło w pole. Na kolejach byłych żołnierzy Legji Wschodniej tropili żandarmi austrjaccy i „kanarki". Mądrzej było wyjść sobie piechotą jak na przechadzkę — i tak, bez niczego, Zaucha wybrał się w świat, w niebezpieczną wyprawę przez dwa fronty. Kiedy wychodził z Nowego Targu, krowy wracały właśnie z pastwisk do stajen i porykując, poważne i dostojne, kroczyły przez oświetlone elektrycznością ulice. Dziwnie odbijało to wielkomiejskie, wielko-światowe światło od starych, niskich domów góralskich w podhalańskim stylu. Szedł Zaucha starym, szerokim gościńcem do Chabówki przez smutną i jałową połać Podhala, schodząc coraz to z kopca na kopiec z szerokim widokiem na biedne wioski, ukryte na dnie dolin. Przenocował w Rabce, u znajomego proboszcza i na widok jego ożywionej choć pomarszczonej góralskiej twarzy, jakby w drzewie wyrżniętej, przyszło mu na myśl, iż może spowiedź przyniosłaby mu ulgę, bo proboszcz wyglądał na człowieka, umiejącego sobie radzić z walkami wewnętrznemi; wypiwszy z nim jednak parę kieliszków wódki zrozumiał, iż jowialny humor i trzeszczący śmiech księdza podobne były bardziej do grubego cynizmu zbogaconego górala, niż do harmonijnej równowagi duchowej. Poszedł tedy rano dalej, do Jordanowa, sam ze swemi wątpliwościami, trapiąc się po drodze myślą, dokąd w tych ciężkich czasach w szerokiej Polsce mógłby się udać po poradę Polak w bolesnej swej rozterce. Szedł Kmicic do Częstochowy -- ale gdzież dziś ten Monsalvat polskiego ducha ? Gdzież jest niezmącone, czyste źródło życia polskiego, z którego możnaby się napić wody żywej ? Co zrobić? Kogo pytać?
Z Jordanowa pociągiem już pojechał do Krakowa, gdzie widział popłoch i rannych i Prusaków i braci swych dwóch w mundurach legjonistów. Krótko ze sobą rozmawiali i rozstali się niebawem, widząc, że się nie zrozumieją.
Zaucha ruszył dalej gościńcem, wyłgując się czasem patrolom i podjazdom austrjackim, a czasem chowając się przed niemi, aż wreszcie uderzył piersią o cofające się wojska austrjackie, pułki rozbite, zdemoralizowane, rozbrojone, straszne, zdziczałe hordy ludzi. Jesienną, dżdżystą porą, przez rozmiękłe, grząskie pola ciągnęły wojska, jazda i potłuczone piechoty, gdy gościńcem, potrójnym łańcuchem, szły tabory. Na kwaterze zostawiano ludzi na parę godzin drzemki i znów porywano ich naprzód, tak, że nieraz jednej nocy cztery razy zmieniały się wojska, rozkwaterowane we wsi. Schroniwszy się w Jaśle u przyjaznego człeka na poddaszu, Zaucha z za firaneczki małego okienka całemi dniami patrzył na ten odpływ pokrwawionej fali austrjackiej i słuchając bicia dział, układał sobie, z którego kąta będzie strzelał i jak długo będzie się mógł bronić, jeśli przypadkiem go znajdą — bo tak bliski wybawienia postanowił sobie, że żywcem się wziąć się nie da.
Naprzeciw jego okienka była trafika. Ściany domu po obu stronach sklepu pomalowane były w czarno-żółte pasy, zaś nad szyldem wisiał złoty, dwugłowy orzeł. Pewnego dnia Zaucha ujrzał, jak właścicielka trafiki wyniosła na ulicę kubeł jakiejś zielonawej mazi i maczając w niej szczotkę osadzoną, na długim kiju, zaczęła zamazywać nią austrjackie barwy, podczas gdy mąż jej spuścił na bruk dwugłowego ptaka. Zaucha zrozumiał, opuścił swe ukrycie i poszedł znów gościńcem przeciw prądowi rzeki rosyjskiej, ciekawie przyglądając się niewidzianej jeszcze armji. Szły kupami, najeżone długiemi, cien-kiemi bagnetami oddziały zielonawej piechoty, waliła artylerja. Nikt Zauchy nie pytał o papiery, nikt na niego nie zwracał uwagi. Po manji prześladowczej wojskowych władz austrjackich aż dziwiło to jakby lekceważenie niebezpieczeństw, szpiegostwa,, ta lekkomyślna jakaś nieostrożność.
W małem miasteczku ujrzał Zaucha wjazd kozaków któregoś z zaporoskich pułków. W pierwszym szeregu na białym koniu jechał stary kozak, międlący z zapałem opartą o kark koński harmonję ręczną. Nad łbem końskim rozciągała się harmonja w szeroki, czerwony łuk i basowała dźwięcznie chórowi silnych, męskich głosów — a dalej chwiały się głowy w różnobarwnych, złotem wyszywanych „baszłykach". Ciągnęły gościńcami sznury „dwukołek" z sianem i amunicją, jadących prędko, a powożonych przez miedzianobrodych, często zezowatych, jakby z gruba obciosanych „muźyków" z szerokiemi, płaskiemi twarzami, ubranych w szare szynele, z krzywemi kindżałami u pasa i z karabinami za plecami. Zaucha widział pobojowiska, wsie spalone, Czeczeńców, skracających sobie na polach czas „dżygitów-ką“ i strzelaniem do wron, widział procesje jeńców austrjackich i Madjarów, żebrzących uniżenie „karaszo pan daj kleb“, nocował w rozbitych chałupach, błądził po lasach, aż wreszcie, chory ze zmęczenia ii upadający na siłach, stanął we Lwowie.
— Przeszedłem tortury przebudowy wewnętrznej i byłem, kiedy się zaczynało tworzyć z niczego— rekapitulował Zaucha w duchu.
Zaiste — cóż się stało wówczas z rycerską, ognistą duszą polską? W szarej dali wciąż huczały działa, niezliczone stopy jeńców austrjackich mięsiły wciąż brudny śnieg ulic, tramwaje elektryczne i wozy zwoziły stosy rannych, do połamanych lalek podobnych — wybiła wielka godzina „wojny powszechnej o wolność ludów", godzina, w której należało przetrząsnąć najtajniejsze schowki duszy, przyszła „chwila osobliwa" wielkiego skupienia, czynu i pogotowia — a cóż się działo ? Zorganizowano konspirację piwną, i przy świeczce i beczułce piwa w ciemnych kątach sądzono „zdrajców stanu" i liczono pensje, jakie rząd austrjacki będzie musiał wypłacić po ustąpieniu Rosjan ze Lwowa. Polska? To była rzecz fatalna. — Ta co nam z Polski, jeśli pensji nie dostaniemy! — wołali ludzie zaustrjaczeni. A gdy tak jedni myśleli tylko o swoich pensjach, uczeni i poeci wznieśli na biurach swych szańce z ksiąg i zaryli się w pożółkłe karty, radząc swym braciom: — Czytajcie, kartami ksiąg zalepcie okna swych domów, przez księgi patrzcie na życie! — Kobiety szukały ulgi w miłości, zaś młodzież saneczkowała się w parku Kilińskiego. 1 dusze ludzkie były jak owe opuszczone przez bojaźliwych mieszkania, nrządzone po dawnemu, na oko zaciszne i miłe lecz zapylone, nie ogrzewane od dawna i bez życia, zaś kiedyś dłonią sięgnął w kąt ciemniejszy, znachodziłeś zawsze coś, co ci rumieniec wstydu w twarz wpędzało — jeno ślady dawnego niechlujstwa, zaniedbania i porządków na oko.
Wówczas Zaucha „zbliżył" się do tych, którzy pracowali. Trzeba było zreorganizować kraj, policzyć ludność, pomóc jej, zobaczyć, co się ma, a co prze-padło. I znowu zaczęły się podróże po kraju wyniszczonym i rozkopanym, porytym okopami i rowami, przez które z ludzkości krew odprowadzano. Niebezpieczeństwo spotkania się z maroderami lub z jakimś zagalopowanym, zbłąkanym podjazdem nieprzyjacielskim, noclegi bez ognia i światła w opuszczonych, rozbitych chałupach, bomby z aeroplanów, to wszystko było niczem w porównaniu z bólem, jakiego doznawało się na widok wyniszczonego i wyludnionego kraju. A przecież i w tych strasznych warunkach chłop polski twardo siedział na swojej ziemi i obiecywał, że wytrzyma. Z tem ciepłem słowem w duszy wracało się do Lwowa, wobec pól potratowanych, gruzów i zgliszcz, układając po drodze wielkie plany odrodzenia i walki — i na pamiątkę takiego dnia przywiózł sobie Zaucha naderwaną łuskę z szrapnela, podniesioną z pola pewnego słonecznego poranka wiosennego. Wyrywszy na łusce datę, Zaucha postawił ją, śniedziejącą już, na swem biurku, jako wytworny dzban na kwiaty.
— A potem znowu porwała mnie fala czerwona! — przypominał sobie Józef.
Mackensen zbierał swoje armje. Wieść niosła, iż Niemcy biją na swych tyłach równoległe gościńce, któremi płyną rzeki stalowych potworów i pocisków. Wojska na pozycjach rżnęły uliczki w zagrodach z drutu kolczastego, a Tarnów codzień jęczał pod razami „Wielkiej Berty". A naraz zerwał się huragan, zawyły stalowe organy Mackensena, zaczęły pluć ogniem niezliczone działa, szare i szaro-błękitne mrowie wylało się przez przejścia w ogrodzeniach drucianych i ruszyło naprzód, najeżone bagnetami.
Rozpoczął się odwrót armji rosyjskiej.
Czemże zasłaniał się żołnierz rosyjski przed burzą żelaza i ognia?
Ciałem.
Dzień w dzień dziesiątki tysięcy tych zielonawych męczenników — rzekłbyś, żywa darń od ziemi oddarta — szły naprzód z kilkunastu zaledwie ładunkami w kieszeni, szły bagnetami odpychać ogień, który palił zanadto. Straszliwe płomienie gaszono, żywą krwią ludzką, dziury, wypalane w froncie, jak szmatą, łatano mięsem ludzkiem i tak cofano się, brocząc, rzucając ze siebie dywizje, z których wracały jeno sztandary, a pod sztandarami kilkudziesięciu niedobitków. A jak wiedźma czyta przyszłość z wody, tak naród rosyjski przyszłość swą czytał z tych strumieni krwi, szumiącej po polach bitew. Co z niej wyczytał?
Na wozie zaprzężonym w parę własnych koni, z kilku workami cukru, wziętemi na handel, wałęsał się Zaucha wraz z taborami rosyjskiemi, w tumanach pyłu i zgiełku. Przywykł do ognisk wieczornych, do stłumionego huczenia ciurów, układających się do snu, do ich klątw i pieśni, do noclegów pod gwiaździstem niebem i do szerokich, rozjeżdżonych, pylnych gościńców rosyjskich. Stawał się dobrem dzieckiem w tem szumiącem morzu ludzkiem, na łasce przygody i przypadku.
A oto — ułani polscy I Tobie-ż to, oficerze Legji Wschodniej, tej legji, która broń złożyła, tobie-ż to przyszło twarzą w twarz spotkać się z ochotnikami polskimi w szeregach rosyjskich! Jęknęło ci głośno serce w piersi, gdyś z nimi mówił, a oczy twoje wwiercały się w ich oczy, jak gdyby z dna duszy prawdę wyrwać im chciały. Lecz cóżeś zrozumiał, co? Ze ziemia polska, jak owe pole zasiane przez Medeę smoczemi zębami, rodzi wojnie żołnierzy, albowiem to jest ziemia, zakochana w mieczu. A tyś szablę odrzucił i nie chciałeś odcyfrowywać krwawych run dziejów w jej zwierciadlanej klindze! Ale — żali ty znasz modlitwę i dzieje miecza polskiego? I czemuż to zaświeciły ci się oczy do tych ułanów i czemuż to głośno strzeliłeś w palce?
— Ulituj się nad Ojczyzną naszą i nad nami!— przypomniały się wygnańcowi słowa wielkiej modlitwy. — Pozwól nam modlić się znowu do Ciebie obyczajem przodków na polu bitwy, z bronią w ręku, przed ołtarzem, zrobionym z bębnów i dział, pod baldachimem, zrobionym z orłów i chorągwi naszych.
Rzucił się niespokojnie na swej pościeli Zaucha i dużo czasu minęło, zanim znowu myśli mógł zebrać.
— Lecz jakim-że to cudem — wspominał — białemu lwiątku czeskiemu udało się ujść zagłady ?,« W tym zgiełku wojennym, gdzie ginęły całe dywizje, pierwszy czeski tysiąc walecznych kręcił się i błąkał wśród przesuwanych korpusów, ucząc się wojny. Zaucha spędził jedną noc przy ogniskach ochotników czeskich. Opowiadali mu o swych nadziejach i tęsknotach, o tem, jak to czarny sztandar husycki z purpurowym kielichem — znak buntu w męczeństwie — znów powstał przeciw Rakuszanom, straszne widmo przeszłości, które zmieni się w olbrzyma czarnego, w czarny słup dymu z kielichem gorejącym miast serca, widmo mistrza niesprawiedliwie spalonego na stosie, widmo zemsty...
Jechał Zaucha piaszczystemi gościńcami szmaragdowego Wołynia, przez kraj cichy, żyzny, pełen szlachetnych wspomnień i tradycji. Jechał powoli przez piachy, grzejąc się w promieniach upalnego słońca, ale jakby nie patrząc przed siebie, we własną głąb zapatrzony. Z cienia gajów, drzemiących w skwarze, z niebios lazurowych, z powietrza głębi słonecznej, z zielonych pól i z cichego, monotonnego skrzypu kół szła ku niema jakaś niespodziewana myśl, niespodziewana dotychczas, a przecie zmartwychwstająca.
— Jest Słowiańszczyzna, czy jej niema?
Ale to były nieuchwytne i niewyraźne jakieś pytania, o których zapomniał, ujrzawszy Kijów o złotych kopułach nad szerokim Dnieprem, Kijów z widmową „Złotą Bramą", jaśniejącą od dzieciństwa w duszy polskiej jako wrota sławy.
A potem...
— Widziałem naród oderwany od swej ojczystej ziemi — jęknęły w duszy ciężkie słowa.
I tu Zaucha dźwignął się, wsparł łokieć w nędzną poduszkę i wpatrzył się w noc.
Kto wypowie ? Kto wysłucha do końca i nie da sercu pęknąć? Kto widział drogi, zapełnione wozami wygnańców? Kto zliczył cmentarze przydrożne, te lasy, te puszcze małych, białych krzyżyków nad grobami dzieci! Niema słów!
Rzucił się do pracy. Poznał wielkie centra emigracyjne, schroniska, wielką nędzę i nieraz wielkie i szlachetne wysiłki. Ale w zgiełku fałszywych partyjnych sporów i ambicji osobistych trudno mu się było skupić, trudno było duszę polską odnaleźć, tę heroiczną i świętą. Więc poszedł dobrowolnie na wygnanie zbadać, czy ta dusza ma prawo być tak małą, jaką się robi. Chciał żyć prawdą bez żadnych osłonek, goryczą wygnania bez żadnej osłody i żadnych złudzeń, chciał żyć nagą rzeczywistością faktu, wchłonąć cały jego ból, aby go pojąć, zrozumieć, zwyciężyć i przetrawić, przetworzyć w sobie na miód doświadczenia, na tęgi trunek mądrości- Opuścił tedy miasta, mącące mu duszę refleksami wielkich wydarzeń, i w ciszy i spokoju, przy monotonnym szumie żałosnych litanji wygnańczych, każdy dzień zabarwiających swem cierpieniem, pragnął odtworzyć sobie drogę swej myśli i swego ducha, bo nie widział już, dokąd idzie i czego szuka. Dlatego to udał się do lwowskiej gminy wygnańczej, gdzie chciał pić wprost ze źródła polskiego cierpienia, polskich tęsknot i wiary.
— A to będzie studnia, z której może uda mi się zobaczyć gwiazdy — obiecywał sobie w duchu.