Pielgrzymi (Bandrowski, 1920)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Pielgrzymi
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia „Prasa“
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
JERZY BANDROWSKI
PIELGRZYMI
POWIEŚĆ
LWÓW 1920
NAKŁADEM WYDAWNICTWA POLSKIEGO


WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE

ODBITO W DRUKARNI „PRASA“ WE LWOWIE
W GMINIE WYGNAŃCZEJ.
I.

Zauchę zbudziło głośne pukanie w ścianę
Otworzył oczy i przez chwilę nie wiedział gdzie się znajduje.
Otaczała go absolutna ciemność.
Pukanie ponowiło się.
— Dobrze, dobrze, dziękuję, już wstaję! — zawołał.
Westchnął głośno, poleżał chwilę, a potem zerwał się i dygocąc z zimna zaczął się ubierać. Napół ubrany otworzył okno i kilku uderzeniami ramy okiennej odepchnął okiennicę.
Był jasny, zimny, jesienny poranek. Na trawie leżał szron.
Myjąc się Zaucha myślał z irytacją, iż tydzień już mija, jak przyjechał do Biełowa a dotychczas nie udało mu się zdobyć odpowiedniego mieszkania. Czuł, że wchodziła tu w grę Helenka i nie wiedział, jak wybrnąć z tej trudnej sytuacji. Nie chciał być brutalnym, przyznając może w duchu pewną słuszność zresztą nieuzasadnionym podejrzeniom, z drugiej strony jednak nie mógł rozpakować koszyka ujętego w chytrze skombinowaną sieć sznurów, nie mógł wypakować bielizny, książek, nie mógł się zabrać do pracy. Denerwował go brud i nieporządek w tym obcym pokoju, wyznaczonym mu czasowo na mieszkanie.
Ubierał się z nerwowym pośpiechem. Nie miał zegarka, nie wiedział która godzina. Wreszcie zły, przemarznięty, ze zgrabiałemi rękami, szamocąc się z rękawem nieposłusznego płaszcza, wyszedł, trzasnąwszy drzwiami, i szybkim krokiem skierował się przez ogród ku kuchni.
W drzwiach jednej z dacz [1] pojawił się jakiś drągal w brudnej i oberwanej koszuli, z miednicą w rękach i patrząc sennie, chlusnał brudną wodą na ścieżkę. O mało nie oblał Zauchy, który go zmierzył oczami i już chciał zwymyślać, gdy wtem usłyszał
— Dzień dobry kochanemu panu doktorowi! jakże się spało?
Z za węgła „daczy“ wyszedł wójt gminy wygnańczej radca Kondolewicz, wysoki w rozpiętym żółtym płaszczu i w sportowej czapeczce, z pod które] aż na kołnierz, niekoniecznie zresztą czysty, sięgały mu kosmyki dawno nie podstrzyżonych włosów.
— Jedziemy? ~ spytał, witając się z Zauchą z przesadną, nieszczerą serdecznością
— Tak. Muszę załatwić pewne sprawunki. Tak mieszkać trudno. Tu najniezbędniejszych rzeczy brakuje.
— Zapewne. Skromnie żyjemy! — z dziwnie fałszywym akcentem rzekł Kondolewicz.
Szli w stronę kuchni gminnej, pobielanej szopy, wciśniętej w kąt ogrodu za obdrapanemi dworkami.Z komina kuchni biło prosto w blado-błękitne niebo jesienne białe pasmo dymu, na końcu rozczapierzone i złotawo-różowe w świetle rannego słońca.
— Ostrożnie, panie doktorze, niech pan idzie po desce, bo tu zawsze błoto — napominał radca.— Pomyje i nieczystości Michalinka wylewa wprost przed kuchnię.
— Jak pan to może tolerować! — sarknął Zaucha.
— Cóź, bezsilny jestem, nie mam żadnej egzekutywy!
— Wpływu moralnego na ludzi pan nie ma!
— Moralnego! — zaśpiewał drwiąco radca Kondolewicz.
— Pan nie wierzy w siłę moralną, pan wierzy w rózgi — rzucił mu Zaucha, otwierając drzwi do kuchni, z której buchnął ckliwy, mdły zapach tanich potraw, tłuszczu, letniej wody, wyziewów ludzkich i starej odzieży.
Kuchnia dość duża i wybielona, przypominała czeladnią. Środek jej zajmował ogromny piec. Sciany wylepione szarym, grubym papierem i gazetami, czyjś naiwny gust przybrał jedliną i upstrzył taniemi widokówkami. Na jednej ścianie wisiała mapa Polski i Matka Boska Częstochowska w czerwonej i niebieskiej sukience, obramowana sosnowym wiankiem, w który powtykano różyczki z różowej bibułki. Pod ścianami ustawiono długie, proste, czysto umyte stoły na krzyżakach. Na stole stał dzbanuszek z więdnącemi, jesiennemi kwiatkami. Od pieca rozchodził się zapach prażonego mleka i chleba, który,,pokrajany na cienkie kostki, suszył się na blasze.
Zaucha usiadł w kącie przy stole, a po chwili dziewczyna kuchenna przyniosła mu potężną kromkę czarnego chleba i szklankę słodzonej herbaty z mlekiem. Posolił chleb i jadł, popijając gorącą „bawarką“.
Stojąc przy stołach, szybko i w milczeniu` pili herbatę młodzi chłopcy, którzy jechali do szkoły. Wyglądali wszyscy mizernie, a w tanich, nieeleganckich i nie nowych płaszczach, nawet biedno.
Koło pieca z pretensyonalnem namaszczeniem kręcił się kucharz gminny, Dyrcz, trzydziestoletni blondyn o porcelanowej twarzy, w której płonęły szafirowym ogniem olbrzymie słodkie a bezmyślne oczy, z długiemi jak u panny rzęsami. Takież panieńskie rumieńce, symetryczne, okrągłe, purpurowe, gorzały na jego gładkich policzkach. `Jasne wąsiki były wybrylantynowane i podkręcone starannie nad różowemi wargami. W śnieżno-białym długim fartuchu, Dyrcz był w istocie niepospolicie przystojny, różowy i gladki, zupełnie jak śliczna lalka fryzjerska.Mówił rzewnym, wysokim tenorem lirycznym z wyraźnym lwowskim akcentem. W kącie dziewka kuchenna pochylona nad cebrzykiem, w którym myła naczynie, nuciła godzinki, bystremi oczami obrzucając obecnych lub też zerkając ukradkiem na Dyrcza.
Zaucha śpiesznie wypił swą szklankę herbaty, podziękował za drugą, którą mu usłużnie podsunął Dyrcz i wyszedł z kuchni.
— Pan doktor już na stację? Taże jeszcze czas!powstrzymywał go radca.
— Wolę być na powietrzu ~ mruknął Józef i ruszyl ku furtce ogrodowej.
Odetchnął głęboko, kiedy się znalazł za obrębem gminy. Dusił się w tej wygnańcze] atmosferze.
Na stacji przed okienkiem kasjera stał już długi „ogonek“. Szumiał i brzęczał małoruski djalekt. Baby szeroko i wymownie opowiadały sobie plotki, giestykulując przytem wyraziście rękami i strojąc komiczne miny. Przekupki podcinały ludziom nogi twardo wypakowanemi koszykami, zwisającemi z dlugich nosideł. Zamyśleni, obojętni, jakby wyszaązali stali wtlir mie panowie w urzędniczych czapka“. W jednym kącie żolnierz-urlopnik z krzyżem św Jerzego na piersiach i w kudłatej „papasze” opowiadali młodym parobkom o kampanji karpackiej, a słuchający’ go chłopcy zuchowatemi minami starali się dać mu do poznania, iż dorośli do zrozumienia sytuacji. Obok stała grupa cyganów polskich z Kieleckiego. Ubrani po miejsku lecz dość dziwacznie, z jakimś nieokreślonym, kolorowym szykiem, otaczali swego naczelnika, małego, dostatnio ubranego człowieka o śniadej twarzy i skośnych oczach w wysokiej barankowej czapie i z nabijaną srebrem palisandrową laską w rękach. Tuż w czarnych i niskich czapeczkach, rozmawiało półgłosem kilku Tatarów z ponuremi i ciemnemi, zadumanemi twarzami. A wśród tłumu kręcili się mizerni, biedno ubrani i jakby onieśmieleni milczący mieszkańcy gmin wygnańczych, porozumiewający się między sobą półgłosem lub giestami.
— Pan doktor także do miasta? — spytał jakiś głos.
I przed Zauchą stanął biedno lecz czysto ubrany gtubas w jesiennym płaszczu i szarej czapce sportowej, z pod której lekko falującemi puklami spływały długie włosy, mające uchodzić zą artystyczną fryzurę. Grubas miał twarz zupełnie ogoloną, szeroką, żółtawą i uśmiechającą się poczciwie i łagodnie. W zębach trzymał krótką fajeczkę angielską.
Zaucha uśmiechnął się zakłopotany trochę.
— Pan doktor mnie nie poznaje?
— Ależ owszem...
Przypominał sobie tę twarz ze Lwowa, z Akademickiej ulicy... Grubas wystawał tam stale w południe przed jakimś sklepem z tąż samą fajeczką w ustach i z tymsamym uśmiechem, przyglądając się maślanemi ^zachwytu oczami promenującej tam i na-zad płci pięknej.
— Pan Gwoździk, nieprawdaż ? — przypomniał sobie naraz i podając mu rękę, mówił: — A ja słyszałem, że pan już w Kijowie na posadzie...
— Owszem, byłem, ale władze powiedziały „nie !zia!“, wobec czego musiałem wracać do gminy. Niezbyt mile mnie tu przyjęto — lecz cóż robić?
— I teraz znowu, niezmordowany w poszukiwaniach, do miasta?
— Właściwie to nawet nie do miasta, a tylko — na dworzec. Tam są w oddziale pocztowym bardzo wygodne pulpity z wszystkiemi przyborami potrzebnemi do pisania. Załatwiam tam swoją korespondencję albo też tak — piszę sobie. Bardzo przyjemnie. Dokoła ruch, ludzie — a ja do pisania stojąco przyzwyczajony jestem. I tak mi się tam zdaje, że pracuję u siebie w księgarni przy Akademickiej, hehehe...
Pociąg wjechał na stację. W ścisku Józef zgubił gdzieś Gwoździka, wbił się klinem między kupki i tak jechał, słuchając ich plotek i układając sobie plan bieganiny po mieście.

II.

Wysiadł na ogromnym dworcu i odrazu utonął w strumieniu ludzkim. Pociągi ze wszystkich stron pozwoziły ludzi i wysypywały teraz na dworzec przekupki, urzędników, młodzież szkolną, rzemieślników, kupców i kupcowe. Znajomi witali się i nawoływali, urzędnicy poszczególnych departamentów zbierali się w grupy, słychać było gwar rozmów, krzyki i — jak zawsze — stłumiony trochę powszechną wrzawą śpiew żołnierzy, jadących na front. Nad głowami publiczności lśniły długie bagnety wojskowego szpaleru.
W tłumie ujrzał Zaucha znowu różową twarzyczkę radcy Kondolewicza.
Zetknęli się.
— Idę teraz po gazety — mówił radca — a potem przyjdę do „Warszawskiej". Spotkamy się?
Zaucha kiwnął mu głową.
Tłum wlał się w długi, ciemny korytarz, strzeżony po obu stronach przez ajentów policyjnych, wreszcie rozprysnął się w okrągłym mrocznym westybulu, aby znowu ścisnąć się u wyjścia, skąd słychać było pisk, klątwy i śmiechy.
— Jak sie macie, doktorze! — zawołano na niego mazurskim akcentem.
Niesiony tłumem płynął koło niego Zarań, wójt gminy wygnańczej w Liłowiczach. Jego wygolona mazurska twarz, choć sina od chłodu, uśmiechała się dobrodusznie.
— Nie witajcie sie, dajcie se pokój, rękom w ty ciżbie nie ruszyć — mówił, widząc, że Zaucha stara się podać mu rękę. — Siedzicie u Kondolewicza? Jakże wam tą?
Ale tłum ich rozerwał i rzucił Zauchę w najgęstszy ścisk. Po chwili stężenia, podczas którego Zaucha naprężył wszystkie mięśnie, aby się nie dać zgnieść, zrobiło się przestronniej i wolniej.
Już ze schodów, wiodących z dworca na ulicę, widać było tłumy, skombinowanemi atakami napadające na otwarte wozy tramwaju konnego. Na chodniku stało kilku tragarzy, między nimi i przysadkowate mocne kobiety. Rozlegały się nieustannie krzyki „Wańka! Wańka 1“ To wołano na „izwoszczyków“, których oczywiście nie było.
Zaucha poszedł do miasta piechotą.
Tuż koło dworca, na schodach, przed wejściem do olbrzymiego, szarego budynku w berlińskim, nowoczesnym stylu, siedzieli ranni żołnierze. Służba szpitalna wynosiła nosze z rannymi, których układano w karetkach samochodowych. Na chodniku przed bramą ranni ustawiali się jakby do przeglądu. Widok tych połamanych i posklejanych ludzi był tak bolesny, że Zaucha odwrócił oczy.
Naprzeciw niego w rozpiętym popielatym płaszczu, w „papasze1* zasuniętej na tył głowy, szedł z rozmachem młodziutki chorąży, zerkający od czasu do czasu z dumą na swe, błyszczące jak lustro, wysokie buty z cholewami. Niósł się dumnie i widać było z jego uśmiechniętej twarzy, iż czuje się szczęśliwym.
Na rannych żołnierzy oczywiście ani nie spojrzał. To — oni 1 A z nim nie ma to nic wspólnego. On — to co innego!
Zaucha uśmiechnął się i powędrował dalej.
Na skręcie ulicy uderzył nań gwałtowny, zimny wiatr stepowy. Uderzenie było tak wściekłe, że Zaucha aż się zatoczył i szybko chwycił ręką za kapelusz. Wiatr owinął mu szczelnie dokoła łydek cienkie spodnie, wyproszone z trudem w kijowskiej „Sekcji odzieży" a szyte niedbale przez więźniów, dmuchnął mu zimnem za kołnierz i w rękawy, gołe ręce oparzył piekącym ogniem, szpilki wetknął w oczy i usta. Biedny, licho ubrany wygnaniec aż syknął i skuliwszy się pokornie, szedł naprzód, z zazdrością patrząc na tłuste, rumiane „kupczychy“, których drobne kopytkowate nóżki plątały się w długich połach pluszowych palt. Im dalej wchodził w miasto, tem zimniej się robiło i z ulic wiał chłód, jak z przemrożonych korytarzy kamiennych.
— Trzeba wstąpić do „Warszawskiej“, bo zmarznę na kość! — pomyślał Zaucha.
Był to wprawdzie wydatek kilkudziesięciu kopiejek, ale szklanka gorącej kawy z prawdziwym rożkiem warszawskim, przedstawiała ponętę zbyt kuszącą.
Wyrzucając sobie w duszy słabość i brak charakteru, wszedł po drewnianych schodkach do małej mleczarenki, nad którą widniał szyld „Warszawskaja Bułocznaja“. Usiadł przy wolnym stoliku i zamówił szklankę gorącej kawy.
Kilka stolików mleczarni obsiedli młodzi ludzie w wytartych, dziwnie skombinowanych ubraniach i niemodnych, podniszczonych paltotach — jak to od jednego rzutu oka można było poznać — wygnańcy. Pili kawę, rozmawiali półgłosem lub czytali dzienniki, zacierając czerwone, zziębnięte ręce. Za ladą, na której jednym końcu złociła się piramida „kajzerek“ i rogalków, królowała niemłoda już, zawiędła lecz pełna godności pani, traktująca gości z chłodną wyniosłością. Dwie panienki roznosiły mleko i kawę. Na ścianach tablice z rosyjskimi napisami podawały ceny potraw.
Po chwili, do mleczarni z szumnym hałasem wpadła nowa grupa: mieszkańcy trzech gmin wygnańczych: Lesowego, Sośnicy i Liłowicz. W małej salce zrobiło się gwarno, od stolika do stolika rzucano sobie żarty i ploteczki, akcent lwowski zmięszał się z mazurskim. Ludzie z Sośnicy, gdzie znajdowała się najlepiej sytuowana gmina inteligencji, byli lepiej ubrani, zachowywali się śmielej, szumniej, zaś na mieszkańców innych gmin spoglądali z wysoka, jak na ubogich krewnych.
Zaucha, który swego czasu objeżdżał był gminy lwowskie, spotkał tu wielu znajomych. Witał się z nimi, rozmawiał i patrzył im w oczy, jak gdyby spodziewał się, że może wyczyta z nich coś, o co zapytać nie śmiał. Czem ci ludzie właściwie żyją? Bo jakżeż? Być tak zarzuconym w jakiś kąt na obczyźnie, żyć wciąż temi drobiazgami, jakie dzień powszedni podsuwał, dyszeć pustką w pustce i bawić się głupiemi intryżkami i ploteczkami? Przecie to na dłuższy czas wystarczyć nie może...
Zapłacił i wyszedł. Zimny wiatr dął z nieustającą siłą, omal, że nie zbijając z nóg przechodniów na skrzyżowaniu ulic.
Zaucha szedł, rozglądając się przez jakiś czas ciekawie. Widział „czasownie“, kaplice takie same jak w Kijowie i w Moskwie, w ulicach domy nierównej wysokości, jedne niskie, drugie posępne, wysokie z „podjazdami“, w moskiewskim stylu i z okazałymi szwajcarami w bramach. Na rogach ulic czyściciele butów rozmawiali z dorożkarzami i posłańcami, a przez ulicę wlókł się tramwaj konny, naładowany i obwieszony marznącymi ludźmi.
Zwolna Zaucha zapomniał, że jest w obcem, wielkiem a mało sobie znanem mieście i idąc przed siebie długą, prostą ulicą, zamyślił się. Myślał o tem, jakie to ogromne miasto i jak mało właściwie ono go obchodzi, jak nic nie ciągnie go zwiedzić je, poznać, i jak trudno wygnańcowi zaczepić się o coś życiem. Zobojętniały wędruje on przez świat, wpatrzony w siebie, jakby umierający i gasnący. Nie bawią go ani nie podniecają nowe widoki, nie zajmują go obcy ludzie, nic go nie obchodzą nawet nagromadzone tu i ówdzie bogactwa kultury, dziwne obyczaje. A przez to strumień życia, tryskający z duszy a pozbawiony wszelkich dopływów, staje się coraz niklejszy i biedniejszy i dusza zwolna zsycha się i słabnie.
— Sam Bóg zesłał mi w tej chwili tę dziewczynę — pomyślał Zaucha o Helence. — Cóż jabym bez niej tu począł! A tak — jest przynajmniej o kim myśleć.
Liczył na nią. Był pewny, że przy niej nie grozi mu ani ostateczne zaniedbanie, ani fatalne, tak bolesne osłabienie woli. Wierzył, iż przy jej pomocy będzie mógł nietylko znośnie się urządzić, ale nawet potrafi zabrać się do pracy i uratować choć odrobinę marnującego się czasu.
Wszedł na most, pod którym wśród żółtych, nieuregulowanych i zaśmieconych brzegów płynęła powoli rzeczułka zgniła, zielonawemi porostami pokryta. W powierzchni jej odbijały się czerwone i zielone ściany jakichś szop i złota czapka stojącej na wyniosłości wysokiej wieży białego soboru. Z nie-zamiecionych i niebrukowanych bulwarów, z ulic i skwerów niósł wiatr chmury pyłu i śmiecia, wśród którego wesoło fruwały kolorowe papierki.
Znalazłszy się w środku miasta Zaucha obszedł ogromny, ceglasto-czerwony, „prisutstwiennyj dom“, przed którym stały dwie stare, patyną pokryte armaty, minął bulwary wewnętrzne i stąpał ostrożnie po bruku ze śliskich, gładkich, drobnych kafli. Tu i ówdzie wzrok jego padł na przeraźliwie kolorowe afisze kinematografów, czasami znów wygnaniec ocierał się o długie „ogonki" stojące przed sklepami z cukrem lub z naftą, brzęczące babiemi, gderzącemi głosami. Przed teatrem znowu „ogonek".
A dalej już rozpoczęła się zwykła miejską „tura".

III.

Załatwiwszy sprawunki na bazarze i kupiwszy trochę wędlin, bo wikt w gminie okazał się niewystarczającym, Zaucha wstąpił do „Domu Polskiego" spytać się o listy. Jak wszędzie, we wszystkich „Domach Polskich", tak i tu zastał w sieniach apatycznych, przygnębionych petentów, wśród których z wielce ważną miną rządził się typowy, opryskliwy woźny biurowy z ziemistą twarzą i aroganckiemi oczami, połyskującemi z za wielkich szkieł okularów. W obszernej sali, obstawionej dookoła stolikami, „funkcjonowali“ sekretarze, urzędnicy i urzędniczki różnych emigracyjnych instytucji, poważni, chłodni i surowo urzędowi wobec „stron“, pieszczotliwie koleżeńscy ze sobą. Na stolikach, jak olbrzymie granaty żerzyły się w promieniach słońca szklanki z mocną, ciemno-czerwoną herbatą. Urzędniczki kokietowały z omdlewającemi minami męczenniczek.
Stamtąd ruszył Zaucha do „Patronatu“ gdzie chciał zgłosić Helenkę po zapomogę, jaką wydawano podwładnym austrjackim. Co do siebie — narazie wahał się, uzależniając swe postępowanie od stosunków w gminie. Wypytawszy się o adres „w Domu Polskim“ wkrótce stanął przed niewielkim, białym domkiem, przed którym huczał i kłębił się tłum ludzki, sięgający zwartą masą do połowy ulicy. O tem, aby głównemi drzwiami wejść, nie można było nawet marzyć, więc Zaucha niezwłocznie zaczął szukać bocznych. Znalazłszy je, zapukał. Otworzył mu służący, który chciał coś mówić, ale Zaucha, nauczywszy się już na wschodzie „nachalstwa“, wszedł, nie zwracając nawet na niego uwagi.
W „Patronacie“ znów stoły, za niemi urzędnicy palący papierosy, żartujący i znikający — na herbatę. Uprzejme uśmiechy, serdeczne uściśnienia rąk dla znajomych, urzędowe, obojętne miny dla „hołoty“, w powietrzu woń dymu z papierosów i nieprzyjemny, ckliwy odór starych, znoszonych ubrań. Ciemny przedpokój natłoczony był biedakami, ustawionymi w szeregi. Starcy, kobiety, młodzi ludzie. Coraz to ktoś odrywał się w zmroku i zaduchu od łańcucha ludzkiego z różową karteczką w ręku, stawał przed stolikami, gdzie go brali w obroty urzędnicy. Długi łańcuch ludzki ciągnął się od kasy aż do drzwi, któremi wszedł Zaucha. Ludzie z kwitkami w rękach czekali na wypłatę zapomóg. Naogół atmosfera nie była tu zła. Szeleściły banknoty, wypłacano pieniądze, biedota czekała z nadzieją, wychodziła przeważnie ze wsparciem.
Z „Patronatu" udał się Zaucha do Kawiarń „Kryształowej" na drugie śniadanie. „Kryształka* znajdowała się w głębi podwórza i była oczywiście ciemna jak noc. Okna jej wychodziły na ciasne, mro czne podwórze, na którem podoficerowie musztro wali rekrutów. W kawiarni, przy stolikach, za dzieńnikami siedzieli goście — przeważnie mający wiele wolnego czasu wygnańcy i rozmawiali półgłosem nieraz szeptem. Niektórych znał Zaucha osobiście innych z widzenia. Zauważył, że ludzie grupował się według orjentacji politycznych i odrazu odnalazł stolik „germanofilski", „austrofilski", „rusofilski", „koalicyjny" „niepodległościowy", a nawet „syberyjski" Spoglądano na siebie z chłodną obojętnością, ledwc sobie kiwając głowami na powitanie. Były też stoliki różnych orjentacji emigracyjnych, więc „CKO". „komitetowy", „patronacki" i „konsularny". Jak się Zaucha dowiedział, nawet konsulat, żyjący w zgodzie z „Patronatem" tu nie uniknął zatargu. Konflikt zaszedł na tle przemysłowem. Wybitny przedstawiciel konsulatu wyrabiał podeszwy drewniane, zaś wybitny przedstawiciel „Patronaty", zarazem przypadkowy fabrykant obuwia, kupował te podeszwy od innych dostawców z pominięciem konsulatu — stąd wroga rozterka i nieprzyjaźń.
Zaucha nie przysiadł się do żadnej orjentacji, lecz usiadłszy osobno wypił szklankę czarnej kawy i przeglądał zagraniczne pisma ilustrowane.
Były one pełne wojny. Przynosiły grozą przejmujące obrazy z pola walki, z olbrzymich fabryk, pracujących nad wyrobem broni i amunicji, pokazywały olbrzymie działa i straszne pociski, rysowały pola bitw, na których czarnemi linjami znaczyły się nieskończenie długie fronty, pełne ludzi walczących i umierających, pełne gorączkowej pracy i ożywienia. Zaucha pogrążywszy się w tej lekturze, zapomniał gdzie się znajduje. Zapatrzył się w olbrzymią, wytężoną pracę wojny i twórczość człowieka na każ-dem polu, pod ziemią, pod wodą, w powietrzu, w ogniu, wmyślił się w tę szaloną, pełną niezliczonych cudów i bohaterstw epopeję stali hartowanej w krwi ludzkiej. A naraz ocknął się i ujrzał znów ciemną i chłodną kawiarnię, z zimną, gładką i śliską posadzką kamienną. Zdawało mu się, że jest na dnie studni,
Ścisnął rękami skronie.
— Co ja zrobiłem! Co ja zrobiłem! — powtarzał sobie w duchu przez chwilę. Bo przecie, jak wszyscy ludzie żywi, i on tak blisko już był kuźni, w której wykuwać się miało wspólnym wysiłkiem przyszłe wieki. Miał szablę w rękach, miał w rękach różdżkę czarodziejską swego losu i wypuścił ją z dłoni, sam ją na kolanie złamał i odszedł, odszedł daleko.
— Nie trzeba być egzaltowanym — uspokajał się. — Przecie nie można było inaczej. A zresztą — wszędzie jest co robić!
Coś nim szarpnęło. Zbrzydła mu naraz kawiarnia, orjentacje i ci zakonspirowani fabrykanci papierosów, drewnianych podeszew i pasty do obuwia.
Zapłacił i wyszedł, kierując się ku dworcowi kolejowemu.
Naraz zatrzymał się.
Między wielkim, czerwonym „Prisutstwiennym Domem" a rjadami [2], do których prowadził krużganek, biegła spadzista ulica na wielki plac. Wgłębi placu stała ogromna cerkiew, smukła, ciemno-szara, nakryta baniastą zieloną kopułą, z poza której strzelała wysoka wieża również w zielonej mycce. Cerkiew strzelista i lekka, przypominała zagraniczne kościoły barokowe, których przydymiony, szaro-złotawy ton tak pięknie harmonizuje z zieloną śniedzią kopuł. Widna, w czerwonem obramowaniu gmachu urzędowego i połączonych z nim krużgankiem „rjadów", zamykająca perspektywę spadzistej ulicy, którą do góry i nadół ciągnął . nieprzerwany łańcuch dorożek, cerkiew na wielkim placu wyglądała jak cacko na ogromnej tacy.
Zapatrzył się na ten szaro-popielaty gmach biedny wygnaniec i myśl jego uspokojona łagodnym rytmem linji architektonicznych, jak gdyby zapomniała się i zapamiętała. Przechodzili koło niego ludzie, przejeżdżały dorożki, lecz on nie zwracał na nie uwagi, jeno w tę cerkiew wielką a cichą zapatrzony i w szare, posępne niebo poza nią. Ale snąć i jej nie widział a myśl jego zasnęła lub może pomknęła gdzieś tak daleko — iż stracił ją z oczu.

IV.

Do odejścia pociągu było około trzech kwadransów czasu.
Zaucha usiadł w poczekalni, w której ustawiono wysokie ławki gęsto, jak w kościele.
Było tam mnóstwo ludzi, głównie dzieci szkolnych i młodzieży.
Dzieci uganiały dookoła ławek lub kręciły się między niemi z krzykiem i piskiem. Gimnazjaliści obciągali na sobie swe siwe płaszcze i przybierali pozy oficerów, gimnazjalistki przeglądały się w małych, ręcznych zwierciadełkach, pudrowały się i zerkały w stronę chłopców. Malcy biegali od grupy do grupy, szepcząc coś do ucha to dziewczętom, to chłopcom.
— Postillons d’amour! — pomyślał Zaucha.
Pachło w powietrzu Arcybaszewem, Czirikowem, Winniczenką...
Obrzydzenie ogarnęło Zauchą. Kupiwszy numer „Russkiego Słowa" wyszedł z poczekalni.
„Daczny" pociąg stał już na stacji.
Zaucha wsiadł do pustego wagonu i usiadłszy przy oknie zaczął czytać.
Ale wkrótce zauważył,że czyta bezmyślnie,ani słowa nie rozumiejąc.Miał tu,taksamo jak w pismach ilystrowanych,echa i odblaski jakiegoś silnego, gwałtownego życia, ale to życie nie trafiało już do jego duszy. Za to w mózgu brzęczał mu wciąż rój drobnych, malutkich trosk, śmiesznych, a mimo to wybijających się na pierwszy plan i zakrywających sobą wszystkie inne. Monotonny i senny brzęk tego roju głuszył wszelkie odgłosy z daleka. Zaucha czuł, że drętwieje duchowo, że opada go jakaś niepojęta, bolesna i upokarzająca martwota.
W wagonie robiło się coraz pełniej. Tam i na-zad przebiegały dzieci, schodziły się przekupki i chłopi w „armjakach“, czerwoną krajką przepasanych.
W tem ktoś położył Zausze rękę na ramieniu. Stał nad nim wysoki, barczysty, elegancko ubrany elegancki mężczyzna. Pochylona nad Zauchą pogodna, oliwkowa twarz, zakończona ciemną, śpiczastą bródką, uśmiechała się życzliwie szaremi lecz i świecącemi, trochę skośnemi oczami. Zaucha pamiętał te oczy silne lecz spokojne, nad niemi równe, cienkie łuki brwi i krogulczy nos o rozszerzonych nad pełnemi wargami nozdrzach.
— Pan mnie sobie nie przypomina, doktorze? — mówił młody olbrzym miękkim, niskim basem. — Jestem Niwiński. Niejedną godzinę przegadaliśmy razem w „Szkockiej“, we Lwowie.
Zaucha zerwał się.
— Jakże, przypominam sobie doskonale, tylko tak w pierwszej chwili... Ale jakże! Oczom własnym wierzyć nie mogłem. Ze Lwowa znamy się, potem pan był plutono... a pardon — ale nikt nie słucha — potem spotkaliśmy się w Moskwie... Pan gdzieś na wschodzie był...
— W Azji centralnej, potem w Moskwie... We wiatskiej gubernji byłem też, w samarskiej... z krzaka na krzak...
— Zdawało mi się, że pan pracuje w Moskwie, w jakiejś redakcji...
— Pracowałem przez jakiś czas, ale nie mając pozwolenia na zamieszkanie w Moskwie, musiałem się przemalować na rosyjskie poddaństwo. Jako takiego powołano mnie do wojska. Cóż robić? Wojna, to straszna rzecz, ciągle trzeba uciekać! — jak mówił pewien austrjacki landszturmista. Musiałem wyrzec się Moskwy i posady i zmykać do Kijowa, gdzie przez jakiś czas byłem „poddanym szwajcarskim[3], aż dopiero tu mam nadzieję rozpocząć znowu udokumentowane, lecz smutne życie poddanego austrja-ckiego.
Opowiadał z lekko ironiczną intonacją w głosie, jak gdyby te przygody tułaczki bawiły go tylko.
— No, no! — zdziwił się Zaucha — któżby pomyślał. Literat, przyzwyczajony do biurka i kawiarni, tak to traktuje, jak gdyby nigdy nic... Wyrobił się pan, zdaje się... Ale też i olbrzym z pana...
Niwiński zamilkł.
— Nie wiadomo! — rzekł po chwili.
— Co nie wiadomo?
— Czy się wyrobiłem — czy też może, dzięki kulturze, potrafiłem tylko zachować jeszcze fason... A czy jestem silny? Bardzo-bym chciał to wiedzieć, mój panie, ale to też jeszcze nie jest pewne... Pan mieszka w Biełowie?
— W Biełowie.
— Ja też. Od sześciu tygodni już.
— Dziwna rzecz, żeśmy się nie spotkali.
— Nic dziwnego, bo ja cały dzień siedzę w mieście. Widziałem dziś pana w „Kryształce", kłaniałem się, ale pan mnie nie zauważył.
— Istotnie. — Pracuje pan, pisze pan co może?
— Wie pan ? Chciałem. To znaczy, nie tyle może ja sam chciałem, ile zdawało mi się, że powinienem coś robić.
— Zupełnie słusznie — skinął Zaucha poważnie głową. — Ja też mam jak najniezłomniejszy zamiar.
— Ja nie tylko chciałem 1 — przerwał Niwiński nerwowo — Pościągałem książki ze wszystkich bibliotek gminnych i w ten sposób udało mi się zebrać wcale pokaźną bibljoteczkę. Mam Mickiewicza, Słowackiego, kilka tomów Wyspiańskiego, parę tomów Balmonta, klasyków rosyjskich... Ale — nie mogę czytać. Niema książki, która mogłaby mnie zająć.
— Jakto ? — zapalił się Zaucha. — Pan masz komplet romantyków? Ach, mój Boże, a mnie tak potrzebny jest Mickiewicz I
— Mam, dam go panu, ja już nie potrzebuję.
— A mnie się zdaje, że tylko w Mickiewiczu można będzie znaleźć jakiś promyczek światła. Bo doprawdy — w ciemności toniemy. Straszny rok!
— O, jesień 1916-go! Nie prędko my ją zapo-mniemy. Rozpacz! Ani naprzód ani wtył. Psiakrew, doprawdy trzeba być bohaterem, żeby z tymi sojusznikami wytrzymać... Przeklęta jesień — ciemna, mokra i zimna, jak grób!
— No, cóż, wojna — rzecz niełatwa! — pocieszał Zaucha — wszystko zależy od nastroju. Pan tę jesień nazywa mokrą jesienią, a tymczasem pogoda jest ładna...
— A prawda!
— Więc — nie pisze pan?
— Nie mogę — odpowiedział Niwiński z westchnieniem.
— A przecież ta wojna, czasy, wreszcie przygody, podróże, to wszystko powinno wpłynąć na pana...
— I wpłynęło.
— Więc?
— Tak właśnie wpłynęło, że nie chce mi się już pisać, bo chciałbym raczej robić coś, żyć... Na froncie giną codzień dziesiątki tysięcy ludzi młodych, Bóg wie jak zdolnych, dzieją się rzeczy wielkie.
— Więc pan również uważa, że całe życie świata jest dziś na froncie?
— Rozumie się. Cała dusza uciekła na front. A tu znowu wygnanie i tułaczka... Małe słowa, ale ileż w nich treści! Aby całą tę rzeczywistość pokonać, aby nad nią wynieść jakąś wielką rzeczywistość własną, trzebaby być człowiekiem większym niż wszystko, co się dziś dzieje na świecie, albo ogromnie zarozumiałym.
Zaucha pokręcił głową, jakby niezadowolony.
— Pana uważano za zdolnego poetę.
Niwiński zmieszał się.
— Doktorze, przed wojną, w małych stosunkach szarego dnia powszedniego. Mogłem napisać sonet, dziesięć sonetów, sto. Mogłem za sto tysięcy ludzi chcieć czegoś, czego oni chcieć nie umieli. Naprzykład jakiegoś momentu szczęścia. Dziś miljony, narody całe krew z siebie toczą, nie bardzo pewne, że dokładnie wiedzą, czego chcą, a ja, ja mam wiedzieć i chcieć za te miliony? Niby jak? Czy ja jestem prorok?
— No, właśnie!
— Ale, panie, ja jestem człowiekiem wysokim a nie wielkim... Właśnie, dzięki wojnie to zrozumiałem, przed wojną mogłem się mylić... Trzeba się wżyć w to wszystko, a tu w dodatku, w tej dziurze, w której dziś mieszkać musimy, trupem śmierdzi...
— Aż trupem?
— Niewątpliwie. Tu rozkłada się obumarły za życia człowiek przedwojenny. Butwieje, jak liść zdarty z drzewa i zaniesiony wichrem w dalekie wąwozy...
— Trzeba się ratować, inaczej wrócimy do kraju jako kaleki duchowe... Trzeba coś obmyślić...
— Może pan zajrzy kiedy do mnie, to porozmawiamy... Tylko proszę mnie uprzedzić. A może dziś jeszcze, po obiedzie?
— Nie jestem sam. Czeka na mnie kuzynka.
— Kuzynka?
— Tak. Panna Olszewska ze Lwowa. Młoda panienka.
— Panna Olszewska? Zdaje mi się, że znam.
— Wątpię, to panienka młoda, która jeszcze nigdzie nie bywała.
— Może taka smagła szatynka, zdaje mi się Helena, smukła, wesoła...
— Tak, Helena...
— Znam ją doskonale ze ślizgawki. Kochałem się w niej nawet jakiś czas! — śmiał się poeta.
— Jeżeli to ta sama, to bardzo dobrze się składa Może nas pan kiedy odwiedzi...
— A skądże panna Helena tu się wzięła?
— Przywiozłem ją z Kijowa.
Pociąg leciał przez kraj lekko pofałdowany z przedmieścia stopniowo przechodzący w wieś. Uciekało gdzieś wstecz miasto, strzeżone przez białe wieżę soboru, nurzającą w pogodnym błękicie niebe swą złotą czapkę. Zaciszne dworki podmiejskie w sa dach, bezlistnych teraz i smutnych, ustępowały zwolne miejsca nieporządnym ulicom dzielnicy robotniczej niebrukowanej, zaniedbanej, o wielkich, nierównych rozkopanych placach, do obozu raczej niż do miasta podobnej. Grupy niskich domków, pstrych, z jaskrawe malowanemi okiennicami lecz tandetnych, stały rozrzucone bez żadnego ładu i składu, niby zbiegowisko podmiejskiej hołoty, gapiowatych, przysadkowa-tych mężczyzn, w ubraniach nieokreślonego kroju i niskich, szerokich bab, w kieckach pstrych ale błotem u dołu zachlastanych.
Jeszcze ciągnął się wzdłuż toru brunatny parkan, na którym powtarzały się czarne litery reklamy fabrycznej, ale już widać było szeroko rozciągnięte w słońcu złote rżyska. Jeżyły się gęsto nastroszone żółtawe czupryny nie ogłowionych jeszcze wierzb, sterczały w sadach nieruchomo bezlistne drzewa Coraz szerzej otwierała się dolina, na której podniesionych krańcach ciągnęły się pasy złotawo-fjoletowych lasów.
Dzień był chłodny, ale jasny, słoneczny. Powietrze krystalicznie czyste, grało delikatnym błękitem i ciepłemi złocisto-szkarłatnemi błyskami. Na polach leżała uśmiechnięta, słoneczna cisza jesienna
Pociąg coraz to przelatywał przez gęste, małe osady, których różnobarwne dachy i ściany migały z za gęstwy sadów i gajów brzozowych, nareszcie zatrzymał się na małym przystanku. Zaucha patrzył na opuszczone dworki letnie z pozamykanemi oknami i zabitemi szczelnie drzwiami, na białe chaty chłopskie, kurczące się pod żółtemi i bronzowemi strzechami. Wyższe od chat, istne góry złote, wznosiły się ogromne sterty pszeniczne. Z kilku kominów prostym słupem szedł w niebo mleczno-opalowy dym, a na wieżyczce jakiejś pstrokatej willi wśród ciemno-zło-tych liści brzozowych lśniła szklanna ozdoba niby rozrżarzony blado niebieski djament.
— Tu ładnie — rzekł Niwiński —Zupełnie jak u nas w Galicji.
— Prawdopodobnie też dlatego umieszczono właśnie tutaj uchodźców z Galicji.
Wzdłuż toru pokazała się czysto utrzymana, ładna aleja wierzbowa.
Pociąg zaczął zwalniać biegu i stanął.
— Już Biełow? — zdziwił się Zaucha.
— Tak. Wysiadamy.
Trzeba było zaczekać, aż pociąg odjedzie. Stacyjny, wysoki chłop, z twarzą bizantyńskiego Chrystusa, zadzwoni! i pociąg ruszył. Odjeżdżające wozy, wysokie i czarne, brudne, z napisami „Kiew-Chersoń", przesuwały się zwolna przed oczami Zauchy. Na jednej platformie widać było babę, mocującą się z ko-romysłami, które o coś zaczepiły. Malec w wielkiej czapce „obronnej barwy", spadającej mu na obrotną twarzyczkę, zielonawą, jak gdyby również „obronnego-koloru", wędrował jak małpa po łańcuchach z wagonu do wagonu. Tam znów gimnazjalista w rozpiętym, szarym płaszczu, stał na stopniach wagonu i rautującym głosem ryczał: Wołga, Wołga, mat’radnaja“. Ktoś wołał z okna wagonu:
— Kierosin ja wam dam zawtra, a za sacharom prichoditie w subbotu!
Zaucha mimowoli odwrócił głowę i patrzył za odjeżdżającym pociągiem. Tył ostatniego wozu, niby brudno czerwony kwadrat, malał i zapadał w otchłań jasną, a przecież niezgłębioną. Trzech gimnazjalistów stało na tylnej platformie i śpiewało na głosy. Zaucha słyszał słowa:
„Mnie niekuda bolsze spieszit'"...
Uśmiechnął się.

V.

— No, chodźmy zobaczyć, jakie to dary boże zepsuł nam dziś kochany pan Dyrcz przy pomocy swej sztuki kucharskiej — rzekł Niwiński, gdy pociąg odjechał.
Przeszedłszy przez tor kolejowy i zmarznięte w grudę błoto na gościńcu, weszli na drewniany chodnik, biegnący wzdłuż pełnego zwiędłych liści rowu granicznego, zą którym na nasypie dygotał stary parkan, czarny, miejscami mchem zielonym porosły. Za parkanem był obszerny sad. Wkrótce i z lewej strony pojawił się parkan, przez którego otwory widać było zabudowania gospodarskie, kryte słomą chaty w brzezinie, stodoły, szopy i dworki, bardzo ubogie, nieczyste i posępne. Zaucha ujrzał przez wyłamaną w parkanie lukę, znajomą sobie zabawną „daczc“ na palach, z gankiem czerwonym na szmaragdowych słupach i z ciemno-zielonemi okiennicami, pomalowanemi w białe dwadraty. Przed gankiem, w mrocznem już podwórzu stał samowar, z którego biły płomienie i gęsty snop siwego dymu. Warcząc, rzuciły się do parkanu psy i szczekały zajadle.
Szli tak wśród parkanów, jak gdyby ciemnym korytarzem.
— A psiakrew! — zaklął nagle Zaucha.
Noga uwięzła mu w głębokiej dziurze między deskami i omal sobie jej nie wykręcił. Wyjmował ją powoli i ostrożnie, zwłaszcza ze względu na cienkie, a już bardzo podarte trzewiki.
— Nogi można tu połamać mówił Niwiński. — Masz pan znowu próbkę psychologji „bieżeńców"[4] Rok cały tu już siedzą, chodzą tędy w dzień i w nocy i z pewnością wszyscy przeklinają tę dziurę, ale nikomu nie przyjdzie na myśl załatać ją dla wygody swojej i drugich. To ludzie obumarli najzupełniej.
Z ciemnego przejścia wyszli znowu w pole, na którego końcu ukazał się ogrodzony parkanem, a raczej palisadą, ogród, zaś w nim parterowe domki gminy o dachach różowych, zielonych, niebieskich. Domki te otoczone były młodym gajem, ale teraz drzewa bezlistne wyglądały jak żerdzie powtykane w ziemię.
— Uważa pan — odezwał się Niwiński — te letnie, jaskrawo pomalowane domki wyglądają trochę jak dzieci wypędzone na mróz w letnich sukienkach.
— Tak. Wygląda to... dość ponuro.
— A przecież — to wiśniowy sad!
Weszli przez otwartą furtę.
Na pierwszy rzut oka kolonja przypominała mały, prymitywnie urządzony, ubogi zakład kąpielowy. Przez ogród prowadziła niezbyt szeroka ścieżka, wysadzana zrzadka jałowcem. Po lewej stronie tuż przy furcie stała malutka, biała „dacza" z błękitnym dachem, błękitnemi, szczelnie zamkniętemi okiennicami i nawet werandą, pomalowaną na błękitno. Wyglądało to jak wielka błękitnawa bryła lodu. Domy, szczelnie zamknięte i milczące, były jakby skostniałe, nieme i martwe. Gdzieś tam zachodziło słońce czerwono i tryumfalnie, ale w kolonji, położonej w zaklęsłości gruntu, robiło się już mroczno i ciemno i tylko na kolorowe dachy padał różowy pył świetlny.
Ze wszystkich stron zbiegały się, szczekając głośno, psy, wielkie, małe, żółte, pstrokate, czarne, my-szowate, kundysy zaniedbane, obłocone, ale dość prostoduszne. Jedne obwąchiwały nowoprzybyłych, drugie skakały dokoła nich, szczekając uprzejmie i hucznie.
W kuchni było pusto i cicho. Dwie dziewki kuchenne krzątały się w kącie koło cebrzyków. Przy drzwiach na ławie, z głową obwisłą jak schnąca szypułka na więdnącej łodyżce, siedział używany do posług kuchennych stary Marcin.
Zaucha sposępniał.
— Tu w powietrzu wisi melancholja — rzekł do Niwińskiego. — To zupełnie ów rów graniczny zwiędłemi liśćmi zarzucony.
— Oczywiście. Konanie.
— A przeciw temu burzy się cała moja dusza. Tak być nie może, nie powinno. To tu jest tak straszne, że nawet ja, istotnie nie prędko tracący wiarę w życie, czuję, że tu słabnę. Tem przecież żyć nie można.
— To też ja tem nie żyję.
— Może to źle jest, może to wyłącznie dzięki temu, że jestem jeszcze młody, że mam dużo żywotności, wie pan — mimo wszystko wszędzie potrafię być nawet — szczęśliwy na swój sposób, tak szczęśliwy, że prawie umiałbym zapomnieć... Małe mam potrzeby, to prawda, ale zawsze czegoś chcę i coś sobie zdobędę. Umiem się cieszyć i zdaje mi się, że nawet w więzieniu potrafiłbym życie tak urządzić, żebym mógł wytrzymać i nie tracić wiary. To tu — to zupełne wyzucie się z energji, zupełny upadek...
— Zupełny! — powtórzył Niwiński.
— Skąd to bezsilne opuszczenie rąk? Przecie tu można coś zdobyć, coś stworzyć!
Wtem siedzący przy drzwiach na ławie Marcin rzucił się, opadł na bok, głowę położył na stole i zapłakał głośno.
Jedna z dziewcząt podbiegła ku niemu.
— Nie płacciez, Marcineńku, nie sumujcie sie, pojedziecie do domu, pojedziecie, ino zacekojcież chwile... Nie bójcie sie, pojedziecie...
— Co mu się stało? — spytał ździwiony Zaucha.
— A to on tak płace, prose pana, że mu nie dają do domu wrócić. On sie cięgiem ino do domu wybiro.... Cichojcie!
Głaskała starego po głowie.
— Rozumie pan? — rzekł po chwili Niwiński.

VI.

Zaucha szedł wzdłuż toru kolejowego aleją wierzbową koło płotów, gdzie wśród drzew widać było puste i pozamykane dworki.
Na wysokich, czarnych dębach, rosnących za stacją po obu stronach toru, siedziały kawki, hałasując nieznośnie.
W jednem miejscu rzucił Zaucha okiem w wąską, zaledwo na metr szeroką uliczkę między parkanami, zeschłem i gnijącem listowiem zasłaną. Szara perspektywa ginęła wśród szarych parkanów.
— Umrzeć w takim szarym kącie! -— pomyślał. — Nonsens! Takie zaułki, ponure na pierwszy rzut oka, są w gruncie rzeczy tylko skrótami, prowadzą-cemi na szeroki gościniec. Tylko, że iść niemi trzeba ostrożnie, żeby w paskudstwo ludzkie nie wieść. Dziwna rzecz, że człowiek, jak się znajdzie sam w pustym kącie, zawsze musi swym niskim instynktom pofolgować.
Stanął przed furtą zielonego parkanu, z poza którego wyglądały brzozy i topole.
Ramieniem pocisnął furtę. Odchyliła się z przeciągłym, żałosnym jękiem.
Długie, melancholijnie ciche aleje wielkiego pięknego ogrodu zamazywał szary zmrok. Smukłe topole amerykańskie stały nieruchomo, przesłaniając połyskujące zimno-szafirowe już niebo tkaniną rzadkich i cienkich gałęzi, wśród których jasno rozpalały się białym, szklannym blaskiem wielkie gwiazdy, grodek ogrodu zajmowały dwa duże, lecz niskie, białe dworki, ustawione prostopadle do siebie. Pierwszy dworek zwrócony był do bramy bokiem, w którym teraz płonęły czerwono dwa okna pokoju, oświetlonego lampą naftową. Od werandy drugiego dworku dolatywały głosy i widać tam było kilka osób. Za tym dworkiem niewyraźnie już rysowały się kontury obszernej, wysokiej willi, otoczonej smukłemi, czarnemi cypryśnikami.
Zaucha spostrzegł wśród rozmawiających Kondolewicza, który zdążył przed nim wrócić z miasta. Radca, w swej sportowej czapeczce i rozpiętym płaszczu stał, rozstawiwszy szeroko chude nogi, dokoła których „telepały się“ przykrótkie, szare spodnie. Tuż przy nim sterczał równie wysoki i chudy gospodarz Lesowego, Kłeczek, w popielatej kurtce austrjackiej, czapce sportowej i w butach z cholewami na cienkich łydkach. Sztywny i wyniosły, lecz uśmiechnięty, opowiadał im coś dźwięcznym swym barytonem Skowroński, śpiewak operowy, zaś żona jego, mała, pękata brunetka, o oliwkowej, pomarszczonej twarzy, otulona ciepłą chustką słuchała, oparta o balustradę werandy.
Przed werandą, dokoła zwiędłego klombu uganiał mały, biały piesek, który na widok Zauchy popędził ku niemu z głośnem ujadaniem. Na to hasło, jak z pod ziemi zjawiło się kilka psów, między niemi Kussmaneck, ogromny, włochaty kudłacz.
Zaucha przywitał się i spytał o kuzynkę.
— Siedzi u siebie, nie pokazywała się dzisiaj wcale — odpowiedziała pani Skowrońska. — Przyjdziecie państwo na kawę?
— A dobrze — zgodził się Zaucha i poniósł pakunki do pokoju kuzynki.
Zastał ją siną z zimna.
— Pomyśl, dopiero teraz zapalili w piecu! — przywitała go Helenka.
Złożył paczki na stole i usiadł na ławie. Jak gdyby go nagle coś z nóg zcięło. Uczuł się niezmiernie zmęczonym fizycznie i moralnie.
Panna Olszewska mieszkała w pierwszej willi, w malutkim pokoiku urządzonym prawie że nędznie. Był tam stół, łóżko, półka na książki, rydel i ławka — wszystko wyrobu „bieżeńców", ledwo ociosane, grube, proste, zbite z desek.
Zaucha milczał przez chwilę, przygnębiony. Zimno było w pokoju przejmujące.
— Tak. Zimno jest — przyznał — Jak sądzisz? Wytrzymasz, czy nie?
— Naturalnie, że wytrzymam — odpowiedziała rozwijając paczki.
Zaucha zamyślił się.
Raz i drugi zerknęła na niego z pod oka. Znała go od dawna i dzieckiem jeszcze zapamiętała tę jego trochę śmieszną twarz o jakichś jakby owczych rysach i głowę kudłatą, gęstemi, ciemno-złotemi kędziorami pokrytą. Nie był przystojny i nie podobał się jej nigdy, drobny, wąski w piersiach, z chudemi nóżkami i drobnemi, dziecinnemi rączkami; ale miał w rodzinie opinję chłopca inteligentnego i dobrego, ą jego wielkie, trochę baranie, ciemno-niebieskie oczy patrzyły na nią z prawdziwie szczerą życzliwością tak poczciwie, ciepło i wiernie, że czuła, iż można mu zaufać. Spotkawszy go na obczyźnie ździwiła się, bo słyszała, że wstąpił do legjonów. Był dla niej dobry i chciał jej pomódz, a gdy widziała, jak energicznie się do tego zabiera, zgodziła się na towarzyszenie mu, na całe życie pod jego opieką. Teraz jednakże, gdy znalazła się z nim sam na sam w obcym świecie, zaczął ją nurtować jakiś niepokój, budziły się w niej pytania, na które czasem brakło odpowiedzi. Zawierzyła mu — a był to przecież w gruncie rzeczy człowiek... dziwny... obcy... z którym dotychczas prawie nic jej nie łączyło... Wywiózł ją gdzieś, do dziwnych jakichś, smutnych ludzi, a teraz dniami całemi każę jej w samotności i nieledwie o chłodzie i głodzie czekać na siebie.
— Wytrzymać, Józefie, to już ja wytrzymam — wróciła do jego pytania. — Ale wytrzymać to jeszcze nie znaczy żyć. Nam potrzebny jest przedewszystkiem spokój. Jesteśmy zmęczeni.
— Zrozumiej, że nie odpoczniemy, póki nie wrócimy do kraju. A wrócić będziemy mogli tylko wówczas, kiedy Niemcy i Austrja zostaną pobite. Więc, żeby módz wrócić, trzeba przedewszystkiem umieć jak najdłużej wytrzymywać...
— Ale cóż ja jestem temu wszystkiemu winna? Ja przecie wojny nie prowadzę.
Zaucha poruszył się na ławie niecierpliwie.
— Mylisz się. Nietylko ty na swój sposób prowadzisz wojnę, ale nawet góry i lasy wojują po swojemu, drzewa i trawa i rzeki i ziemia... Wszystko dziś tak już nierozerwalnie zrośnięte jest z człowiekiem, że jego losu uniknąć nie może. Ach, gdyby ludzie wreszcie to zrozumieli! Niema takich, którzy by nie wojowali. Przyroda, widzisz, wojuje, choć nie chce, bo ją człowiek do tego zmusza. Więc cierpi. Tak naprzykład koń kawaleryjski — i ginie na wojnie i ranny bywa, w szyku chodzi, głoduje... A człowiek powinien być wojownikiem uświadomionym... Nie jedno łatwiej-byś zniosła, gdybyś o tem pamiętała i ty... i oni wszyscy... Nie trzeba się uważać za rzecz, którą los rzuca, gdzie chce i jak mu się podoba.
Nie odpowiadała. Z niewzruszenie obojętną i spokojną miną powoli i systematycznie układała papiery, z których wyjęła rzeczy przywiezione z miasta.
— Cóż ja temu zmarzniętemu dziecku głowę będę kazaniami zawracał — pomyślał Zaucha.
— Aha, zapomniałem ci powiedzieć. Pani Skowrońska prosiła nas na kawę. Chodźmy.
Zbierała się niechętnie. Niechętnie opuszczała swój pokój, unikała ludzi — i Zaucha to w niej cenił, bo też wołał samotność. Ale u Skowrońskich było ciepło — rzecz w tych warunkach nie do pogardzenia.
Wychodząc starannie zamknęła drzwi na klucz.
— Jakie to nieufne, podejrzliwe stworzenie! — rzekł sobie w duchu.
Ale w tej chwili zrobiło się mu jej żal.
— Już prawie półtora roku pilnuje tak tych swoich skarbów, wywiezionych z domu — rozczulił się — tych szmateczek, pudełeczek, ściereczek, ręczników, wstążeczek... Biedactwo! Te tobołki to przecie cały jej majątek dzisiaj, cały jej dom, wszystkie jej pamiątki i wszystkie jej sprzęty. 1 rację ma, że tego pilnuje. Bóg wie, na jak długo jeszcze będzie jej to musiało wystarczyć.
On się tego już dawno oduczył. Rozrzucił swoje rzeczy po szerokim świecie. W Rabce miał jeden kuferek, w Nowym Targu u znajomego drugi, we Lwowie zostawił papiery i książki, część bielizny w Kijowie, część w Moskwie. Coraz mniej potrzebował, coraz mniej myślał o sobie.
— Patrz, jaki ładny księżyc! — zawołała Helenka.
Pokazywała mu wielki, czerwony księżyc między topolami.
— Ukraiński! — odpowiedział jej Zaucha.
— Dlaczego ukraiński? Czy gdzieindziej jest inny?
— A rozumie się! Moskiewski księżyc jest mniejszy, bardzo srebrny i widzisz go przeważnie wśród sosen, a czasem wśród brzóz. A znowu księżyc wśród wierzb, to będzie księżyc polski, a wśród kasztanów to będzie krakowski, a wśród kosodrzewiny i świerków — tatrzański! Patrz, jak tu ładnie! Jaka śliczna ta topolowa aleja w księżycowem świetle! Jak tu ładnie będzie na wiosnę! W takie księżycowe noce będziemy sobie spacerowali...
Helenka słuchała go jednem uchem, patrząc na okrągły, czerwony księżyc, płonący nisko nad ziemią, jak wielka lampa, zawieszona między topolami. Ale na dźwięk ostatnich jego słów drgnęła lekko. Było w nich czy między niemi coś, co ją przeraziło. Spojrzała w aleję, gdzie widać było zrzadka rozstawione, niskie, drewniane ławeczki — i jak gdyby ujrzała w tej aleji siebie, wysoką, silną i drepcącego przy niej drobno małego, szczupłego Józefa. Zdawało się jej przytem, że Józef koniecznie musi mieć szyję owiniętą grubym, popielatym szalem. A tu wojna bez końca...
Cofnęła się i oparła się o słup werandy.
— Mój Boże! Kiedy się to wszystko skończy! — rzekła naraz prawie ż jękiem.
Oparta o słup werandy, z odwróconą nieco-głową, blada w świetle księżyca, z czystem, dziewiczem czołem, z pod podniesionych w górę brwi patrzyła gdzieś daleko przed siebie spokojnemi i niewidzącemi oczami. Smukła w lekkim, czarnym kostjumie, uwydatniającym jej dziewczęce kształty, ze spojrzeniem jakby zatrwożonem i z bolesnym grymasem znużenia i rezygnacji, wyglądała smutno i biedno w swem piórkowem, popielałem „boa“, które zacisnęło się dokoła szyji, tak, że widać było odsłonięty trójkąt nagiego ciała.
Przez chwilę milczeli.
— A ty się dziecko nie bój — rzekł wreszcie Zaucha wzruszony. — Już ja ci krzywdy zrobić nie dam. Nie obawiaj się! — dodał stanowczym głosem.
A potem wziął ją pod rękę.
— No, a teraz chodźmy do Skowrońskich. Tam ciepło, rozgrzejesz się trochę.

VII.

U Skowrońskich było bardzo ciepło, prawie parno.
Po małym pokoju, oświetlonym lampą naftową bez klosza, latały ogromne czarne cienie, przedrzeźniające ruchy ludzi. Na środku pokoju, na drewnianym zydlu szumiał złoto-błękitnawym płomieniem „Primus" tak głośno, iż rozmawiający podnieśli głos i krzyczeli, jak gdyby się kłócili. W powietrzu wisiała gęsta, zmieszana woń. Czuć było benzynę, którą w braku spirytusu pani Skowrońska podpalała .,Primus'1, naftę, kawę, tani tytoń, potrawy i mydło, bo •na rozciągniętym przy piecu sznurze suszyły się przegrane przez panią Skowrońską drobniejsze „kawałki". Zaduch był taki, że ludziom z czoła zciekał pot, a płomień lampy chwilami przygasał; musiało się na chwilę otwierać drzwi.
Helence zdawało się, że siedzi w mieszkaniu biednego lwowskiego „grąjzlernika". Do złudzenia przyczyniał się tu nienagannie lwowski akcent pani Skowrońskiej.
Pokój niski, o dwóch oknach, urządzony był bardzo ubogo. .Pod ścianami stały biedno lecz czysto zasłane łóżka. Ściana między oknami, wylepiona amarantowym papierem, ozdobiona była kartkami ilustrowanemu Nad papierem wisiał wielki' różnobarwny wachlarz japoński. Naprzeciw okien między drzwiami a piecem stała półka, zastawiona talerzami, garnkami, garnuszkami, szklankami i połyskującemi tłusto blaszanemi pudełeczkami z kawy, ustawionemi w piramidę.
Mężczyźni rozmawiali o polityce, zaś pani Skowrońska w chustce na głowie i w brudnym fartuchu ze skupioną miną ustawiała szklanki, pokrzykując zirytowanym głosem na psa, kota i męża:
— Morus! Co ty tam gryziesz! Co tam ćma-kasz! — wołała podniesionym głosem. —Bo cię tak ściągnę, że cię djabli wezmą, ty psiakrew, ty sobacza! Idź dziadówko przeklęta! Funiek, ta joj, weź mi stąd kotkę, tę dziadówkę, Funiek, ta ty nie słuchasz jak do ciebie mówię!
Radca wypytywał Zauchę o nowiny, zaś Zaucha, rozumiejąc dobrze, w czem rzecz, opowiadał. Oto rok był ciężki, front stał jak mur, nie ruszając się ani naprzód w tył, a tymczasem życie stawało się coraz droższe i cięższe i ludzi ogarniało zniechęcenie, zwątpienie, tą niewiarę należało zwalczać właśnie dlatego, iż końca temu wszystkiemu widać nie było. Zaucha widział w Kijowie Francuzów i rozmawiał z nimi. Byli to wszystko lotnicy, żołnierze z samochodów pancernych i oddziałów technicznych, ludzie, którzy się bili pod Verdun i nad Sommą, a teraz przybyli na front wschodni, widomi przedstawiciele narodów sprzymierzonych i ich siły zbrojnej, monterzy frontu i strasznych machin, mających skruszyć potęgę austro-niemiecką. Opowiadał o brygadzie polskiej, stojącej na bliskich tyłach frontu, o ułanach, którzy z własnej kieszeni i z własnych porcji utrzymują zakonspirowany, niedozwolony, nadetatowy szwadron — i że musi przyjść chwila, w której rząd pod wpływem państw sojuszniczych w kwestji polskiej ustąpi — a wówczas biedna brygada zmieni się w piękny korpus. Powtarzał, co mu opowiadali Czesi, którzy ponoś przystąpili już do formowania własnej dywizji z artylerją, a którzy twierdzili, że siły niemieckie słabną.
Mówił o tem wszystkiem z zapałem, rozgrzewając się w tym zapadłym kącie tak świeżemi jeszcze wspomnieniami życia, pełnego wzruszeń i atmosfery bojowej. Ale słowa jego traciły na sile w otoczeniu ludzi obojętnych i jakby obumarłych. Słuchano go w milczeniu, bez zapału i bez wielkiego przekonania raz dlatego, że ludzie z gmin — podobnie jak ludzie z prowincji — wstydzili się swego „zacofania“, powtóre ponieważ każdy, kto przyjeżdżał z Kijowa, pragnął im czemś zaimponować i łgał ponad wszelką miarę. A była to też instynktowna obrona swego własnego spokoju, tak potrzebnego w tych przykrych i bolesnych warunkach życiowych. Przejmowanie się nowinami wytrącało z równowagi, budziło nadzieję, zakłócało sen, odbierało apetyt. Ileż razy już ci ludzie chcieli się zrywać i lecieć gdzieś — a tymczasem trzeba było siedzieć i czekać — czekać bez końca.
Więc wysuwano Zausze różne systemy kombinacji politycznych, wypracowane mozolnie i kunsztownie podczas długich, niezliczonych godzin przelewania z pustego w próżne, wyszlifowane przez „gminnych“ polityków, naszpikowane „faktami“ przyniesionemi przez Bóg wie kogo do Biełowa lub Lesowego wprost z kwatery Brusiłowa łub Radki Dmitrjewa. Wszystko to razem oszołomiło Zauchę tak, że przez jakiś czas nie słyszał, co do niego mówiono. Zrozumiał, że nawet wymianę zdań zastąpiono tu jakiemś bezmyślnem fantazjowaniem.
— Tembardziej — kończył długie wywody radca Kondolewicz — iż właśnie z tych wszystkich przyczyn lada dzień należy się spodziewać zawarcia spokoju.
Zaucha skoczył.
— Ten wniosek radca wyprowadza z tego, iż w natężeniu wojna wzrasta?
— Trudno sobie przecie wyobrazić, aby to miało trwać długo! — rzucił gospodarz Kłeczek.
— Mój panie — zirytował się Józef. — Nie wyobrażasz pan sobie chyba, że coś nie może się stać dlatego, że się panu w głowie nie mieści. Rzeczywistość dawno już przewyższa naszą wyobraźnię.
— Cóżbyśmy poczęli, gdyby się to miało zaciągnąć na lata! — jęknął Skowroński.
— Tak jest, zastanówcie się panowie nad tem, co wówczas poczniecie! Zastanówcie się, bo to pytanie bardzo aktualne. Opuściliście przecie kraj dobrowolnie z pobudek ideowych. Czyżby tułaczka tak was zgnębiła i złamała, że dziś pragnęlibyście pokoju — za wszelką cenę? Bo słyszę, że wciąż tu mówi się o pokoju!
— Tą nadzieją żyliśmy rok cały i w tej nadziej! utrzymywali nas wciąż ludzie, przybywający z Kijowa — wysokim tenorem, zacinając się trochę, zaśpiewał radca z pod pieca.
— Ależ panowie, zlitujcie się, zdaje mi się, że to zupełnie inna przyświecać powinnaby nam nadzieja! — wołał Zaucha wzburzony.
Rozpoczęła się gwałtowna dyskusja.
Zaucha się rozpalił.
— To jest wasza wina! — skakał do oczu Kondolewiczowi i Kłeczkowi. — Zapominacie, że tych swoich ludzi macie przyprowadzić do wolnej, odrodzonej Polski, do nowej Polski, jakiej jeszcze nie było. Więc i wasi ludzie powinni być odnowieni i tylko wówczas cały ten protest emigracyjny może mieć wartość! Zważcież, czy wielką oddacie Polsce przysługę, zwożąc do niej napowrót nie ludzi doskonałych, oczyszczonych i nawróconych, ale kupy starych łachmanów z niewyczyszczonemi plamami wszystkich starych grzechów, pomnożonych o nowy upadek wygnania.
Radca, słuchając tej przemowy, przez długi czas poprawiał pince-nez na nosie, zasłaniając sobie w ten sposób twarz ręką, wreszcie wstał, pokręcił się po pokoju i założywszy ręce na plecy, oparł się o róg pieca.
— Ta — robiło się, co się mogło. Ale niech mi pan doktor wskaże jakąś konkretną kwestję, bo to wszystko z gorącą swadą Skargi wypowiedziane, choć i trafia mi do serca, jednakże nie przedstawia się w uchwytnym kształcie...
— Ta joj, ta dajcie już spokój, nie kłóćcie si — zniecierpliwiła się pani Skowrońska. — Funiek, nie gadaj do nich! Ta pijcie panowie kawę, bo wystygnie !
— Niepokojący człowiek — rzekł sobie w duchu radca Kondolewicz. — Trzeba go ujeździć!

— Jednakże, jak się Józefowi teraz oczy świecą — pomyślała Helenka, spojrzawszy na niego.
PROWIZORJUM PANA RADCY.

Nareszcie Zaucha wpadł na sposób ostatecznego załatwienia wiszącej wciąż w powietrzu, a niezmiernie męczącej sprawy mieszkania.
Radca, jak gdyby unikał rozmowy z nim. Był tak zajęty, że Zaucha nigdy nie mógł go złapać. Widywał go tylko u Skowrońskich na kawie, ale z natury delikatny, nie chciał mu w tych chwilach odpoczynku zaprzątać głowy interesami.
Ale radca miał swój słaby punkt — mianowicie ustalanie komunikatu sztabowego. Była to rzecz zasadnicza, od której zaczynał swój dzień. Gazety przynoszono podczas śniadania i radca rzucał się na nie tak chciwie, że zapominał nawet o swojej bawarce. Komunikaty dłuższe czytał niecierpliwie i z rozdrażnieniem, bo język rosyjski znał słabo. Dlatego nietylko nie ufał pod tym względem samemu sobie, ale wogóle powątpiewał, aby ktokolwiek mógł ten język rozumieć. Stąd, jeśli w komunikacie, znalazł coś, co mu się nie podobało, składał to na nieścisłość tłumaczenia i nosił się z inkryminowanym zwrotem od jednego członka gminy do drugiego, pytając, kontrolując, sprawdzając i wywodząc szerokie komentarze, przyczem subtelnych a wymownych różnic, rzucających —jego zdaniem — decydujące światło na sytuację, dopatrywał się w wyrażeniach takich, jak „Niczewo suszczestwiennawo nie proizaszło[5] „Bez suszczestwiennych pieremien" [6] i „Bez piere-mien" [7]. — Bo widzisz pan, kochany panie Szypuła — ciągnął rozwlekle i jąkając się, jękliwym, wysokim tenorem — „Bez peremien“ to znaczy, że nic się nie zmieniło, a „bez suszczestwiennych peremien“ — radca akcentował po polsku — to znowu znaczy, że o ile sens słów rozumiem, zmiany, które nastąpiły, nie są istotne. Otóż to już nie jest objektywna informacja, ale subjektywny pogląd na sytuację. Albowiem — zmiany są. Jakie? Wiemy tylko tyle, że nie istotne z punktu widzenia głównej kwatery rosyjskiej. Otóż ale gdyby takowe wzwyż wzmiankowane zmiany były — jak tego pragnęlibyśmy — korzystne, sztab, przypuszczam nie bez wszelkiego pozoru prawdopodobieństwa — wyszczególniłby je, wiedząc, iż sprawiłby nam tem radość niewymowną, a zarazem podnieciłby zapał wojenny swych bitnych wojsk i swego pełnego poświęcenia narodu. Ponieważ ale on tych zmian nie ogłasza, wolnoby nam było może domyślać się — acz niekoniecznie twierdzić — iż one nie są najwyraźniej korzystne, a tylko nie dotyczą istoty położenia, co zresztą... co zresztą... byłoby może już tylko kwestją interpretacji, zapatrywaniem subjektywnem jednej ze stron walczących, nie nazywającej istotnemi zmian zaszłych w położeniu boha — uważasz pan, panie Szypuła — bo — bo — boha — haterskiej armji rororosyjskiej, co jednak niewiele nam, niespokojnym widzom tych straszliwych zapasów, mówi o wyniku bojów z dzikiemi ho — ho — hordami austro-niemieckiemi. Trzeba znać subtelności urzędowego stylu, panie Szypuła, a ja-żem przecie sam stylizował raporty jako urzędnik austrjacki.
— Może być pewna różnica między stylem wojskowym a pocztowym — wtrącił jadowicie Szypuła, który jako podwładny wójtowi gospodarz? gminny prowadził z nim nieustannie wojnę.
Ale radca nie raczył nawet odpowiadać, a za to Szypuła nie wiadomo dlaczego nie dostawał tego wieczoru nafty albo też na opał przynoszono mu sześć polanek najcieńszych ze wszystkich, jakie były w drewutni.
Jeśli komunikat brzmiał pomyślnie i donosił o jakichś ruchach naprzód, radca ustawiał go na tle doniesień z innych frontów tak, że lśnił jak gwiazda brylantowa wśród chmur, a naszpikowawszy go własnemi komentarzami nagle stawał wobec wizji olbrzymiego zwycięstwa, o którem jednak, dziwnym zbiegiem okoliczności, on tylko jeden był poniekąd poinformowany. Wówczas niecierpliwie czekał na popołudniową kawę u Skowrońskich, przed którymi szeroko rozsnuwał swą teorję. Jeżeli wieści były złe, radca wydrwiwał Francuzów, o Anglikach mówić nawet nie chciał, z pogardą odzywał się o Rosji, a w końcu oświadczał:
— Bo co tu gadać, kochany panie Szypuła! Polityka polityką, ale Niemcom należy oddać sprawiedliwość.
— Niczego nie wolno oddawać Niemcom! — z protestował Szypuła, który jako Ślązak był nieprzejednanym „germanofobem".
— Gadaj pan sobie co pan chcesz, ale — das sind Maenner! Bo co to znaczy na przykład pruska administracja! Ta-że ja, jako c. k. urzędnik:austrjackś wiem chyba najlepiej! «
Zaś popołudniu mścił się za swe zawody i rozczarowania na Skowrońskim, w delikatnie rafinowany sposób dając mu do zrozumienia, że jest na łasce komitetu, że powinien szukać sobie zajęcia choćby mu w kabarecie albo w kinematografie śpiewać przyszło, bo się to wszystko może jednego dnia urwać. A Skowroński, przybity i przygnębiony wojną, brakiem „engagement" i obawą o to, aby mu się głos nie „zastał“, człowiek zresztą — jak ogół artystów — bezbronny i niepraktyczny, milczał i cierpiał i gryzł się tylko, bojąc się, aby go istotnie nie pozbawiono pomocy.
Dziwnym zbiegiem okoliczności, jakkolwiek układałaby się sytuacja na froncie, radca zawsze jej punkt ciężkości widział w odcinku galicyjskim i reasumował ją w obliczeniu, kiedy „wobec tego wszystkiego“ Lwów będzie odbity. Tak się to jakoś jedno z drugiem szczególnie wiązało, że, nie mówiąc już o francuskim froncie, nawet Anglicy w Egipcie poruszenia swoje układali tak, aby ułatwić Rosjanom powtórne zdobycie Lwowa, bronionego, jako najważniejszy punkt przez Austro-Niemców. Wogóle w całej tej wojnie wszystkim najbardziej zależało na Lwowie — bo tam właśnie radca miał swą kamienicę i żonę i swe ulubione, ciemne i brudne knajpki, bez których świat nie miał wartości dla niego. Krótko mówiąc, radca Kondolewicz tęsknił i źle mu było na świecie bez ukochanego Lwowa.
Zaucha przyszedł na śniadanie późno i — zaskoczył radcę, pewnego, że doktor dawno już jest w Lesowem. W kuchni, prócz radcy, pochylonego nad gazetą, nie było nikogo.
Zaucha nalał sobie bawarki i pił, żując „sytnik“. Radca podał mu „Jużnyj Kraj“.
— Dziękuję. Nie czytam gazet.
— To tak jak pan Niwiński — uśmiechnął się radca. — Niwiński mówi, że najchętniej informuje się metodą Berlitza. Gazety za nic na świecie nie weźmie do ręki.
— Zupełnie słusznie. Ale cóż będzie z mieszkaniem, panie radco?
Radca zaczął czemprędzej poprawiać szkła na nosie.
— To się zrobi, zrobi się powoli...
— Jabym wołał prędzej...
— Kochany pan doktor musi nam wybaczyć. W innym czasie, być może, wyłącznie zajęlibyśmy się jego interesami, starając się gorąco, aby wszystko ułożyło się jak najwygodniej, dziś jednak, mając przeprowadzić fuzję dwuch gmin, musimy o tem wszystkiem myśleć w całości.
— Więc ta fuzja to już rzecz postanowiona!
— Tak jest.
— A cóż Kłeczek zrobi?
— Idzie na gospodarza do Sośnicy.
Radca umilkł i przez chwilę patrzył niespokojnie w okno.
— Widzi kochany pan doktor... pan dyrektor kuchni Dyrcz wyszedł i kazał mi mleka na blasze pilnować... Oto do czego jest wójt gminy... Prócz tego... Pan Gargul poszedł po fuzję do ogrodnika, bo mamy psy strzelać... Namnożyło się tych kundlów co niemiara i niema ich czem żywić... Oprawcy trze-baby zapłacić, więc musimy sami... Takie czasy... Więc muszę dopilnować, żeby sobie tu w łby nie postrzelali.
— Tak, oczywiście, czasy są niezmiernie ciężkie... Każdy sam musi myśleć o sobie.
— Zapewne...
— I pan radca nic mi tu nie może poradzić?
— Ostatecznie panna Olszewska narazie może mieszkać w Lesowem, a pad doktor może wybrać sobie najwygodniejszy pokój w Biełowie...
— Ja nie mówię o takiem prowizorycznem załatwieniu sprawy...
— Prowizoryczne! Prowizoryczne! — i w głosie pana radcy zadrgała ledwo dosłyszalna nutka szyderstwa. — Mój Boże, ta w dzisiejszych czasach wszystko jest prowizoryczne! Cóż ja na to kochanemu panu poradzę, wojna jest, straszna wojna, chociażby już wziąć pod uwagę same „zeppeliny" lub gazy duszące... Pan doktor to wie lepiej odemnie!
— Ale o urządzeniu się na stałe — ciągnął niezbity z tropu Zaucha.
— Ba, ba, ba, kochany panie doktorze!
— Otóż, o ile zgaduję, radca każę mnie mieszkać osobno, a pannie Helenie osobno.
— A, otóż pan Gargul! — zawołał radca. — Patrz, patrz, patrz pan, jak on się dumnie niesie!
Zaucha rzucił okiem w okno i ujrzał idącego przez ogród Gargula w sportowem ubraniu ze strzelbą na ramieniu. Pół-idjota wyobrażał sobie, że jest śliwym lub żołnierzem, bo głowę zadarł do góry starał się ostro stawiać swe nieposłuszne nogi.
Szedł prędko niby nie widząc nikogo, a okulary świeciły na jego twarzy jak dwa wielkie, białe, rozjarzone ślepia.
— A cóż ten biedak? — spytał Zaucha, z litością jątrząc na Gargula.
— Gargul? Wciąż się kocha i z namiętnością czyści wszystkim pannom buciki. Mamy tu z nim sto jociech. Może pan z nim porozmawia?
Otworzył okno i zaczął wołać:
— Panie Gargul! Panie Gargul!
—Dajźemuradcaspokój! —żachnął się Zaucha.— rakże zabawa! Naśmiewać się z chorego!
Na szczęście Gargul, zajęty flintą, nie dosłyszał .wołania radcy.
— Słyszałem, że pan Szypuła opuszcza gminę— :aczął znowu podstępnie Zaucha.
— A tak, znalazł posadę i wyjeżdża.
— Wobec tego te dwa pokoje, które on ze swą towarzyszką zajmował, będą wolne, co?
Radca spostrzegł, że wpadł w zasadzkę. Podniósł brwi tak, że całe czoło pokryło mu się poprzecznemi zmarszczkami, a równocześnie bardzo pilnie zaczął poprawiać pince-nez.
— Niby — wolne one nie są — tąm mają mieszkać dwaj studenci.
— A gdzież ja mam mieszkać z panną Olszewską?
— Przepraszam — czyżby kochany nasz pan doktor zamierzał zamieszkać... przy pannie Olszewskiej?
Spojrzeli sobie w oczy. Zaucha uśmiechnął się : lekceważeniem.
— No, a niby jak? Przyjechałem z tą panienką. Czyż nie mam prawa żądać dla niej i dla siebie dwuch pokoji?
— To może pan doktor zechce zamieszkać na wsi?
— Nie. Przyjechałem do gminy i będę mieszkał w gminie.
— Wobec tego będziemy musieli zaczekać, aż wykombinujemy mieszkanie dla całej gminy. Chwilowe prowizorjum... O, idzie już pan Kowalski! Zaraz będą strzelać! Chodźmy popatrzyć! Kowalski to nasz świetny strzelec, nasz Tell, bardzo zasłużony dla gminy, około tuzina psów już zastrzelił!
Wyszli z kuchni. Ze wszystkich stron zchodzili się ludzie, pragnący przyjrzeć się egzekucji. Mężczyźni przysuwali się do Kowalskiego, który miał dubeltówkę w rękach, kobiety przyglądały się z daleka, instynktownie chowając się za cieniutkie, jak żerdki, pnie drzewek. Radca, ożywiony i zroziskrzonemi oczkami, stanął pod kuchnią w dobrem oddaleniu od swego „Tella" i komenderował gromkim głosem:
— Baczność, łaskawi państwo! Panno Stasiu, niech pani uważa! Kasiuńciu moja, zejdź na bok, żeby cię pan Kowalski nie ustrzelił — wołał do praczki która, parsknąwszy śmiechem, zeszła na ścieżkę, uniósłszy wysoko kieckę powyżej tęgich, lśniąco - białych łyd. — Panie Kowalski, ostrożnie z fuzją, ostrożnie, mój panie, a niech pan mierzy celnie, żeby się pies długo nie męczył! Niech go pan weźmie dobrze na muszkę, muszka to najważniejsza rzecz. Pan potrafi?
Kowalski wzruszył pogardliwie ramionami.
— I żebyś pan przytem kogo nie postrzelił, bo pan jeszcze na wydatek komitet narazisz, a państwo wiecie, środki bardzo ograniczone, drzewo drogie — ot, pan doktor świadkiem. W innych czasach to-bym nic nie mówił, ale dziś... Panie Gargul, zejdź pan na bok, ta pan i tak już jest postrzelony. Panie Kowalski, bierz pan na muszkę, a lewe oko pan zamknij... Celuj pan w samo serce... Zobaczy pan doktor, jak świetnie nasz kochany pan Kowalski strzela...
Gargul z ogromnie srogą, nieubłaganą i urzędową miną przyciągnął czarnego psa, którego silnie przywiązał sznurem do drzewa. Sprawiało mu to widoczną przyjemność. Pies szarpnął się, rozluźnił trochę sznury i choć skrępowany usiadł pod drzewem, machając ogonem i patrząc ciekawie na ludzi i ogród, złotawo-błękitny w świetle jesiennego słońca.
— Uważajcie państwo! — krzyknął radca podniecony, z wypiekami na twarzy. — Panie Kowalski, w serce, zaraz nad brzuchem... Na muszkę go! Nasz kochany pan doktor na pana patrzy!
W ciszy huknął strzał. Pies zaskowyczał, upadł i zaczął się miotać na ziemi... Ku szarpiącemu się zwierzęciu podbiegł Gargul i bełkocąc niezrozumiale w dzikiem uniesieniu zaczął kundla okładać pałką po łbie. Po kilku sekundach konwulsje psa ustały.
— A co! Nie mówiłem! Świetny strzelec z pana Kowalskiego! — wołał radca.
I przystąpiwszy do „Tella“, złożył na jego skroni ojcowski pocałunek.
Dziewczęta z dziwnym, tajonym blaskiem w oczach i z okrutnym grymasem niby wstrętu na ustach, podchodziły do psa i przyglądały się ciemno-purpurowym plamom na jego czarnym, rozdartym boku. Jedna z nich, mała, drobna, z suchotniczemi rumieńcami na woskowo bladej twarzy, nie mogła się powstrzymać i ukradkiem kopnęła psa końcem bucika. Mężczyźni, kiwając z uznaniem głowami, gratulowali Kowalskiemu celności strzału.
— A co, proszę pana prezesa! — zwrócił się roznamiętniony „Tell" do radcy — którego teraz ukatrupić?
— A cóż, niema ich czem karmić, lepiej zastrzelić, niż żeby się to w zimie z głodu wściekało...
— Asa! Asa! Asa niech pan Kowalski zabije!— z radosną mściwością krzyknęła jedna z panien. — To taki obrzydliwy pies! On mnie niedawno tak w nocy przestraszył...
— A to niech panna Stefcia nie chodzi po nocy do kawalerów! — roześmiał się rubasznie zadowolony z siebie Kowalski.
— Taż to wszystko jedno, kundys jak kundys! — tłumaczył radca.
— A to może Kierusiowi radca każę w łeb palnąć! — rzekł Zaucha złośliwie.
Kieruś był ulubionym psem radcy.
— Ta i Kierusiowi w końcu trzeba będzie, ale to później, później, bo on i tak teraz dużo nie je... Biedaczek chory, apetyciku nie ma Kieruś, nie ma apetyciku... As! As! Gdzie As! As, chodź tu, do pana! To już walcie w Asa! As, chodź tu, poczciwe psisko...
— Asa tu niema! Jest za bramą!
— Ja przyprowadzę! Ja przyprowadzę! — bełkotał usłużnie Gargul.
I nasrożywszy się, szybkim krokiem ruszył w głąb ogrodu.
— Ten idjota Gargul okropnie lubi takie egzekucje — mówił radca, patrząc rozbawionemi oczami za Gargulem. — Onby był dobrym egzekutorem, bezwzględnym, ślepo posłusznym... 1 wie pan doktor co? On przy tym swoim obrzydliwym nałogu wcale nie jest głupi... Ma swoje chwyty...
— Trudno. Każdy musi sobie radzić jak umie. Na przykład ja! Od radcy mieszkania nie dostanę?
Radca zmięszał się i sięgnął ręką do pince-nez, patrząc na Zauchę przez palec.
— Kochany panie doktorze, jak tylko znajdę pomieszczenie zimowe do jakich mniej więcej dwuch tygodni...
— Więc napewno do dwuch tygodni?
— Tak się spodziewam, tak chciałbym... Może mi się uda... Ale prawda! Tu pan radca zrobił przerażoną minę i bezradnie spojrzał na Józefa.
—- Widzi pan doktor... Część mieszkań mamy zapłaconą już za listopad, a to komplikuje sprawę... Ale jakoś się to urządzi, choćby prowizorycznie... Wogóle, postaramy się...
Zaucha uśmiechnął się.
— Prawda, w dzisiejszych czasach z dwudziestu rubli miesięcznie utrzymać człowieka bardzo trudno, zwłaszcza że idzie zima a sąg drzewa kosztuje sto pięćdziesiąt rubli... Ale oto i kochany nasz pan Gargul z Asem... As! As! Poczciwe psisko, jak to ogonem wywija... Trzymaj się pan ostro, panie Kowalski! Niezrównany strzelec z tego naszego kochanego pana Kowalskiego — Tell, istny Tell, Buffalo Bill...
— Więc do dwuch tygodni? — żegnał się Zaucha z radcą...
— Ta... o ile jakie komplikacje nie zajdą...
— A komplikacje są. możliwe?
— Jaż panu doktorowi mówił... Nie zostanie pan doktor do końca egzekucji?
— Nie. Muszę iść zaraz do Lesowego i wydać parę rozporządzeń.
— Rozporządzeń? — zdziwił się radca.
— Tak. Przyślę zaraz po rzeczy. Przeprowadzam się widzi radca do Lesowego, gdzie mam już upatrzone dwa leżące obok siebie pokoiki, w tej willi, w której mieszkają Skowrońscy. Do jednego pokoju sam się zaraz wprowadzę a drugi będę miał na oku... dopóki Kłeczek, który ten drugi pokoik zajmuje, nie wyjedzie do Sośnicy. To prowizorycznie, prowizorycznie, dopóki się coś lepszego nie znajdzie...
Radca gwałtownie poprawiał pince-nez.
Zaucha ukłonił się i skierował się ku wyjściu.
Gonił za nim bulkocący donośnie, bełkot dowanego Gargula, który przywiązywał do drzewa biednego, zabłoconego psa, wywijającego radośnie ogonem i liżącego go po rękach.
Kowalski, dumny i pewny siebie, z dubeltówką w rękach stał w odległości kilku kroków.

Panienki, chowały się za pnie drzewa, radca pochylony naprzód i wpatrzony w „Tella", przyzywał do nogi swego Kierusia.
WŚRÓD OBCYCH.

Korzystając z ciszy i spokoju Helenką sięgnęła do swego pamiętnika.
Ch ciała pisać; ale nie bardzo wiedziała od czego zacząć, bo dużo było nowego. Więc z piórem w ręku przeglądała notatki.
— Skończyłam szkoły we Lwowie, wstąpiłam na dwuletni kurs handlowy. Myślałam, że będę mogła z zamiłowaniem poświęcić się temu, o czem tak długo się uczyłam, lecz widać, iż przeznaczenie było inne. Po skończeniu szkoły handlowej wyjechałam na wakacje do Wandy, córki obywatelskiej, przyjaciółki mojej zmarłej siostry, która mnie bardzo lu-biała, pomimo iż była starsza o lat kilka odemnie. Tam spędziłam bardzo przyjemnie czas, lato w tym roku było nadzwyczajnie ładne, kąpałyśmy się często, jeździłyśmy do miasteczka, słowem, jak na wsi zwykle bywa. Już od wiosny nadzwyczajny ruch w świecie politycznym i wojskowym wskazywał, iż jakieś ogromne gotuje się nieszczęście. No i przed skończeniem lipca zaczęła się mobilizacja. Ogromny popłoch powstał z tego powodu na wsi, baby płakały, rozpaczały, chłopi się upijali, by zalać robaka, który ich gnębił, słowem, okropny był widok. My do ostatniej chwili nie wiedziałyśmy o niczem, dokoła nas czaiła się złowroga cisza.
Wreszcie dowiedziałyśmy się, iż ostatni pociąg odchodzi w stronę Lwowa. Chcąc jeszcze tam pojechać musiałyśmy natychmiast pakować rzeczy, co najważniejsze, które tylko były pod ręką i zajechałyśmy na stację. Pociągi były przepełnione nowo pobranymi do wojska, no jakoś z wielką biedą udało nam się dostać do przedziału damskiego i jako tako zajechać do Lwowa. Tu na ulicach ogromny ruch, wojska ogromnie dużo, ludzie, wszystko razem, na stacjach mnóstwo oficerów żegna się z odprowadzającemi je żonami, matkami, siostrami.
Myśląłam już, że moi bracia są w wojsku, jak się jednak pokazało nie byli powołani, gdyż jeszcze byli za młodzi, lecz mieli już wtedy zamiar pójść jako ochotnicy. Ucieszyło mnię więc to bardzo, iż widzę ich zdrowych i dość wesołych, uspokoiłam się więc prędko. Było wtedy jeszcze bardzo gorąco, lato upalne, a był już sierpień. Codziennie widziało się przemarsze rozmaitych wojsk, wspaniale wyglądali Węgrzy, Madjary na ogromnych koniach, ubrani barwnie i bogato. 1 ogromnie dużo naszego wojska szło codziennie z Cytadeli z pieśnią na ustach, lecz z boleścią w sercu. Szli, by już nigdy nie wrócić. Lecz najboleśniejszy był widok wyruszenia młodych ochotników, legjonistów. Do wody zimnej na noc należy dodać proszku „La Mollette, Juvenia Candi-sia", puder.
— Nie, to nie to.
I przewróciwszy kilka kartek zabazgranych receptami kosmetycznemi, czytała:
— ochotników, legjonistów, „Sokołów", skautów. Młodzież to była, prawie dzieci, którzy jednak szli z takim zapałem, jak żadne wojsko chyba. Złożywszy uroczystą przysięgę na rynku, w ratuszu lwowskim, gdzie ich biskup Bilczewski błogosławił, rozrzewnieni do łez lecz z gorącym zapałem i entuzjazmem poszli młodzi, odważni jak lwy, a opłakiwani przez wszystkich najwięcej, poszli wśród powodzi kwiatów, wśród deszczu, który wonny i pachnący padał im pod stopy, poszli by walczyć o Ojczyznę a każdemu się zdawało, iż z jego zwycięstwem zwycięży i świat, poszli, by ponieść śmierć szlachetną, poszli, by również już nigdy nie wrócić.
Tu Helence przyszedł na myśl brat, z temi poczciwemi, młodemi a już cierpiącemi oczami, taki zgrabny w swym szaro-zielonawym mundurze, a taki ładny w amerykańskim kapeluszu ze srebrnym orzełkiem, wpiętym w amarantowo-białą kokardkę. Oczy łzami jej zaszły, ale przecie Józef mówił jej, że Władek był zdrów kiedy go widział ostatni raz i zapewniał ją, że niewątpliwie jest już oficerem.
Westchnęła i czytała znowu:
— Ogromnie mi było żal za bratem, odprowadziłam go o godz. 5-tej 30 rano, w jasny, słoneczny dzień, na miejsce zebrania. Po drodze nie mogłam mówić ani słowa, łzy dławiły mnię i kilka gorących, ciężkich jak ołów, stoczyło mi się po twarzy. Na miejscu zebrania było już ogromnie dużo ludzi. Władek poszedł zaraz do swojego pułku, pożegnanie było dla mnie z nim ogromnie bolesne. Uspokajał mnię jak mógł, lecz widziałam po Jego twarzy, że sili się tylko na spokój i że w duszy Jego odbywa się również walka. Lecz twarz miał spokojną, wzrok pełen zapału i wiary młodzieńczej, wiedziałam, iż za nic w świecie nie rzuciłby swego zamiaru, raczej dałby się porąbać jak mi to powiedział, niż miałby zostać w domu. Kupiłam mu na pamiątkę ładny scyzoryk z perłowej masy, oprócz tego mnóstwo łakoci, które rozdałam Jego kolegom. Wziął sobie moją fotografję, mówiąc, że jak talizman będzie go ochraniać. Dałby Bóg, by tak było, gdyż mam jakieś niedobre przeczucia co do Niego.
W szeregach strzelców poszedł również jako oficer mój najulubieńszy profesor języka niemieckiego, pan B. Widząc go stojącego przed szeregami podeszłam do niego by pożegnać się z nim. Widziałam, iż sprawiło mu to wielką przyjemność, iż widzi jedną z uczenie. Ściskając mi gorąco rękę powiedział, iż cieszy go to ogromnie, że mnię widzi i że brat mój będzie pod jego komendą.
— Już my mu nie damy zginąć! — były jego ostatnie słowa, poczem zwrócił się znowu do swoich „dzieci". Miałam dość przyjemny wypadek tego samego ranka. W szeregu, zdaje mi się, drugim, stał wysmukły, zgrabny, młody chłopak. Widać było, iż niedawno zrzucił z siebie mundur gimnazjalny a bardzo ładnie wyglądał w ubraniu strzeleckiem. Przechodząc koło niego widziałam, jak żegnał się z matką. Spojrzałam na niego, on na mnie, aż tu naraz blisko niego zobaczyłam jednego z moich szkolnych kolegów. Stanęłam więc, by z nim również trochę pogadać, gdy tamten zwraca się znów do mnie z słowami: „Proszę o ostatnie spojrzenie". Ja oczywiście spojrzałam — on salutując mi rzekł grzecznie „dziękuję" i odszedł. Matka obecna przytem uśmiechnęła się do mnie przyjaźnie, mnie zaś ta scena dość rozbawiła.
Opuszczając Lwów szli wszyscy ochoczo — śpiewając — zaś matki wszystkie płakały. Ja kupiłam trochę kwiatów, udekorowałam Władka a w przechodzić rzuciłam jednę z róż „memu strzelcowi". Chwycił on ją i wetknął sobie za czapkę. Wśród dźwięków muzyki i oklasków szli oni — wspaniali, myśląc, że ich szalona odwaga i męstwo przydadzą się na co...
Wkroczenie wojsk rosyjskich...
— Można sobie wyobrazić co za strach ogarnął wszystkich...
— Mieszkałyśmy z Wandą na ulicy Listopada, mieszkanie było bardzo ładnie urządzone i zapominałyśmy poniekąd o smutnym losie wszystkich, starałyśmy się rozerwać na chwilę. Urządzaliśmy często wieczorki tańcujące, muzyczne, kilka razy urządzaliśmy seanse lecz zaniechałyśmy tego. Zimą zaś, gdy śniegi były ogromne, saneczkowałyśmy się codziennie, kupiłyśmy sobie sweatery i czapki białe i co dzień byłyśmy w parku Kilińskiego. Chodziłyśmy też na ślizgawkę.
Wiosna przeszła nam również dość przyjemnie...
— Głupstwa, głupstewka — aha!
— No i popchnęłam życie śmiałą ręką, nie myśląc nawet o następstwach, chcąc jak najdalej uciec od Lwowa. A czy zginę tu czy tam, było mi na razie obojętnem, byłam nawet ciekawa tego nowego życia. Wyjechaliśmy ze Lwowa coś około godziny 3-ciej nad ranem. Dostaliśmy osobny wagon, jechało nas bardzo dużo inteligencji. W towarowym pociągu jazda była okropna, jechaliśmy tak przez 4 dni z mnóstwem przygód, w końcu dojechaliśmy do Kijowa. Zastanawiałam się w drodze nad sobą, co będę robić, do czego się wziąć, gdyż wiedziałam, że mam za małe klasyfikacje, by szukać czegoś lepszego, szczególnie bez znajomości języka rosyjskiego. Tak więc z myślami o tej dziwnej i nieznanej przyszłości z nadzieją w sercu dojechałam do Kijowa. Zdaleka widać było wspaniale oświetlone miasto, dużo lamp i szum dawno nie słyszany, dochodził do naszych uszu.
Wyznaczono nam miejsce w „prijutie"[8] rosyjskim. Nie mając innego wyboru i nie znając zupełnie miasta, po całej nocy spędzonej na dworcu zgodziliśmy się na zawiezienie nas tam. Była to okropna dziura, jaką kiedykolwiek w życiu widziałam. Dostaliśmy tam tapczany składane jak łóżka połowę dla żołnierzy i obiad. Lecz ludzi było tam bardzo dużo, po trzydzieści osób w jednej izbie, dusiliśmy się po-prostu. Bardzo mi tam było źle, ale pocieszałam się, iż zna dzie się coś lepszego. Z „prijutu' nie mogąc tam dłużej mieszkać, przeniosłyśmy się do pewnej żydówki. Brudno u niej było strasznie, jeszcze gorzej niż w tym „prijucie", lecz w każdym razie było nas mniej niż tam. Wkońcu dowiedzi liśmy się, iż komitet polski udziela pomocy. Udaliśmy się tam, zostaliśmy zapisani, i ja prawie tego samego dnia dostałam posadę w gubernji kurskiej.
— Dużo było tych posad! — przypominała sobie Helenka. — Niektóre ciężkie. Na przykład w Kursku miała wszystkiego dwie godziny wolne na dzień. A potem w tej hrabiowskiej rodzinie na Ukrainie. Ludzie niezmiernie bogaci a tak chciwi, że głodzili siebie i służbę. Tam też widziała Helenka te sierotki dwie z Galicji, „bieżeneczki", które zimą boso i w drelichowych sukienczynach przez zaśnieżone podwórze chodziły do kuchni, a sukno, co po ich matce zostało, pani hrabina sprzedała... Ach!
Znowu Kijów...
— Miałam dziwne przejście duchowe. Zaczęłam coraz więcej nie lubić gwaru ani ludzi, chciałam być zawsze sama, myśleć samotnie. Nudziłam się w Ki-j wie śmiertelnie, myśląc, jakby to wszystko zakończyć — operetką czy dramatem.
Przewróciła znowu kilka kartek i uśmiechnąwszy się melancholijnie jak do przyjaciela z ciężkich czasów, zaczęła czytać uważniej:
— Wieś. Siedzę samotnie. Wieczór zimowy, choć śniegu nie widać, tylko błoto gęsto rozsiane po ogrodzie i podwórzu. W kredensie Madzia wyśpiewuje sobie, zaś jej goście — dwóch jeńców, Ąustrjaków — grają w karty. Przed chwilą skończyłam czytanie książki „Kobieta z przeszłością". Poruszyła mnię ona do głębi. Smutno mi, że tyle moich sióstr cierpi za chwilę miłości. Dlaczego miłość nie może być tylko czysto duchową, nadziemską? Nie mogę jeszcze jasno powiedzieć i wyobrazić sobie, co to jest miłość, gdyż zamało mam jeszcze doświadczenia i nie kochałam jeszcze — chciałabym jednak, poznawszy ją, nie utracić jej nigdy — raczej wraz z nią by skończyło się moje życie, niż miałabym istnieć bez niej.
Gdyż chyba po tem wszystkiem co ja zrobiłam, a mianowicie — po porzuceniu domu no i teraźniej-szem samotnem życiu, życiu bez celu, po odważeniu się na tak ryzykowny krok z mej strony, n e mogę się chyba spodziewać — muszę do końca być samą. A ja — tak chciałabym mieć czyjąś duszę oddaną mi szczerze — na własność — chciałabym kogoś tak mocno, tak gorąco kochać — chciałabym nie być wiecznie samą, opuszczoną i obojętną dla wszystkich, lecz niestety, zdaje mi się, iż marzenia moje nigdy się nie ziszczą.
Cisza tu wymarzona, słychać dzwonienie jakby dalekiego echa, słychać szum dalekich wichrów, cisza, która aż przytłacza swą wielkością. Przyzwyczaiłam się już do niej, mogę myśleć całemi godzinami, wiedząc, iż nikt mojej samotności nie przerwie. W nocy, gdy nie śpię, słyszę wyraźnie oddech śpiącej w drugim pokoju Madzi, czasem zdaje mi się, iż ktoś koło mnie bliziutko oddycha.
Znowu Kijów — święta, pierwsze za domem — znajomości, chłopcy. I znowu dwór ukraiński, zamożny, szumny...
— Tylko tęsknię bardzo i czuję się tak sama w tym domu gwarnym i wesołym, myślami jestem wciąż przy swoich, daleko... Boże drogi, jak mi ciężko przeżyć tych parę dni, jakiś ciężar przytłacza mnię i nie mogę dać sobie radę. Widzę, iż wszystko jest takie marne, nędzne, małe, iż nawet żal mi tych chwil spędzonych na dumaniu, choć może one są najlepsze. Coraz więcej czuję się wyczerpaną temi ciągłemi walkami. Ogarnęła mnię ogromna tęsknota za domem, czułam się tak obco i samotnie w tem gwarnem środowisku, myślałam o tem, jakby to było dobrze, gdybym ja miała tu moją matkę. Wtedy byłabym zupełnie szczęśliwa, gdy tymczasem wśród tego ogromnego świata jestem tak samą... wszystkim obcą i obojętną... Boże, na co dajesz duszę? Lepiej nie czuć, być głazem...
Jak czarne widmo staje mi przed oczami pytanie, co ze mną będzie, jaka przyszłość, jaki los mnie czeka. I to jeszcze, że tak mało umię dotychczas, by sobie radę dać w życiu. Chcę w każdym razie iść uczciwą drogą, choćbym miała upadać pod brzemieniem trosk i niepowodzeń, tylko że to tak okropnie być samą, nie mieć nikogo, przed kim mogłabym do głębi otworzyć swą duszę.
Podniosła głowę i zapatrzyła się w okno przez które widać było ogród w słońcu i w środku wypłowiałego klombu czarną grupą żałobnych świerków. Dokoła drzew, w chustce chłopskiej na głowie kręciła się pani Skowrońska i zbierała chrust. Za nią biegał jej biały piesek.
Machnęła ręką, odsunęła zapisane kajety i zaczęła pisać na nowej kartce:
— Po blisko dwumiesięcznem staraniu się, szukaniu i proszeniu o jakąś lepiej płatną i możliwie stałą posadę, po rozmaitych szukaniach jej w biurach prac, komitetach i t. d., nie znalazłszy w końcu nic odpowiedniego a nie mogąc siedzieć w Kijowie z powodu zupełnego braku środków do życia, wyjechałam 19. X. 1916 r. z panem Zauchą, moim ciotecznym bratem, do galicyjskiej gminy wygnańczej. Miałam posadę w komitecie, ale praca moja była tam krótka. Straciłam tę posadę z tego powodu, że zgłosił się do nas pewien malarz z prośbą o miejsce. Otóż mnie, która żyłam z pięćdziesięciu rubli miesięcznie, usunięto, a moje miejsce po protekcji dano temu malarzowi i podwyższono mu pensję na siedemdziesiąt pięć rubli, których on nie potrzebuje, bo jest na utrzymaniu pewnej mężateczki. Jacy ci mężczyźni są bezwzględni i samolubni! Na cóż mnie skazywano?
Z kuzynem Józefem spotkałam się zupełnie przypadkowo w kom tecie, dokąd przyszedł z jakimś interesem. Zdziwiłam się bardzo, bo mówiono mi, że on jest w legjonach. On też zdziwił się bardzo, bo nie wiedział, że ja wyjechałam ze Lwowa. Spotkanie to ucieszyło mnię ogromnie. Zawsze to swój człowiek, jest krewny, więc chociaż on jakiś smutny czy przygnębiony, chętnie z nim pojechałam. A może mu się na co przydam. Tu, w kolonji, sami Galicjanie, więc choć ciężko, jest się przecież wśród swoich.
Wszedł Zaucha.
— Dzień dobry, Helenko. Cóż ty robisz? Piszesz? Co to takiego?
— Pamiętnik.
— Ach, ty piszesz pamiętnik? Nie wiedziałem o tem. Oddawna prowadzisz te notatki ?
— Od początku wojny.
— Fiu, to może być bardzo ciekawe. Właśnie ja z tymsamym zamiarem tu przyjechałem. Muszę uporządkować fakty, zestawić jakoś. Doprawdy, żyje mi się jak w bajce — nic nie rozumiem... A ty dużo rozumiesz?
Usiadł koło niej i wziął .do ręki jeden zeszyt.
— Można?
— Proszę.
Czytał jakiś czas, poziewając i sapiąc. Nagle spytał:
— Hela?
— No?
— Słuchaj, co to jest: Palono również wokoło Lwowa, ciągle widać było łunę...
— No, może nie?
— Przypuśćmy, ale cóż ty piszesz dalej: Spalono Janów, słynny z miodowni i pięknego stawu. Żołnierze rżnęli szablami miód i napełniali nim tornistry. Prawdziwy wandalizm tak, iż przychodzi na myśl pytanie: „Ludzie czy szakale?"
Opuścił zeszyt i wpatrzył się w Helenkę. W oczach jego było tak komiczne zdumienie, że dziewczyna się zaniepokoiła.
—- Czegóż ty tak na mnie patrzysz?
— Bo jestem przerażony. Przecież Janów słynny jest nie ze stawu i miodosytni, lecz z tego że go król Jan III. założył, jak Wilanów, a w miodosytni wyrabia się miód do picia, którego szablami krajać nie można...
— E, bo ty w takie szczegóły wchodzisz...
— Słuchaj, Hela, a ty bardzo lubisz miód?

Oczy jej stały się słodkie. Uśmiechnęła się i mlasnęła zcicha.
GROTA PURPUROWA.

Pewnego poranku Zaucha wybrał się do Niwińskiego.
Ranek był piękny i prawdopodobnem było, że poeta nie usiedział w domu lecz pojechał do miasta. Mimo to Zaucha spodziewał się, że zastanie go w domu. Rozmyślnie jednak nie uprzedził go, choć w istocie na widzeniu się z nim zależało mu. Zdał się na przeznaczenie. Jeśli Niwińskiego zastanie — to znaczy, że można z nim mówić, jeśli nie — tem lepiej, bo to znak, że nie należy brać go w rachubę.
Niwińskiego właściwie znał bardzo mało. Spotykał się z nim przed wojną przeważnie w kawiarni, gdzie młody poeta miał kółko swych przyjaciół i kolegów, z którymi prowadził długie dyskusje przy czarnej kawie. O twórczości jego wiedział bardzo mało. Wiersze, które czasami czytywał w pismach, były może wartościowe, ale zarazem trochę zagadkowe, jakby niedociągnięte — nie wiadomo, skutkiem lenistwa duchowego czy też skutkiem braku polotu. Dość na tem, że trudno było sobie zdać sprawę z istotnego życia duchowego ich autora. Poza tem Zaucha niewiele o Niwińskim wiedział. Spotkał się z nim w Legjonie wschodnim, gdzie widział go jako plutonowego, ale nie pamiętał nawet, czy Niwiński wyszedł z legją ze Lwowa. Za coś aresztowany przez Rosjan wywieziony został w głąb w Rosji, skąd po różnych przygodach udało mu się wreszcie wydostać przy po- • mocy wpływowych osobistości, przez jakiś czas pracował w pismach emigracji polskiej w Moskwie i w Kijowie, gdzie się też z nim Zaucha widywał. Potem zniknął, a teraz spotkali się w gminie.
Otworzywszy drzwi, które mu wskazano jako prowadzące do mieszkania Niwińskiego, Zaucha ujrzał obszerny pokój, prawie zupełnie pusty. W jednym kącie pokoju, przy ustawionym na ziemi małym piecyku żelaznym z rurą wpuszczoną w ścianę, stało łóżko. Przy niem leżało na ziemi kilka worków, kilka polan i kupka węgla. Na łóżku siedział ktoś w płaszczu i w czapce nasuniętej na uszy i drzemał snąć, oparłszy się głową o ścianę. Twarzy drzemiącego nie można było rozpoznać, ponieważ światło padające przez jedną tylko odemkniętą okiennicę, nie rozpraszało półmroku.
— Pan Niwiński tutaj mieszka? — spytał głośno Zaucha.
Drzemiący cień podniósł głowę, wstał i jak słup czarny ruszył naprzeciw Zauchy. Z zmroku wynurzył się człowiek o twarzy zaspanego szczurołapa, w czarnej, mandżurskiej futrzanej czapie z rozpię-temi i sterczącemi klapami bocznemi, w czarnym płaszczu z fatalnie rozerwanym prawym rękawem i w czarnych spodniach, okrutnie przez psy wyżartych u dołu. Człowiek ten robił wprost niesamowite wrażenie.
— Tu żadnych schadzek nimo! — rzekł do Zauchy stanowczo.
— Powiedziano mi, że tu mieszka pan Niwiński — usprawiedliwiał się Zaucha.
— A, pan Niwiński! — zrozumiał wreszcie szczurołap i roześmiał się napół przytomnie. — On tu miszko, ale nie w tym pokoju, tylko w tamtym...
I wskazał Zausze drzwi, wiodące do drugiego pokoju.
Zaucha zapukał.
— Proszę! — zawołano.
Otworzył drzwi i zdumiał się.
W pierwszej chwili nic nie widział i nic nie rozumiał. Znalazł się jak gdyby w jakiejś faliczerwonej, poprzez którą niewyraźnie majaczyła czarna sylwetka siedzącego pod oknem człowieka. Sylwetka podniosła się od stołu i stanąwszy przed Zauchą wyciągnęła do niego rękę. W tej chwili zaszumiała, zaszeleściła szkarłatna fala, zagrała różnemi tonami czerwieni i błysnęła złotem.
Przed Zauchą stał Niwiński. Ale i on wyglądał jakoś dziwnie. Miał na sobie ciemną aksamitną bluzę z wyłożonym na ubranie czystym, miękkim kołnierzem koszuli a la Słowacki, zaś na głowę wdział haftowaną w różnobarwne desenie czarną, pluszową „tybetkę", z pod której wymykały się kosmyki cienkich, kasztanowatych włosów.
— Z trudem pana na tle tej dekoracji poznałem — mówił witając się z nim Zaucha. — Doprawdy, w pierwszej chwili nie wiedziałem, gdzie jestem. I teraz nie bardzo dobrze rozumiem. Co to takiego ? Pan pozwoli, że się rozejrzę ?
Niwiński skłonił się lekko z uśmiechem.
Czysto wybielony pokoik o jednem oknie, niski i mały, zawieszony był najróżniejszemi dekoracjami z różnobarwnych bibułek. Strop i ściany przybrane były pstremi łańcuchami niby festonami i girlandami, ze stropu, podobno jak wielki pająk, zwisały misternie splecione papierowe łańcuchy, pozłociste „duszki", „światy" migocące, motyle, łodzie, smoki bajeczne i potwory — a wszystko czerwone, płomieniste, purpurowe, szkarłatne, krwawo iskrzące a złotem bogato świecące, także w pokoju pod powałą barwy i blaski gęstniały w jakiś tęczowo-mglany akord, nieuchwytny i zmienny, wesoły przebłyskami złotemi i tajemniczy jakby czarodziejską świetnością, wydobytą z żywiołu taniutkiego, lichego i nietrwałego jak pajęczyna — bo całą tę barwną i bogatą dekorację można było rozkołysać kilku silniejszemi dmuchnięciami. U drzwi szeleścił nieustannie ogromny buńczuk wstęg papierowych, różnobarwnych, przeważnie w ciepłych tonach, łyskających złotem a szumiących i fruwających za każdym żywszym ruchem w pokoju.
— Zachwyca mnie pańskie zdziwienie — mówił uradowany Niwiński. — Ale niechże pan siada.
— Doprawdy, nadzwyczajnie się pan urządził — chwalił Zaucha. — Patrzcież, nawet stół nakryty amarantem, nawet biblioteczka oblepiona szkarłatem, nawet w oknie firaneczka czerwona! Pan może socjalista?
— Nie, ale lubię bardzo czerwony kolor. Widzi pan, ja cały ten pokój zaplotę. Siedzę tu, jak pająk i snuję.
— Różnobarwną pajęczynę! — dodał Zaucha siadając. — A cóż to za czapkę ma pan na głowie ?
— To pamiątka z Samary. „Tybetka" — po naszemu „krymka". Chadzali nasi ojcowie w tureckich fezach, wyrabianych notabene w Pradze, możemy my chodzić w „tybetkach". Pan pozwoli, że się zajmę swoją robotą?
— Ja panu nie przeszkadzam?
— Bynajmniej. Lepię sobie właśnie nowy łańcuch.
Usiadł na ławie przed stołem, na którym leżały pokrajane równo strzępki różnobarwnego papieru. Delikatnie wziął jakiś skrawek, przewlókł go przez ogniwo łańcucha, zlepił i sięgnął po nowy.
— A co to za ponury szczurołap waruje tam u pana w pierwszym pokoju?
Niwiński uśmiechnął się.
— Szczurołap, mówi pan. To jest sobie taki Koteluk. Samotnik. Dziwak. Na wygnaniu dużo ludzi dziwaczeje. Odludek. Czasem mi się zdaje, że to moja żywa karykatura. Zresztą spokojny i cichy człowiek. Oryginał.
— Jakże się panu tu żyje?
— Papierowo — widzi pan.
— Prawdę mówiąc, trochę inaczej wyobrażałem sobie pokój poety na wygnaniu.
— Brudno? Jak u innych „bieżeńców"? Nie, u mnie jest czysto. Sam myję podłogę co drugi dzień, sam — i zdaje się, jedyny w całej gminie.
— To ładnie. Ale u pana tak dziwne miękko, kolorowo... Nawet z papieru zrobi pan sobie wyszukany przepych... Pokój poety w dzisiejszych czasach powinienby może przypominać celę zakonnika.
— O! — zdziwił się Niwiński i jakby pytająco, spojrzał na Zauchę swemi świecącemi, zielonawemi oczami. — Ja i zakonna cela! Zresztą, być może, ma pan słuszność, ale ja nie byłbym do tego zdolny — dodał po krótkim namyśle.
— A że się też panu chce tak pilnie lepić te fraszki! — mówił Zaucha, patrząc jak Niwiński coraz to nowe ogniwo barwne przylepia do łańcucha, który już oplatał mu nogi i kolana.
— Równie dobra rozrywka jak każda inna. Niech pan sobie wyobrazi, że robię pończochę.
— Nie szkoda czasu?
— Czasu? Czas nie istnieje, mój panie, czas jest tylko konwencjonalnem pojęciem. Istnieje tylko wieczność, a przyzna pan, wobec niej...
Zrobił nieokreślony ruch ręką.
— Więc życia panu nie szkoda?-
— Cóż robić z życiem dziś? — Oto pytanie...
— Nie można go użyć na coś lepszego niż lepienie łańcuchów?
— Właśnie, widzi pan, zastanawiam się nad tem i szukam.
— I?
— I nic. Trudno znaleźć odpowiedź. Albo też i bardzo łatwo. Porządny człowiek powinien się dziś bić! Ale ja po tamtej stronie nie chcę — a tu nie wolno. Więc — nic.
— I sądzi pan, że pan zaprzędzie sobie tę nicość łańcuchami z kolorowej bibułki ? — napierał Zaucha coraz natarczywiej na Niwińskiego.
Poeta uśmiechnął się. Położył sobie szeleszczący, różnobarwny łańcuch na kolanach i nabijając swą krótką fajeczkę tytoniem, mówił:
— Co pan wie o moich kolorowych łańcuchach? Co pan wie o tych „duszkach" pozłocistych, o tych papierowych „światach" grających tęczą, o tych smokach i ptakach szkarłatnych? Ogniwa różnobarwne — to zielone, tamto kardynalskiej czerwieni, to granatowe, to pomarańczowe, a tamto złote... Szeleszczą w moich palcach, przesuwają mi się przez ręce, pstre, wiotkie i nikłe — jak różaniec dni naszych. A ileż tych dni wygnańczych nie ma nawet wartości takiego ogniwa? I czemże innem jest — choćby tom wierszy, choćby poemat w cudownych oktawach — czyż nie łańcuchem takich błyszczących i szeleszczących ogniw ? Kto wie, czy właśnie w tych fraszkach nie streszczam się dziś lepiej i szczerzej niż w czem innem.
— A czemu pan wystąpił z legjonu? — spytał naraz Zaucha.
— Dla tysiąca przyczyn.
— Bodaj jedna.
— Nie znoszę smrodu pruskiego...
— To nie jest racja polityczna!
— Ja mam panu dawać racje polityczne? — zdziwił się poeta. — Przypuszczam, że każdemu z was wolno stanąć dziś po tej stronie, po której mu się podoba.
— Nie wiem. Miarodajne może było dobro Ojczyzny...
— Ba, ale gdzie go szukać? Po której stronie? Bo co tu dużo gadać, ja wiem, że pan tak samo jak ja, stoi po tej stronie... Po stronie Francji i Anglji... Ale tak — z ręką na sercu — czy pan jest zupełnie pewny swego?
Zaucha słuchał, rozglądając się po pokoju, wreszcie wzrok jego zatrzymał się na książkach, starannie ułożonych na półce.
— Pozwoli mi pan przejrzeć książki? — spytał.
— Proszę bardzo. Może pan sobie co wybierze. Są to w dwóch trzecich książki gminy. Skonfiskowałem je, aby je ocalić dla czytających.
Zaucha stał chwilę przy półce, a potem palcem nakreślił przestrzeń, jaką na niej zajmowały dzieła Mickiewicza, Słowackiego, Krasińskiego.
— Patrz pan — kilkanaście tomów zaledwie, a jakaż to wielka bibljoteka! Mała półeczka z temi kilkunastu tomami, to organy olbrzymie i o registrach tak górnych, jak ich dziś niema żaden naród. Jakie to wielkie czyny i ile w nich zarodków nowego życia... A są to wszystko płody klęski, emigracji, wygnania, płody pokuty i cierpienia, owoce bólu... Nie trzeba się snąć bronić cierpieniu!
Zwrócił się do Niwińskiego.
— Gdybyśmy chcieli zgłębić całą otchłań męki wygnania, dopiero moglibyśmy zrozumieć, jakie to były potężne i niezłomne duchy, jak one umiały budować wśród nieustającego jęku konających prze-mijań, wśród burzy lub nieustającego urągowiska śmierci — sami przywaleni brzemieniem cierpienia i obumierający. Lecące w noc bezdenną w otchłaniach nicości ruiny i gruzy życia, oni duchem podchwytywali i budowali z nich tęcze i napowietrzne mosty w huraganowym wirze haseł i wskazań, które im z brzegów dalekich krzyczały złe i dobre duchy.
Wziął jeden tom Mickiewicza, otworzył, przerzucił kilka kartek i zaczął czytać głośno:
— Duszą narodu polskiego jest pielgrzymstwo polskie.
A każdy Polak w pielgrzymstwie nie nazywa się tułaczem, bo tułacz jest człowiek błądzący bez celu.
Ani wygnańcem, bo wygnańcem jest człowiek, wygnany wyrokiem urzędu, a Polaka nie wygnał urząd jego.
Polak o pielgrzymstwie nie ma jeszcze imienia swego, ale będzie mu to imię potem nadane, jako i wyznawcom Chrystusa imię ich potem nadane było.
A tymczasem Polak nazywa się pielgrzymem, iż uczynił ślub wędrówki do ziemi świętej, ojczyzny wolnej, ślubował wędrować poty, aż ją znajdzie.
Ale naród polski nie jest bóstwem jak Chrystus, więc dusza jego, pielgrzymując po otchłani, zbłądzić może, i byłby odwleczony powrót jej do ciała i zmartwychwstania.
Odczytujmy więc ewangelją Chrystusa.
I te nauki i przypowieści, które zebrał chrześcijanin pielgrzym z ust i pism chrześcijan Polaków, męczenników i pielgrzymów.
Niwiński oparł się łokciem na stole i pykając zcicha z fajeczki patrzył na Zauchę. Wreszcie zaczął mówić:
— Mój panie, jaki „pielgrzym", co za „pielgrzym", niechże się pan temu lepiej przypatrzy. Kogoż to pan ma w gminach? Są chłopi, ewakuowani przez władze wojskowe, ludzie, którzy nie myślą o żadnej abstrakcyjnej Polsce, lecz o domu. Są Polacy antyniemieckiej orjentacji, których z domu wypędziła obawa przed represjami władz austrjackich. Przyznaję, jest trochę emigracji ideowej, ale czyż nie więcej takich, którzy opuścili teren wojny dla łatwych zarobków i dostatniego życia w Rosji? A może ambicja i chęć odgrywania jakiejś roli politycznej nie wchodzi też w rachubę?
— Cokolwiekby było — rzekł Zaucha — wszyscy stoimy dziś na tejsamej drodze, która na tak niebotyczne wyżyny poznania zaprowadziła naszych dziadów i pradziadów. Stoimy na drodze świętej. Przed nami, jak słupy ogniste, idą duchy promienne naszych poetów i proroków. Może być, że uciekliśmy tylko z płonącego domu, żeśmy świadomie na pielgrzymkę i poszukiwanie Polski nie wyszli, ale przeznaczenie postawiło nas na tej drodze.
— Doktorze, doktorze! — przerwał mu łagodnie Niwiński. — Gdzież to pan Polski chce szukać? Za Wołgą, za Uralem? Cóż to znów za jakieś rosyjskie „bogoiskatielstwo" na bosaka!
— Nie rozumiesz mnie pan! — z żalem wykrzyknął Zaucha.
— Bo mi pan opowiada niezrozumiałe, fantastyczne historje, a tu rzecz jest zupełnie prosta! Wybuchła wojna — pojmij pan — stało się nieszczęście, które ludzi nie przygotowanych zaskoczyło w pierwszej chwili i rzuciło daleko na obczyznę. Następstwem tego jest cierpienie i bieda, w której wygnańcy, wierz mi pan, zatracają wszelkie pierwiastki ideowe. Przyglądnij się pan tym „pielgrzymom" choćby w naszej gminie: Kuchnia stale jest pełna, kaplica służy do parady. Do roboty ludzie się nie kwapią — ale przed konsulatami i patronatami wystają całemi tygodniami jak wyjące wilki, gorzej, jak głodne psy. Z lekceważeniem mówią o chłopie rosyjskim, ale spojrzyj pan, jakie to wszystko zaniedbane, jakie brudne. Czy pan sam nie widzi tych nigdy nie wysychających przed domami kałuż brudnej wody i pomyj? Pielgrzymi! Nie, nędzarze! Nie był to bardzo dostojny materjał ludzki, ale tu deprawuje się jeszcze bardziej. Proszę się przyjrzeć młodym dziewczętom, jak one obsiadają tego lokajczuka hrabskiego, Dyr-cza, jak wlepiają w niego rozmiłowane oczy i adorują go, szczebioczą mu przypochlebnie, dlatego że pan Dyrcz jest szafarzem łask, cukru, mleka, sznycli, nafty...
— Biedactwa! — szepnął Zaucha. — Widzisz pan, właśnie dlatego należy ludzi tych zbudzić, podnieść ich. Panu się zdaje że to taka strasznie trudna rzecz? Nie! Lub niepotrzebna? Też nieprawda, bo to przecież właściwie dziś obraz społeczeństwa polskiego, przywalonego nieszczęściem. Mały człowiek, nędzarz, dziad duchowy, uciśniony, karjerowicz, niepoczciwy sługa, nawet oszust, nawet złodziej — to wszystko jeszcze jest wciąż moje, bo to jest także Polska. I jest w tem dusza polska, której nie wolno zaniedbywać i nie wolno jej wstydzić się ani się nią brzydzić.
Urwał, lecz po chwili namysłu mówił dalej:
— Zrozumiej-że, poeto, że to, co było przed wojną, już się skończyło. Przedwojenne czasy umarły na zawsze. Dziś wojna wykuwa nowego człowieka. Z pod jej młota wychodzą nie ludzie, lecz strzępy, ohydne, bezkształtne, krwawe, śmierdzące. Są to ruiny ludzkie nieraz znacznie gorsze niż to tu w gminach — a właśnie, w cuchnącej krwi i gnoju, ci ludzie przeradzają się na nowych obywateli świata. Przez takie wrota męki musi się przejść do ziemi obiecanej. Kto duszy swojej nie odnowi, ten nowem życiem żyć nie potrafi.
Niwiński wstał, kiwając potakująco głową.
— Tak jest! Do tego nowego życia trzeba zupełnie nowych ludzi. To, co było, nie wróci i nie może wrócić, nie śmie wrócić...
— Sam pan rozumiesz! — z zapałem wykrzyknął Zaucha. — Czegóż zwłóczyć ? Czegóż czas tracić ? Ta półka z temi książkami, to drabina Jakóba wiodąca w niebo. Mógłbyś pan po niej wspiąć się nad chmury, a pan usiadł na jej pierwszym szczeblu i ani się panu śni o niebie, ani się panu śni ludziom pokazać, że można otrząsnąć się z tej nędzy, że można przezwyciężyć wygnanie — bo Polski nic nie zabije, bo Polska jest w sercu, albo jej niema wcale. Pielgrzymkę do Polski należy rozpocząć w swem własnem sercu, w sobie samym trzeba ją naprzód zdobyć, trzeba zrozumieć, że życie jest wędrówką do świętego miejsca...
— Przepraszam pana — przerwał mu znowu Niwiński. — A pan co robi?
— Ja właśnie jestem... pielgrzym!... — odpowiedział mu z uśmiechem Zaucha. — Przyjechałem tu, aby stanąć na dawnej drodze bezpośrednio... jak wszyscy. Muszę się tu przegrupować psychologicznie, skontrolować, ustalić... Miałem ciężkie przejścia... Trudno mówić, ale to są dla mnie sprawy życia i śmierci.. Ja nie mogę powiedzieć tak jak pan, że to wszystko, to tylko nieszczęśliwy zbieg okoliczności... Za dużo cierpienia... Gdyby tak było, możnaby zwątpić w Boga i sprawiedliwość...
— A, więc pan chcesz znaleźć system! — uśmiechnął się Niwiński nieznacznie. — Teraz, zdaje mi się, rozumiem już pana... Szukać — zawsze dobrze. Niech mi pan wierzy, ja, choć nie idę pańską drogą, szukam także...
Zaucha niby słuchał, a naraz rzekł:
— Bo to, panie, wszystko jest daremne! Żeby się nie wiedzieć co stało, żeby nam „dali“ Polskę od morza do morza, jeśli ona znów nie odrodzi się z nas rannych, z ducha polskiego — nic z tego nie będzie.
Potarł nerwowo czoło.
— Wyznaję — ja, człowiek inteligentny, człowiek wolnej woli — rozbity jestem w puch. Nie mogę się nieraz w myślach znaleźć. Cóż dopiero — młodsi moi bracia? Jak im? A może — w nich jaśniej świeci to wszystko? Może oni mi powiedzą? Wierzyć nie przestanę. Nawet gdyby — nie daj Boże — znowu na nic było to wszystko, nie będę wątpił. Obiecuję, przysięgam, że gdybym nawet wątpił — to nie zwątpię. I gdybym nawet umarł w wątpliwościach, w obliczu niewątpliwej klęski i pogromu
— napiszę w testamencie, że nie wolno wątpić ani nawet w śmierci. Wierzcie — do szaleństwa i umierajcie z wiarą, a nic nie umrze. Rozumie pan? Ale ludzi trzeba podnieść, ludziom trzeba wytłómaczyć, za co cierpią — to cierpieć będą chętnie i nie tak boleśnie. 1 nie upadną. Tu właśnie na pana liczyłem.
— Na mnie? — zdziwił się Niwiński.
Zaucha spojrzał na niego i też się zdziwił, a potem zmieszał. I Niwiński zaczerwienił się, jakby zawstydzony.
— Niech mnie pan fałszywie nie rozumie! — zaczął mówić gorączkowo, gorąco.— Ja, oczywiście też — nie wierzyć nie mogę. Ale nie widzę nic konkretnego. Nie dlatego, żebym był zrozpaczony — tylko — wstyd powiedzieć — niema we mnie tego czegoś... Ta głębia duchowa, z której chcę wydostać odpowiedź, jest niema. — Rozumie pan? To bardzo bolesne. Tam — ciemno, nic tam niema, cicho... W rzeczywistości — pokazuje się — nie żyłem wcale. Pisywałem wiersze, ale nie żyłem. Nigdy niczego nie chciałem. Pragnąłem. Były marzenia — nie było woli.
— Jakże? Żyje pan, chodzi pan po świecie — i niczego pan nie chce? Czegoś pan przecie chcieć musi!
— Tak. Teraz, kiedy to zrozumiałem, chciałbym — wie pan — żyć, jak człowiek. Pożyć, jak wszyscy inni żyją — pospolicie. Możebym wówczas wiedział, czego chcieć i jak. Ale nie czas dziś na to. I nie wiem już, czy wogóle...
— Ach, col — machnął ręką Zaucha.
Ale zmartwił się i zaniepokoił się o siebie samego. Czyżby był zaślepionym fanatykiem, doktrynerem nieszczęścia?
— Ol Pożyczy mi pan Mickiewicza ? Tak dawno już nie czytałem.
— Proszę.
— Może mnie pan kiedy odwiedzi w Lesowem? Porozmawialibyśmy, a i kuzynka moja możeby się rozerwała.
— Panna Olszewska zdrowa ? — pytał Niwiński, dziękując ukłonem za zaproszenie.
— Na nudy okropnie narzeka — mówił, żegnając się Zaucha.
Wyszedł z „purpurowej groty" i ujrzał znowu szczurołapa, opartego ręką o ramę okna i patrzącego w zadumie przed siebie. Czarne klapy mandżurskiej czapki sterczały nad jego uszami jak rogi. Stał tak, jak słup, nieruchomy, jakby skostniały.

W ogrodzie, przez otwarte drzwi kuchni, słychać było czuły tenor pana „dyrektora" Dyrcza, śpiewającego fałszywie, ale pretensjonalnie wyjątek z jakiejś opery.
W CICHYM KĄCIE.

Głośne kroki zbudziły Helenkę.
Otwarła oczy i leżała nieruchomo w ciemnościach, bo przez zamkniętą okiennicę, nawet najmniejszy promyczek światła, nie przedostawał się do pokoju.
Obok pokoiku Helenki był długi, ciemny pokój, służący za jadalnię. Stały w nim długie stoły i ławy, zaś na ścianach, w najciemniejszym kącie, wisiały wielkie mapy, na których nikt nigdy niczego nie szukał.
Codzień rano budziły Helenkę głosy, dochodzące z tej jadalni, gdzie około ósmej schodzili się ludzie i jedli śniadanie, rozmawiając przytem głośno. Przeważnie mówili o jedzeniu, niektórzy, wybierający się do miasta, złościli się, gdy nie dostawali dość prędko herbaty, inni powoli popijali łyk za łykiem, by rozgrzać się trochę, gdyż w jadalni, nigdy nieopałonej, zimno było — poczem szli do swych zajęć. Czasami wyrzekali na zarząd, gdy im nie dawał tego, czego chcieli. Słychać było, jak im odpowiadał dyżurny:
— Co ja wam na to poradzę, mnie to nic nie obchodzi.
Helenka choćby chciała — nie mogła wstawać •odrazu. Nie było się w czem umyć. W całem Lesowem tylko państwo Skowrońscy mieli swą miednicę. Inni członkowie gminy myli się w miednicy gospodarza Kłeczka, a niecierpliwsi po chłopsku — z kwarty. Na miednicę trzeba było czekać. Leżąc tak Helenka, medytowała, w coby się ubrać. Było zimno a ona, pracując dotychczas jako guwernantka po dworach obywatelskich, gdzie opału nie oszczędzano, nie miała cieplejszej odzieży. Trzeba było teraz kombinować chytrze muśliny, płócienka, satinki i gazy.
Nareszcie zapukał do jej drzwi dyżurny, oznajmiając, że jest już woda i miednica. Wstała, otworzyła okno i ramą okienną odepchnęła okiennicę, która odleciała od okna i z trzaskiem uderzyła o ścianę domu.
Świat był srebrno-błękitny i bronzowy. Tuż pod oknem, zaczynał się zaniesiony liśćmi, wielki trawnik, który ciągnął się daleko w głąb ogrodu; na liściach połyskiwał szron. W głębi widać było grupę starych, pięknych, czarnych świerków, okalających duży, betonowy basen, zarzucony liśćmi. Basen wyglądał w słońcu, jak wielka czasza pełna złota. W powietrzu falowały leciutko błękitnawe mgiełki.
Helenka rozplotła papiloty, uczesała się starannie, umyła się w lodowato-zimnej wodzie i włożyła sukienną zieloną bluzkę, od której ładnie odbijały jej rumieńce, pełne, czerwone usta i karę oczy. Dyżurny Wojdyło, przysadkowaty, poważny i milczący chłop z Tarnopolskiego, przyniósł jej herbatę i potężną kromkę żytniego chleba. Helenka podziwiała misterny kunszt, z jakim szary kubrak Wojdyły był załatany pięciu łatami, czterema błękitnemi, a jedną między łopatkami, fjoletową. — Skąd on wziął takiego sukna? — myślała. Domyśliła się wreszcie, że z kołder gminnych, które były tego samego koloru.
Po śniadaniu sprzątała zwykle swój pokoik, poczem wychodziły przed dom, wynosząc psom resztę chleba, którego dawano tyle, że nie wiedziała co z nim zrobić. Psy zbiegały się do niej ze wszystkich stron i znały ją już. Ogromny, łaciasty Kussmaneck z poważną miną i rozumnemi oczami, klepał ją po ramieniu swą zabłoconą łapą i zdążył jej nawet rozerwać jedną bluzkę, a myszowata, trochę do wilka podobna Wołga, ze śpiczastą mordą, śpiczastemi uszami i tkliwem spojrzeniem inteligentnych oczu, nie chciała od niej odejść. Sześć psów otaczało ją ciasnym kręgiem i patrzyło w nią jak w tęczę, wymachując ogonami i chwytając w powietrzu wielkie kawały chleba.
Uwolniwszy się od psów, szła na przechadzkę do ogrodu.
Lesowoje robiło znacznie milsze wrażenie, niż Biełow. W Biełowie nędzę wygnańczą widziało się na każdym kroku, niemaskowaną, jak gdyby urzędową, przygnębiającą. W Lesowem pozory szczęśliwie ratowały sytuację. Ogród, okalający dworki, z których trzeci, zielony, wśród czarnych cypryśników, imponował okazałym wyglądem, był duży, pełen światła i drzew. Wzdłuż toru kolejowego, przedzielonego od ogrodu tylko szerokością drogi, wysadzanej wierzbami, szła piękna, topolowa aleja, na której końcu znajdował się mały, piętrowy pawilonik. Ludzie ginęli w tym obszernym ogrodzie, nie rzucali się swą biedą w oczy i było tu cicho, spokojnie, trochę smutno. Lecz przecie widać było dużo słońca i nieba, a już zwłaszsza bawiło Helenkę, gdy przejeżdżający pociąg rzucił do ogrodu przez zielony parkan podarte, postrzępione kłęby białej pary. Dziwne, białe potwory powietrzne, jakieś smoki o drgających skrzydłach czy ogonach, jakieś lwy czy centaury bajeczne, opalizujące i mieniące się złoto-róźowym odblaskiem i srebrem, zaledwie dotknęły ziemi, zrywały się, ogromnemi susami z błyskawiczną szybkością skakały po trawnikach, rwąc się o pnie drzew, rozpadały się na kilkanaście miotających się stwor, znowu zrastały się w jakiegoś ptaka, machającego perłowemi skrzydłami i padały na ziemię, przesłaniając ją niby drgającym welonem, z migocącej, świetlistej gazy. Aż się dziwiła Helenka, ile życia było w tej znikomej, przemijającej mgle.
Zaś tych najrozmaitszych pociągów mnóstwa wielkiego nie zliczyłbyś! Były kurjerskie i osobowe, naładowane jadącą z daleka, utrudzoną publicznością, jechały pociągi „daczne", pełne uczączej się młodzieży, dziewczątek, chłopców rozśpiewanych, przekupek, szamocących się ze swemi „koromysłami", urzędników. Sunęły powoli ceglasto-czerwone pociągi towarowe, czasem milczące, z pozamykanemi wozami, czasem z „lorami", pełnemi kwadratowych, wysokich jak domy, stogów siana; Józef mówił, że w tem sianie, Moskale przewożą ciężką artylerję. To znów sunęły pociągi z rannymi, wagony pełne ludzi obwiązanych i posztukowanych, albo też pociągi sanitarne, jadące dopiero ku polom krwi i śmierci, nowiutkie i eleganckie, z ustawionemi na platformach porządnie i systematycznie, jak zabawki dla dzieci, samochodowemi karetkami, polakierowanemi na ciemno-zielono z czerwonym krzyżem w białem polu.
A raz widziała Helenka pociąg pełen Sartów, którzy jechali, jako robotnicy, na front. Ogorzałe, mongolskie twarze w różnobarwnych turbanach, okręconych dokoła tybetek, grube, pikowane, wełniane żupany, z pod których widniały nagie, czarno zarosłe piersi, oczy skośne a błyszczące — to wszystko tak jej się zdało dziwnem, że patrzyła na tych ludzi, jak na zamorskie cuda. W otwartych „ciepłuszkach" widać ich było w malowniczych grupach, siedzących w kuczki na dywanikach. W jednym wozie ujrzała Helenka mułłę w zielonym chałacie i białym zawoju. Starzec z krótką, rzadką, siwą brodą, siedząc na ziemi, wzniósł dłonie w górę, a zadarłszy brodę, wyśpiewywał coś dziwnym, tremolującym głosem, podczas gdy okalający go towarzysze, wtórując mieszanym chórem, kiwali się i kłaniali aż do ziemi.
Pociągi leciały, jedne rycząc tercjami, drugie kwintami, trzecie piszcząc zirytowanym, złym głosem — a Helence przypomniała się jej długa, żmudna podróż do Kijowa. I oto aż tu rzucił ją los — więc czekała teraz, co będzie dalej, bo przyszłość jej była na tych dwóch lśniących, równoległych szynach stalowych, biegnących w dal nieznaną i nieskończoną.
Ale jechały też pociągi rozśpiewane i rozhukane. wiozące wojska na dalekie fronty. Pociągi te huczały pieśnią jak burza. Lecz nieodgadnione były pieśni, niezrozumiałe ich słowa, i dziwnie jękliwe, choć groźne melodje. Brzmiały jakby smutkiem, rozpaczą i groźbą. Straszno było słuchać ich, straszno było myśleć o nich. Zaś raz ujrzała w nich Helenka rzecz tak ohydną, że się cofnęła i nigdy więcej od tego czasu w stronę wojskowych pociągów nie patrzyła. Oto żołnierz jakiś, spuściwszy spodnie, obnażony, w biały dzień, wypiął się z „ciepłuszki" a załatwiając swą potrzebę naturalną, oglądał się za siebie i śmiał się, jakby z doskonałego dowcipu. Helenka odwróciła się z odrazą, ale Józef, który, stojąc na werandzie, też zauważył żołnierza, roześmiał się głośno i wykrzyknął:
— Oto masz obraz wojny w całej jej nagości i w dosłownem znaczeniu! Abyś sobie wiedziała, że w tem się wojna streszcza. Wojna, widzisz, gwiżdże na wszystko!
Ludzi Helenka widywała mało. Czasem pojawił się któryś z dyżurnych z naręczą drzew lub zielonym, ręcznym beczkowozem, czasami stanął na werandzie Kłeczek i przebierając nogami w wyczyszczonych świetnie butach, udawał, że na coś czeka, gdy w rzeczywistości czekał na to tylko, aby się jej ukłonić, jako że dawno tak ładnej panny nie widział, zaś najczęściej zjawiała się w ogrodzie pani Skowrońska w fartuchu i z nagiemi po łokcie, brunatnemi, zarobionemi rękami i pokrzykiwała na uganiającego po ogrodzie małego pieska:
— Morus, chodź tu, do pani, Morus, a bodaj cię didko porwał, Morus, żeby cię choroba, ty psiakrew sobacza!
W słoneczne chwile wychodził do ogrodu sam. pan Skowroński i dostojny, w płaszczu zapiętym pod szyję i w miękkim, popielatym kapeluszu, z laską w ręce, przechadzał się z wolna, nawołując czasem dźwięcznym barytonem psy, kręcące się dokoła niego, lub nucąc coś sobie. Był zawsze pełen godności i niczem niezmąconej pogody. Uprzejmie i elegancko kłaniał się Helence, patrząc na nią tak serdecznie i ciepło, jak gdyby czuł, że nie jest jej zbyt dobrze i jak gdyby tem spojrzeniem chciał jej dodać odwagi.
Było tu cicho, ale nie martwo i Helenka, zmęczona tułaczką i dziwhą, nieokreśloną tęsknotą, czuła, że w tej ciszy mogłaby się uspokoić i odpocząć.
Zrobiło się trochę weselej, gdy Zaucha przeniósł się do Lesowego. Ale gdy jednego dnia przyniósł z Biełowa parę tomów Mickiewicza i zaczął czytać, stał się dziwnie zdenerwowany, a przytem nudny. Wykładał coś bezustannie o wygnaniu, a nie mogąc dogadać się z Helenką, całemi dniami kłócił się na werandzie z dwoma studentami, w których pokoju zamieszkał.
Zresztą, było nudno, niewygodnie i biedno. Nawet wrzątek oszczędzano; cukru dawano tylko cztery łyżeczki na dzień. Obiad, wprawdzie bardzo prosty, dość był obfity, ale kolacja nędzna. Jedyną przyjemność stanowiła popołudniowa kawa u państwa Skowrońskich, za którą pani Skowrońska brała po piętnaście kopiejek od osoby. Przychodził zwykle Kondolewicz, Kłeczek, czasem Szypuła. Plotkowano, kłócono się, lub rozmawiano o cenach nafty, cukru, drzewa.
Kiedy tak pewnego słonecznego dnia popołudniu przechadzała się po ogrodzie, Józef, który stojąc na werandzie rozmyślał o czemś, podszedł naraz ku niej i rzekł po chwili zakłopotanego milczenia:
— Wybacz mi niedelikatność, moja droga Helenko, ale męczy mnie pewna rzecz, o którą muszę się zapytać. Jeśli zechcesz, możesz na pytanie nie odpowiedzieć, jednakże ja spytać muszę.
— Cóż to takiego? — zdziwiła się Helenka.
— Obserwuję cię — i w żaden sposób nie mogę zrozumieć, dlaczego właściwie ty wyjechałaś do Rosji. Z licznych rozmów z tobą mogłem nabrać przekonania, że polityka nic cię nie obchodzi. Braci twoi są w legjonach Piłsudskiego. Wybacz, ułatwię ci. Jeśli, mając rodziców we Lwowie, wyjechałaś do Rosji, to prawdopodobnie dlatego, że... no... musiało cię tu coś ciągnąć, czyż nie?
Dziewczyna zmięszała się i zaniepokojonemi oczami, jakby przestraszona, patrzyła gdzieś przed siebie. Gdy po chwili zaczęła mówić, niski i głęboki jej głos drżał z lekka:
— Nic, ale to zupełnie nic mnie tu nie ciągnęło — odpowiedziała. — Przyjechałam przypadkowo.
— Jakże można było tak lekkomyślnie rzucać rodziców?
— Myślałam, że jadę na parę tygodni wszystkiego, na dwa miesiące. Cóż ja wiedziałam?
— Ześ się puściła w taką podróż bez pieniędzy, bez znajomości...
— Przyjechałam tu z Wandą Zielińską, przyjaciółką Zosi... Jechała do Kijowa, aby towarzyszyć swemu narzeczonemu, który nie chciał służyć w wojsku austrjackiem... Namówiła mnie, abym jechała razem z nią...
— Więc to tak! — uśmiechnął się Zaucha. — Przepraszam cię, zrobiłem ci może przykrość swem pytaniem...
— Ale nie koniec na tem — mówiła, nie słuchając go Helenka, posępna i z chmurną twarzą. — Ja dom opuściłam rozmyślnie, a właściwie — już dawno domu żadnego nie mam.
— Nie rozumiem...
— Przypominasz sobie może tę damę, z którą ojciec swego czasu...
— Owszem, istotnie coś tam było...
— Otóż ojciec nas porzucił... Przykro mi mówić... Mama w ostatniej nędzy, ojciec nie myśli o niej... Wszystko dla tamtej... Zrozumiej, co za upokorzenie! Patrzeć na to nie mogłam i postanowiłam wyjechać... Sama starać się o siebie... Zrobiłam może głupio, ale postępowo — dodała z butną dumą.
— Więc to tak! — mówił napół do siebie Zaucha.— Doskonale! Otóż pierwsze działanie, pierwsze rezultaty życia na serjo... Pierwsze owoce wojny... Co na kłamstwie zbudowane, to się musi rozsypać... To bardzo dobrze... Odruchy moralne — pierwsze drgnienia rewolucyjne... Nie uznaję ! Dość kompromisu ze złem! Odchodzę! Doskonale. Tak właśnie rodzą się nowi ludzie i nowe czasy...
— Więc nie zrobiłam źle? — spytała z ulgą Helenka.
— Co do ciebie, to nie wiem, nie znam dobrze waszych stosunków rodzinnych. Czy na tem dobrze wyjdziesz, to inna rzecz — ale najważniejsze to to, że wojna rozbija zlepki niegodziwych kłamstw, że czyści społeczeństwo...
— E, jedne kłamstwa rozbija a drugie tworzy— rzuciła Helenka pesymistycznie.
— To też prawda! — zgodził się Zaucha.
Skrzypnęły żałośnie wrota i w ogrodzie pojawił się wysoki mężczyzna. Z głośnem ujadaniem skoczyły ku niemu psy.
— Ktoś idzie — zwróciła uwagę Helenka.
— Alboż to mało ludzi tu mieszka?
— Nie, to musi być ktoś znajomy, bo idzie ku nam... Może ktoś do ciebie... Choć zdaje mi się...
Zaucha poznał Niwińskiego.
Poeta już z daleka ukłonił się z rozmachem i żywym krokiem podszedł ku nim.
Zaucha przedstawił go Helence.
— A, my jesteśmy starzy znajomi! — mówił z uśmiechem poeta, ściskając jej dłoń w swej szerokiej ręce.
— Istotnie, widywałam gdzieś pana...
— Nie przypomina pani sobie? Na ślizgawce, na Panieńskich Stawach... Chodziła pani z jakąś starszą panienką...
— Z Wandą Zielińską, tak jest... Tak lubię ślizgawkę... Wogóle zimę ogromnie lubię... A namiętnie lubiałam saneczkować się... Wie pan, na jednej nodze mam kość wygiętą, tak mnie raz saneczki najechały... Całą zimę podczas wojny saneczkowałyśmy się w Parku Kilińskiego.
Przyglądał się jej z zajęciem. Była smukła, dobrze zbudowana, zgrabna, mimo napół chłopięcych ruchów. Ręce miała dość duże i silne, jak zwykle bywa u młodych dziewczyn. Dziewczęcy owal jej twarzy, nieskazitelnie czysty, był śliczny, słodki i służył jako przepiękna oprawa dla karych, palących oczu, podłużnie osadzonych i jakby zdziwionych, ust bardzo ładnie wykrojonych, pełnych, czerwonych. Wielkie, lśniące pukle krótkich, ciemnych włosów, otaczające jej żywą, wyrazistą twarz, robiły ją podobną do Matejko wskich chłopców.
— A pani to ma zupełnie powidlane oczy — rzekł jej Niwiński.
— Powidlane ?
Nie wiedziała, czy się ma obrazić, czy roześmiać.
— A takie czarne, gorące i słodkie — jak powidła trochę sokiem zaprawione.
— O, jakie kuchenne porównanie!
— Zamało poetyczne?
— Ja nie jestem bardzo bita w poezji. A powidła bardzo lubię. Chętnie zjadłabym dobry talerz, „szpacli" z powidłami. Wikt pana Dyrcza taki skąpy...
Wysunęła koniec języka, oblizała nim wargi i mlasnęła z cicha.
— Biedna pani! Jeść się chce? — żalił się Niwiński.
— Żeby pan wiedział, że się chce, ale nie można o tem mówić, bo Józef się złości.
— O, zaraz „złości"! — żachnął się Zaucha. — We wszystkiem zaraz przesada! Jak dziwnie niepoważnie znoszą ludzie tę swoją dolę,..
— A pan-by chciał, żeby byli nieszczęśliwi ze znajomością rzeczy, żeby się owem nieszczęściem delektowali, jak sorbetem? — żartował Niwiński.
— Zrozumiej-że pan — ożywił się naraz Zaucha — że w tem powietrzu, w chmurach, w załamaniach promieni słonecznych, w cierpieniach naszych, nawet w tem bolesnem opuszczeniu skrzydeł— w tem wszystkiem jest woń naszej przeszłości i naszych dawnych walk duchowych. Galicjanin w poduralskim pejzażu, wśród Mordwy, w chałupie, na której ścianach chrzęszczą ruchome obicia z robactwa, Galicjanin, bratający się z Tatarem, i Czeremisem, ani nawet nie wie może, iż imię dziwnego i nieodgadnionego bohatera, który kiedyś wśród tej dziczy dokonał pierwszych prac prometejskich — że to imię jest tylko przekręconem nazwiskiem jego ojca czy dziada, który tu siał światło i że ten duch niewidzialny krąży teraz nad jego głową, i z utęsknieniem wyciąga ręce do swego wnuka, czekając tylko na zaklęcie, mogące go do życia przyzwać... Zrozumiejcie, że duchów tych pełne jest powietrze, że one wołają na was, bo odgadnione przez potomków, mogą im dać tajemnicę wiecznego życia, mogą połączyć ich ze światem umarłych ojców...
— Nie jestem wywoływaczem duchów! — przerwał Niwiński. —I nie mam zamiaru pracować ani dla Mordwy ani dla Czeremisów.
Zaucha ręce załamał.
— Jak wy stępieliście w swym krótkowzrocznym materjaliźmie! — wykrzyknął. — I to pan tak mówi, poeta! Czyż nie pojmujecie, że Polska ma swą wielką misję, na Wschodzie, tak ważną i tak przyrodzoną, że nawet kiedy olbrzym rosyjski położył jej swą ciężką łapę na piersi, cywilizacyjna praca polska nie ustawała, lecz kwitła wciąż, szerzona nawet przez najnędzniejszych skazańców! A teraz ile to znowu ludu polskiego rozsypał los po niezmierzonych przestrzeniach Syberii ?
— Poco? — nieledwie drwiąco spytał Niwiński.
— A świat nowy do życia powołać — to nic ?
Niwiński machnął ręką.
— O czem pan mówi! Ludzie myślą o chlebie a nie o jakichś tam nowych światach!
— Skąd pan wie?
— Widziałem.
— Widziałeś pan ludzi zgłodniałych, których żołądki łaknęły chleba. A skąd pan wiesz, czego łaknęły dusze?
Tu już Niwiński nie wytrzymał.
— Egzaltowany z pana człowiek -— rzekł — i cóż mi pan każę robić? Znoszę cierpliwie to paskudztwo, a pan chce, żebym do tego wygnania przystąpił z obrzędowem namaszczeniem i błogosławił może „karzącą dłoń" ? Poco z nas robić jakichś :żydów, wędrujących przez pustynię wieków do ziemi obiecanej? Kiedy my żydami nie jesteśmy i ziemię swoją mamy! Wiemy dobrze czego chcemy — po cóż robić z nas nomadów duchowych? Dlaczego ja mam pozować na lewitę, czuwającego nad jakąś wędrowną arką przymierza, którego w dodatku z nikim nie zawierałem, kiedy jestem zwykłym, nieszczęśliwym i zmarzniętym śmiertelnikiem. Nie! Protestuję przeciw wygnaniu! Chcę wracać do domu!
I podniósłszy głowę, huknął na cały ogród:
— Veto! Protestuję!
— Protes — tuu — ję! — zawtórowała mu Helenka.
— Daremne protesty! — zapalał się Zaucha i już zbierał się do nowego ataku, gdy w tem zawołała go pani Skowrońska.
— Widzi pan, on wciąż z tą filozofią — skarżyła się Helenka.— Ja zagłupia jestem, żeby to zrozumieć, ale on przecie musi z kimś mówić...
— E, zaraził się literaturą! To przejdzie — odpowiedział nieomal z lekceważeniem Niwiński i zaczął ją wypytywać, jak spędziła ostatnią zimę we Lwowie — pierwszą zimę wojenną...
— Saneczkowałyśmy się jak za najlepszych czasów — opowiadała mu z ożywieniem. — W parku Kilińskiego były aż cztery tory: Bezimienny, tor dla narciarzy do skoku, „dziecinny" dla malców i „oficerski", niebezpieczny, z gwałtownemi spadkami, najeżony ławkami i drzewami... Co tam było krzyku i śmiechu !
— Moskale wam nie dokuczali?
— Chodził po ogrodzie patrol, chorąży z trzema żołnierzami. Niby rozpędzali nas, wołali „nie lzia, nie lzid", zwłaszcza wieczorami, ale nikt sobie z nich nic nie robił. Wieczory były prześliczne, księżycowe... Moskale sami nieraz jeździli... Oni lubią młodzież...
Niwiński został na kawie, zasiedział się do kolacji, a kiedy wracał do Bielowa, wielki „ukraiński" księżyc wyrywał się już z objęć dwóch wiążących go topoli i śpieszył na .szafirowe przestworze, obficie gwiazdami usiane. Świat zdawał się być zszyty z płatów ciemnego szafiru, srebrem zfastrygowanego. Gdzieś w ciemnościach dziewczęta śpiewały na głosy. Zaczynał kontralt, niski, ciepły i mocny jak dźwięk wioli, a po chwili zaczepiał o niego srebrny, rzewny sopran, oba głosy wiązały się w słodką harmonijną kokardę i tak w tajemniczych mrokach zrodzone, błysnąwszy w świetle miesiąca starą pieśnią ludową, wsiąkały w okrytą szronem ziemię, która pieśń zrodziła.
— Ach, duszę z człowieka wyciągają tym śpiewem — mruknął Niwiński, bardzo wrażliwy na muzykę.
Szedł a po drodze myślał — o parku Kilińskiego. Jakby widział białą postać dzielnego szewca ze sztandarem wysoko wzniesionym nad głowę — a za pomnikiem cichy i biały gaj brzozowy... Aleje wysypane białym śniegiem, skrzypiącym pod nogami, czarne świerki stoją sztywne i jakby nadęte... Srebro i szafir, i gwiazdy na wysokościach, a na ziemi — jakby kto rój gwiazd srebrnych rozsypał, tak coś dzwoni i dzwoni dokoła... Rozdzwoniona, dźwięczna zima... Saneczki pędzą na dół, wyrzynając srebrne blizny w wyświechtanym torze... Staw zamarznięty. Gdzie się podziały łabędzie ze stawu? Któż podczas wojny myśli o łabędziach w parku!
— Do pioruna z wojną! — mruczał Niwiński.

I przyszło mu naraz na myśl, że panna Olszewska z pewnością byłaby jego zdania.
NIEOPOWIEDZIANA HISTORJA ZAUCHY.

Kiedy się Zaucha obudził, była jeszcze noc głucha, ciemność nieprzenikniona. Śpiący w tym samym pokoju młody chłopiec spał mocno, poświstując melancholijnie przez nos.
Tak Zaucha budził się od pewnego czasu co noc. Palił papierosy i rozmyślał, zadowolony z ciszy i ciemności. Bał się rzeczywistości, po której rósł mu w duszy nieprzyjemny jakiś osad, gorzki i pełen niesmaku. Więc, leżąc cicho, rekapitulował ostatnie lata swego życia i tak, trzymając się czerwonej nici wspomnień, szukał wyjścia z ciemności, w jakich się naraz znalazł.
Był oficerem Legji Wschodniej. A któż wie, co to znaczy, czem była ta legja? Państwo austrjackie mocą swą wyłoniło z siebie miljony żołnierzy. Ale jakaż to moc wyłoniła tysiące tych młodych żołnierzy? Jakiż rozkaz powołał ich pod stary, żałobny sztandar czarny z białym krzyżem, przechodzący z pokolenia w pokolenie, z powstania w powstanie, wiecznie na szańcu duszy polskiej zatknięty, ponury sztandar buntu ? Wyższe to były nakazy i wyższa siła. Ci mali, młodzi żołnierze, zbrojni w karabiny, zakupione z pieniędzy, jakie dostawali na owoce i słodycze, w bagnety, wyszperane po antykwarniach i sklepach ze starem źelaziwem, obuci nieraz w pantofle gimnastyczne, te karły rwące się do walki z olbrzymem, to byli rycerze z ducha, kwiat, którego nie można się było nawet spodziewać na tej wyjałowionej niwie i w tem spodlonem państwie, to był rozpęd siły idącej w imię swego życia przeciw wszystkiemu, bohaterstwo dla bohaterstwa, piękno dla piękna. To był cudowny, błękitny płomień, przy którym niemiecki Michel chciał ugotować swą zupę kartoflaną.
— Polot duszy polskiej był w owej chwili bardzo górny — rozważał Zaucha — ale na duszy tej zaczęły występować czarno-żółte plamy. Jad działał. Nie iść? Nie można było. Podciąć ten szlachetny poryw, znaczyło podciąć skrzydła orlętom. Musieli iść, aby czarno-źółty jad z siebie wypocić. Ale w jakąż to poszli drogę, w jakie manowce, grzęzawiska... I trzeba było iść tak... do końca...
Ten wymarsz, ten straszny wymarsz! Ukwieceni, opychający się czekoladkami malcy, odprowadzani przez mamy, siostry i ciocie, oficerowie z czerwonemi liljami na długich łodygach miast szabel, muzyka wesoła, huk dział dalekich* i marsz w pole! Zaczął się nowy rozdział, nowa księga pieśni polskiej...
Zdrowe to, słodkie, cudne było życie dla młodych. Z południa, ze wschodu i z północy przygrywały fantazji kawalerskiej działa, z żywiołową werwą bębniące swą ognistą rapsodję. Przepiękne lato miało się już ku końcowi i upały nie dokuczały maszerującym. Nie brakowało im niczego, po wioskach i miasteczkach liczka dziewczęce śmiały się do nich i o całusa nie było trudno w myśl starej piosenki polskiej:

Nie zaszkodzi twojej cnocie
Gdy dasz buzi patrjocie.

Ale jakże gorżko było w duszach tych, których nie bawiła złuda poezji marszów, białych gościńców i krótkich postojów, którzy szli, ważąc w rozumie swym każdą kroplę krwi polskiej i każde drgnienie polskiej duszy. Miały zazgrzytać bagnety polskie, miały zakrwawić się pięści i czoła, ale ów kurz krwi bratniej czyjeż ofiarnie miał owiać ołtarze ?
Żołnierz to pięść narodu, zaś rozumowanie nie jest rzeczą pięści. Ale żali ten żołnierz miał się zmienić w jakiegoś Malisora, w nieodpowiedzialnego za swe czyny żołdaka? Wszakże codziennie z tysięcy piersi wyrywała się przysięga:
„Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz!"
Oficerowie, rozumiejąc od początku tą grę, szli biczowani uczciwemi spojrzeniami swoich podkomendnych, których zapał i duch rycerski był dla nich ogniem nieznośnej tortury. Szli — wciąż kłamiąc — do czasu. Aż wreszcie zaczęła się praca wywrotowa. Chłopak mówił oficerowi: „Chcę być świętym!" — a ten mu na to: „Nie bądź głupi!". Trzeba było mieć bardzo jasne oczy i gorące słowa, aby nie wyglądać na zdrajcę. Oni, oficerowie, wnieśli ferment w te ciche, karne i tak posłuszne szyki, oni rozdmuchali zarzewie buntu. Zwoływali zgromadzenia, na których wszystko szło według dawnej techniki agitacyjnej. Podstępną, sofistyczną argumentacją trzeba było wywabiać z dusz plamy słoneczne, po których pozostawały już tylko brzydkie piętna. Ten poryw szlachetny był dla wielu z tych żołnierzy pierwszym, dla wielu jedynym, może ostatnim — i to trzeba było teraz łamać!
Ileż to razy, z głębi duszy przemawiając do zgromadzonych chłopców, Zaucha jak gdyby widział wynurzające się z cieniów stodoły góralskiej twarze dawnych warchołów, cyniczne i rozradowane, pod-golone łby wąsalów, sejmowych krzykaczów, sejmikowych rębajłów, podmigujące mu i przytakujące radośnie i z pijanym śmiechem przy każdem szczerem jego słowie... Pluł mu w twarz ten śmiech ohydnych upiorów, cichą sarabandą tańczących w mroku stodoły nad głowami zasłuchanych, naiwnych żołnierzy.
Fuj, podły to był czas!
Aż wreszcie stało się. Legia Wschodnia złożyła broń i rozprysnęła się.
Zaucha chodził wtedy po świecie jak błędny i było mu tak ohydnie na duszy, iż nieraz już po rewolwer chciał sięgnąć. Ukrył się w zapadłym kącie górskim. Wyjeżdżał na małym koniku w pola, w góry, w lasy, w milczenie i chłód jesienny. Lasy świerkowe stały ciche i milczące na górach, spokojne, czarno-fjoletowe w słońcu; krystalicznie czyste strumienie szemrały szklaną muzyczką wśród skał i kamieni, konik cierpliwie piął się po zboczach górskich, aż wreszcie stawał — i nieraz godzinami stał tak Zaucha na grzbiecie górskim, w łańcuch Tatr w dali zapatrzony.
Ach, Tatry, Tatry! Lśniące w opalowo-perlistej przestrzeni, grające błękitem i różem, przechodzącym w szafir, przecudne Tatry, tak spokojne, tak rozmaite, a tak niewzruszone!
Upokorzył go i uspokoił majestat gór. Potęga ich swą wyniosłą harmonją pokryła jego buntownicze ograniczenie, zatrute przez sprzeczności. I wówczas postanowił zawrócić. Miał przecie odwagę zrobić to. A co to znaczy „wrócić"? Własnym czynem zaprzeczyć samemu sobie. Tak chciał zmazać swój grzech.
Ale jak wracać?
Poprostu. Gościńcem... jak się wyszło w pole. Na kolejach byłych żołnierzy Legji Wschodniej tropili żandarmi austrjaccy i „kanarki". Mądrzej było wyjść sobie piechotą jak na przechadzkę — i tak, bez niczego, Zaucha wybrał się w świat, w niebezpieczną wyprawę przez dwa fronty. Kiedy wychodził z Nowego Targu, krowy wracały właśnie z pastwisk do stajen i porykując, poważne i dostojne, kroczyły przez oświetlone elektrycznością ulice. Dziwnie odbijało to wielkomiejskie, wielko-światowe światło od starych, niskich domów góralskich w podhalańskim stylu. Szedł Zaucha starym, szerokim gościńcem do Chabówki przez smutną i jałową połać Podhala, schodząc coraz to z kopca na kopiec z szerokim widokiem na biedne wioski, ukryte na dnie dolin. Przenocował w Rabce, u znajomego proboszcza i na widok jego ożywionej choć pomarszczonej góralskiej twarzy, jakby w drzewie wyrżniętej, przyszło mu na myśl, iż może spowiedź przyniosłaby mu ulgę, bo proboszcz wyglądał na człowieka, umiejącego sobie radzić z walkami wewnętrznemi; wypiwszy z nim jednak parę kieliszków wódki zrozumiał, iż jowialny humor i trzeszczący śmiech księdza podobne były bardziej do grubego cynizmu zbogaconego górala, niż do harmonijnej równowagi duchowej. Poszedł tedy rano dalej, do Jordanowa, sam ze swemi wątpliwościami, trapiąc się po drodze myślą, dokąd w tych ciężkich czasach w szerokiej Polsce mógłby się udać po poradę Polak w bolesnej swej rozterce. Szedł Kmicic do Częstochowy -- ale gdzież dziś ten Monsalvat polskiego ducha ? Gdzież jest niezmącone, czyste źródło życia polskiego, z którego możnaby się napić wody żywej ? Co zrobić? Kogo pytać?
Z Jordanowa pociągiem już pojechał do Krakowa, gdzie widział popłoch i rannych i Prusaków i braci swych dwóch w mundurach legjonistów. Krótko ze sobą rozmawiali i rozstali się niebawem, widząc, że się nie zrozumieją.
Zaucha ruszył dalej gościńcem, wyłgując się czasem patrolom i podjazdom austrjackim, a czasem chowając się przed niemi, aż wreszcie uderzył piersią o cofające się wojska austrjackie, pułki rozbite, zdemoralizowane, rozbrojone, straszne, zdziczałe hordy ludzi. Jesienną, dżdżystą porą, przez rozmiękłe, grząskie pola ciągnęły wojska, jazda i potłuczone piechoty, gdy gościńcem, potrójnym łańcuchem, szły tabory. Na kwaterze zostawiano ludzi na parę godzin drzemki i znów porywano ich naprzód, tak, że nieraz jednej nocy cztery razy zmieniały się wojska, rozkwaterowane we wsi. Schroniwszy się w Jaśle u przyjaznego człeka na poddaszu, Zaucha z za firaneczki małego okienka całemi dniami patrzył na ten odpływ pokrwawionej fali austrjackiej i słuchając bicia dział, układał sobie, z którego kąta będzie strzelał i jak długo będzie się mógł bronić, jeśli przypadkiem go znajdą — bo tak bliski wybawienia postanowił sobie, że żywcem się wziąć się nie da.
Naprzeciw jego okienka była trafika. Ściany domu po obu stronach sklepu pomalowane były w czarno-żółte pasy, zaś nad szyldem wisiał złoty, dwugłowy orzeł. Pewnego dnia Zaucha ujrzał, jak właścicielka trafiki wyniosła na ulicę kubeł jakiejś zielonawej mazi i maczając w niej szczotkę osadzoną, na długim kiju, zaczęła zamazywać nią austrjackie barwy, podczas gdy mąż jej spuścił na bruk dwugłowego ptaka. Zaucha zrozumiał, opuścił swe ukrycie i poszedł znów gościńcem przeciw prądowi rzeki rosyjskiej, ciekawie przyglądając się niewidzianej jeszcze armji. Szły kupami, najeżone długiemi, cien-kiemi bagnetami oddziały zielonawej piechoty, waliła artylerja. Nikt Zauchy nie pytał o papiery, nikt na niego nie zwracał uwagi. Po manji prześladowczej wojskowych władz austrjackich aż dziwiło to jakby lekceważenie niebezpieczeństw, szpiegostwa,, ta lekkomyślna jakaś nieostrożność.
W małem miasteczku ujrzał Zaucha wjazd kozaków któregoś z zaporoskich pułków. W pierwszym szeregu na białym koniu jechał stary kozak, międlący z zapałem opartą o kark koński harmonję ręczną. Nad łbem końskim rozciągała się harmonja w szeroki, czerwony łuk i basowała dźwięcznie chórowi silnych, męskich głosów — a dalej chwiały się głowy w różnobarwnych, złotem wyszywanych „baszłykach". Ciągnęły gościńcami sznury „dwukołek" z sianem i amunicją, jadących prędko, a powożonych przez miedzianobrodych, często zezowatych, jakby z gruba obciosanych „muźyków" z szerokiemi, płaskiemi twarzami, ubranych w szare szynele, z krzywemi kindżałami u pasa i z karabinami za plecami. Zaucha widział pobojowiska, wsie spalone, Czeczeńców, skracających sobie na polach czas „dżygitów-ką“ i strzelaniem do wron, widział procesje jeńców austrjackich i Madjarów, żebrzących uniżenie „karaszo pan daj kleb“, nocował w rozbitych chałupach, błądził po lasach, aż wreszcie, chory ze zmęczenia ii upadający na siłach, stanął we Lwowie.
— Przeszedłem tortury przebudowy wewnętrznej i byłem, kiedy się zaczynało tworzyć z niczego— rekapitulował Zaucha w duchu.
Zaiste — cóż się stało wówczas z rycerską, ognistą duszą polską? W szarej dali wciąż huczały działa, niezliczone stopy jeńców austrjackich mięsiły wciąż brudny śnieg ulic, tramwaje elektryczne i wozy zwoziły stosy rannych, do połamanych lalek podobnych — wybiła wielka godzina „wojny powszechnej o wolność ludów", godzina, w której należało przetrząsnąć najtajniejsze schowki duszy, przyszła „chwila osobliwa" wielkiego skupienia, czynu i pogotowia — a cóż się działo ? Zorganizowano konspirację piwną, i przy świeczce i beczułce piwa w ciemnych kątach sądzono „zdrajców stanu" i liczono pensje, jakie rząd austrjacki będzie musiał wypłacić po ustąpieniu Rosjan ze Lwowa. Polska? To była rzecz fatalna. — Ta co nam z Polski, jeśli pensji nie dostaniemy! — wołali ludzie zaustrjaczeni. A gdy tak jedni myśleli tylko o swoich pensjach, uczeni i poeci wznieśli na biurach swych szańce z ksiąg i zaryli się w pożółkłe karty, radząc swym braciom: — Czytajcie, kartami ksiąg zalepcie okna swych domów, przez księgi patrzcie na życie! — Kobiety szukały ulgi w miłości, zaś młodzież saneczkowała się w parku Kilińskiego. 1 dusze ludzkie były jak owe opuszczone przez bojaźliwych mieszkania, nrządzone po dawnemu, na oko zaciszne i miłe lecz zapylone, nie ogrzewane od dawna i bez życia, zaś kiedyś dłonią sięgnął w kąt ciemniejszy, znachodziłeś zawsze coś, co ci rumieniec wstydu w twarz wpędzało — jeno ślady dawnego niechlujstwa, zaniedbania i porządków na oko.
Wówczas Zaucha „zbliżył" się do tych, którzy pracowali. Trzeba było zreorganizować kraj, policzyć ludność, pomóc jej, zobaczyć, co się ma, a co prze-padło. I znowu zaczęły się podróże po kraju wyniszczonym i rozkopanym, porytym okopami i rowami, przez które z ludzkości krew odprowadzano. Niebezpieczeństwo spotkania się z maroderami lub z jakimś zagalopowanym, zbłąkanym podjazdem nieprzyjacielskim, noclegi bez ognia i światła w opuszczonych, rozbitych chałupach, bomby z aeroplanów, to wszystko było niczem w porównaniu z bólem, jakiego doznawało się na widok wyniszczonego i wyludnionego kraju. A przecież i w tych strasznych warunkach chłop polski twardo siedział na swojej ziemi i obiecywał, że wytrzyma. Z tem ciepłem słowem w duszy wracało się do Lwowa, wobec pól potratowanych, gruzów i zgliszcz, układając po drodze wielkie plany odrodzenia i walki — i na pamiątkę takiego dnia przywiózł sobie Zaucha naderwaną łuskę z szrapnela, podniesioną z pola pewnego słonecznego poranka wiosennego. Wyrywszy na łusce datę, Zaucha postawił ją, śniedziejącą już, na swem biurku, jako wytworny dzban na kwiaty.
— A potem znowu porwała mnie fala czerwona! — przypominał sobie Józef.
Mackensen zbierał swoje armje. Wieść niosła, iż Niemcy biją na swych tyłach równoległe gościńce, któremi płyną rzeki stalowych potworów i pocisków. Wojska na pozycjach rżnęły uliczki w zagrodach z drutu kolczastego, a Tarnów codzień jęczał pod razami „Wielkiej Berty". A naraz zerwał się huragan, zawyły stalowe organy Mackensena, zaczęły pluć ogniem niezliczone działa, szare i szaro-błękitne mrowie wylało się przez przejścia w ogrodzeniach drucianych i ruszyło naprzód, najeżone bagnetami.
Rozpoczął się odwrót armji rosyjskiej.
Czemże zasłaniał się żołnierz rosyjski przed burzą żelaza i ognia?
Ciałem.
Dzień w dzień dziesiątki tysięcy tych zielonawych męczenników — rzekłbyś, żywa darń od ziemi oddarta — szły naprzód z kilkunastu zaledwie ładunkami w kieszeni, szły bagnetami odpychać ogień, który palił zanadto. Straszliwe płomienie gaszono, żywą krwią ludzką, dziury, wypalane w froncie, jak szmatą, łatano mięsem ludzkiem i tak cofano się, brocząc, rzucając ze siebie dywizje, z których wracały jeno sztandary, a pod sztandarami kilkudziesięciu niedobitków. A jak wiedźma czyta przyszłość z wody, tak naród rosyjski przyszłość swą czytał z tych strumieni krwi, szumiącej po polach bitew. Co z niej wyczytał?
Na wozie zaprzężonym w parę własnych koni, z kilku workami cukru, wziętemi na handel, wałęsał się Zaucha wraz z taborami rosyjskiemi, w tumanach pyłu i zgiełku. Przywykł do ognisk wieczornych, do stłumionego huczenia ciurów, układających się do snu, do ich klątw i pieśni, do noclegów pod gwiaździstem niebem i do szerokich, rozjeżdżonych, pylnych gościńców rosyjskich. Stawał się dobrem dzieckiem w tem szumiącem morzu ludzkiem, na łasce przygody i przypadku.
A oto — ułani polscy I Tobie-ż to, oficerze Legji Wschodniej, tej legji, która broń złożyła, tobie-ż to przyszło twarzą w twarz spotkać się z ochotnikami polskimi w szeregach rosyjskich! Jęknęło ci głośno serce w piersi, gdyś z nimi mówił, a oczy twoje wwiercały się w ich oczy, jak gdyby z dna duszy prawdę wyrwać im chciały. Lecz cóżeś zrozumiał, co? Ze ziemia polska, jak owe pole zasiane przez Medeę smoczemi zębami, rodzi wojnie żołnierzy, albowiem to jest ziemia, zakochana w mieczu. A tyś szablę odrzucił i nie chciałeś odcyfrowywać krwawych run dziejów w jej zwierciadlanej klindze! Ale — żali ty znasz modlitwę i dzieje miecza polskiego? I czemuż to zaświeciły ci się oczy do tych ułanów i czemuż to głośno strzeliłeś w palce?
— Ulituj się nad Ojczyzną naszą i nad nami!— przypomniały się wygnańcowi słowa wielkiej modlitwy. — Pozwól nam modlić się znowu do Ciebie obyczajem przodków na polu bitwy, z bronią w ręku, przed ołtarzem, zrobionym z bębnów i dział, pod baldachimem, zrobionym z orłów i chorągwi naszych.
Rzucił się niespokojnie na swej pościeli Zaucha i dużo czasu minęło, zanim znowu myśli mógł zebrać.
— Lecz jakim-że to cudem — wspominał — białemu lwiątku czeskiemu udało się ujść zagłady ?,« W tym zgiełku wojennym, gdzie ginęły całe dywizje, pierwszy czeski tysiąc walecznych kręcił się i błąkał wśród przesuwanych korpusów, ucząc się wojny. Zaucha spędził jedną noc przy ogniskach ochotników czeskich. Opowiadali mu o swych nadziejach i tęsknotach, o tem, jak to czarny sztandar husycki z purpurowym kielichem — znak buntu w męczeństwie — znów powstał przeciw Rakuszanom, straszne widmo przeszłości, które zmieni się w olbrzyma czarnego, w czarny słup dymu z kielichem gorejącym miast serca, widmo mistrza niesprawiedliwie spalonego na stosie, widmo zemsty...
Jechał Zaucha piaszczystemi gościńcami szmaragdowego Wołynia, przez kraj cichy, żyzny, pełen szlachetnych wspomnień i tradycji. Jechał powoli przez piachy, grzejąc się w promieniach upalnego słońca, ale jakby nie patrząc przed siebie, we własną głąb zapatrzony. Z cienia gajów, drzemiących w skwarze, z niebios lazurowych, z powietrza głębi słonecznej, z zielonych pól i z cichego, monotonnego skrzypu kół szła ku niema jakaś niespodziewana myśl, niespodziewana dotychczas, a przecie zmartwychwstająca.
— Jest Słowiańszczyzna, czy jej niema?
Ale to były nieuchwytne i niewyraźne jakieś pytania, o których zapomniał, ujrzawszy Kijów o złotych kopułach nad szerokim Dnieprem, Kijów z widmową „Złotą Bramą", jaśniejącą od dzieciństwa w duszy polskiej jako wrota sławy.
A potem...
— Widziałem naród oderwany od swej ojczystej ziemi — jęknęły w duszy ciężkie słowa.
I tu Zaucha dźwignął się, wsparł łokieć w nędzną poduszkę i wpatrzył się w noc.
Kto wypowie ? Kto wysłucha do końca i nie da sercu pęknąć? Kto widział drogi, zapełnione wozami wygnańców? Kto zliczył cmentarze przydrożne, te lasy, te puszcze małych, białych krzyżyków nad grobami dzieci! Niema słów!
Rzucił się do pracy. Poznał wielkie centra emigracyjne, schroniska, wielką nędzę i nieraz wielkie i szlachetne wysiłki. Ale w zgiełku fałszywych partyjnych sporów i ambicji osobistych trudno mu się było skupić, trudno było duszę polską odnaleźć, tę heroiczną i świętą. Więc poszedł dobrowolnie na wygnanie zbadać, czy ta dusza ma prawo być tak małą, jaką się robi. Chciał żyć prawdą bez żadnych osłonek, goryczą wygnania bez żadnej osłody i żadnych złudzeń, chciał żyć nagą rzeczywistością faktu, wchłonąć cały jego ból, aby go pojąć, zrozumieć, zwyciężyć i przetrawić, przetworzyć w sobie na miód doświadczenia, na tęgi trunek mądrości- Opuścił tedy miasta, mącące mu duszę refleksami wielkich wydarzeń, i w ciszy i spokoju, przy monotonnym szumie żałosnych litanji wygnańczych, każdy dzień zabarwiających swem cierpieniem, pragnął odtworzyć sobie drogę swej myśli i swego ducha, bo nie widział już, dokąd idzie i czego szuka. Dlatego to udał się do lwowskiej gminy wygnańczej, gdzie chciał pić wprost ze źródła polskiego cierpienia, polskich tęsknot i wiary.

— A to będzie studnia, z której może uda mi się zobaczyć gwiazdy — obiecywał sobie w duchu.
„FUZJA GMIN.“

Rzecz miała się w następujący sposób:
Stosownie do organizacji gmin wygnańczych, nad każdą gminą był przełożony wójt, który miał do pomocy gospodarza. Otóż z gminy biełowskiej ustąpił gospodarz Szypuła, zaś z Lesowego wyjechał na posadę wójt, skutkiem czego zarządy obu tych gmin były zdekompletowane. Ponieważ tak Biełów jak i Lesowe liczyły stosunkowo niewiele dusz, przeto „centrala" komitetowa w Kijowie nakazała obu sąsiadującym ze sobą gminom zlać się w jedną, przyczem wójtem nowej gminy miał zostać radca Kondolewicz, zaś gospodarzem Kłeczek. Wspólna praca nie dogadzała obu dostojnikom. Kondolewicz lubujący się w plotkach i intrygach, złośliwy urzędnik austrjacki, rządził się przy pomocy swych zauszników i protegowanych, do których należał przedewszystkiem kucharz Dyrcz, jego pomocnica Michalinka i Kasia, młoda praczka, ciesząca się szczególnemi względami wójta. Prócz tego między gminami panował antagonizm, który niejednokrotnie doprowadzał do gwałtownych starć, nienawiści, a co najmniej niechęci, uniemożliwiającej nietylko współżycie, lecz i wszelkie współpracownictwo. Dlatego tak radca Kondolewicz jak i Kłeczek starali się o zmianę postanowienia „centrali", co im się wreszcie udało. Kłeczek został przeniesiony na gospodarza do Sośnicy, do gminy „inteligientów“ dość zasobnej, ale słynącej ze swej burzliwości i niekarności i umiejętności obalania zarządów. Zaś rządy nad połączonemi gminami sprawować miał sam tylko radca Kondolewicz wraz ze swym sztabem.
Tylko ten, kto poznał życie w takich malutkich skupieniach, może zrozumieć, jak głęboko tego rodzaju drobna i na pierwszy rzut oka małoważna sprawa sięga w życie ludzi w obrębie jej stojących, jak jednych przygnębia i rozgorycza, jak drugim daje poczucie tryumfu i siły. Nikt-by też nie przypuścił, ile w każdym najmniejszym kroku istot na takie życie skazanych, jest daleko idącego wyrachowania, a nawet perfidji.
O owej „fuzji" mówiono długo i z emocją. Dla Kłeczka oznaczała ona zerwanie z dotychczasowym trybem życia, z ludźmi, z którymi się zżył, z przyzwyczajeniami. Wygnańcowi trudno znaleźć sobie jakiś cichy kąt lecz jeszcze boleśniej i trudniej rozstawać się z nim. Prócz tego młody człowiek niespokojny był trochę o los państwa Skowrońskich, których dokuczliwy, a nie przebierający w środkach Kondolewicz, nie lubiał. Ostatecznie jednak Kłeczek, nosząc się z zamiarami zerwania z tem „gminnem"’ życiem, dość obojętnie zapatrywał się na jego przemijające przykrości i nieprzyjemności.
Inaczej rzecz miała się z radcą, który, wobec zmniejszania się ilości członków gminy, a niezdolny do jakiejś pracy w obcych sobie warunkach, obawiał się, iż gmina jego prędzej czy później będzie musiała się rozlecieć. Podwojenie liczby „poddanych" dawało mu nadzieję, iż stanowisko jego będzie trwałem, nie mówiąc już o „zasługach", przy pomocy których starał się na niem utrzymać. Do nich w pierwszym rzędzie należała — austrjackim zwyczajem — sztuka „robienia oszczędności", polegająca na tem, iż radca, głodząc swych biednych „poddanych", wykazywał znacznie wyższe od innych wójtów „salda", wyrównując zaoszczędzonemi w ten sposób pieniędzmi stały niedobór bogatej, lecz lekkomyślnie gospodarującej Sośnicy.
„Fuzja" gmin musiała też dać i inne korzyści, i nad tem właśnie naradzał się w kuchni ze swym sztabem pewnego popołudnia mądry pan radca.
Radca stał, jak zwykle, na środku kuchni, w swym żółtym, wymiętym płaszczu, który wisiał na nim jak na żerdzi. U pasa dyndał mu na pół metra rzemień, a z pod przykrótkich i zabłocnnych spodni wystawały ucha od wciąganych trzewików z rozluźnionemi gumami. Zwyczajem wielkich mężów polskich miał kołnierzyk brudny z krawatką przekrzywioną fatalnie, czuprynę „a la cochon irrité“, zaś czoło pokryte siecią poprzecznych zmarszczek, mogących uchodzić zarówno za zmarszczki zdziwienia, jak też za wyraz natężenia wszystkich władz umysłowych. Stojąc tak pan radca przysłuchiwał się wykładowi pana dyrektora Dyrcza, a zarazem obserwował drgające pod cienką bluzką piersi i wychylające się z zakasanych rękawów, pełne ramiona Michalinki, pochylonej nad cebrzykiem i myjącej talerze. Naprzeciw Dyrcza, ze skromną miną figlarnej świętoszki, siedziała „niezrównana Kasia, w ciepłej chustce, w kącie „Tell“ gminy, „wielce zasłużony“ pan Kowalski, pogromca psów.
Właśnie pan Dyrcz rozważał wielkie korzyści, mające wyniknąć z połączenia obu gmin.
— Nasi biełowscy ludzi całkom si już zepsuli, na nic! Nikomu si nie chcy robić. U pana Kłeczka to un robić musiał — to inny naród jest. Jak si ich teroj weźmi, to uni bedom robić za naszych, biełowskich, — Czy drzewa narębać, czy co — bedzi musiał! Jakby co — to ja mu nie dam jeść dzień dwa, na nie, panie Kowalski?
— A drugie co jest, to u nas wszystko rozkradzione... Na całe gmine dziesięć talerzy głębokich Gdyby nie te kubki blaszane, to ja ani dwie szklanek nie mam...A tam si znajdzie czydzieści szklanki, czydzieści talirze głeboki, taj płytki ta i inne rzeczy. Un si starał pan Kłeczek, un koło tego chodził, no nie, panie Kowalski?
— Takoj tak! Ta to si wi!
Tu wmieszała się swym mazurskim dyalektem Michalinka.
— A jakże? Przez statków to będziemy gotować ? Oni ta majo syćko — rynki, maszynkę lo mięsa jak sie patrzy, różne rzeczy... Po sprawiedliwości sie nam to tero dostanie, ino trza przypilnować, zęby Skowrońsko tego nie wzieno.
— Niechże też Michalinka nie posądza pani Skowrońskiej — zaprotestował radca. — Zona takiego wielkiego człowieka.
— A ja ji bielizny do prania nie wezme — rzekła krótko i stanowczo Kasia. — Niech pierze sama.
— Jakże to Kasia może odmówić? — zdziwił się radca. — Przecie nie można ich traktować gorzej, od drugich.
— A ja bede.
— Za cóż to?
— A co to było z tem podglądaniem? Niepaminta pan radca ?
Spojrzała na niego ostro.
Zmieszał się i zaczął poprawiać „pince-nez“.
— Co tam pani Skowrońska — mitygował Dyrcz. — Tu pan radca ma do gadania, a nie żadna jakaś tam pani Skowrońska. Ale najważniejsze z tego wszystkiego to prosiaki pana Kłeczka! Żeby on tych prosiaków nie skręcił jako...
— Ta co pan dyrektor opowiada! — zaniepokoił się radca — Taże to są prosiaki gminne.
— Łakoma rzecz! — odezwała się Michalinka.
— Ta co — łakoma! Prosiaki nie prywatną własnością pana Kłeczka, ale należą do gminy.
— Najlepi bendzi — mówił pan Dyrcz — jak pójdziemy do Lesowego jutro zara raniutko. Jakby co, to mu prosiaków wywieść nie damy.
— To pan Kłeczek jutro jedzie? Przecie popołudniu ma mi oddać rachunek.
— Rano przewiezie rzeczy, a potem jeszcze wróci.
— To pójdziemy rano do Lesowego — zgodził się radca.
A tymczasem roskoszował się sposobnością załatwienia osobistych rachuneczków ze Skowrońskimi. Na samą myśl o tem zacierał ręce.
Artysta! Oklaskiwany, wychwalany! I myśli, że dlatego, że tam czasem dostał od kogoś wieniec jz bobkowych liści z czerwoną szarfą, może się uważać za lepszego od drugich? Bobkowe liście ci pachną? Czekajże, pan „dyrektor" Dyrcz ma do bobkowych liści jakieś zboczenie i sypie je gdzie trzeba i nie trzeba, a ty braciszku, na kamienie żółciowe chorowałeś i takie rzeczy ci szkodzą? Czekajże, szepnie się słówko Dyrczowi, dopiero ty użyjesz, wielki człowieku, jak znajdziesz swój wawrzyn i w kapuśniaku i w barszczu i w grochówce i w kartoflance! I teraz przy Dyrczu to już twoja pani nie będzie się w kuchni rządziła, nie będzie gospodynią, nie będzie ci drugich śniadanek przyrządzała, nie będzie zarabiała dziesięciu rubelków miesięcznie i zrówna się ją w prawach ze wszystkimi — i ciebie też, artysto! Obsługę — odmówi się. Nudno jest, mała nagonka ubawi wszystkich. Prania — nie da się. Opowiadało się, że ja Kasię po kolanach całuję, dobrze, może mi się tak chce — a teraz Kasiuńcia bielizenki do prania nie weźmie. A nafty też się nie da więcej jak pół funta na tydzień — niech wiedzą, co to znaczy cierpieć dla Ojczyzny! Taaak, dobrze będzie. Zabawimy się naprzód ze Skowrońskimi, a potem z Zauchą i tą ładną panieneczką.
Na drugi dzień rano Kłeczek najął furę i włożywszy na nią swój siennik, trochę książek, węzełek ze zniszczoną bielizną, pościel, a w półkoszku oba prosiaki, pożegnał się ze Skowrońskimi i ruszył ku swemu nowemu przeznaczeniu.
Dzień był słotny, szary, wóz jechał powoli, koła grzęzły w rozmokłej ziemi, prosiaki kwiczały harmonijnie, a Kłeczek kiwał się na wozie, jakby dziwiąc się i medytując nad swym losem.
Niedaleko stacji spotkał go radca, który na czele swej armji okupacyjnej dążył właśnie do Lesowego. Usłyszawszy kwiczenie wydobywające się rozgłośnie z wozu Kłeczka, stanął w pierwszej chwili jak wryty.
Kłeczek ujrzawszy go, ukłonił mu się i jechał •dalej.
— Stój! — huknął na niego zrozpaczony radca tak strasznym głosem, że aż z czarnych, zmokłych dębów z przerażonym krzykiem zerwały się stada kawek. — Jakiem prawem wywozisz pan paciuki, które są własnością gminy ? — wołał, trzęsąc się z gniewu.
— Takiem prawem, że kupiła je odemnie Sośnica — odpowiedział Kłeczek — zaś jako gospodarz Biełowa, miałem takie same prawo sprzedać je jak i kupić!
— Ja protestuję!
— Protestuj pan zdrów!
— Mnie wiadomo, że w Lesowem były paciuki a ja chcę je tam zastać...
— Gdyby w Biełowie zamiast psów karmiono świnie, toby były. Zresztą robię, co mi się podoba.
— Mówisz pan jak dziecko, co zresztą pięknie świadczy o panu, bo widać nie jesteś pan jeszcze zepsuty...
— Niechno pan da spokój! Zresztą — nie będę się z panem kłócił na gościńcu. Trogaj! — zawołał -na woźnicę.
I wóz potoczył się cicho po piaszczystej, szerokiej drodze, a paciuki grały w półkoszku jak oszalała katarynka.
Sztab pana radcy stał jak wryty w ziemię, oniemiały z wściekłości i bólu. Oczy Michalinki pozieleniały, oczy Tella biełowskiego stały się aksamitne a zaszły łzami, zaś pan Dyrcz załamał ręce jak baba.
— Ja tego nie daruję! — odgrażał się radca — To jest nadużycie władzy, zaufania, ja napiszę do centrali, do Piotrogrodu, do Stacha, do Romka!
Radca przed ludźmi nazywał zwykle po imieniu wszystkich wodzów emigracji.
— Panie radco! — poddał mu wzburzony Dyrcz — może pan do jenerała Brusiłowa napisze !
— A choćby i do Brusiłowa! — rozpędził się radca. — Takie śliczne paciuki!
I kipiąc zemstą, ruszyli po zdobycz do Lesowego.
Ale i tam spotkał ich gorżki zawód. Już przed spisaniem inwentarza gwałtownie, z dnia na dzień, zaczęła ubożeć kuchnia i teraz, wyjąwszy najniezbędniejsze przedmioty i kilka przepalonych garnków, nic w niej nie znaleziono. Noże, łyżki i widelce je-jeszcze poprzedniego dnia rozebrali między siebie „na pamiątkę" członkowie gminy, tak, iż pan Dyrcz zyskał tylko cztery łyżki, jeden nóż i dwa widelce. Spiżarnia nieźle zaopatrzona była w groch, krupy i mąkę, i na nieszczęście dla Skowrońskiego, znalazł się też w niej także spory worek bobkowego liścia, przez panią Skowrońską prawie zupełnie nie używanego.
Radca był wściekły.
— Ładnie wyprzątnięto kuchnię przed naszem przybyciem! — narzekał. — I to jest fuzja gmin! Jeden nóż i dwa widelce! Nawet cukierniczki niema, a przecie jeszcze wczoraj ją widziałem... Pewnie wszystko pochowane.
Ośmielony takiemi odezwaniami się sztab zaczął sarkać głośno, aż wreszcie Dyrcz oświadczył przed kimś z Lesowego, że pani Skowrońska przywłaszczyła sobie cukiernicę.
Jakim cudem dowiedziała się o tem pani Skowrońska — nie wiadomo, dość na tem, że w małą chwilę później wpadła do kuchni nieubrana jeszcze, w brudnej chustce zawiązanej na głowie, zielona z irytacji, z oczami jak rozrzarzone węgle i już gwizdnął w kuchni jej wysoki, rozpętaną złością nabrzmiały głos:
— Ja ukradłam cukiernicę? Ty to śmiałeś powiedzieć, ty fagasie lokajski, ty podła duszo lokaj-ska, ty batiaru!
I skoczyła do pana dyrektora Dyrcza.
— Cukiernicę mi pan Kłeczek dał, rozumiesz ? A ty po pysku dostaniesz, jeśli się jeszcze raz ośmielisz coś podobnego powtórzyć! Ty kuchto zasmolony, ty lizusie!
Po krótkiej chwili cały sztab pana radcy wymknął się wraz z nim z kuchni i szybkim, elastycznym krokiem podążył do bramy.
Ale pani Skowrońska długo jeszcze stała na werandzie, i patetycznym głosem skargi swe powierzała pustemu ogrodowi i tańczącym po nim białym obłokom, rzucanym przez przejeżdżające pociągi.

Tak się odbyła fuzja gmin.
NA NOWEJ POZYCJI.

Korzystając z zamięszania jakie powstało skutkiem osławionej „fuzji" przy przenoszeniu ludzi z jednej gminy do drugiej, Zaucha zajął nareszcie upatrzone przez siebie dwa pokoiki. Znajdowały się one w willi wynajętej na cały rok i zapłaconej z góry, skutkiem czego rodzin, które w niej mieszkały, nie ruszano. Ponieważ jednak został wolny pokój po Kłeczku, zaś studenci, zajmujący pokój sąsiedni, mieli się przenieść do Biełowa, Zaucha zajął je oba, odpowiadając w ten sposób na prowizorjum pana radcy faktem dokonanym. Mieszkanie to przytykało do pokoju Skowrońskich i choć małe i trochę ciemne, byłoby nienajgorsze, gdyby nie prowadzący do niego wielki pokój przechodni. Zaucha był pewny, że radca, ochłonąwszy, zaatakuje go od tej strony, na razie jednak, umieścili się tam studenci, którzy Zausze zrobili miejsce.
Oboje z Helenką wzięli się energicznie do roboty. Panna Olszewska wyprosiła Zauchę i w obu pokojach umyła podłogę. Następnie zaczęli się urządzać. O prawie własności decydowało w gminach używanie, a tedy Zaucha, wiedząc dobrze, iż jeśli sam się o siebie nie postara, nikt mu nie pomoże, ściągał rzeczy skąd mógł. Biedne to były graty, grubo ciosane i zbite gwoździami: stół na krzyżakach, stołki ciężkie i niezgrabne, łóżka jak skrzynie, półki kuchenne, ławy — ale Zaucha podobał sobie w nich, w ich ascetycznej prostocie a i w tem, że przecież były one dziełem współbraci, tych energiczniejszych, którzy umieli coś zrobić i chcieli i zrobili nietylko dla siebie, ale i dla drugich. Wieczorem mieszkanie było urządzone. W każdym pokoju stało łóżko, stół, półki, dwa stołki i ława. W swoim pokoju Helenka rozstawiła na stole swe skromne „sou-veniry“, na ścianach rozwiesiła fotografje, na wieszadle pstre bluzki, zaś Zaucha u siebie porządkował książki.
— O ile nam pod nos nie wsadzą jakiej „baciarni" — mówił do kuzynki — może nam tu być wcale nieźle. Ja lubię takie małe, białe pokoiki z widokiem na ogród. Najlepiej mi się w nich pracuje... Jest dziwnie zacisznie, jakby ciepło...
— To tylko źle, że musimy chodzić do Biełowa na obiad.
— Czekaj, ja się spodziewam w tych dniach pieniędzy... Jak przyjdą, kupimy sobie menażki i „Primus", zapłacimy coś miesięcznie dyżurnemu i kaźemy sobie nosić obiady do domu.
— Toby było najlepiej. Nie potrzebowałabym się z Kondolewiczem stykać — westchnęła Helenka.
Ale Zaucha, który był człowiekiem pogodnym i pobłażliwym, uśmiechnął się.
— Kondolewicz! Kondolewicz! — odezwał się po chwili. — Zapewne, to człowiek złośliwy i wypaczony przez służbę austrjacką, która nieraz robiła z ludzi kretynów, ale nie trzeba brać sobie tego wszystkiego do serca. Ja go znam jeszcze ze Lwowa i widok jego zawsze przypomina mi Gródeckie, gdzie radca ma swą „nieruchomość" i gdzie zawsze najchętniej grasował. Pamiętasz tę spadzistą, długą i zabłoconą ulicę Gródecką z widokiem na Wysoki Zamek, z białą katedrą św. Jura i z gotyckiemi wieżami kościoła św. Elżbiety?
— Nie lubię tej dzielnicy. Czarna, zawęglona...
— Tam, na tem tle trzeba było widzieć radcę, wśród żydów i straganiarek, wśród bosych i brudnych sług w zaszarganych kieckach, „wystających na bramie' z żołnierzami z pobliskich koszar lub ściskających się z nimi w ciemnych, samotnych kątach między wvsokiemi sągami licznych tam składów „drzewa rąbanego*, jeno parkanem dziurawym oddzielonych od ulicy, którą jadą wozy chłopskie, ciągnięte przez drobne, kudłate koniki, z zawiązanemi „a la grecque“ niechlujnemi, wypłowiałemi ogonami... Z Zimnej Wody, z Rzęsny Polskiej, z Mszany...
— Jakbym widziała — uśmiechnęła się Helenka, — I naturalnie deszcz, wszystko oślizgłe, mokre...
— A cóż dopiero te piwiarnie z nieświeżemi kanapkami, „bierhundami" i spoufalonymi .„piccolami1*, dowcipkującymi haniebną polszczyzną, a te za stołami przemądrzałe łyki podmiejskie z Sygniówki, Lewandówki, Bogdanówki, ci konduktorzy, urzędnicy kolejowi, ajenci policyjni, handlarze i wszędobylscy emeryci — a wśród nich radca, szanowany dla swego tytułu i kamienicy, z bombą piwa w rękach kołyszący się na cienkich nogach przy bufecie i plotki, plotki zabawne od sług, różnych stróżek, kucharek, posługaczów z łaźni, plotki cuchnące niepraną bielizną, schodami dla służby, maglem i pomyjami i polityka piwno-kawiarniana i anegdoty biurowe i długie, zawiłe skargi na przełożonych, na system protekcjonalny, niesprawiedliwość, wstrzymywanie awansu lub „quinquennium“.
— Jak można tak żyć Józefie? — zdziwiła się Helenka.
— Otóż właśnie. A czemże miał żyć ten człowiek, płatny sługa obcego rządu? Czem się żyło przed wojną? Cóż dziwnego, że ludzie się deprawowali...
— Może w tem nie być nic dziwnego, ale obawiam się, że on nam spróbuje jeszcze dokuczyć... Ja się wprost boję tego człowieka.
— Bać się nie potrzebujesz. Wogóle — zdaje mi się, że to „prowizorjum** ze studentami będzie — austrjackim zwyczajem — stanem stałym. Może ich radca wogóle stąd nie przeniesie... A to jakieś porządne i sympatyczne chłopaki...
— Pani Skowrońska wspominała mi, że w tych dniach ma przyjechać jakaś part ja z Syberji...
— Partja z Syberji? E, ona już długo jedzie, ta partja... Kiedy tu pierwszy raz byłem przed dwoma miesiącami, już zapowiadano przybycie tej partji... To stały „trick", za pomocą którego usuwa się ludzi z potrzebnych na coś komuś wygodniejszych mieszkań. Ta „partja" — jeśli wogóle istnieje, bo nigdy nikt jej nie widział — musi być koczująca. W każdej gminie nią straszą.
We wspólnym pokoju obozował pan Gwizdek. Promieniejący niezmiennie rozjaśnionym uśmiechem i wonią machorki, z krótką fajeczką w zębach, giął się w ukłonach, z kupieckim szykiem zacierał ręce, a wogóle sprawiał wrażenie człowieka poczciwego i cichego. W jednym kącie stało zbite z desek, prymitywne łóżko Marcinkiewicza, zakochanego w Grekach i greckiej literaturze, słuchacza czwartego roku filozofji, chłopca sztywnego, milczącego, jakby drewnianego z czerwoną, chudą twarzą i kaprawemi trochę oczami. W drugim kącie zagnieździł się technik z pierwszego roku, Rapacz, z myślenickiego, jak o tem dowodnie świadczył akcent i szeroka, jakby w drzewie wystrugana góralska twarz. Obaj studenci ubrani byli bardzo biedno, w jakieś marynarki pia-skowo-grochowego koloru, ale stosunkowo czyste, zwłaszcza u Marcinkiewicza. Rapacz był bardziej zaniedbany, a przytem wygląd miał chorowity. Zauchę uderzył dziwnie przykry, chorobliwie żółty kolor jego twarzy, siność warg i szklistość oczu, zresztą dobrodusznych i poczciwych.
Co Helenka brała im za złe, to dziwny brak wrażliwości na brud, w którym żyli. Okna „wspólnego pokoju" były brudne aż do tłustości, podłoga czarna, biel ścian plamiły brudne, stare, zielonawe i zapylone papiery, któremi mieszkańcy pokoju chcieli zabezpieczyć się od ciągłego bielenia się. Papiery miejscami poobrywały się i wisiały w strzępach, lub pozwijały się w rulony.
— Jak ci ludzie mogą żyć w takiem niechlujstwie! — dziwiła się Helenka. — Chłopcy inteligentni, zwłaszcza Marcinkiewicz, książki czyta angielskie i francuskie, w Rzymie nawet był — a takie niechluje!
— To główna, zasadnicza cecha wygnańców — tłumaczył Zaucha. — To jest wszędzie. Zaniedbanie, pochodzące z rozstroju duchowego... Mnie, widzisz, co innego się nie podoba... To znaczy nie niepodoba, ale zawsze... Oni są z zachodniej Galicji, Marcinkiewicz z pod Tarnowa, a Rapacz z Myślenic... i uważasz — uciekli przed wojskiem... Niby ja sam... Ale ja mąm swoje przekonania polityczne, a oni... tylko ze względu na całość skóry... Jakoś to nie tęgo ze strony młodych chłopców... I tamci tam się mordują, a oni tu uniwersytety kończą... Coś jakoś wiesz... dziwnie.
— Dlaczego mają czas tracić?
— Rozumie się, zapewne...
Zaucha z kuzynką jadał kolację wraz ze Skowrońskimi, w ich pokoju. Pewnego wieczoru, znalazłszy u Skowrońskiego tom Andrejewa, wcześnie poszedł do siebie, chcąc się trochę rozerwać lekturą.
We „wspólnym pokoju" na tapczanie, przykryty odzieżą i płaszczem, leżał pan Gwizdek, z miną uśmiechniętą i wielce zadowoloną, paląc mocno smrodliwą fajeczkę. Opowiadając mu coś, stał nad nim Rapacz, a Marcinkiewicz słuchał, oparty plecami o zimny piec. Mały płomyczek lampki kuchennej tlił w gęstym zmroku.
Chłopcy, ujrzawszy Zauchę, zamilkli, ale kiedy Zaucha, nie odzywając się do nich, rozebrał się i wsunąwszy się pod kołdrę zaczął czytać. Rapacz nie wytrzymał i ciągnął dalej swe opowiadanie, zrazu półszeptem, a potem, zapomniawszy snąć o obecności Zauchy, na cały głos. Przez cienkie drzwi i ściany słychać było wyraźnie każde słowo:
— Miasto należało jeszcze do nas, ale nieprzyjacielskie podjazdy okrążały je ze wszystkich stron i lada chwila spodziewaliśmy się uderzenia. Była to przeważnie jazda z artylerją. Wreszcie przyszła wiadomość, że w któremś tam miejscu pokazały się znaczniejsze siły rosyjskie i miała być bitwa. Nasza kompanja otrzymała rozkaz osłaniać działa, bo myśmy mieli swoje armaty. Więc ja w tej bitwie właściwie w ogniu, to jest w okopach, nie byłem, a tylko przy armatach. To było pierwszy raz, kiedy widziałem ogień armatni. Strzelano i do naszych armat szrapnelami, ale ogień przeważnie przenosił. Baliśmy się. Z początku wrażenie jest bardzo nieprzyjemne. Szrapnele zaczęły padać coraz bliżej, pękały w naszych oczach — ale ogień działowy podnieca i po jakiej półgodzinie tej strzelaniny myśmy się nietylko oswoili z ogniem, ale zaczęliśmy się rwać do okopów, prosiliśmy, aby nas posłano do linji ogniowej. Ale nie udało nam się wówczas, bo przyszły wojska austrjackie i zluzowały nas, a nas odwołano...
— To gdzie było, gdzie? — pytał podniecony opowiadaniem pan Gwizdek.
— Pod Marmarosz-Szigetem. A potem staliśmy przez dłuższy czas w Nyheret-Haza. Tam raz naszą kompanję wciągnięto w zasadzkę, w nocy. Rusnaki bardzo zdradzali — ale myśmy jeszcze wówczas o tem nie wiedzieli. I raz taki Rusnak przyszedł i doniósł, źe gdzieś w jakieś leśniczówce są Moskale i że ich możemy zupełnie bezpiecznie otoczyć. Więc myśmy poszli — czternasta kompanja— i szliśmy bezpiecznie. A to w nocy było. No, otoczyliśmy leśniczówkę i chcemy iść, a tu — dostaliśmy naraz ogień z przodu i z tyłu. Ten kazał strzelać, więc słuchamy, ale nie sposób wytrzymać — ludzie giną, padają ranni. Więc my się cafli, zabraliśmy rannych, kilkunastu naszych tam padło. Jeszcze po drodze, jak my szli z tymi rannymi, dostali my naraz ogień z boku i ten ogień jednego rannego dobił, ale potem to my już przyszli do domu bezpiecznie. Conajmniej w dziewięciu bitwach byłem za cały ten czas.
— A jakże się pan dostał do niewoli? - pytał znów Gwizdek.
— To było gdzieś w okolicach Kirlibaby. Bili my się. Leżeli my tam na drodze, na gościńcu. Naraz kula karabinowa rozbiła kamień, leżący niedaleko mnie i odłamek tego kamienia ranił mnie w głowę. W pierwszej chwili straciłem przytomność, a potem — ruszać się nie mogłem. Pół roku leżałem w szpitalu. Potem przewieziono nas do Kijowa, do twierdzy. Było nas tam legjonistów przeszło stu i tam był wielki kłopot, bo my nie wiedzieli, co ze sobą począć. Mundury my mieli austrjackie, ale, że to nas mieli wysłać na Syberję, trzeba było podać — z którego się jest pułku, z której kompanji. Podać fałszywie pułk, to rząd austrjacki takiego jeńca nie przyzna i będzie się bez pieniędzy, bez listów, bez niczego — jakby się nie istniało. Podać, że się jest z legji — nie wiadomo, co będzie, bo mówiono nam, że tu legjonistów ma się wieszać. Zrobili my wreszcie zebranie i uchwalili my, że trza się przyznać — jak powieszą, to wszystkich, a przecie chyba tak wieszać nie będą. Powiedzieli my — tak i tak, nie jesteśmy z austrjackiej armji, ale z legji. Ano, oddzielono nas wtenczas od reszty jeńców i trzymano osobno. Nie wiedziano, co z nami zrobić. Po dwóch tygodniach przyszedł rozkaz z Piotrogrodu, że to jest obałamucona młodzież, ludzie, którzy nie wiedzieli, co robią, że nie potrzeba traktować gorzej od innych, ale na równi. O mnie się znajomi starali, więc mnie wypuszczono, a tąmci pojechali na Syberję. Miałem od nich kartkę. Zorganizowali sobie chór, pozwolono im brać udział w koncertach, zarabiają.
Zaucha nie mógł dłużej wytrzymać.
— Panie Rapacz! — zawołał ze swego pokoju.
— Słucham!
— A nie znałeś pan w legji mego brata, Tadeusza Zauchy?
Rapacz wsunął się wraz z Marcinkiewiczem do jego pokoju.
— Kogo? — spytał legjonista.
— Tadeusza Zauchy pan nie znał?
— Tam tylu było...
— To mój brat. Wiem, że był w legji, a nie wiem, co się z nim dzieje. Dochodziły mnie słuchy, że podobno przepadł w Karpatach.
— Nie wiem, nie znałem.
— A powiedz mi pan, panie Rapacz, ale tak szczerze, co pana skłoniło do wstąpienia do legji ?
— Bywało różnie. Wielu wstępowało pod naciskiem opinji publicznej. Ale ja nie. Ja zawsze bardzo gorąco zajmowałem się historją naszych powstań i wogóle marzyłem o niepodległej Polsce. Więc, kiedy nadarzyła się sposobność — skorzystałem z niej.
— 1 byłeś pan pewny, że legjony po stronie niemieckiej, to istotnie sposobność — skorzystania z niej.
— Dziś — nie. Ale cóżeśmy tam w myślenickiem wiedzieli o tem wszystkiem?
— Kiedy nawet zastanowić się nad tem, porozmawiać z nikim nie można było ! — odezwał się Marcinkiewicz. — W zachodniej Galicji, wie pan doktor, panował pod tym względem wprost terror...
— Pan był na uniwersytecie w Krakowie? — spytał Zaucha.
— Nie, we Lwowie. Ale przed wojną byłem w Rzymie na studjach archeologicznych. Polityką się nigdy nie zajmowałem. Koledzy politykowali, ale ja nie miałem czasu. Otóż przyjechałem do kraju zupełnie niezorjentowany, zajęty wykopaliskami staro-rzymskiemi i Lukjanem. Chciałem lato spędzić u rodziców pod Tarnowem i tam mnie wojna zaskoczyła. Gdybym się był czegoś podobnego spodziewał, nie ruszałbym się z Włoch. Otóż w Tarnowie dawno już nie byłem, znajomych prawie nie miałem, a o wrogach jakichś nie było ani gadania. W jednej wsi pod Tarnowem, za Wątokiem zaraz, jest mój stryj wójtem. Jego syna bardzo lubiałem. Zdolny chłopak, zajmuje się teraz łacińskimi poetami polskimi, zamiłowany w Odrodzeniu polskiem. Ja się tam tą wojną nie zajmowałem, z zasady nie mieszam się do dzych interesów, dość na tem, że po staremu czytałem Lukjana i studjowałem ze stryjecznym bratem Sarbiewskiego, chociaż nie lubię ani Horacego ani baroku. Jednego dnia oświadcza mi chłopak, że chce wstąpić do legji. Zacząłem go badać — pokazuje się że właściwie on sam wielkiej ochoty nie ma, ale to ten, to ów namawia go i chłopcu się zdaje, że wstąpić do legji mu wypada. Powiedziałem mu tak: Nie jestem w niczem gorszy od ciebie, przeciwnie, umiem znacznie lepiej po grecku i jestem bardziej od ciebie awansowany w studjum. Ale myśl wstąpienia do legji ani razu nie przyszła mi do głowy. Może być, zamało jestem poinformowany. Trzeba nam się dowiedzieć jak rzeczy stoją i, o ile się przekonam, że faktycznie obowiązkiem przyzwoitego Polaka jest bić się po stronie Niemców przeciw Rosji, pójdę na wojnę razem z tobą. Chodził na wojnę Sokrates, mogę iść i ja. Jeżeli jednak o konieczności tego kroku się nie przekonam, w takim razie obaj zostaniemy w domu.
Tak mu powiedziałem i na drugi dzień zara2 zabraliśmy się do dzieła. Nie należałem nigdy do żadnego stronnictwa, pojęcia o polityce nie miałem brzydziłem się nią, więc nie wiedziałem kogo się poradzić. No, zaczęliśmy z bratem chodzić do kawiarni gdzie mężowie biegli w sprawach publicznych rozstrzygają losy świata i tam ja rozpocząłem sokratyczną metodą djalog na temat: Czy należy wstępować do legji, czy nie?
Djalog ten ciągnął się coś przez tydzień i je pytałem o wszystko całkiem szczerze, bo naprawdę chciałem wiedzieć, czy można być żołnierzem, czy tei nie. Racje, jakie mi podawano, nie przekonywał} mnie, wątpliwości moich nikt rozstrzygnąć nie umiał tedy skutkiem tego djalogu kilku młodych ludzi z Pilzna, wybierających się już do legji, zostało w domu.
Tak to trwało, aż wreszcie jednego dnia ktoś w kawiarni krzyknął: — Takich ludzi jak pan, powinno się denuncjować rządowi austrjackiemu!
Tu się dyskusja kończyła. Pomyślałem sobie:
Rząd austrjacki jako zainteresowany w wojnie, nie może być sędzią bezstronnym, a prócz tego — co on ma do gadania w mojej osobistej sprawie ? Wobec tego obaj z bratem zaprzestaliśmy chodzenia do kawiarni i wróciliśmy ną wieś do domu.
Rozpoczął się odwrót armji austrjackiej. Ten odwrót każdy ż nas widział. Otóż jednego dnia zasłyszałem w sąsiedztwie jakieś krzyki. Wyjrzałem przez okno i spostrzegłem, że cały sąsiedni dom otoczony jest Bośniakami i żandarmerją. Pytano o studenta ze Lwowa — domyśliłem się, że to szło o mnie. Czemprędzej wziąłem na siebie paltot i pobiegłem do ogrodu z zamiarem ukrycia się w fasoli, która szła aż do brzegu Wątoku, a potem chciałem przejść przez rzekę i do stryja. Ale jeden żandarm ujrzał mnie i zatrzymał, mówiąc: — My tu pewnie pana szukamy. — Otoczono nasz dom, zrewidowano i przetrząśnięto każdy kąt, nie znaleziono na szczęście nic, na szczęście — bo właśnie poprzedniego dnia spaliłem sporządzoną przez siebie mapę, przedstawiającą Europę tak, jakby ona musiała wyglądać, gdyby wznowiono państwo polskie i jakoś — ogromnie mało miejsca wypadło mi na Austrję. Otoczyło mnie ośmiu Bośniaków z bagnetami, znalazł się jakiś żydek, kadet, który stanął na czele tej siły zbrojnej i poprowadził mnie tak wśród okrzyków gawiedzi do miasta.
W areszcie spędziłem dobę, aż wreszcie zaczął mnie przesłuchiwać audytor, Czech; mówił bardzo dobrze po polsku. Zarzucano mi działanie na szkodę Austrji i agitację na rzecz Rosji. Mówiłem szczerze, jak myślałem. Powiedziałem mu, że mówiliśmy o sprawie polskiej, jak to zresztą w tych czasach było zupełnie naturalne, że zastanawialiśmy się nie nad naszymi obowiązkami wobec państwa austrjackiego,. bo wykonywania tych, przez państwo określonych obowiązków ono samo przestrzegało — ale nad ewentualnemi dobrowolnemi ofiarami, że w Rosji nigdy nie byłem i tak dalej. A wojska rosyjskie zbliżały się już do Tarnowa i całe to przesłuchanie odbywało się wśród nieustannego grzmotu dział. Wreszcie Czech mnie puścił, zaleciwszy ostrożność w wygłaszaniu poglądów — mam wrażenie, że on miał orjentację rusofilską. Ale puścił mnie. Niechże pan doktor sam powie, czy to nie był terror? Cóż miała robić ta młodzież, jeśli ona nie mogła nawet wysłuchać zdań przeciwnych, bo ich wygłaszanie było zakazane! Mnie tym sposobem rząd austrjacki bynajmniej nie przekonał, przeciwnie, od tej chwili zrozumiałem, że moim obowiązkiem jest agitować przeciw legjonom.
— A cóż? Brata pan uratował?
— Owszem. Chodzi na uniwersytet w Moskwie. Nie jego jednego uratowałem od tego szalonego kroku.
Rozmowa przeciągnęła się do późnej nocy. Pokazało się, że nawet tu, w małym pokoiku wygnańczym, orjentacje się zcierają i jedności niema.
Jakoś w tym czasie pewnego popołudnia przyniósł Kondolewicz wiadomość o akcie listopadowym. Myślał, że zrobi tem senzację, ale nie udało mu się. Pani Skowrońska była zła, bo Kasia nie chciała jej przyjąć prania, Skowroński ledwo coś bąkał, na Helence ta wiadomość nie sprawiła żadnego wrażenia. Tylko Zaucha ożywił się.
— Jest to szatański podstęp — mówił — i to podstęp bardzo dla nas niebezpieczny, bo dzięki niemu możemy się wplątać teraz w wojnę, która nietylko musi być przegrana, ale skompromituje nas w oczach całego świata. To zależy od instynktu narodowego, w który ja mimo wszystko wierzę. Część inteligencji możeby się angażowała, ale lud, który własnemi oczami patrzał na zdruzgotanie takich potęg, jak Austrja i Rosja, nie zawierzy wojnie swego losu... A jeśli rzeczy tak stoją, to akt listopadowy nie jest niczem innem, jak tylko przyznaniem się do słabości... Niemcy czują, że muszą przegrać. W duszy niemieckiej już kiełkuje strach... Ta dusza jest nadłamana...
— A ja widzę zupełnie co innego — tłómaczył Kondolewicz. — Niemcy, czując się pewnymi siebie, zabierają się do urządzenia Europy środkowej... Darmo mówić, uznanie państwowości polskiej z ich strony' jest bodaj czy nie największem naszem zwycięstwem... Od tej chwili Polska jest...
— Póki Niemcy są w Polsce, to Polski niema — odezwał się Skowroński. — I oczywiście, za takie papierowe uznanie darujesz pan Niemcom Pomorze, Śląsk Górny, Poznańskie... Bardzo pan jesteś hojny!
— Jestem tylko nic nieznaczącym obywatelem Polski i korzę się przed jej wolą i majestatem... Jak ona rozporządzi!
— A ja takiej Polski nie uznaję! — wybuchnął Zaucha. — Bo to jest szantaż na Polsce, a nie uznanie Polski!
— Nie uznaję! Nie uznaję!—uśmiechnął się ironicznie Kondolewicz. — Szanowny pan doktor wznawia „liberum veto“? A może jeszcze i konfederację?
— O, jakież święte były prawa Rzeczypospolitej naszej! — wołał z przejęciem Zaucha. — Czyż nauka Chrystusa nie była „liberum veto“ przeciw staremu porządkowi świata, a jego prawo apostolskie nie było konfederacją przeciw zbrodni i siłom ciemności?
— W każdym razie Niemcy zadały przez to uznanie Polski potężny cios polityce ententy — mówił Kondolewicz. — Nas ententa nie uznała. Boi się Rosji...
— Anglja, taka potężna, wielka, bogata, Francja, tak chełpiąca się swym honorem i swą bezinteresowną szlachetnością, republika francuska, dziecię Wielkiej Rewolucji — i tak handluje żywym towarem,, sprzedaje naród, honor, zaprzedaje swą sławę — barbarzyńcom! Słówka najmniejszego boi się pisnąć w naszej sprawie, a niby otuchy dodaje. Kokota nikczemna, która do jednego robi słodkie oczy, a drugiego równocześnie kopie nogą pod stołem.
Zaś Zaucha, który od pewnego czasu nie rozłączał się ze swym Mickiewiczem, otworzył książkę i dawszy znak ręką, aby go słuchano, przeczytał:
„A Polak mówi Francuzom i Anglikom: Jeśli wy, dzieci wolności, nie pójdziecie za mną, tedy Bóg odrzuci plemię wasze, a wzbudzi obrońców wolności z kamieni, to jest z Moskałów i Azjatów".
— No, niedoczekanie nasze, jeśliby Moskale mieli być obrońcami naszej wolności — skrzywił się Skowroński.
— Ta joj, ta przestańcie si raz kłócić o te głupie polityki! — krzyknęła pani Skowrońska. — Funiek, siedź cicho... Uznali czy nie uznali a my i tak do domu wracać nie możemy... Panie radco, a mnie czemu Kasiuńcia prania nie chce wziąć ?
Rozmowa zeszła na tematy konkretniejsze, „gminne*. A naraz radca zwrócił się do Zauchy:
— Bardzo się cieszę, że państwo zajęliście te dwa pokoje, ale przestrzegam, że ten ogólny pokój może być nieprzyjemny, bardzo nieprzyjemny...
— Radca zna swoich ludzi i w danym razie potrafi z nimi postąpić jak należy — suponował Zaucha.
— Ale kochany pan doktor zapomina, że skutkiem fuzji gmin przyłączono do mej grupy żywioły, których nie znam i za które odpowiadać nie mogę...
— Trudno, jeśli mi pan wsadzi tu rozmyślnie żywioły nieodpowiedzialne i zaczną się jakie burdy, ucieknę się do pomocy władz rosyjskich.
— Nie sądzę, żeby to było potrzebne — uspokajał radca. — Mam wrażenie, że może uda mi się nakłonić tych ludzi, aby się zachowywali przyzwoicie. Ja wprawdzie nie mam prawa rozkazywać, poproszę ich jednak po sąsiedzku, aby to dla mnie zrobili.
— A ja poprostu zapowiadam, że czynię radcę osobiście odpowiedzialnym za tych judzi. Radca wie, że ja jestem z panną Olszewską, a wybór ludzi zależy od radcy...
— Ta to główne tylko, że miejsca niema...
Tu radca wstał i stanął pod piecem. Założywszy ręce na plecy, chwycił się za róg pieca, wyprostował się, nogi złączył i stał tak długi, chudy i czarny, jakby przylepiony do pieca, z opuszczoną na cienkiej szyji trochę płaską głową, z błyskającymi niejasno szkłami binokli. Wyglądał tak, jak czarny wąż, który wyprężywszy się na ogonie, zniżył głowę i celuje w pierś przeciwnika.
— Tylko jedno jest, tylko jedno jest jeszcze — zaczął cedzić po chwili — że ze względu na zapowiedziany już przyjazd partji z Syberji państwo będziecie musieli oglądnąć się za innem mieszkaniem.
— Więc cóż — zirytował się Zaucha. — Więc jeśli ta partja przyjedzie, to ja mam iść do lasu? Co pan za głupstwa wygaduje, panie radco?
— Ta ja tylko tak...
Wracając do siebie Zaucha zastał w wspólnym pokoju Wojdyłę, który rozpalał w piecu. Zatrzymał się przy nim.
— Wojdyła, wiecie co? Austrja i Niemcy uznały państwo polskie.
Wojdyła ruszył się niecierpliwie.
— Mnie to co? — burknął gniewnie. — Mnie wszystko jedno, pod kim będę, pod Austrjakiem, Niemcem, Moskalem czy chociaż Turkiem, bylebym był w domu... Co mnie ta...

Reszta słów utonęła w niewyraźnem, gniewliwem mruczeniu.
WOJNA.

Radca Kondolewicz, nie długo zostawił w spokoju lesowskich wygnańców.
Pewnego dnia, z niezmierną energją ewakuował wszystkich mieszkańców ze wspólnego pokoju, a wkrótce potem głośno i jękliwie zgrzytnęły wrota i do ogrodu weszło trzech jakichś drągali, niosąc w rękach kuferki, jakich w Galicji powszechnie używali urlopnicy. Ujrzał ich Zaucha, który przypadkowo stał na werandzie i ciekawy, ktoby też to mógł być, czekał aż nowi przybysze bliżej podejdą. Pierwszy szedł starszy już mężczyzna, średniego wzrostu, tęgi i trochę przygarbiony, w staromodnej „jesionce* i futrzanej czapce, pretensjonalnie na lewe ucho nasuniętej; towarzysze jego ubrani byli ze znaną Za-usze zamarstynowską elegancją. Kiedy podeszli bliżej, tak, iż rozeznać można było rysy twarzy, Zaucha aż się wzdrygnął, tak haniebnie ordynarną twarz miał ten, który szedł naprzodzie. Czoło niskie, guzowate, oczy małe, blade, załzawione a osłonięte krzaczastemi brwiami, nos długi, mięsisty, czerwony, aż płonący, od nozdrzów do kątów ust gruby fałd, cera zniszczona, usta pogardliwie wykrzywione, broda wystająca, między brwiami pionowe zmarszczki—była to twarz skończonego brutala, a przytem posępnego i zdziczałego człowieka, twarz bezczelnego piaskarza lwowskiego, ulicznego ferblisty, a zarazem konfidenta policyjnego, pasera i sutenera najniższego gatunku.
Człowiek ten, doszedłszy ze swymi towarzyszami do werandy, kiwnął Józefowi zlekka głową i rzekł:
— Ja się tu sprowadzam. Buchajło się nazywam.
I sprowadził się.
Opanował jedno z wolnych łóżek i ustawił je w kącie pokoju przy drzwiach, pod okno przyciągnął stół i zaczął się rozpakowywać. Wysoko zasłał poduszkami i derkami łóżko i pokrył je wspaniałą czerwono-granatową „kapą" cygańską, naszywaną gęsto błyszczącemi cekinami, na ścianach, dokoła swego łóżka i nad stołem rozwiesił jaskrawe druki, przedstawiające okrucieństwa Niemców w Polsce, przejście wojsk niemieckich przez Bzurę, zdobycie Przemyśla, bitwę pod Lwowem, dalej trzy sojuszniczki — Anglję z kotwicą, Francję z płonącem sercem i Rosję z wielkim krzyżem w dłoni, illustrowaną balladę o Stieńce Razinie i o rusałce i pustelniku, wreszcie wyciętą z jakiejś gazetki odbitkę fotografji najtłuściejszej kobiety w Rosji. Nad stołem zawiesił mosiężną lampę na łańcuchach, Bóg wie w jakiej bóżnicy ukradzioną, na oknie rozstawił symetrycznie kieliszki, na których umieścił jabłka, na stole położył wielki bochen chleba, przystawiwszy go ściętą stroną do ściany, a prócz tego zasypał stół przenajrozmaitszemi drobiazgami, jak śróbki, pilniki, dłuta, dłutka, świdry, obcęgi, druty i t. p. Rozgospodarowywał się swobodnie i z wprawą, nie zwracając najmniejszej uwagi na swych współlokatorów, jak człowiek przyzwyczajony do mieszkania kątem. Pod łóżkiem nagromadził kupę jakichś tajemniczych przedmiotów, a pod stołem i pod ławką, na której rozstawił aż dwie maszynki naftowe, połyskiwały rzędy czarnych flaszek.
— Ali flaszek u mnie, jak u starego karczmarza, co ma czternaści karczem ! — pochwalił się przed którymś ze współlokatorów.
Zaucha aż drgnął, taki to był basowy, brutalny i skrzypiący głos, ordynarny, „nachalny" sposób mówienia i zamarstynowski akcent.
Buchajło, zainstalowawszy się, zabrał się natychmiast do gotowania herbaty i przyrządzania sobie przekąski. I naraz po całym domu rozeszła się przenikliwa, ostra woń, ni to śledzi, ni to sera, ni to spirytusu czy nafty, coś nieopisanie wlaźliwego i wstrętnego. Z tego chaosu smrodów zupełnie wybijał się na pierwszy plan mdły, przykry zapach „chanży"[9].
— Pijak! — pomyślał Zaucha, który przez drzwi przysłuchiwał się i prawie przyglądał temu wszystkiemu.
— U, ali tu zimno! — zauważył Buchajło jedząc. — Będziemy si cały dzień kulić w tym pokoju. Nie warto, jak Boga mego, miszkać w tym komi-teci. Z początku to było dobrze, dawali ludziom co si należy, aż dupiro tera zrozumieli, że można kraść. Kraść nie kraść, a coś podobnego. Ja ich uważam wszystkich za szubrawców w tym komiteci.
— Ta tera wszystko podrożało — odezwał się któryś. — Wiedział byś pan, jakbyś pan tam siedział w zarządzi.
— Ja nie chcy być gospodarzem, nie chcy ich widzie nawet na oczy. Gdyby mnie dali na gospodarza, jaby cały komitet umieścił w miejscu. I jabym nawet rodzonego nie protygował.
— Niech pan to powi Kundolewiczowi, może on pana weźni na gospodarza...
— Ja za mały na takiego — huczał Buchajło. — To wielga ryba jest przeci, mało co mniejszy od ginirała. — Nie, do tego nie przyjdzi. Awanturował ja si dość, teraz si już wystrzygam. Pal ci sześć! Przejdzie to — przyjdzie drugie. Nie dziś to jutro, skończy si to kuczkujące życie...
— Jakie życie?
— Kuczkujące. Ta może ni?
Otworzył piec i zaczął poprawiać ogień.
— Zły piec. Cała płomień idzi do góry i rozpala piec nie od naszy strony. Trza trochy drzwiczka otworzyć, żeby ciepło wyszło na pokój. Gdyby tak trocha węgla...
— Węgle-by pomogło.
— Ta ja wim! Ja sam jestem doktór na takie kawałki, a tylko piniendze poczeba. A nima! Tu mi jedyn powiada, żeby ja do fabryki szed kule robić. Co za śmiałość! Ja mam dla nich kule robić, kiedy ja po tamty stroni braci mam! Niech si kułakami bije, jeśli nima czem si bić! Ja już wolę kradzionymi zygarkami handlować.
Oparł się o piec ręką, zadarł głowę i zaśpiewał grzmiącym, karczemnym głosem:

Chodziłam po polu i zbierałam kłosy,
Poznałam chłopca, co ma blondy włosy
I oczy niebieski
Nie mieniałabym-si za berło królewski...

— Jak? Jak?
— Blondy włosy i oczy niebieski — powtórzył Buchajło. — Ja dużo umie takiego śpiwania. A jak ja był młody, to głos był silny jak chu-lera. Ja jak przez parkan du dziwki przełaził, to si cztyry metry zawaliło, taka była siła. Ali teraz, w ty Rosji, zesłabłem trochy... Niech to chulera weźmie, psiakrew! Choć przecie jeszcze nie całkom siła uszła. Raz paliła si tu budka kolejowa — przylatuje tam któryś, powiada — wszyscy „bieżeńcy" gasić! Co za śmiałość takiego chama! Ja jezdym obowiązany gasić? Ta poszedem w końcu, szturkałem tam coś, dwie ściany zawaliłem, ha-ha-ha-ha!
Tak rozmawiając, często szukał Buchajło czegoś pod łóżkiem, brzękał flaszkami i popijał „chanżę". W trakcie tej rozmowy, to Helenka, to Zaucha przechodzili przez pokój, nie zwracając na nowych lokatorów uwagi. Buchajło widocznie uczuł się tem dotknięty, bo wieczorem po kolacji, rozmyślnie, lecz na-próżno starał się sprowokować Zauchę, a potem, przez dłuższy czas, wykładał swym współlokatorom, jak to on umie przytrzeć nosa tym, którzy głowę zbyt wysoko noszą. Chytrze kołując opowiadał, jak w którejś gminie sklął pannę, która przez jego pokój wciąż przechodziła — i posypały się wyzwiska ordynarne, grube, rynsztokowe, wymawiane z nienawiścią i wściekłością.
Józef, leżąc w ciemnościach, słyszał wszystko i choć go pasja porywała, starał się myśleć spokojnie. Rozumiał, że Kondolewicz rozmyślnie nasadził tego Kalibana, aby doprowadzić do kompromitującej, karczemnej awantury i skandalu i dlatego właśnie Zaucha chciał tego uniknąć za wszelką cenę. Niezaprzeczonym tryumfem byłoby, gdyby sam potrafił Kalibana ucywilizować, co też postanowił. Należało go w tym celu przedewszystkiem spokojnie obserwować, na razie jednak trzeba było przynajmniej ukrócić zbyt hojne szafowanie wyzwiskami.
Sposobność do tego, nadarzyła się zaraz drugiego dnia popołudniu.
Na kawę przyszedł — jak zwykle — radca Kondolewicz i Niwiński. Zaucha zażądał interwencji od Kondolewicza. Radca odmówił. Nakazywać nikomu nie może.
— Jakto? — oburzyła się Helenka. — Więc niema sposobu na to, aby takiego dzikiego człowieka, zmusić do przyzwoitego zachowania się? W takim razie, jakiem prawem radca właśnie tu go ulokował, pod bokiem ludzi inteligentnych?
Niwiński, który był dziwnie jakoś małomówny, dłonią rozpędził chmurę tytoniu, dobywającą się z jego fajki i ciekawie spojrzał na radcę.
— Szanowna pani, oraz pan doktor, wybaczą mi szczerość — emfatycznie tłómaczył się radca. — Ja sztandar prawdy zawsze nosiłem wysoko i muszę być szczery. Mnie nie wolno robić różnic między inteligencją a prostymi ludźmi, ja sam mieszkam z tym nieszczęśliwym idjotą Garguiem.
— Bo się pan nim bawisz! — wtrącił Niwiński.
- Czy radca chce mnie do ostateczności doprowadzić? — odezwał się ostro Zaucha.
— Ta cóż — do ostateczności! Jeśli kochany pan doktor wymierzy Buchajle parę policzków, to to nie będzie jeszcze żadną ostatecznością...
— Może pan jest w błędzie co do adresu... Uprzedzam pana, że w tej historji może zajść zwrot zupełnie niespodziewany.
Radca prawdopodobnie zrozumiał i od tego tego czasu Buchajło zaczął się zachowywać przyzwoiciej, w swojem rozumieniu, być może, nawet salonowo. Niemniej zachowanie się jego było tak przykre i nieznośne, że Helenka aż zęby zacinała, ilekroć usłyszała jego kroki i jego szorstki głos. Oddychała tylko wówczas, kiedy Buchajło wyjeżdżał do miasta, gdzie handlował różnemi przedmiotami na bazarze, otoczony, jak mówiono, powszechnym szacunkiem równych sobie handełesów. Handlował wszystkiem, co mu w ręce wpadało, a proceder swój zaczął od sprzedawania gminnych widelców i-nożów, oraz innych przedmiotów pochodzenia niejasnego, które nie tylko czasem tracił, ale jeszcze musiał przypłacać przesiadywaniem w uczastkach i podpisywaniem różnych protokołów.
— Mało tego, że nic nie zarobiłem — narzekał niezadowolony — jeszcze mnie do furdygarni chcieli zamknąć, szlak-by ich trafił 1
Często przyjeżdżał w nocy pijany, awanturował się, odgrażał, wykrzykiwał, a potem leżał w łóżku przez cały dzień, „naprawiając sobie smak“ śledziami, „chanźą" i „kwasem chlebnym" własnego wyrobu. Był brudny, niechlujny, cuchnący, wciąż pluł. Helence przyglądał się dziwnemi, nieżyczliwemi oczami, tak, że bała się przez jego pokój przechodzić.
— Jak Józefa niema — skarżyła się Niwińskiemu, który teraz prawie codzień przychodził — to ja cały czas siedzę u Skowrońskich. Boję się zostać z tym człowiekiem sama. Tak mi się dziwnie przygląda...
— Mamo, kura na mnie patrzy! — wyśmiewał ją Niwiński.
Ale żywiej pykał z fajeczki, marszczył brwi i wyglądał, jakby coś obmyślał. Helenka polubiła go. Traktował ją poprostu, czasem nawet odrobinkę z góry, jednakże czuła, że mu może wszystko powiedzieć.
Wieczorami napadała Buchajłę czasem tęsknota i wówczas dobywał z kuferka harmonijkę ustną i wygrywał na niej „krakowiaki", wyśpiewując aktualne kuplety. Grał czysto, bujnie, z temperamentem i z uczuciem, i istotnie kiedy w mrocznym „wspólnym pokoju" rozlegały się skoczne, wesołe tony, wszystkim jakoś jaśniej robiło się na duszy. Nawet Helenka podnosiła głowę, słuchała uśmiechnięta i szeptała:
— Dobrze gra!
Słaby był ton małego i prymitywnego instrumentu, a przecież zdawało się w owych chwilach, że tryska z niego czerwono-złoto-granatowa tęcza. I jakby słychać było trzaskanie w podkówki i szum nakrochmalonych spódnic i majaczyły wygnańcom w oczach kraśne wstążki dziewcząt i okolice ukochane a niezmiernie dalekie, takie piękne, takie najpiękniejsze na świecie...
Tuż pod oknami, na werandzie, na kilku garściach słomy, wysypanej z sienników, spały biedne, głodne i wiecznie marznące psy wygnańców, przeważnie takież, jak i wygnańcy, przybłędy niewiadomego pochodzenia. Gdy Buchajło wygrywał i wyśpiewywał swe krakowiaki, psy zrywały się i wyły ponuro.
Raz Zaucha czytał w swoim pokoju. Helenka była u państwa Skowrońskich, a we wspólnym pokoju, mrocznym i zimnym, na łóżku, pod oknem, na którego szybach połyskiwał szron, siedział Buchajło i dumał. Dumał, chwilę, wreszcie przytknął do ust harmonijkę i pocichutku zagrał — capstrzyk austrjacki. Wolne, ledwie wychuchane, jakby ogromnie dalekie dźwięki, żałośnie popłynęły ciszą. A naraz Buchajło urwał i ciężko, głośno westchnął:
— Nasss-ypali piasku, bodaj was cholera zatłukła, psiakrew sobacza! Ej, przejdzie to — przyjdzie drugie!
A kiedyindziej znowu terroryzował swych współlokatorów :
— U mnie człowieka zabić to nic nie znaczy! — przechwalał się. — Pałygą po głowie machnę, nóż wbiję w brzuch — ta i jakby w wodę rzucił ? Co ? Kto? Gdzie świadkowie? Ta ja o niczem nie wim, żebym taki zdrów był! Żeby tu stanęli wszyscy ci, których ja tą własną ręką na tamten świąt wyprawił, toby tu si zebrało taki towarzystwo, żeby wam wszystkie włosy dębem stanęli na głowi. Żeby ja tak z nosem był, ta niech mie szlag na tym miejscu trafi, jak to nie prawda!
A chłopi słuchali w milczeniu i aż drżeli ze strachu.
Zaucha był przygnębiony, zły, rozdrażniony. O pracy nie można było nawet mówić, drobne codzienne troski nie dawały spokoju. Radca szykanował Lesowe na każdym kroku. Aby się od niego uniezależnić, trzeba sobie było zorganizować bodaj minimalne gospodarstwo. Kłopotów było mnóstwo i niezbędne do egzystencji i pracy umysłowej „minimum" kulturalnych warunków, wymagało niezmiernie wiele wysiłków.
Do najważniejszych i najuroczystszych funkcji należało palenie w piecu. Wśród łupów, jakie radca Kondolewicz wywiózł z Lesowego, znajdowała się też i siekiera, bez której trzeba się było teraz obchodzić. Dygocąc z zimna we „wspólnym pokoju", bo tam były drzwiczki do pieca wspólnego na trzy pokoje Helenka lub Zaucha klęczeli przed kapryśnem paleniskiem, to dmuchając w piec, to z biciem serca przysłuchując się huczeniu płomienia i trzaskaniu polan, to znów kunsztownie wtykając papier między polana, lub kłócąc się, kiedy drwa nie chciały się zająć, bo każde z nich miało swój gienjalny sposób palenia w piecu. Zaucha, bezwzględniejszy od Helenki i mający mniej respektu dla słowa drukowanego, spalił mnóstwo starych numerów „Echa Polskiego", „Sprawy Polskiej", „Głosu Polskiego", całą podręczną bibljoteczkę hygieniczną gminy, „Nagą Nałożnicę" Ibaneza, kilkadziesiąt broszur politycznych, „Gehennę" Mniszkównej. (— Idź złoto do złota! — rzekł wrzucając książkę w ogień), oraz kilka słynniejszych arcydzieł belletrystyki ukraińskiej. Nie wiele to jednak pomagało.
Wodę w kubłach blaszanych nosili sami na zmianę ze studni, stojącej na końcu ogrodu. Co drugi dzień Helenka myła w obu pokojach podłogę.
Nie było lampy, skutkiem czego Zaucha musiał się przez jakiś czas rujnować na świece. Po paru tygodniach radca Kondolewicz osobiście przyniósł blaszaną lampę „Czudo"[10] i zapewniając o swej życzliwości i pamięci, wręczył ją Helence wraz z pół funtem nafty. Ale ten „cud“ był dziwny. Lampa, choć miała wygląd zdrowy, paliła się źle i codzień pękały w niej szkiełka. Prócz tego — nie można było dostać nafty, bo gmina nie miała beczki a tylko bańkę na dziesięć funtów, co na siedemdziesiąt osób wystarczyć nie mogło, zwłaszcza, że naftę tylko co trzy dni sprzedawano. W słotny, błotny czas trzeba było rozbijać się po wsi za naftą. Zaucha, licząc na swą znajomość rosyjskiego języka, chodził daleko do „Potrebiłówki"[11] tłumaczył „prykazczykowi", że przecie inteligentny człowiek bez nafty żyć nie może i czasami udawało mu się coś wyżebrać. To znowu szli „za rampę", gdzie sklepiczarka sprzedawała czasem po pół funta nafty na głowę. Wówczas szła z nimi i Helenka, aby tych pół funtów było jak najwięcej. Baba Helence naftę dała, mężczyznom nie chciała sprzedać:
— Kobieta co innego! — tłómaczyła. — Ona musi wieczorem szyć, łatać, prać, ale mężczyźnie na co nafta? Może iść spać.
To znów niedostawało cukru, bo radca, choć go miał dość, nie chciał sprzedać. Biedni ludzie, dla których kawa lub herbata przy bardzo skąpym wik-cie była rzeczą nieodzowną, z bólem serca płacili ze swych szczupłych zapomóg konsularnych po rublu za funt cukru. A czasem Zaucha i Skowroński brali butelki pod pachę i maszerowali wierzbową alejką wzdłuz toru do odległej o pięć wiorst Sośnicy, podczas gdy przenikliwy, stepowy wiatr wiercił w ich nędznych paltocikach i przejmował chłodem do szpiku kości. Kłeczek dawał im naftę, cukier. Nawet pieniędzy za nie brać nie chciał.
A zimno było w mieszkaniu niemiłosierne. Helenka drżała, nos i ręce miała stale czerwone, nie mogła usiedzieć na miejscu. Zaucha wkładał dwie pary spodni, czasami nawet i dwie koszule. Z ust szły w pokoju kłęby pary. Jesień była posępna i bardzo zimna, deszcze rzadkie, ale niebo szare i dni rzekłbyś, niechętne, skwaszone. Wczesnym wieczorem zapadały ciemności nieprzejrzane, jak gdyby całun gęsty opuszczał się na ziemię. Na ciemnem tle nieba jak czarne, grube krechy, widać było pnie drzew w ogrodzie. To znowu aż biało robiło się od światła księżycowego, ale wówczas mróz zciskał ziemię i lekkie dworki, że aż płoty trzaskały. Twarze biednych wygnańców stały się sinawo-żółte, złe, niechętne, chmurne, głosy opryskliwe, oczy zaczepne lub zwrócone w głąb. Coraz więcej dokuczała im nędza, coraz dotkliwiej odczuwali cierpienie wygnania, coraz bardziej tęsknili — i końca tej swej tęsknocie nie widzieli. W drewnianym dworku o cienkich ścianach słychać było w nocy, jak ludzie jęczą przez sen.
Swój nie pomógł — a obcy zdarł. U wejścia do ogrodu, w którym znajdowały się dworki gminy lesowskiej, był nędzny kram wiejski z najniezbędniejszym towarem. Właścicielka sklepu, mała, zawię-dła kobiecina o zimnych, jasnych oczach, zdzierała z biedaków bez najmniejszego miłosierdzia, a sprzedawała najnędzniejszy towar jaki istniał, wciąż podnosząc ceny. Ludzi wściekłość porywała, obrażali się, nie chcieli kupować, wychodzili ze sklepu — lecz cóż było robić? Radzi, nie radzi wracali i mu* sieli nieraz prosić babę jak o łaskę, aby raczyła zedrzeć, bo tym, którzy przez czas jakiś u niej nie kupowali, nie chciała sprzedawać.
W tych niesłychanie trudnych warunkach życiowych Zaucha jak gdyby się uspokoił. Nie oburzał się, nie buntował, nie szemrał, nie opuszczał rąk. — Więc to tak wygląda? — pytał sam siebie, gdy stawał przed nową przeszkodą i pracował zapobiegliwie, starał się o potrzebne rzeczy, znosił cierpliwie zimno, głód, niedostatek, nawet drobne, złośliwe ukłucia Kondolewicza. Dodawał odwagi Helence, czerpiąc nawzajem zachętę w jej wytrzymałości i energji. Była porywcza i uparta, czasem nawet kapryśna, jej bujna młodość pokory się w żaden sposób nauczyć nie chciała, ale wady te Zaucha uważał za wynik pewnej siły charakteru i temperamentu. Nieraz z dumą i zadowoleniem patrzył, jak niezłomnie ona pora się z twardem życiem w kolonji, pewny, iż z tej dziewczyny wyrośnie dzielna i mocna kobieta.
Niechlujne, barbarzyńskie i ordynarne sąsiedztwo Buchajły i jego kompanji stawało się absolutnie niemożliwe i denerwujące w najwyższym stopniu. Po namyśle i gruntownej obserwacji Zaucha przyszedł do przekonania, że perswazjami nic u niego nie wskóra, bo Buchajło był za stary, aby się mógł zmienić i przytem pił „chanżę", a wówczas stawał się niepoczytalny. Ignorowali się wzajemnie, ale stosunki były zawsze naprężone, a czasami, kiedy do Buchajły przychodzili z odwiedzinami znajomi mu ze Lwowa „brukowcy", „wspólny pokój" zmieniał się w szynk, rozbrzmiewający ordynarnemi wyzwiskami i piosenkami. Helenka aż się kurczyła ze wstrętu na krześle, a Zaucha zaciskał pięści i zgrzytał zębami. Lada chwila mogła wybuchnąć awantura — bo czuł, że kiedyś straci panowanie nad sobą.
Jednakże i tu przyszło wreszcie zbawienie. Było to na kawie u państwa Skowrońskich. Był radca, Niwiński, Helenka. Zaucha tłumaczył radcy, że Buchajłę usunąć musi.
— Cóż ja zrobię!—rozkładał ręce radca. — Dalibóg, wszystkie pokoje mam zajęte, a z Buchajłą. nikt mieszkać nie zechce, bo on jest „apasz"...
— Dlatego nam go pan wsunął pod bok ?
— Tu miałem miejsce...
Zaucha zaczerwienił się, wstał i chciał coś mówić, ale Niwiński skinął na niego ręką, dając mu znak, aby milczał.
— A jeśliby się miejsce znalazło — zapytał — to-by go pan usunął?
— Ha, oczywiście, to zależy...
— Przypuśćmy, że ja odstąpię swój pokój i przeniosę się do Lesowego. Tam jest miejsce na dwóch ludzi...
— A gdzież pan tu będzie mieszkał? — spytała zdziwiona Helenka.
— Sprowadziłbym się do wspólnego pokoju, o ile pani nie miała-by nic przeciw temu — odpowiedział Niwiński, patrząc jej w oczy swemi spokojnemi, zielonawemi oczami.
Ale dziewczyna aż się zarumieniła z radości.
— Przeciwnie, bardzo byłoby mi przyjemnie! Przecież pan w każdym razie jest lepszy od Buchajły !
— Dziękuję pani — rzekł z ledwo dostrzegalnym uśmiechem w-oczach.
— Tylko że ja nie wiem, czy to wypada, aby tak elegancki młodzian, jak niezrównany nasz poeta mieszkał tak blisko...
— Ale apasz może mieszkać, co? — ostro odpowiedział radcy Niwiński. — Dość tego, kochany i szanowny panie radco, jutro sprowadzam się do Lesowego. Proszę mi opróżnić miejsce... Pan zgadza się? — zwrócił się do Zauchy.
— Rozumie się — odpowiedział Zaucha bez entuzjazmu. — Nie wiem tylko, czy pan robi praktycznie. Tu bardzo niewygodnie, może pan źle wyjść na zamianie...
— Ale, jakoś to będzie! — wtrąciła Helenka.
Niwiński znów spojrzał na nią.
— Oczywiście, damy sobie radę! — rzekł.
— Niestety, moi szanowni państwo, odezwał się znów radca — obawiam się, że ta szlachetna ofiara pana Niwińskiego będzie musiała pójść na marne. Jak to już zaznaczyłem, z Buchajłą nikt nie zechce zamieszkać, a tedy co najwyżej mógłbym przenieść stąd do Biełowa nieszczęsnych dwóch „szlafkamratów" Buchajły...
— Jakto, człowiek, który tu z nim mieszka, nie zechce mieszkać z nim w Biełowie? — zdziwił się Skowroński.
— Naturalnie, bo tu ich jest dwóch, więc się nie boją. Jednego Buchajło sterroryzuje.
— Niczewo!—uśmiechnął się Niwiński. — Ja się zgadzam. Przyjmuję i to. Sądzę, że potrafię porozumieć się z Buchajłą. Nie jestem wcale dumny.
To mówiąc położył na stole dużą, trochę kościastą pięść.
— Ha, jak pan chce, ja za to odpowiedzialności na siebie nie biorę... Rozumiem, w ten sposób zmajoryzujecie państwo Buchajłę...
— Nie, ja go zupełnie wygryzę — otwarcie oświadczył Niwiński. — Tak jak on — rozumie pan radca — miał stąd wygryźć tych państwa, tak teraz wygryzę go ja i on się stąd przeprowadzi do Biełowa...
— To niemożliwe, nie mam go gdzie umieścić, protestował radca.
— To możliwe i ma go pan gdzie umieścić. Umieści go pan mianowicie razem z Kotelukiem,. który sam jeden zajmuje duży pokój...
Na drugi dzień Niwiński się sprowadził. Zwyczajem mieszkańców gminy przeniósł się ze wszystkiemi sprzętami, których używał. Trzech ludzi z Biełowa przyciągnęło za nim łóżko, a na łóżku sprzęty, książki, zaś w wielkim worku starannie zawinięte wszystkie dekoracje papierowe.
Jak na złość Buchajło, urżnąwszy się poprzedniego dnia, leżał w łóżku. Słysząc hałas zbudził się, z gniewem patrząc na otwarte drzwi, przez które do pokoju wpadało zimno.
— Ta co du chulery! — warknął. — Jedni si wyprowadzają, drudzy si wprowadzają... Ta to nie kamienica Andriollego... Zamknijcie drzwi, do choroby, zimno idzi...
— A jakże oni wniosą rzeczy? — odpowiedział mu Niwiński. — Przez dziurkę od klucza ? Mam tu mieszkać, to się muszę wprowadzić.
— To pan będzi tu mieszkać?
— Ja-
— Źle panu było w Bielowie?
— Co pana to obchodzi? Ale tu u pana smród! Co pan, „chanźę" pijesz?
— A co pana to obchodzi?
— Obchodzi. Nie lubię pijaków. Fu, śledzie śmierdzą. Tego pan tu nie będziesz mógł trzymać...
— Kto mi zakażę? Pan? — O-wal
— Ja tego nie znoszę. Fu!
To mówiąc, Niwiński otwarł okno.
— Ta co pan zwarjował, czy co? — oburzył się Buchajło. — Co za śmiałość ! Ja tu leżę w łóżku a pan mi okna otfira... Zamknij mi pan to okno... Taże przeciąg jest...
— To tu postawcie — pokazywał Niwiński ludziom, nie zwracając na niego uwagi. — Tak, a to połóżcie na ziemi. To nie, to ja sam później ustawię...
Buchajło wyskoczył w brudnej bieliźnie z łóżka

185 i warcząc groźnie z hałasem zamknął okno. Niwiński udał, że tego nie widzi, lecz po chwili znowu je otwarł.
— Zamknij mi zaraz to okno, bo cie cholera weźmie — ryknął na niego Buchajło,
Niwiński udał, że nie słyszy. Buchajło znowu zamknął okno, młody człowiek znowu je otworzył.
Tymczasem ludzie ustawili rzeczy i odeszli. Niwiński zamknął za nimi drzwi, a wróciwszy do pokoju zauważył, że okno jest zamknięte. Tym razem udał, że tego nie widzi, a podszedłszy do drzwi Zauchy, zapukał.
Usłyszał chrapliwy szept Buchajły:
— Właśnie, właśnie! Niema ich w domu, nie bój si, nie bedzi świadków.
Niwiński odwrócił się i ujrzał apasza stojącego koło łóżka i poprawiającego na sobie bieliznę. Uśmiechnął się.
— Po mordzi ci dam, ty batiaru jeden, ty wywłoko! — chrypiał Buchajło, idąc ku niemu straszny, z zaciśniętemi pięściami.
Ale poeta nie przeraził się. Jak był w płaszczu, w kapeluszu na głowie i z fajką w zębach, podszedł ku Buchajle i jednem krótkiem, potężnem uderzeniem pięści w brodę, zwalił go z nóg. Apasz leżał parę sekund jak kłoda, a naraz zaklął i podniósł się.
— Mocny pan jesteś — rzekł spokojnie Niwiński. — Po takim „knock-oucie“, powinieneś pan leżeć conajmniej piętnaście sekund. Co? Jeszcze?
Buchajło zataczał się wprawdzie trochę na nogach, ale szedł ku niemu z zakrwawionemi oczami i wyszczerzonemi zębami, potworny, brudny, prawie nieprzytomny z przepicia i od uderzenia. A po chwili znowu leżał na ziemi, grzmotnąwszy łbem o podłogę. Po jakimś czasie zaczął się ruszać. Wtedy Niwiński podniósł go, poprowadził do łóżka, pomógł mu położyć się i nakrył go. Buchajło dzwonił zębami i dygotał.
— Ale też pan zdrowo bije, niech pana szlag trafi! — wyjąkał wreszcie.
— Ano, widzi pan, czasem można trafić na silniejszego — tłumaczył mu uprzejmie Niwiński.
— Silniejszy to pan nie jest, tylko pan wi gdzie bić!
— Nie zaczepiałem pana.
— Czasem si człowiek pobije... Przejdzie to — przyjdzie drugie...
Zaczął drzemać, a po chwili usnął.
A kiedy się zbudził, Niwiński kazał mu wstać i pozamiatać.
— Zamiataj sy pan sam! Ja nie pański lokaj!— oburzał się stary.
— Ja będę zamiatał jutro — odpowiedział mu stanowczo Niwiński. — To są pańskie śmieci i pan je wymieść musi. Po sprawiedliwości. Musi być porządek, ja w chlewie mieszkać nie myślę. I te śledzie muszą stąd iść „ won“... Jak się mieszka z drugimi, to trzeba na nich uważać...
To mówiąc, ściągnął starego z łóżka i wcisnął mu miotłę do ręki.
Buchajło zamiótł — ale na drugi dzień spakował swoje manatki i wyprowadził się.

Tak się skończyła wojna Lesowego z Biełowem.
W ZAWIESZENIU.

— Zdawałoby się, że to taka prosta jest rzecz, siąść za stołem i czytać lub pisać — mówił do Niwińskiego Zaucha — a oto ja potrzebowałem miesiąca czasu i wysiłków, zanim wreszcie udało mi się to wszystko jakoś zmontować. Rozumiesz teraz, Helenko, co to znaczy życie? Jak sobie trzeba cenić czysty, cichy i ciepły, bodaj najskromniejszy pokój, jasno świecącą lampę, taki „Primus", szklankę herbaty lub tę spokojną, dobrą chwilę p’zy książce ?
Istotnie, na stole jasno płonęła lampa, a przed Zauchą leżał otwarty tom Mickiewicza. Z drugiej strony stołu, odwrócona bokiem, panna Olszewska naprawiała czerwoną bluzkę, a pod piecem, na ławie, siedział Niwiński, pykając fajeczkę i zerkając czasem na panienkę. Od czasu, jak Buchajło się wyprowadził, dziewczyna tak się uspokoiła nerwowo, że nawet wyraz jej twarzy złagodniał. Była to twarz nieledwie dziecinna, jasna, słodka i skłonna do uśmiechu.
— Ma pan zupełną słuszność —. odpowiedział mu po chwili milczenia Niwiński. — Zycie twórcze ma niezmierną wartość — i jedynie ono daje szczęście...
— Więc pan to nazywa życiem twórczem? — zdziwił się Zaucha. — Nigdy nie byłbym posądzał pana o taki materjalizm.
— Zapewne — dawniej. Dziś, wie pan, czasy są dziwne. Warunki tak się zmieniają... Nie wiadomo, czego się trzymać...
— Siebie! — poddał Zaucha.
Niwiński uśmiechnął się i pyknął kilka razy z fajki.
— Zaszły wielkie zmiany — mówił po chwili.— Są to zmiany nie tylko zewnętrzne ale i wewnętrzne. Nie można powiedzieć, że intellekt poszedł w kąt, że genjusz ludzki stracił na wartości — ale przyzna pan też, że zyskała na wartości prężność ud i łydek, pewność oka, siła serca, odwaga, jednem słowem — zwierzęca doskonałość człowieka, to wszystko, co robi człowieka dobrym żołnierzem, o czem dawniej nie pamiętano i co lekceważono.
— Okres przejściowy! — rzucił Zaucha.
— Za pozwoleniem. Któż wie, czy właśnie ten okres nie stanowi istotnej treści naszych czasów — okres materjalnego czynu, gorącej, zdrowej krwi? A jeśli tak, to czy może element intellektualny, albo— jeśli pan woli — duchowy, nie był zanadto uprzywilejowany — z ujmą dla całości obrazu czyli poglądu na świat? Z ujmą dla życia? Są zmiany we wszystkiem, lecz w jakim kierunku one pójdą, trudno przewidzieć. To, co było przed wojną, już nigdy nie wróci. I nie powinno wracać, nawet tam, gdzie może. Wojna dla mnie jest rzeczą skończoną. Przeciągnie się jeszcze.
— Nie daj Boże! — westchnęła Helenka.
— Ale prędzej czy później do jakiegoś rozwiązania przyjść musi. To, że ja nie widziałem i prawdopodobnie już nie zobaczę, podczas tej ogromnej rzezi ani jednego zabitego człowieka, że wyjdę z wojny z zupełnie czystemi i niezakrwawionemi rękami, to mi pochlebia. Los usunął mnie z pola bitwy, jak gdyby chciał mnie oddalić od wojny i śmierci, a temsamem daje mi prawo myśleć o życiu, o nowem życiu...
— To prawda — przyznał Zaucha.— Tak jak obecnie rzeczy stoją, pokazuje się, że po tej stronie militarnie nie możemy nic zrobić. To znaczy — zrobić dałoby się niejedno, ale rząd nie chce... Ha, może jeszcze przyjdzie chwila...
— To już mnie nie obchodzi. To wszystko jest już pozamną.
— Kto to wie, mój panie ! Kto może przewidzieć, co was czeka? A może z pana jeszcze drugi Beniowski będzie?
— Bogu dziękować, nie zanosi się na to. Syberja — brr, zimno, nudno... To już wołałbym Turkestan...
— Niech się pan nie zarzeka. Bogu jednemu wiadomo, jakiemi drogami chodzi sprawa polska. Ale jakże pan patrzy na tych, którzy mimo pozornej beznadziejności wytrwali i trwają wciąż w tej samej naszej biednej brygadzie?
— Nie wiem. Zupełnie sobie tego nie wyobrażam. Nie lekceważę tego faktu, ale z drugiej strony przypominam panu, że na froncie rosyjskim są różne „etnograficzne" wojska, między niemi też i brygada cygańska, nie mówiąc o „dzikiej dywizji"...
— Nie może pan przecie stawiać nas albo Czechów na równi z cyganami — oburzył się Zaucha.
— Oczywiście — ja nie, ale los bywa azasem djabelnie złośliwy... Co się tyczy Czechów, to ci na tej historji bezwarunkowo wygrają...
— No, wie pan, jabym był raczej przeciwnego zdania... Przedewszystkiem ja w ich słowianofilstwo nie wierzę...
— Nie idzie o to, w co kto wierzy lub nie wierzy. Ja Czechów znam — mam w Czechach siostrę zamężną, mam krewnych, znam język, skończyłem tam uniwersytet, znam ludzi... Im ta historja zrobi bardzo dobrze. Oni pierwszy raz przeżywają całą romantykę walki orężnej o wolność sztandarów, wojny swojej — i gdyby nawet przegrali, to ta romantyka dużo im da, a gorzej, niż było, w Czechach im być nie może... Ale my — to już nie pierwszy raz! To już było — we Włoszech, we Francji, na San Domingo, na Węgrzech, w Turcji, o mały włos nie w Albanji... I wygrywaliśmy i przegrywali.. Możemy trochę sceptyczniej słuchać „grania tarabanów“, niekoniecznie zaraz płacząc na ich odgłos...
— No, więc czego pan chce? — zaniepokoił się Zaucha.
— Wojna dla mnie skończyła się. Już samo zmartwychwstanie Polski pociągnie za sobą dużo zmian w człowieku wewnętrznym... Bo przecie to nie może być jakieś państwo na wzór starych państw... To musi być coś zupełnie nowego... Nie mogąc powiedzieć nic pozytywnego na razie wietrzę duszę i robię w niej miejsce temu, co ma przyjść... Przygotowuję się...
— Tak. I to zadanie naszej emigracji. Ale nie samo tylko przygotowanie się do biernego przyjęcia nowego życia, lecz tworzenie go w duchu. Dlatego, mówię panu, musimy rekapitulować całą naszą emigrację, całe nasze pielgrzymstwo, aby dojść do najwyższego tonu, jaki ona zyskała właśnie w Mickiewiczu... Jakże można inaczej?
— Nie wiem. Lecz niech pan zrozumie, że jak wojna jest pozamną, tak też pozamną jest wszystko związane z nią, a więc i emigracja... To wszystko jest już przeżyte u mnie do końca, do powrotu... Mistycyzm emigracyjny jest mi zbyteczny... On był potrzebny dla emigracji, ale nie będzie potrzebny Polsce odrodzonej, zwłaszcza, że wiedzie do zupełnie zbytecznego Mesjanizmu. Mesjanizm był niezbędny dla Polski cierpiącej, a wszakże pan masz już dość tej Polski — Chrystusa narodów?
— Teraz przyjdzie apoteoza...
— A może i wniebowzięcie? Dziękuję. Trzeba żyć realnie. Pozwól pan.
Wstał, wziął leżącą przed Zauchą książkę i przewróciwszy kilka kartek, przeczytał głośno:

Pielgrzymie polski! Byłeś bogaty, a oto cierpisz
ubóstwo i nędzę, abyś poznał, co jest ubóstwo i

nędza, a gdy wrócisz do kraju, abyś rzeki: „Ubodzy i nędzarze współdziedzicami moimi są“.
Pielgrzymie! Stanowiłeś prawa i miałeś prawo do korony, a oto na cudzej ziemi wyjęty jesteś z pod opieki prawa, abyś poznał bezprawie, a gdy wrócisz do kraju, abyś wyrzekł: „Cudzoziemcy razem ze mną współprawodawcami są“.

Pielgrzymie! Byłeś uczony, a oto nauki, któreś cenił, stały ci się nieużyteczne, a te, któreś lekceważył, cenisz teraz, abyś poznał, co jest nauka świata tego, a gdy wrócisz do kraju abyś rzekł: „Prostaczkowie współuczniami mymi są“.

Tu Niwiński zamknął książkę i położył ją na stole.
— Niechże się pan zastanowi — mówił dalej — co to wszystko znaczy. Niech pan to zastosuje do zagadnień konkretnych, a zobaczy pan, jaka z tego straszna kasza wyniknie. To jest może bardzo wysokie, ale zupełnie nierealne. Na tych zasadach nie może istnieć żadne państwo ani społeczeństwo...
— Kto wie? — rzekł zamyślony Zaucha. — Właśnie w tem cały sens, że nie wiadomo... Ą z drugiej strony — wszakże pańskie stanowisko również nie jest realnem! Negujesz pan fakty istniejące, mówisz pan, jakby pan był już w Polsce, zapominając, żeś pan na emigracji, wśród nas, wygnańców, pielgrzymów. W ten sposób właśnie wymyka się panu życie...
— Co za życie! — mruknął Niwiński, pociągnąwszy z fajki tak silnie, że aż mu w niej skwierczeć zaczęło. — Nędzna wegetacja...
— Oj, to prawda! — westchnęła Helenka.
Umilkli, bo za oknami rozległ się rozgłośny huk przelatującego pociągu, wstrząsający w posadach domem.
Zaucha odsunął się ze stołkiem od stołu i przychyliwszy się w tył, patrzył przez chwilę w płomień lampy.
— Źle, że nie chcecie rozumieć — odezwał się po jakimś czasie. — Źle, że lekceważycie to wszystko. Jest przecie w naszem życiu moment niezmiernej wagi. Rzuceni na obczyznę, zaczynamy wszyscy cierpieć na nostalgię. Wszędzie nam źle — skutkiem czego myślą zwracamy się wciąż ku Ojczyźnie i ta myśl staje się gwiazdą przewodnią naszych cierpień, naszej pracy i naszego życia. W obecnej chwili jest to objaw do pewnego stopnia chorobliwy — ale należy skorzystać z niego i utrwalić go tak, aby ta myśl o Ojczyźnie na zawsze już była pierwszą i ostatnią myślą naszą. Widzicie, cierpienie wprawiło nas w stan łaski, umożliwiający nam przyjęcie objawienia, a wy to odrzucacie.
— Mówisz jak ksiądz — uśmiechnęła się Helenka.
— Miłość, Ojczyzny jest religją — odpowiedział Zaucha. — Zlekceważywszy pierwszy moment, lekceważycie drugi, którym jest: praca emigracji. Spójrz-cie na organizację, spójrzcie na szkolnictwo, na niezliczone warsztaty pracy, fermy, składnice towarowe. Ludzie dawniej żyli dla siebie, dziś; w tęsknotach swych, żyją dla kraju. Wytłómaczono chłopom, że najmniejszy rzemyczek, przywieziony z kraju, powinien być dla niego świętością, raz dlatego, że to jest rzemyczek polski, jakiego tu nie dostanie, po-wtóre — ponieważ należy go przywieźć do kraju. I on się tego święcie trzyma. Zaś aby nie kupował niczego obcego, otworzyło mu się warsztaty, w których wszystko na swój ład wyrabia. Tak jest we wszystkiem i ze wszystkiem. Byłem, widziałem. Widziałem ludowe szkoły polskie pod Moskwą — wszystko w nich było polskie — książki, nauka, wycinanki chłopskie na ścianach, dekoracje z łowickich chust — nawet piosenki nowe popisali dla dzieci poeci polscy, piosenki całe, żyjące wyłącznie myślą o Ojczyźnie i o powrocie. Dajcie pokój, nie wiem czy tak gorąco po polsku nauczano w Polsce, jak się naucza tu, na wygnaniu.
Tak uszykowawszy i ustroiwszy rzesze, wymiecione przez wojnę z kraju, należałoby zwolna przystąpić do nowej akcji. Ci wygnańcy budzą Polskę w sercach dawnej, nieideowej, przeważnie materjalistycznej, starej emigracji, zżytej z Rosją, a nieraz zruszczonej. Oni ją muszą spolszczyć i porwać ze sobą nazad do kraju, zostawiając tylko drobniejsze aparaty za sobą, organizacje, które służyłyby tu naszym celom. W ten sposób przez żywą propagandę uratujemy od zagłady mnogie dziesiątki tysięcy rodaków znających Rosję, zamożnych, nieraz doskonałych specjalistów.
— Nie wiem, czy to jest taki bardzo pierwszorzędny znowu żywioł, ta stara emigracja — przerwał mu Niwiński. — Widziałem ich. Jako Polacy są oni więcej niż umiarkowani, jako ludzie zamożni — przemądrzali i chciwi zaszczytów. Odgrywając pierwszorzędną rolę tu, na bezludziu, wiedzą, że w Polsce tak łatwo im nie pójdzie... Już teraz dąsają się na nas i na nową emigrację. Jesteśmy im ogromnie niewygodni, nasze wyraźnie stawiane żądania popsuły im ich dobre stosunki z władzami, z Moskalami. Widziałem tych ludzi w Moskwie. Intrygi, ambicje osobiste... Bywałem też w „Domu Polskim"...
Tu Niwiński się zaśmiał.
— Doprawdy, komiczne to było towarzystwo— ożywił się. — Chodziłem w Moskwie do Domu Polskiego. Nie wiem dlaczego i skąd punktem ambicji Polaków moskiewskich było założonie Filharmonji polskiej w Moskwie. Wyobraźcie sobie — Filharmonja polska w środowisku muzyki rosyjskiej, bez żadnych polskich muzycznych szkół, bez atmosfery... Na razie mieli chór, amatorską orkiestrę i dyrygienta — jakiegoś muzykusa o niemieckiem nazwisku, chudego, długiego z okularami na ptasim nosie, z długiemi włosami... Komika! A wszystko to było takie jakieś grube, nieociosane, bez rasy i strasznie brzydkie. Zupełnie — szwabska kolonja. Schodzili się oni na te swoje próby — samowary, wielkie jak haubice, kipiały na stołach, pączków masa, białych od cukru — flirt taki drobnomieszczański — pierwszy tenor, mały blondynek, kogucik, miał rozdział na zafryzowanej głowie i wąsy wysztorcowane do góry — a tu naraz dyrygient wlazł na stołek, stanął na swych chudych, długich, krzywych nogach, rękami wzmachnął jak ptak próbujący skrzydeł, nos swój z parą błyszczących szkieł zawiesił nad zabawionymi ludźmi — i jak wam naraz nie utną „Z dymem pożarów, z kurzem krwi bratniej”. A tu para z samowarów, lukier na pączkach...
— Cała rzecz na tem polega, że jeśli staniemy bardzo wysoko duchowo, przemienimy ich — mówił Zaucha.
— To ogromnie trudna rzecz — wątpił Niwiński. — Trudna, bo w końcu wszystko jest, jak to mówią trywialnie „na pysk”. Najkonkretniejszej, najważniejszej rzeczy niema i nie może być — zbrojnego czynu. 1 niema też uznania Polski przez sojuszników. W takiej sytuacji wszystko musi kończyć się na gadaniu...
Nie w smak to było Zausze. Krzywił się, kręcił się na stołku, szarpał nerwowo swe owsiane wąsiki, nieraz tracił humor.
— Pyta mię się pan nieraz, czego ja chcę — mówił Niwiński. — Chcę raz, rozumie pan, myśleć o sobie. Nie chcę tonu Mickiewicza, chcę mieć własny ton. Czytam teraz naprzykład powieści Jack‘a Londona — o silnych ludziach, o marynarzach, o kupcach w podzwrotnikowych krajach, o Eskimosach pod biegunem. Bydlęcieję z tymi ludźmi, mówiącymi czasem zupełnie otwarcie, że bogiem jest żołądek. Ale i tam jest też poezja i to duża, a życia — życia jest więcej, niż u nas.
— Poprostu, chce pan uciec do rzeczywistości!
— Uciec! Nie zawstydzi mnie pan tem słowem. Tak jest, chcę uciec od tej rzeczywistości, bo ja jej nie stworzyłem, a ona karze mnie — nieszczęściem. Dlatego, że jestem Polakiem — muszę siedzieć tu, żebrać napróżno o prawo bicia się lub z drżeniem serca oczekiwać, jak ktoś tam mną rozporządzi... A ja jestem człowiekiem, życie mam jedno i chcę być szczęśliwy.
— Zupełnie się z panem zgadzam! — wtrąciła Helenka.
— Staraj się pan • o to, żebyś pan był szczęśliwy! — huknął Zaucha, zły.
— Pomyśl pan, tak spodlałem, że przez długi czas wątpiłem, czy mam do tego prawo. Ale zaczyna we mnie coś wzbierać i sądzę, — że to prawo mam.
— Ależ i owszem, naturalnie, masz pan! Ja je panu odbiorę? Nigdy w świecie! I spróbuj pan, spróbuj pan, czy pan potrafisz być szczęśliwy — bez Polski! Tylko pan spróbuj, zobaczysz pan! — groźnie warczał Zaucha.
Na takich dyskusjach schodziły im wieczory, zresztą żyli dość cicho i monotonnie, z rzadka tylko spotykając się z radcą u państwa Skowrońskich. Jeśli radca był, rozmowa toczyła się niezmiennie o kuchni Dyrcza.
— Czemu to bydlę wali do wszystkiego bobkowe liście i ocet! — oburzał się Skowroński. — Taże to są trucizny, jady piekielne, a nie zupy. Zgaga pali po jednej łyżce.
— Mnie smakuje! — pokornie mówił radca.
— Co pan opowiada! Kuchnia Dyrcza staje się djabelska — wtrącił Niwiński. — Patrz pan na studentów, jak się snują jak cienie, ledwie nogami włóczą...
— Muszę ja się temu trochę przyglądnąć — zaniepokoił się radca.
— Ta co si przygłądać — zirytowała się pani Skowrońska. — Te kluchy Dyrcza to już wszystkim nosem wyłażą, nawet Morusek nie chce tego jeść... A te jakieś bałabuchy...
— Kalosze pieczone z kaszą — rzuciła Helenka.
Tego rodzaju rozmowa oczywiście rwała się. Jedno po drugiem milkło, aż wreszcie wybuchała pani Skowrońska:
— Funiek, ta joj, czajnik zdejm, słyszysz, zdejm czajnik! — wołała na męża.
— Co? Gdzie? — zrywał się Skowroński.
— Czajnik zdejm, mówię ci, bo woda kipi! Czy ty na uszach siedzisz? Człowieku! Ta uważajże, bo na ogniu usiądziesz, zgaś maszynkę... To coś strasznego co to za niedołęga!
Radca, choć z bólem serca, bo kawę pasjami lubił, przychodził coraz rzadziej, mszcząc się za to na każdym kroku. Pani Skowrońska narzekała, nieraz płakała, ale nie było takiego dnia, aby punktualnie nie podała mężowi garnuszka z gorącą kawą. Był to najuroczystszy moment w dniu, obrzęd, który pani Skowrońska z rodzinnego Łyczakowa przeniosła pod niebo włoskie, gdzie, towarzysząc mężowi w „tournée" artystycznych, gotowała mu kawę w pierwszorzędnych hotelach, czego też nie zaniedbała na wygnaniu.
Czasami skarżyła się Helence na męża:
— Na taki koniec nam w Kijowie przyszło, że chyba tę ostatnią chustkę trzeba było sprzedać, bo nie było co do ust włożyć. Mówię mu: Zlituj się, idź do komitetu, taże wszystkim dają, czemuby tobie nie mieli dać! Artysta jesteś znany, wszyscy cię poważają, idź! Taż jeśli ja tę chuścinę sprzedam, nie będę się miała czem w zimie okryć, a kto wie, gdzie nas jeszcze wyślą, może na Syberję!... Poszedł, wrócił i mówi, że nikogo nie zastał — w komiteci nikogo nie zastał, moja pani! Nie chciał iść, bo on dumny taki, za nic w świecie nikogo o nic nie poprosi. A już poprzedniego dnia my od obiadu nic w ustach nie mieli... Rozpłakałam się i mówię mu: Zżal si ty przecie tego mego płaczu, widzisz jak ja rzewnemi łzami płaczę, człowieku, na taki koniec nam przyszło, taż nam si chyba już otruć teraz przyjdzi! a on mówi: Żyliśmy już dość, otrujmy si, powiada, otrujmy si, bośmy dość żyli na świeci, moja pani! Takie to podłe usposobienie ma mój mąż, niktby nie uwierzył, jaki on ma podły charakter...
A właściciel „podłego charakteru" siedział spokojnie na łóżku i paląc papierosa uśmiechał się dobrodusznie. Był to człowiek cichy, łagodny, zrezygnowany. Ale czasami wybuchał, wpadał na żonę, a potem chwytał kapelusz i godzinami wałęsał się po polach.
Było ciężko, martwo i nudno.
Helenka, o ile nie wyjeżdżała do miasta na kupno, zajmowała się gospodarstwem i porządkami domowemi, wyszukując sobie coraz to inne zajęcie. To znów czytała, chodziła w odwiedziny do pani Skowrońskiej, przysłuchiwała się rozmowom Niwińskiego z Zauchą lub kłótniom z radcą. W gruncie rzeczy nie było jej źle. Nie dostawało rozrywki życia miejskiego, sposobności do ubrania się, może widowisk, ale życie płynęło jakoś, nudno lecz bez większych, przykrości. Aż jej dziwno czasem było, że mogła tak łatwo zżyć się z tem wszystkiem, z Zauchą, z Niwińskim, a już zwłaszcza z nim. — Bo zdawało się jej czasem, źe znała go nawet lepiej i bliżej niż Zauchę, że wyrosła z nim razem i nigdy się od niego nie odłączała.
Zaucha nie zawadzał. Miał w sobie coś profesorskiego — sposób mówienia i nawyczki. Wiecznie wykładał — i wiecznie coś kuł. Wlazł teraz w Mickiewicza i nie mógł się od niego oderwać, o niczem innem nie mówił i o nim tylko myślał podczas swych regularnych, samotnych przechadzek porannych. Zdawało mu się, jak gdyby dopiero w tych warunkach, w ogniach nostalgji i wytężonej myśli o sprawie polskiej, zarysowywała się przed nim wyraźnie olbrzymia postać poety, jak gdyby dopiero teraz myśli jego nabierały rumieńców życia, prześwietlając, i rozrzażając się blaskiem prawdy i natchnienia. Zycie na wygnaniu zmieniło się dla Zauchy w pewien rodzaj nabożeństwa, połączonego z jakiemiś dziwnemi rozmyślaniami. Stąd na każdym kroku popadał w konflikt z otoczeniem, zmęczonem, zbolałem i zupełnie nieskłonnem do jego romantycznych uniesień. Czasami dotrzymywał mu towarzystwa Skowroński, skłonny do kontemplacji, i lubiący wszelkie rozmyślania, ale i on przywoływany do rzeczywistości przez apodyktyczną komendę żony, porzucał „mistyka emigracji" i wracał do trosk codziennych, a tylko czasem, gdy znalazł się w pokoju sam, folgował sobie, upust dając męce i cierpieniu. Oto, przeciągnąwszy się, nabierał w płuca jak najwięcej powietrza i wybuchał ogromną, jękliwą skargą:
— O, mia patria, mai piu ti rivedra[12].
Żałosny, długo brzmiący jęk, przenikał przez ściany, jak stłumiony ryk chorego lwa.
A Zaucha znów błądził samotny.
Zaś Niwiński całą duszę wkładał w swe różnobarwne, papierowe fantazje. Przywiózł sobie z miasta stos kolorowej bibułki i długie godziny spędzał przy stole, klejąc łańcuchy i łańcuchy bez końca. Naprzód zasnuł sobie niemi całe łóżko, a potem kąt w którym sypiał. Robił to z całą świadomością na podobieństwo olbrzymiej, różnobarwnej sieci pajęczej. A znów stół swój odgrodził od sali zwisającej z za stropu gęstą, tęczową zasłoną. Szybki z okien wyłożył świecącymi ornamentami z bibułki. Ściany obił groteskowemi wycinankami, wszędzie porozwieszał szumiące, pstre buńczuki. Sam, skryty za temi różnobarwnemi chmurami, wielki a cichy, z powolnemi lecz delikatnemi ruchami i owiany chmurą dymu z fajki, wyglądał jak niesamowity jakiś pustelnik, zamykający się dobrowolnie w tęczowem osamotnieniu.
Helenka, która przechodząc przez wspólny pokój nieraz ciekawie w jego stronę zerkała, przywykła widzieć go jako niepewny, wielki, czarny cień, ryzpływający się tajemniczo w różnobarwnej mgle. Ta mgła połyskiwała złotem i srebrem, bo Niwiński, naciąwszy ze złotego i srebrnego papieru malutkich cekinków, pstrzył niemi kolorową pajęczynę, a w ostatnich dniach zaczął swój kąt zasnuwać złotemi i srebrnemi nićmi.
— Dziwak jakiś! — myślała o nim Helenka, wzruszając ramionami.
Ale raz śniło jej się, że widziała Niwińskiego jak młodego jakiegoś boga, wyłaniającego się z krzewu różnobarwnego płomienia, tylko w głowie się jej nie mogło pomieścić, że ten bóg miał na włosach różnobarwną tybetkę tatarską, perełkami haftowaną.
Snąć i on jednak patrzył na świat przez tęczę. Wyglądało to tak, jak gdyby w oczach jego skupiło się teraz całe życie. Często długiemi godzinami leżał na posłaniu, napół sennie wodząc wzrokiem po szeleszczących smugach, czerwonych, zielonych, fjoletowych, żółtych i błękitnych. Długo ulepszając swój system dekoracyjny tak dobrał i skombinował odcienie, że akordy barw jak gdyby biegły z kąta w kąt to słabnąc i gasnąc, to rozpłomieniając się ogniem coraz żywszym, aż wreszcie stawały w szkarłatach. Poprzez tę muzykę różnobarwnie plotącego ognia widział Helenkę i przypominał sobie jej oczy, które świeciły żywiej niż wszystko na świecie i karmin jej ust ciepły i słodki i jasny uśmiech, świecący nieskalaną bielą zdrowych, młodych zębów. Przy niej wszyscy byli szarzy i bezbarwni; ona jedna miała w sobie blask promienia słonecznego.
— Co to właściwie jest z tą dziewczyną? — myślał czasem Niwiński, zwłaszcza gdy udało mu się wymknąć po kawie od Skowrońskich i w ciemnościach rozmyślać u siebie o owych sprawach. — Przecież to wszystko niema sensu...
„To wszystko."
Krył twarz w poduszce i słuchał sam siebie. On sam nie myślał — coś w głębi jego duszy za niego myślało; coś w nim cichutko szeptało, a tylko-rzadko kiedy chciało mu się w ten szept wsłuchiwać.
— Jest już „to wszystko"?
— Jest.
— Dlaczego?
— Człowiek to prosty i uczciwy, jasny, czysty... Usta, które z pewnością całują sercem... A to serce jest wierne i do śmierci słodkie.
— Skąd wiadomo, że ono jest wierne i będzie wierne ?
— Wiadomo. Już wiadomo. Już się stało.
— Nie stało się.
— Przeczeniem nie odwołasz tego, że się stało.
— Nic nie wiem.
— Spójrz jej w oczy.
Więc Niwiński patrzył w oczy i widział je karę,, radosne, dobre, nie wiedzące o sobie, chodzące za nim.
Stanąwszy pewnego poranku przy oknie, ujrzał, że cały świat, jest pod śniegiem. Napół ubrany wyszedł na werandę. Dzień był bezwietrzny, cichy, jasny. Śnieg musiał padać całą noc, bo leżał wysoko, ale teraz już nie padał, a tylko złote i srebrne jakieś strzępki lśniły w słonecznem powietrzu. Na tle lazurowego nieba błyszczały oblepione śniegiem gałązki jak białe korale. Słońce świeciło przyjemnie.
Po chwili pojawiła się na werandzie Helenka. Była w stroju porannym, na głowie miała chusteczkę, w ręce trzymała wielkie, żelazne wiadro na wodę.
— Dzień dobry pani — przywitał ją Niwiński.
— Dzień dobry — odpowiedziała, uśmiechając się do niego wesoło. — Jaki ten Józef jest nieznośny i uparty! — skarżyła się. — W żaden sposób nie chce iść po wodę. Mówię mu, że śnieg i że nogi przemoczę, a on mówi, żeśmy dyżury ustanowili bez względu na pogodę i że mi to nie zaszkodzi, jeśli pójdę przez śnieg. Zaziębię się.
— Niekoniecznie — odrzekł Niwiński.
— Ale ślicznie! Tak czysto! Taki cudowny dzień — zachwycała się dziewczyna; a potem, zniżywszy głos, mówiła jakby tłómacząc: — Jakże mam się nie zaziębić! Przemoczę pończochy, z pewnością przemoczę.
Wysoka, zielona studnia artezyjska, zwana z rosyjska przez wygnańców „wodokaczką", stała na końcu obszernego ogrodu. Prowadzącą do niej ścieżkę pokrywał łokciowy śnieg, na którym znać było zaledwie ślady kogoś, kto brnął już tędy.
— W gruncie rzeczy Józef ma rację — odpowiedział Helence Niwiński. — Rozumie się, że jeśli pani sobie życzy, wody pani przyniosę, ale ręczę pani, że pani nicby się nie stało... Trzeba tylko zdjąć pończochy i iść boso...
— Zimno straszne!
— Jakie zimno, proszę pani! To bardzo zdrowo!
— No, to ja już wolę tak iść i potem się przebrać — rzekła Helenka, zbiegając ze schodków.
Niwiński szedł przed nią, torując jej drogę.
— Widzi pan, co to za naród! — opowiadała Helenka. —- Z nami razem mieszkają w tymsamym domu „bieżenki“, kobiety, dziewczęta. Myśli pan, że choćby za dobrą zapłatą pomogą co? Za nic na świecie 1
— To też właśnie dlatego trzeba robić wszystko samemu i nie potrzebować pomocy! — szorstko odpowiedział Niwiński. — A to nie tylko na wygnaniu, ale i w domu, wszędzie, raz na zawsze...
— Wie pan, to tak nieprzyjemnie, tak smutno... Przecież oni tu wszystko zawdzięczają inteligencji — a nienawidzą nas. Im się zdaje, że gdyby nas nie było, oni mieliby więcej... Kawałka chleba — nie-swojego — nam żałują.
Niwiński stanął nagle i odwrócił się do niej.
— Do Ameryki wyjadę I — krzyknął ze świecącemi gniewnie oczami. — Do Australji! Do Chin! Psiakrew, na koniec świata! Nie chcę, dość mam tego! Nie jestem pies, żebym się żarł o kości!
— Co się panu stało ? — zawołała dziewczyna zalękniona — przecież ja nic nie mówię...
— E, bo się zgniewałem! — mówił ochłonąwszy. — Wiem, że nie pani... Ale oni tak we wszystkiem... Wiecznie pokrzywdzeni! Ja już nie mogę! Cóż to, ja niby nie cierpię, raje tu mam jakie ? A że sobie mogę na coś czasem pozwolić, to dlatego, że nie kutwam... Pani wie? z nich każdy ma przy sobie po kilkaset rubli — a w kraju dom, gospodarstwo... A my co? A wiecznie huzia na nas! Ale chodźmy, bo się pani zaziębi...
Studnia omal, że nie zamarzła. Trzeba było odbijać lód i dobrze się namachać, zanim wreszcie trysnął tęgi, przeźroczysty, zimny strumień wody tak pięknej i świeżej, że Niwiński mimowoli zamaczał w niej ręce. Żartowali i śmiali się, kręcąc się koło studni, a ręce aż im poczerwieniały od nabiegu krwi. W „wodokaczce" było trochę mroczno, na dworze srebrno i złoto, błękitno, biało i brylantowo. Tam wszystko skrzyło i kapało od blasków, tu świeciły gorące oczy i czerwone usta młodej dziewczyny i Niwiński nie wytrzymał, złapał ją naraz w pół i pocałował w te usta z całej mocy.
Wyrwała mu się i uciekła, pozostawiwszy wiadro pełne wody.
— Hej, a wiadro to ja sam mam nieść? — wołał za nią wesoło.
— Niech pan daje tutaj! — mówiła stojąc w śniegu, na białej ścieżce, owiana świeżością białego dnia.
Wspólnie ponieśli wodę do domu. Po chwili zaczęła w pokoju Helenki szczękać pompka „Primusa" i zaszumiał jego silny płomień. Niwiński szybko uciął kawałek wędzonki, którą chował za oknem i rzuciwszy ją na małą, blaszaną rynkę podał wraz ze swoim czajnikiem przez drzwi.
Ubierając się, przypadkiem rzucił okiem w okno i naraz — przypomniał sobie. Więc to już zima nastała? A więc istotnie „stało się". Bo właściwie nie miał tu już co dłużej robić. .Przemalowawszy się“ to znaczy, otrzymawszy paszport uchodźczy, powinien-by był wracać, przypuśćmy do Kijowa, gdzie zawsze można było znaleźć coś do roboty — jak zresztą wszędzie. A tymczasem on, jak siadł tu, tak i siedzi bez końca i na myśl nawet nie przyszło mu wyjechać.
I nie przychodzi.
Spojrzał na śnieg, różowiejący w słońcu i poprzecinany w błękitne pasy cieniem drzew, na migocące jasne kryształki i jakby się zapomniał.
Po pokojach rozeszła się smakowita woń przysmażanej wędzonki.
— Niechże pan siada i je — odezwał się głos Helenki.— Wystygnie śniadanie! Poco się tak zamyślać od rana ?
— A pani wie, o czem myślałem? — spytał Niwiński odwróciwszy się i spojrzawszy jej prosto w twarz. — O tem, że właściwie powinienbym stąd, już dawno wyjechać.
— Pan? Nie, to niemożliwe.
Patrzyła na niego prawie przelękniona.
— Dlaczegóż to ma być zaraz aż niemożliwe?
— Chce pan, żeby nam to znowu jakiego Buchajłę wsadzili?
— A, więc oto pani idzie!
— Rozumie się, że nie tylko o to. Cóż to — źle tu panu, czy co?
— Masz znowu!
— E, zresztą — niech pan je, bo wędzonka wystygnie.
Jadł. Jadł z kolosalnym apetytem i smakiem. Ciągle myślał o całusach i „wodokaczce”.
— Dureń, błazen, romantyk, idjota, Herman psiakrew — przy studni tego owego, przy studni w dwudziestym wieku, kretyn... Przy studni!!! Ale dobrze było. Bardzo przyjemnie. Niby właściwie strasznie głupio, bo cóż teraz... Bałamucić dziewczynę... To nic... to nic, bardzo przyjemnie... Ale zawsze to jakoś nie tego... Co za usta, ha! Żebyś, bydlę, choć żałował... Nie, nie żałuję, przeciwnie, postaram się znowu, przy najbliższej sposobności... A jak sposobności nie będzie, to ją zrobię... I będę całował do skończenia świata... Tak jest, niema gadania... Rano, wieczór, w południe... Pyszna rzecz, kiedy się tylko da, wciąż...
Cały dzień przesiedział knując, ukryty za swą tęczową siecią pajęczą. Kiedy myślał o sobie i o swem życiu w tym kącie, zauważył naraz, że jest istotnie pająkiem, który półświadomie, lecz oddawna już snuje sieci i czyha na zdobycz. A niech ta sieć wygląda jak najpiękniej, niech oka jej lśnią złotem, a tkanina wszystkimi blaskami tęczy — tem ci lepiej, tem lepiej.

Zaś wieczorem leżał na posłaniu i wsłuchując się w huczenie płomienia w piecu, w głębi duszy rozmawiał ze sobą o rzeczach bardzo ważnych, a drażliwych. Bo nie lubiał sytuacyj niejasnych ani nieczystych. Nie darmo sam mył w swym pokoju podłogę.
DZIEJE GMIN WYGNAŃCZYCH.

Wszystko się zmieniło, o Kłeczku ludzie już dawno zapomnieli, śnieg wszelki ślad po nim zasypał, a tylko jedna pani Skowrońska wspominała go — i to nieraz z trwogą, bojąc się, by radca nie chciał się mścić na nich.
— Ta o co? O te dwa paciuki? — zapytała Helenka, porozumiewając się oczami z Niwińskim i syrpiąc gorącą, słodką kawą.
— O jej! Ta z tego gotowa jeszcze być historja — pokiwała głową pani Skowrońska. — Mówię pani oni jeszcze sobie pyski spierą o te paciuki. Paciuk — łakoma rzecz! A żeby pani wiedziała, jak si raz w Sośnicy pokłócili o dwa sienniki — taże mało si nie pozabijali!
— O dwa sienniki? — zdziwił się Józef.— Nie może być.
— Ta co pan myśli! Pokłócili się tak, że lepi nie potrzeba. Prezesem Sośnicy był wtenczas Piksler z Brzeżan, profesor, bardzo zdolny człowiek. Otóż do tego Pikslera przyszedł raz Mann, ówczesny gospodarz z Sośnicy i powiedział mu, że adwokat Łubkowski wziął se dwa sienniki... A Łubkowski wynosił si wtedy z gminy i wolno mu było wziąć jeden siennik... Sam gospodarz mówi, że wziął to wziął, więc Piksler bardzo si tym zirytował, a Mann poszedł do Łubkowskiego i powiedział mu, że Piksler go nazwał złodziejem... Wtedy Łubkowski, w sali podczas obiadu wobec stu trzydziestu osób powiedział to na cały głos i że Piksler jest albo złym człowiekiem albo matołkiem.
— Także coś! — wykrzyknęła Helenka.
— Słowo honoru pani daję, jak Boga kocham, niech si pani męża spyta, on tu siedzi! — zaklinała się pani Skowrońska. — Powiadam pani, awantura śi z tego zrobiła, że aż strach, sąd honorowy, mnie przekupić chcieli, litr okowity mi ofiarowali, słowo honoru daję, niech mąż powie, on tu siedzi! Ty cholero jakaś, Morus, leż spokojnie, bo cię zabiję! I skutkiem tego wszystkiego i ja ustąpiłam z miejsca gospodyni i Piksler si przeniósł... A potem tośmy już mieli takie wędrowne życie...
— Kuczkujące — jak mówi Buchajło — z uśmiechem wtrącił Skowroński.
— Nie przerywaj mi, bo nigdy nie skończę — lawiną zjechała go pani Skowrońską. — On — wie pani — nic. Jemu wszystko jedno. Śpiewać to śpiewa, ale jak niema angażmą — leży na łóżku, ćmi swoje papierosy.
Tu oczy jej błysnęły.
— Znowu palisz te papierosiska jednego za drugim 1
— Zmiłuj się, taże nie mogę palić jednego za trzecim! — zaryzykował dowcip Skowroński.
— Uch, ty, z twoimi dowcipami! Gdzie masz tytoń, oddaj zaraz! Miłosierdzia ni masz nademną, wisz, że na gardło jezdem chora — ja, proszę pani, rany mam w gardle, słowa wymówić nie mogę, taka chora jezdem, a on pali i pali... Ali gdzieś piniendze poszukać, zrobić coś, zakręcić si — tego nie potrafi. Dlatego to Pan Bóg tak nami pomiata...
— A państwo tu już dawno są? — spytał Józef.
— Było to jakoś z początkiem października 1915 roku, kiedy my przyjechali do Świnicy. Mówili nam, że Komitet wszystko da. Wysiedli my na stacyjce z wagonów — i nic! Ani mieszkań, ani jakiego człowieka, któryby wzioł rzeczy, ani kogoś, ktoby powiedział, gdzie co i jak, no — nic. A to inteligencja i uważacie państwo, ludzi przyzwyczajeni do hoteli, do służby, po rosyjsku mało kto dwa słowa umi. Nareszci znaleźliśmy jakąś niedokończoną willę, po prostu szopę, i tam my si zagnieździli... Powiadam pani, jak mąż wzioł na rami walizkę tak, jak to fakierzy noszo, to aż si zatoczył... I tak my osiem dni spali w tej niedobudowanej willi na słomi, kupo, i szukali my mieszkań... Płakałam, narobiłam krzyku, bo mieszkania byli bez pieców...
Znaleźliśmy mieszkanie wreszcie, obliczyli my si i widzimy — źle jest z obiadami. Chodzili my do jednej Rosjanki na obiady po cztyrdzieści pieńć kop, dzielili, my si na czy partje, bo to sto czydzieści osób było, ale tu i niewygodni i źle i nie po naszemu. Postanowili my otworzyć kuchni — lokal si znalaz, stolarze zaczęli robić ławy i stoły, ja si zaofiarowała, że si kuchnio zajme — honorowo, bo chciałam si odwdzięczyć za to, że nam niby dajo opieke i wszystko, nie chciałam daremni siedzić. I otworzyłam kuchni na sto czydzieści osób, żebym tak zdrowa była, mąż tu siedzi niech powi... Nigdym przy takiej roboci nie była, naczynia nie było, musiał Kwiatkowski po nie jeździć do miasta i to naczynie wszystkie było małe... I jeszcze heca z tem była, zaczęło si pokazywać, jacy to różni ludzi byli między nami... Komitet ustanowił przewodniczącego i ludzi myśleli, że taki przewodniczący wszystko może, więc schlebiali i podlizywali si jak kto umiął. No i raz si stało, pojechał ten Kwiatkowski po to naczynie i nie wrócił — niby go to aresztowali, a tymczasym żona jego w nocy poszła do prezesa i prosiła, żeby on jo przenocował, bo ona si sama boi spać! A potem ciągnęła z niego co mogła, aż jo w końcu z gminy wyprawili.
Nareszci otworzyli my te kuchnio. Chciałam, żeby każdy -pracował i przyczyniał si, jak może, sama z dziwkami zamiatałam, powiedziałam, że panowi muszo roznosić talerze i roznosili, jak Boga kocham, jak memu mężowi szczęścia pragnę, on tu siedzi, niech sam powi. Wymyśliłam taki bufet, pasztety robiłam znakomite, kawę na podwieczorek... A co ja z tem miała kłopotu!
— Państwo nie macie pojęcia, co to za ludzie — wtrącił pan Skowroński. To się dopiero wówczas poznawało. Byli tacy, co zjadali po dwa obiady. Naprzód zjadł obiad w jednym kącie sali...
— Alia! Idź, ty zapowoli mówisz, ja opowiem! Tacy byli! Tu mąż przychodzi do mnie i powiada:—Wisz, ten zjadł dziś dwa obiady! — Przychodzi gospodarz i mówi: — Proszę pani, ten zjadł dwa obiady. — Dziewczyna przylatuje i mówi: — Proszę paniusi, a tamten dwa obiady zjadł!
— Sprzedawałem czasami przy bufecie herbatę—odezwał się Skowroński. — Z początku była za darmo. No i cóż? Jeden wypił sześć szklanek, dla drugiego nie było nic — musiało się ustanowić jakąś cenę, żeby to zahamować. Widziałem na przykład człowieka, który nakładał sobie literalnie pół szklanki cukru, lał samą tylko esensyę i tak pił. Co za smak lukuklusowy! Ale nadarmo było, chciał użyć, więc—używał!
— Ja panu lepiej powiem! — wpadła znów pani Skowrońska. — Jeden gość objadał mięso a potem nabijał je na widelec i przynosił mi je do kuchni, skarżąc się na porcje. Cóż to jest? Porcje dawałam równe! Dopiero ktoś mi powiedział, ludzie zobaczyli, wydało si. To wi pan, co on robił? Odciskał każdo porcji mięsa w chlebi i ten chlib si zsychał, odciski porcji zrobili si coraz mniejsze... Potem centymetry ze sobo przynosił i mierzył każdo porcji mięsa i zapisywał, grożąc mi, że on te wszystkie zapiski du Komitetu pośli. Ale, to niestworzone rzeczy byli...
Pracowałam honorowo, bo nie chciałam daremnie siedzieć. Jednego dnia woła mie Piksler du kancylarji, on wtedy był przewodniczącym i powiada mi, niech pani podpisze. Podpisywałam często różne rachunki, więc patrzę co to jest, widzę kwit na dziesięć rubli na moje nazwisko wystawiony. — A, co to, to nie! — zawołałam i chciałam ucic, ale Piksler zamknął drzwi na klucz i tak mnie zaczął okrutnie prosić, tak strasznie na klęczkach mie prosił, że powiadam mu, ta co pan robi, panie prezesi, ludzie Bóg wi co pomyślo, a on tylko: „Pani weźmie! Pani weźmie, niech pani tu paczy pani Skowrońska" — powiada mi. I pokazuji mi: kwit na dziesięć rubli miesięcznie dla jednej pani dyżurnej. Kwit dla drugiej pani, trzeciej... Zdziwiłam si, że aż okropność, bo przeci jedna z tych pań kilkadziesiąt tysięcy rubli ze sobo przywiozła, druga kilkanaście, a na drugie tyli kosztowności, trzecią żona inżyniera — i one bioro !
— Paskudztwo! — skrzywił się Zaucha.
— Tak, to jest, uważasz pan, nasza burżuazja — uśmiechnął się pogadliwie Skowroński — nasz „łyk", chciwy darmochy, wyżerki i grosza.
— A ja nawet nie wiedziała, że one bioro! — krzyknęła pani Skowrońska. — Dopiroż mi Piksler powiada: Widzi pani musi pani wziąć, bo jakby pani nie wzięła to oneby si zaczęły mścić. No i wzięłam, bo i tak już intryg było co niemiara... Baby zazdrosne dokuczały mi... Aż mi od tego wszystkiego tak życie zbrzydło, żem sobie pomyślała psiakrew sobacza, Morus, ta pacz co ten pies robi, ta od czego ty tu jesteś, Tuniek wypuść-że go, Morus, bo jak ci polanem trzasnę, to ci nagła krew załeji, wypuść-że go! — pomyślałam dość tego mam i po dwuch miesiącach pracy ustąpiłam.
Jakie porządki po mnie nastali, to pani wyobrażenia nie ma. Kiedy ja robiłam, to tamte panie były złe, że ja si rządze, że one nie robio, a kiedy ja przestałam robić, to znowu były wściekłe na mnie za to, bo teraz musiały robić, a nie umiały. W kuchni zrobiło si brudno, widelce podawano z błotem, jednego dnia opowiadał mi dyżurny, że widział w kredensie jak kot pił z garka śmietankę, pod kredensem w misie z miałkim cukrem pies spał, kawę rozsypaną dziwka miełła zmiatała do kupy i zgarniała do koszyka, ale, coś okropnego! A te panie robiły u siebie w domu przyjęcia, to kawę, śmietankę, herbatę, wszystko si brało z zapasów gminnych... Nieraz w nocy, jakeśmy szli na spacer i widziałam te oświetlone okna, mówiłam mężowi: Z ludzkich pieniendzy oni urządzajo sobi te zabawy, za ludzkie pieniendze...
— Wogóle proszę państwa — zabrał głos Skowroński — gospodarka przedstawiała wiele do życzenia, a takt ludzki jeszcze więcej. Pierwszy prezes Sośnicy był typowym galicyjskim biurokratą. Wójtom w głowach się poprzewracało, myśleli, że zajmują jakieś nieledwie królewskie urzędy, że decydują o życiu i śmierci. Powarjowali! Zaraz pierwszy prezes zafundował sobie, uważa pan, kancelarję, sekretarza, gospodarzy aż dwuch, skarbnika, godziny urzędowe, sztabem się, uważasz pan, otaczał, obwieszczenia wydawał, pękać ze śmiechu można było. Co najważniejsze jednak — dostęp do siebie dawał tylko wybrańcom i kawki „ekstra" urządzali, przyjęcia, na które gminnego „pospulstwa" nie zapraszano. Powstały stąd sarkania, zaczęły się tworzyć kółka, stronnictwa i dlatego na te zabawy wskazywano, a źe przytem faktycznie urządzano je z zapasów gminnych, więc ten i ów zaczął się pytać: — Hola! Jakiem prawem z zapasów wspólnych korzystają ludzie, którzy się od ogółu separują?
Tu wmieszała się pani Skowrońska.
— Mąż tam zorganizował chór, miał być teatr amatorski, ale zaczęły się kłótnie, wybuchła ta sprawa o dwa sienniki, piekło si zrobiło straszne, do sali ni można było wejść, tak si wymyślali... Jednego dnia, wyobraści sobie państwo, pewien adwokat jak si pokłócił z drugim panem co koło nas siedział, to si zerwał i leci do niego i krzyczy: — Ja ci po mordzie dam, ty baciarzu! — jak si nie zerwe, jak nie krzyknę: — Panie mecenasi, rób pan sobi, co pan chcesz, ali nie tu i nie w naszej obecności! Na to ja nigdy nie pozwolę! — aż si skurczył, bo ja takim strasznym głosem krzyknęła.
Tu pani Skowrońska natężyła się i chciała pokazać, jak to ona krzyknęła, ale Bogu dzięki głos odmówił jej posłuszeństwa.
— Nie potrafię państwu pokazać, jakem krzyknęła, ale mówię pani, ten adwokat aż si skurczył i przysiad a my zjedliśmy obiad i potem ja wstałam i powiedziałam na cały głos: — Noga moja więcej tu nie postanie, to nie jest żadna jadalnia ali karczma burd i awantura — jak Boga kocham, niech si pani pani męża spyta — tak powiedziałam. W takich warunkach nie można było dłużej wytrzymać, a ponieważ nam mówiono, że Kondolewicz tak idealnie gminą rządzi, przenieśliśmy si do Biełowa, gdzie ja zostałam gospodynio.
— A cóż robił wówczas pan dyrektor Dyrcz?
— Był wówczas zwykłym członkiem gminy. Akurat jak ja do Biełowa nastałam, zaczęto trochę przebierać między ludźmi i kilkunastu chłopów, jako zdolnych do roboty, z gminy usunięto. To było gdzieś z końcem marca. A kucharka w biełowskiej gminie była niejaka Bawiołkowska, która myślała, że ona bedzi gospodynio i wściekła była, jak ja przyszłam. Niechże pani sobie wyobrazi, rozpuściła ona wieść, że to ja postarałam si o to, żeby niektórych z gminy wydalono i podmówiła ich, żeby napisali na mnie denuncjację. No i napisali, tym razem du Komitetu, że ja nie jezdem żoną swojego męża tylko jego kochanką, utrzymanką, a prócz tego napisali do jenerał-gubernatora, że mój mąż uczy chłopów i wogóle ludzi pieśni rewolucyjnych przeciw carowi i przeciw Rosji.
— Nie może byćl — oburzył się Zaucha. — To chłopi napisali taką denuncjację?
— Żebyś pan wiedział!
— Nasi, polscy chłopi?
— Polscy. Nasi chłopi — potwierdził Skowroński. — Taki to jest wdzięczny ten naród. Ja ich uczyłem, a oni za to... „Urjadnik" zachodził kilkakrotnie, sam przestrzegł, że w gminie jest ktoś nieżyczliwy, piszący donosy. A z centrali odesłano anonim na żonę — i tak po piśmie się doszło. Chłopi to byli, podmówieni przez Bawiołkowską...
— Ale Bawiołkowską Pan Bóg za moją krzywdę ciężko pokarał — stwierdziła z zadowoleniem pani Skowrońska. — W Sośnicy, niedawno temu dwie dziwki kuchenne pokłóciły si z nio i tak ją sprały, że nie daj Boże! Jedna czymała za łeb, a druga biła po łbie wałkiem do ciasta...
— Jak to elegancko rozprawiają się ze sobą delikatne niewiasty! — uśmiechnął się milczący dotąd Niwiński.
— O, to straszny naród ! — mruknął Skowroński.
— A jakże w Biełowie państwu się powodziło — zapytała Helenka-
— Z początku było dobrze. Kondolewicz wciąż chodził za mną i kadził, sam zapowiedział ludziom, że co ja każę, to si ma zrobić. Ali i tam były przykrości. W gminie było kilka takich panienek ze Lwowa.
— Ta jakich panienek 1 — skrzywił się Skowroński.
— No, prostytutki były i te bardzo dokazywały.
Szczególnie im do smaku przypadła huśtawka, a zwłaszcza już jedna — przezwała się po rosyjsku Mura — wciąż si huśtała na tej huśtawce i wyśpiewywała na cały głos „Huśtaj mi Jasiu". Ja nie wiedziałam, co si dzieji, bo cały dzień zajęta byłam w kuchni, a już Kondolewicz ani chwili wytchnienia mi nie dawał, wciąż nową robotę wymyślał, tak, że z kuchni nie wychodziłam. Ale przeci raz wyszłam na spacer, wracam i widzę: ta na huśtawce cudów dokazuji, a tu Kondolewicz, Szypuła, Kłeczek, cała młodzież — wszystko si zbiegło i podgląda mój panie, takie świństwo w gminie. Więc narobiłam krzyku, w nocy odczepiłam huśtawki i skończyło si. Naraz wybuchła awantura. Któryś z chłopów przyszed do kuchni, a że ja wody ni miałam, więc powiadam mu: — Moiściewy, nic nie robicie, moglibyście choć wody przynieść! — A Szypuła, który właśnie w kuchni siedział, powiadą: To nie pani rzecz, on jest taki sam. wygnaniec jak pani i pani niema mu co do rozkazywania.
— Socjalik, uważa pan — zezłościł się Skowroński. — To żona ma obowiązek pracować dla niego do siódmych potów, ale on wody zato przynieść na zupę dla samego siebie — nie ma obowiązku. A ten też demagog, smarkacz dwudziestoletni w ten sposób do mojej żony...
— Ja z tego zaczęłam awanturę, zażądałam, żeby Szypuła mnie przeprosił, on powiedział, że rodzonej matki nigdy nie przepraszał.
— Żółtodziób nieomylny! — żachnął się Skowroński.
— No i pokłóciłam si. Ha, był wówczas prezesem gminy w Lesowem Piksler, ten, że był przedtem w Sośnicy i on wziął Kłeczka na gospodarza. My si tyż przenieśli, ja znowu na gospodynię... Zarząd miałam po swojej stroni i to było dobrze, ale i w Lesowem miszkało dużo chłopów i między nimi kilku fiakrów zamarstynowskich ze swojemi kochankami.
— Batiarygi pierwszej klasy! — roześmiał się Skowroński.
— Jak tylko przyszłam do Lesowego znowu na moje nieszczęście kilkunastu chłopów wydalono i kazano im iść do roboty, a że już przedtem Bawiołkowska na mnie rozpuszczała plotki, więc teraz wszystko na mnie! Pikslera chcieli bić, na mnie si odgrażali, że mnie utopio jak będę szła na targ, sama nie mogłam wyjść, ja psy bardzo łubie, to sukę mi utopili, matkę Moruska. A prócz tego oni byli źli, że znów gospodynio zostałam ja, pani, a nie żadna z ich kobiet. Dokuczało mi to chłopstwo niemożliwie, przychodzili do kuchni, wygadywali głupstwa, pluli mi na podłogę lub nos wycierali na ziemie, a stawiali si strasznie...
— Jak się nie mieli stawiać! — odezwał się znów Skowroński. — Nasza inteligiencja ludu się boi, nie umie się z nim obchodzić, taktu nie ma. Szedł na-przykład taki fiakier zamarstynowski, czerwony na-gębie, ubrany z sutenerską elegancją, napuszony, dumny i ledwie Pikslerowi głową skinął, a Piksler, profesor i wójt gminny, kapelusz z głowy zrywał i mówił: „Sługa szanownego pana!" Ta gdzież można!
— Te batiarusy były plagą całej gminy!—wspominała pani Skowrońska. — Razu jednego któraś tam z ich dziewek zrobiła awanturę Kłeczkowi. Przyszedł na to jej kochanek i woła: — Ta co ty z takim batiarem będziesz gadać! — Na Kłeczka tak! Męża wtedy sklął „także mi artysta, owa, wielki artysta, bez portek chodzi, mnie zwymyślał od wywłok, a Pikslerowi nagadał, że wszelkie pojęci przechodzi. — Pan prezes? — mówił mu. — Ta pan warjat durnowaty je! Ta pan gębę otworzy, zaczni gadać i nie umi skończyć!! — Złodzieje jesteście wszyscy na kupy! Kawki spijacie za pieniądze gminne! Takto, proszę państwa, z nami ci ludzie rozmawiali. Myśmy dla nich pracowali, ręce, jakie to ja z tego mam, o!
I tu pani Skowrońska pokazała czarne, zniszczone, zarobione ręce.
— Za moją pracę — mam teraz nadgrodę. Klęli mnie, wymyślali, a teraz bielizny nawet do prania wziąć nie chcą! A ty pufasz, pufasz z tej cygarniczki — oburzyła się nagle na męża — prosto na mnie pufasz. Ej, jak ja ci pufnę!
I wierzchem dłoni przetarła oczy załzawione od dymu.
Milczeli przez jakiś czas.
— Tu pan masz swoich „pielgrzymów" — skrzywił się Niwiński. — Nie utrzymywać ludzi trzeba, ale zająć, a te gminy porozwiązywać. W świat niech ludzie idą... Ach, wyjechać, wyjechać daleko od tego wszystkiego...
Siedząca przy nim Helenka poruszyła się niespokojnie na stołku.
— Ostrożnie burzycielu! — mitygował go Zaucha. — Chcesz pan rozsypać i zniszczyć coś, czego nie budowałeś...
— A cóż to za szanowna znów jakaś budowa — uśmiechnął się lekceważąco Niwiński. — Któż tu co budował?
— Nie lekceważ pan niczego na świecie — odpowiedział Zaucha — bo w każdem dziele jest palec Boży. Ludzi z gmin w te pierwotne organizacje połączył ich instynkt społeczny. Przysiedli tak jak ptaki wędrowne — i czekają. Któż odgadnie ich przeznaczenie? Widzicie państwo co się dzieje po miastach? Drożyzna, głód, nie ma się w co ubrać, ludzie marzną. Kto wie, czy tak jak my za nami nie zaczną ściągać do tych gmin ci, którzy już nie mogli podołać coraz trudniejszej walce o chleb w mieście. Kto wie, czy gminy te nie staną się ośrodkami nowo zreorganizowanej emigracji naszej, konstytuującej się jedynie na zasadzie pracy. Jakże pierwotnym był ustrój pierwszej gminy chrześcijańskiej — a jednak ta komórka rozdzieliła się w cały nowy świat. A gdyby tak z tych kilku prymitywnych naszych gmin wygnańczych miała urodzić się nowa Polska ?
— Z tych „komórek ?“ — wtrącił Skowroński.— Niby z naszych gmin? Ładnie by wyglądała?
— A cóż innego macie w kraju ? — pytał Zaucha.— Z czegóż innego tam będziecie budować ? Mówicie, że to materjał zły, to jest materjał ludzki — zaniedbany! Poorganizowano gminy biurokratycznie, nie było takiego, któryby je związał duchowo. Ach, Boże!...
A po chwili namysłu, zacytował:
— Jeśli gospodarz zasieje nasienie dobre na ziemi dobrej, może być pewny iż się drzewa urodzą i nie ma potrzeby myśleć o formie drzew i lękać się, aby się dęby nie urodziły z kolcami, a jodły z liśćmi.
— Uważacie? — dodał. — Nie ma potrzeby myśleć o formie drzew... Nie obawiajcie się. Kto dobre ziarno zasieje w duszy ludzkiej, nie ma potrzeby lękać się, że ona może zrodzić coś nieludzkiego. Choćby chciała — nie jest do tego zdolna. Ale gdzie ten gospodarz, gdzie ten siewca?
A przeciągając się sennie, wzniósł ręce w górę i wykrzyknął:

— O mój Boże, gdzież jest gospodarz Polski? Kto w niej zasieje ziarno dobre, skoro ona prorokom swoim wierzyć nie chce?
ŻOŁNIERZ.

Nadszedł przecudny wieczór wigilijny.
Nieprzejednani i nieugięci państwo Skowrońscy postanowili zjeść wilję u siebie, ale Zaucha, Helenka i Niwiński poszli do Biełowa, gdzie dwoma nawrotami podawano wilję dla obu gmin.
Zausze nawet miło było ujrzeć starych a dawno niewidzianych znajomych. Serdecznie przywitał się z Gwizdkiem, Marcinkiewiczem i Rapaczem, pytał, dlaczego go nie odwiedzają, zapraszał do siebie. Dyrcz w białym fartuchu promieniał wśród półmisków pełnych smażonej ryby. Helenka nie bez łakomstwa spoglądała na rumieniące się na stole jabłka okalające stosy orzechów. Twarze wygnańców straciły trochę ze swej posępnej surowości. Jedne były jakby zapatrzone gdzieś bardzo daleko, drugie oświecał łagodny, wewnętrzny uśmiech. Niwiński szczerze i poprostu podał rękę Buchajle, który dostojny i nadęty, ulokował za stołem swą obrzękłą twarz z pionową zmarszczką między brwiami.
Wieczór udał się nieźle. Helenka kolendowała z takim zapałem, że poczerwieniała jak piwonja. Czerwona jej twarz, połyskująca białemi zębami i wesołemi oczami, a rozszerzona dziecinnym uśmiechem, przypominała twarz chłopca, rozbawionego łobuza. Niektórzy wygnańcy zachowywali się sztywno, ną ogół jednak, wszyscy byli serdeczni i uprzejmi, choć prości.
— Uważa pan, jak nasz lud przestrzega powagi? — mówił Zaucha do Niwińskiego. — Jest w nim dziwnie uroczyste dostojeństwo.
— Wie pan? Mam pomysł na sztukę! — pochwalił się Niwiński. — Niech pan sobie wyobrazi: Do takiej kuchni wygnańczej jak oto ta, w przeddzień wilji, przyjechali jacyś wygnańcy z daleka, z Syberji powiedzmy. Mąż — cieśla — z żoną i dzieciątkiem, z Łowieckiego. W gminie biedno, ale przecież ten jakiś Dyrcz, zdobył trochę mąki pszenicznej i mleka na strucle — a o mleko trudno. Tymczasem nowoprzybyła karmi, ą że jest zdrożona i trochę chora, bardzo potrzebuje mleka. Odbywa się narada Dyrcza z Michalinką i Szypułą, narada w trzech djalektach — lwowskim, mazurskim i śląskim — i na skutek uchwały tych trojga, Dyrcz połowę mleka oddaje matce karmiącej dziecko. Potem wszyscy wychodzą, a tylko Dyrcz, w białym fartuchu, chowa gdzieś zarobione ciasto, a potem usiadłszy na ławie, zmęczony całodzienną bieganiną, zasypia. I teraz dopiero zaczyna się historja.
Tył sceny rozsuwa się. Widać nocny pejzaż polski — wieś, pogrążona we śnie. Słychać grzmot dział, widać na horyzoncie szrapnele. Psy ujadają. Dyrcz chodzi po kuchni, jakby celebrował — jestto napół ksiądz, napół chłop. Zjawiają się różni ludzie: szpieg rosyjski i niemiecki, podjazd kozacki, jacyś uciekinierzy — wszyscy, jak w dym, wołają o nasz polski chleb, wszystkim pachnie ciasto, zarobione i schowane przez Dyrcza. On daje. Bitwa się zbliża, ludzie uciekają — znane nam dzieje. Moskale chcą palić wieś, podpalają, chcą lud uprowadzić, kogoś tam wieszają — przyszli Węgrzy — pola, wieś, przyszli i Niemcy, znów rekwirują, rozstrzelali kogoś.
Trzeci obraz : Wieś między okopami. Z obu stron ogień. Ludzie z ziemianek przychodzą po chleb do Dyrcza — a jemu, choć on chleb wciąż wypieka, ciasta zarobionego nie ubywa. Przed drzwiczkami pieca kuchennego, chcąc się ogrzać, schodzą się ranni żołnierze z trzech armji — wszyscy trzej Polacy. A Dyrcz wszystkich obdziela. Aż wreszcie karczmarz we wsi, dowiedział się o cudzie. Przyszedł sprawdzić, a obdarowany odchodzi i sprzedaje Dyr-cza Prusakom. Tymczasem do kuchni biedacy ze wsi już się poschodzili, wśród nich ten cieśla z żoną i dzieckiem. Różne sceny — Prusacy zdradą i siłą próbują pozbawić Dyrcza jego miski z zaczynem — on nie daje. Wtem grzmot: na scenę wchodzi Wilhelm z Hindenburgiem, Mackensenem, Kronpryncem itd., na białych płaszczach czarne krzyże — chcą zabrać zaczyn i dziecko tej żonie cieśli, ci uciekają na piec, i naraz okap pieca, zmienia się w strzechę^ w łowieckich strojach Przenajświętsza Rodzina zjawia się w stajence, z pieca buchają na okrutników płomienie, a wśród nich zjawia się anioł z ognistym mieczem, porażeni padają gwałtownicy, tryumfuje „Pokój na ziemi ludziom dobrej woli", bitwa ginie, głąb sceny rozjaśnia się, nad ziemią tęcza.
— Bardzo ładne! — ucieszył się Zaucha.— Napisz pan to!
Ale Niwiński wzruszył ramionami.
— Zapóźno. Tu — są ważniejsze rzeczy, a w kraju — przyjdą nowe.
— Krótko mówiąc — najlepiej nic nie robić? — żachnął się Zaucha.
— Bywa i tak.
— Cudna noc! — zachwycała się Helenka, kiedy po wilji wracali do Lesowego. — Prawdziwie wigilijna. Tyle gwiazd, mleczna droga i taka jasność w powietrzu. Wiecie? A możebyśmy zakolendowali pod oknami Skowrońskich?
— A i owszem.
Więc podkradłszy się pod okna państwa Skowrońskich, zaintonowali na trzy głosy:

Wśród nocnej ciszy
Głos się rozchodzi.

Wszystko troje byli muzykalni, a panna Olszewska, miała nawet piękny głos. Państwo Skowrońscy, którzy już się byli pokładli, wstali czemprędzej, a potem Niwiński zaprosił wszystkich do siebie, bo pokazało się, że ma parę butelek wina. Siedząc w jego tęczowej komórce, śpiewali do późnej nocy, korzystając z tego, że rozochocony Skowroński przyłączył się do nich. W wielkim, mrocznym pokoju różnobarwna „kajuta* Niwińskiego, oświetlona lampą, przysłoniętą ciemno-pomarańczowym abażurem, przez swe powiewne, ażurowe ściany, sączyła pasemka tęczowego światła, zmięszane z upajającą, słodką harmonją.
A wreszcie, podniecony świętem, miłym wieczorem a może i winem, Zaucha rozgadał się o Mickiewiczu. Mówił o nim z zapałem, z podziwem i nabożeństwem, nie jak o poecie, lecz jak o jakim świętym.
— Dziwne jest po prostu, że On był człowiekiem — wykładał. — Miał przecie siłę i mądrość nadludzką. Jego obrazy, nie są obrazami literackiemi, i nie trzeba ich brać jako przenośnię, lecz dosłownie. Nie było w literaturze europejskiej człowieka, który tak, jak on, potrafił zachłysnąć się płomieniem ducha całego narodu, a potem z niego prorokować. To gorejący duch przewodni, to słup dymu i ognia, prowadzący naród przez pustynię. Bo przecież ten czas niewoli naszej, to nic innego, jak tylko błąkanie się po pustyni. I on, Mickiewicz, był Mojżeszem narodowi naszemu.
— Przedziwny człowiek 1 — mówił dalej, zmrużonym wzrokiem patrząc w kąt przed siebie. — Przypominacie sobie jego twarz z podobizn, taką, dziwnie pomiętą, zmęczoną, z temi trochę, jakby drwiącemi oczami, niby niewidzącemi, zwróconemi do wnętrza. Przysięgać można, źe on był przeważnie blady. Przypomnijcie sobie jego włosy — bujne, siwą grzywą okalające twarz, jakby niezaczesane. Tylu widzieliśmy długowłosych poetów — a tylko w jego fryzurze, niema ani odrobiny pozy artystycznej, ani odrobiny kabotynizmu. Patrząc na niego, wierzy się, że te włosy mogą dębem stanąć na głowie, mogą się zjeżyć z przerażenia na widok strasznego jakiegoś wizjonera, to jest głowa proroka, głowa jasnowidza rozmawiającego z umarłymi.
Te oczy! Małe miał oczy, jakby trochę zmrużone, zdolne do błysków, lecz wypłowiałe, szarobłękitne, ledwo żarzące się. A jednak jak on widział! Podziwiacie „Pana Tadeusza' jako obraz, zapominając, że to nie jest poemat realistyczny lecz niesłychana wizja, silna i potężna. Jak ostro i bajecznie wyraźnie widział ten człowiek, jeśli po tylu dziesiątkach lat, obraz tego kraju, miał niezatarty w swej duszy, niezamącony naleciałościami, niewyblakły. — I on to był, który Towiańskiego, jadącego do Paryża, widział oczyma duszy na dalekich drogach, on mówił, że oczy ma tak wyraźne, iż kiedy się zbudzi, widzi je pierzchające jak zwierzęta, spłoszone nagłem pojawieniem się człowieka. Nie przypuścilibyście, że ten poeta mocą ducha, odgadł najbardziej zasadnicze formuły wiedzy tajemnej. To był nie poeta, ale prorok.
Jesteśmy dziś w okresie narodzin Mesjasza. Ten czas wywiera mistyczny nacisk na nasze dusze. Dzwonią nam w sercach echa pieśni anielskich brzmiących nad Betlejemską stajenką, słodka wiara budzi się w piersiach. Skądże to, pomyślcie. Oto idea Odkupiciela mającego wcielić się w człowieka, to ubóstwienie człowieka, to uświęcenie Ludzkości.
Z tą chwilą ludzkość wchodzi na promienną drogę naśladowania Chrystusa. A wiecie, co o Nim mówi Mickiewicz? Nazywa Go najświetniejszym i pierwszym rycerzem prawdy, której świadectwo dał im nietylko swą śmiercią, lecz życiem swojem i nauką. I nazywa Go pierwszym i największym duchem Romantyzmu, nie tej szkoły pisarskiej, lecz rycerskiego romantyzmu epoki wojen krzyżowych i wojen za wiarę, tych cudnych czasów, rozbrzmiewających poematami rycerskiemi, podobnemi do legend świętych.
Otóż Mickiewicz ideę Mesjanizmu dał narodowi polskiemu. I wy mówicie, że to tylko szkoła mistyczna, że to doktryna nieuchwytna, niekonkretną, nawet bałamucąca i szkodliwa. A to nie prawda. Mesjanizm Mickiewicza to jedyna droga zbawienia naszego. Tu leży zbrodnia i zdrada tych faryzeuszów polskich, którzy z Mistrza i Proroka robili szaleńca. A oni dobrze wiedzieli co robią i dlaczego.
Mickiewicz rzekł, iż ideałem narodu ma być wyprodukowanie człowieka doskonałego, jak najbardziej zbliżonego do Chrystusa. Nie o socjologji on tedy myśli — ale o człowieku. Przez dążenie do wydania tego doskonałego człowieka, naród sam przez się ułoży się i skrystalizuje najbardziej odpowiednio do swych działających sił twórczych. Ale czy wiecie, jaką drogę do naśladowania Chrystusa Mickiewicz uważa za najstosowniejszą?
Drogę służby wojskowej.
Żołnierz jest najbliższy ideału Chrystusowego. Dlaczego? Ponieważ on, jeśli jest prawdziwym i uczciwym żołnierzem swej Ojczyzny, największej swojej i najwyższej świętości na ziemi broniąc i służąc jej, daje świadectwo prawdzie nietylko śmiercią swą, ale i życiem. Już mundur jego, który go cechuje i wyróżnia od reszty ziomków, świadczy, iż on zrezygnował z wolności osobistej i ofiarował się Ojczyźnie. Odsunięcie go od społeczeństwa, od rodziny nawet i zamknięcie w koszarach, poddanych surowej i ściśle przestrzeganej. dyscyplinie, czynią go czemś w rodzaju zakonnika. Życie jego ani śmierć nie należą do niego. Świadectwem dawanem prawdzie są trudy jego — żmudne ćwiczenia, marsze, nałamywanie woli, bezsenne noce na warcie, są rany — mimo których on znów wraca do boju, zawsze wierny swej sprawie, dla niej tylko żyjący, bezimienny, pokorny — na najlepszej drodze naśladowania Chrystusa.
Czemże jest tak zrozumiały żołnierz, jeśli nie najlepszym obywatelem swego kraju, obrońcą świętej sprawy? Oto nowy typ żołnierza potrzebnego Polsce, typ, którego zarazem moglibyśmy życzyć wszystkim państwom na świecie. Z nastaniem takiego żołnierza, skończy się militaryzm świata, zapanuje ład i spokój. Otóż to jest Mickiewicz, poeta, który duszę swą przekształcił na wzór żołnierza wiernego, karnego i czystego — jak apostoli Chrystusa. Jak daleki jest żołnierz Mickiewicza od „snu o kolorowym ułanie" Słowackiego!
Zaucha wstał.
Jego wielkie, szafirowe oczy pociemniały, twarz zwykle trochę baraniego wyrazu, stała się mocną, czoło wyjaśniło się.
— Za czasów Mickiewicza, największym żołnierzem był Napoleon. Nad istotą gienjusza tego wodza, którego armje, bądź co bądź rozbijały tyranję, zastanawiali się różni mądrzy i wielcy ludzie, którzy ostatecznie orzekli, iż siła Napoleona polegała na tem, iż w chaosie złud i mamideł on zawsze był najbliższy rzeczywistości — to znaczy, miał niezmiernie silny wzrok wewnętrzny, właściwość ludzi bardzo oduchowionych. Zaczął przegrywać, gdy ten urok przesłoniła mu swemi mgłami ambicja i spekulacja. Mickiewicz widział w nim człowieka, który sam był najbliżej prawdy — i powiedział o nim, że dlatego on był najbliższym Chrystusa, uważając go temsamem za najdoskonalszego człowieka swej epoki.
— Poetycka przesada 1 — wtrącił Skowroński.
— Zaraz, mój panie. Więc idzie o prawdę. Niedawno temu pytałem: Któż będzie gospodarzem Polski, aby rzucił w nią ziarno dobre? Mickiewicz wychodząc ze swego założenia, chciał tym gospodarzem mieć żołnierza, człowieka najbliższego prawdy, bo tylko taki mógł być odkupicielem. Chciał tedy, aby naród, dążąc do wydania najdoskonalszego człowieka, szedł do tego celu przez prawdę, pókiby wreszcie nie wydał swego polskiego Napoleona — toż jedynego chyba, który tak fatalnie rozrąbany naród, mógłby zjednoczyć. Cóż dziwnego, że ideę tę jako szaloną, zwalczali uczeni w hrabiowskich mitrach, i kłaniający się cesarskim koronom duchowni ! Była zbyt wielka i faktycznie mogła obudzić cały naród, ponieważ była programem — wykonalnym !
— Przedziwnie pan wykładasz Mickiewicza! — wykrzyknął porwany myślami Zauchy Skowroński. — Czyżby on istotnie tego chciał? Czyżby tak myślął?
— Czyż tego istotnie chciał! — uśmiechnął się jakby z politowaniem Zaucha. — Wczytując się w niego, zrozumiałem dla kogo pisał swe „Księgi Pielgrzymstwa Polskiego", do kogo przemawiał i dlaczego my tak mało je rozumiemy. Pielgrzymem polskim jego czasów był człowiek, który wiedział, co to Polska, bo się za nią bił. To był żołnierz polski — ten, który wchodząc do obcego miasta, pozdrawiał je słowy: „Wolność nasza niech będzie z wami", ten, którego nie brakowało na żadnej barykadzie, ten, który jako hasło, dawał ludom Europy wskazanie: „Nie składajcie broni, póki despotyzm trzyma jedną piędź ziemi wolnej". A kiedy Mickiewicz, układa dla emigracji polskiej modlitwę, to zaczyna ją słowy:

— „Panie Boże Wszechmogący! Dzieci narodu wojennego wznoszą ku Tobie ręce bezbronne z różnych końców świata!"

Więc największem dla niego nieszczęściem, największem upokorzeniem jest, że „dzieci narodu wojennego, wznoszą ręce bezbronne!..." A czyż jego legja włoska nie jest jego najpromienniejszym i najwspanialszym poematem? A przypomnijcie go sobie niestrudzonego w Turcji, w Burgas, gdzie nie poeta już, lecz człowiek czynu, radosny i uśmiechnięty, w pstrym szlafroku i z fajką długą w ustach, z werandy swego dworku, przyglądał- się kozakom oto-mańskim, musztrującym w białym i nocnym blasku wczesnego poranku?

Tu Zaucha zaczął wertować książkę.
Skowroński milczał i osnuwał się gęstą chmurą dymu. Pani Skowrońska drzemała z otwartemi oczami. Niwiński, napół leżąc na swem łóżku, oparł się plecami o ścianę tak, że jego twarz ginęła w cieniu. Obok niego siedziała Helenka, trochę zmęczona, może senna, z wielkiemi oczami utkwionemi w Zausze; pochyliła się nieco ku Niwińskiemu, a poeta machinalnie gniótł z cichym chrzęstem w swych wielkich dłoniach orzechy, które jej podawał.

Za oknami świeciła jasna, srebrna noc.
— Słuchajcie modlitwy Proroka — odezwał się, znalazłszy odpowiedni ustęp Zaucha.
I czytał cichym, trochę drżącym głosem:
— Przez krew wszystkich żołnierzy, poległych za wiarę i wolność
Wybaw nas Panie!
Przez rany, łzy i cierpienia wszystkich niewolników, wygnańców i pielgrzymów polskich
Wybaw nas, Panie!
O wojnę powszechną za wolność ludów Prosimy Cię, Panie!
Tu Zaucha podniósł głos i rzekł prawie z jękiem:
— O broń i orły narodowe Prosimy Cię, Panie!
O śmierć szczęśliwą na polu bitwy
Prosimy Cię, Panie!
O grób dla kości naszych w ziemi naszej —
Odpowiedział mu wzruszony głos Helenki: Prosimy Cię, Panie!
— O niepodległość, całość i wolność Ojczyzny naszej —
A tu do dźwięcznego altu Helenki, przyłączył się nabrzmiały żałością i tęsknotą głos Skowrońskiego :

— Prosimy Cię, Panie!
WIDMO

Zaucha coś knuł..
Naprzód odbył kilka konferencji poufnych z Marcinkiewiczem i Rapaczem. Chodził do nich, do Biełowa, później zaprosił ich do siebie, bo mu tam coś radca Kondolewicz psuł. Ale jednego dnia, przyszedł sam tylko Rapacz i oświadczył, że Radca Kondolewicz, „sub rosa“ zapowiedział, iż odwiedzin u Zauchy nie życzy sobie, bo te tajemnicze konszachty, mogą gminę narazić w oczach policji.
— Wyobraź pan sobie coś podobnego! — skarżył się Zaucha Niwińskiemu. — On wiecznie węszy intrygi i spiski, austrjacka dusza policyjna! A w gruncie rzeczy zazdrość mu, że nie może robić tego co ja, i dlatego przeszkadza...
— A cóż pan chce zrobić!
— Przewrót w gminach! — trjumfalnie odpowiedział Zaucha. — Rewolucję duchową! Chcę zebrać wszystkie dzielniejsze elementy i zrobić z nich kadry organizacji moralnej, która dźwignęłaby to wszystko na wyższy poziom...
— Na poziom pielgrzymstwa, co?
— Żebyś pan sobie wiedział.
Z Kondolewiczem miał Zaucha bardzo przykrą rozprawę. Przyszedł do niego, aby mu wytłómaczyć, że nie robi żadnych spisków, lecz chciałby stworzyć coś rodzaju „proseminarjum literackiego", poświęconego głównie badaniu dzieł Mickiewicza i Puszkina pod kątem najnowszych zagadnień dziejowych.
— Powinien pan zrozumieć, jakie to ważne. Jest to pojedynek dwóch wielkich duchów z uosobieniem brutalnej materji, czyli z szatanem w postaci Piotra Wielkiego. Co się tyczy zdolności, to nie wiadomo, być może, Puszkin był nawet zdolniejszy od Mickiewicza, ale duchowo Mickiewicz był czysty i silniejszy. On Piotra Wielkiego nie tylko się nie zląkł, lecz śmiało stawił mu czoło, podczas gdy Puszkin w swym „Domku w Kolonnie“ uciekł przed nim na łeb na szyję...
— Ta co mi pan doktor takie rzeczy opowiada — oburzył się Kondolewicz. — Chłopcy powinni się uczyć, czasu nie mają, a pan doktor niezadowolenie wśród nich chce uczyć,.pielgrzymów“ jakichś z nich porobić?... Ja tej agitacji mam dość, ja tu jestem od tego, aby nadawać kierunek życiu politycznemu.
— Panie, przestańże pan choć na kwadrans być hyeną wyborczą.
— Dość mi tego! — zniecierpliwił się Kondolewicz. Jeśli pan nie zaprzestanie swej agitacji do dwudziestu czterech godzin — wyślę pana na Syberję...
Wyprowadzony z równowagi Zaucha sklął Kondolewicza i wsiadł na niego jak na burą sukę, ale stosunki z Biełowem stały się przez to tem trudniejsze.
Wówczas Zaucha puścił się w wędrówkę po gminach.
Był w Litowiczach, w miejscowości ślicznie położonej, cichej, zimą prawie pustynnej. Panował tam Zarań, syn zamożnego szewczyny z małego zachodnio-galicyjskiego miasteczka, człowiek niby z uniwersyteckiem wykształceniem, ale nieokrzesany i szorstki. Gminą rządził jak burmistrz małego miasteczka. Wydawał obwieszczenia pisane stylem magistrackim, a pozatem przestrzegał zewnętrznego porządku — żeby było czysto i wszystko punktualnie. Przechwalał się swemi warsztatami. Raz nie zastawszy go w domu Zaucha udał się do tych osławionych warsztatów, ale nie zbudował się zanadto ich widokiem. W sieni zastał jakiegoś pijanego draba kłócącego się z babą, która gotowała coś na „Primusie*; w drugim czy trzecim pokoju dwóch szewców było właśnie zajętych rozcieńczaniem spirytusu do picia.
Zrezygnowawszy z Litowego, Zaucha wybrał się znów pewnego dnia do Sośnicy, słynnej gminy inteligientnej. Dzień był piękny, mroźny i wietrzny, ale jasny, słoneczny. Zaucha szedł długo koło toru kolejowego aleją, w której wierzby nabrały fjoletowo-purpurowego odcienia. Minąwszy wielki czerwony budynek podmiejskiej stacji, po moście, prowadzącym nad torem kolejowym, przeszedł na drugą stronę. Było to właśnie w czasie ograniczenia ruchu osobowego na koleji, przeładowanej i zabitej pociągami. Jak daleko oko sięgało, ciągnęły się długie, ceglasto-czerwone gąsienice pociągów, wśród których zieleniały wielkie, kwadratowe kupy siana, niby nogi ruchome. Słychać było świst lokomotyw, śpiew i głębokie, zadyszane akordy harmonji ręcznej.
Zaucha skręcił w opłotki i przez pewien czas szedł wzdłuż parkanu, osłaniającego tor kolejowy. W parkanie była dziura, przez którą jeden po drugim wyłaniali się żołnierze i rozglądnąwszy się ostrożnie na wszystkie strony, biegli ku widnym w pewnem oddaleniu domom. Stamtąd wracali sznurem ich towarzysze, niosąc pod pachami ogromne bochny białego chleba.
W długiej ulicy, między czerwonemi barakami a cichemi, małemi domkami, było pusto. Środkiem gościńca wolno ciągnęła para czarnych „telej“ na których, kiwając nogami w różowych filcowych „pismaca", drzemali chłopi w granatowych „armiakach"!
Skręciwszy na lewo Zaucha wpadł na kogoś.
— Jak się masz, Zaucha, co tu robisz? — zawołał czyjś głos.
Był to bardzo dawny znajomy Zauchy, Zieliński, artystą malarz ze Lwowa, jak zwykle wystrojony, w angielskiej kurtce, z pod której widać było nogi w „priczerach“ i jasnych „getrach" sportowych i w miękkim kapelusiku, z pretensjonalną elegancją, zsuniętym na lewe ucho. Wysoki, zdrowy i zadowolony z siebie, małą, ptasią główkę w drobnych złotych lokach niósł wysoko a wielkie, fiakierskie łapy w jasno-żółtych rękawiczkach trzymał ostentacyjnie przed sobą.
— Dawnośmy się nie widzieli — mówił Zaucha. — Jakże się masz?
— Aha, a ja idę sobie teraz kupić konfitur, truskawek — odpowiedział Zieliński patrząc na Zauchę tak, jakby mu opowiadał coś niezmiernie ciekawego. — Cukru nie można dostać, więc jak taką wielką truskawkę wezmę do pyska, to pół szklanki herbaty można wypić. Wiesz? Ja ci się odżywiam świetnie, wprost bajkowo! Na śniadanie herbata z mlekiem a do tego żrę buły z masłem, ze serem i pół funta kiełbasy — żaden lord tak nie je, jak ja. Świetnie się odżywiam.
Trącił Zauchę łokciem i pokazał mu idącego po drugiej stronie ulicy jakiegoś jegomościa w długim zielona wy m płaszczu.
— Widzisz? Nowy!
— Kto? — spytał Zaucha.
— Płaszcz. Ten ciemno-zielony. Nowy. Tutejszej roboty — jak worek wisi. Tutejsi krawcy nie mają sznytu za grosz, powiadam ci, za grosz. Popatrz na moje „priczery".
Rozpiął kurtkę i pokazał „priczery".
— Od Pronia. Jeszcze mu za nie nie zapłaciłem. Przed wojną robione — jaki szyk! Albo ta kurtka angielska — ile razy już prana była — a jaka elegancka! Żaden hrabia nie ma takiej kurtki. Ale bo też ja jestem przepięknie zbudowany...
— A co u ciebie słychać?
— Powiadam ci — co ja się tu „szop" napatrzyłem — zdychać ze śmiechu! Kradną — kto chce i nie chce! Kobietom posprawiali futra, zarękawki, kapelusze, majtki jedwabne... Kto ma żonę, temu jeszcze jako tako, ale kawalarom — chyba na utrzymanie iść, albo do fotografji pornograficznych pozować.
Szli długiemi „linjami" wyciętemi w mięszanym lesie. W głębi, wśród drzew, widać było wille, tak ukryte w gęstwinie i tak chytrze zbudowane, aby promyczek słońca do nich nie zaglądnął. — Wille puste i zamknięte, domki ciche, „linje" proste, zaśnieżone... A czasami otwierał się na końcu „linji" daleki widok na miasto. Lśniła złota makówka soboru, a kominy fabryk z pasmami białego dymu sterczały niby na średniowiecznych obrazach gotyccy rycerze z wychodzącemi im z ust oriflam-mami.
Na rogu jednej „linji", w brzydkiej parterowej willi znajdowała się „centrala", w której schodzili się mieszkańcy Sośnicy. Przez wielką, wilgotną i zimną salę, od drzwi do drzwi biegły stoły, po lewej ręce dla inteligiencji, po prawej dla ludzi prostych, zresztą nielicznych. W kącie pod oknem szumiał ogromny samowar miedziany, na którym zamiast czajnika stał wielki, biały, emaljowany dzbanek. Odrapane ściany pokrywała wilgoć i szron, zaś na jednej ścianie wisiała poczerniała mapa, na której wilgoć dokonała olbrzymich przemian politycznych i geograficznych.
Zauchę, jak zwykle, przyjęto życzliwie, prawie serdecznie, posadzono go na ławie przy stole i dano mu „podgrzanej" herbaty. Gościnni Sośniczanie, widząc, że Zaucha nie przyniósł ze sobą cukru, z kieszeni od spodni i od marynarek wyjęli natychmiast kilkanaście przybrukanych bryłek cukru, które zaczęli rąbać na stole nożem z hukiem i hałasem. Podobnie jak Biełowianie i Lesowczycy byli oni przemarznięci do głębi duszy. Twarze mieli żółte lub żółto-zielonawe, ale znać było w nich fantazję i pewną zawadjacką czupurność. Jako ludzie inteligientni byli mniej poddajni.
Zaucha, znając niektórych z nich jeszcze ze Lwowa, a innych z wygnania, mówił z nimi po prostu i szczerze.
— Kłamią ci, którzy opowiadają, że wojna niebawem się skończy i będziemy mogli wracać do domu — tłumaczył. — Wojna ta musi ciągnąć się tak długo, aż państwa centralne zostaną pobite, to jest jasne. Obecna pauza w działaniach wojennych jest spowodowana tylko przygotowaniem akcji na wielką skalę. Jakże myślicie tu żyć? Materjalnie możecie wytrzymać, ale moralnie? Bez dopływu intellektualnego dusze zsychają się, skutkiem czego słabnie ich energja. Żyjecie nią dziś jeszcze, ale jak jutro zacznie wam jej nie dostawać, wszystko się w was zawali, wszystko runie. A co wówczas?
Sośniczanie słuchali uważnie i inteligientnie. Przysłuchiwali się z jednej strony młodzi, zgrupowani dokoła Kłeczka, z drugiej „filistrzy" pozytywni, lecz myślący chętnie.
— Więc co robić?
Zaucha wyłożył im swój plan. Nie można żyć tak dorywczo i bezsensownie, jak obecnie. Wygnańcy sami tworzą pustkę dokoła siebie. Niczem się nie zajmują i niczem się zająć nie pozwalają. Ludzie więdną, dziczeją...
— Panie! — przerwał mu jeden z „filistrów". To się ładnie mówi to wszystko, ale niechże pan weźmie pod uwagę nerwy!
— Właśnie nerwy biorę pod uwagę! Nerwy tak długo wytrzymać nie potrafią!
— Niechże pan słucha! — mówił oponent. — Ja stale jestem spakowany do podróży, pojmuje pan? Jeden tylko kuferek mam otwarty i tylko temi rzeczami gospodaruję. — Jak mi się zbierze parę kawałków brudnej bielizny, natychmiast oddaję do prania, abym na nic nie potrzebował czekać w chwili wyjazdu...
— Przecież pan wie, źe to nonsens! — wykrzyknął Zaucha.
— Być może. Ale — rozumie pan — gdybym się rozpakował i urządził — tobym się jednego pięknego poranku powiesił! — rzucił naraz z rozpaczliwą pasją.
— Tak sprawy stawiać nie można, bo jeśli ta wojna prędko się nie skończy — a jakoś końca jej nie widać — pan się tak zdenerwuje, że się pan i tak może powiesić...
— Racja! Zupełna racja! Ale z tego wyjścia niema!
Tu filistry pokiwały na znak zgody głowami.
— A cóż wy mówicie? — zwrócił się Zaucha do młodych.
— Istotnie, tak dłużej nie wytrzymamy — zabrał głos Kłeczek. — Czekamy jeszcze, bo spodziewamy się, że przecież prędzej czy później będzie można rozpocząć tu jakąś akcję wojskową — właśnie wskutek niepowodzeń rosyjskich. Ale jeśli się pokaże, źe to daremne, trzeba nam będzie uciekać.
— Dokąd?
— Na francuski front.
— Pomyślcie jedni i drudzy — mówił znów Zaucha — że was wasze nadzieje zawiodą. A tymczasem — życie ucieka. Marniejecie tu wszyscy. Nie wchodzę w to, co wy myślicie, bo sam pewny jestem, że z tej „wojny o wolność ludów“ musi wyjść zmartwychwstała Polska. Wyobraźcie sobie, że zły los nie pozwoli wam pracować dla jej odrodzenia, lecz każę do samego końca siedzieć tak z założone-mi rękami. Jednak prędzej czy później wrócicie do Lwowa — to jest pewne. Powiedzcież mi: Znowu będziecie chodzili promenadą od pomnika Fredry do pomnika Sobieskiego i z powrotem?
— Naturalnie! — odpowiedziano mu ze śmiechem. — A po drodze jedna knajpka, druga, ma-czanka z polędwiczką, gularzyk, piwko...
— Wróci spokojność, wróci! — rzekł ktoś ironicznie.
— I nic więcej? — pytał Zaucha.
— Będziemy przy „bombce" wspominali czasy wygnania.
— I, ktoby je tam wspominał! Człowiek ma taką naturę, że o złem zapomina prędko. Dobre się pamięta, a złe znika jak zmora. Minie wszystko, przejdzie, jak zły sen.
Zdawało się, że z tej sytuacji niema wyjścia. Streszczała się ona w zdaniu: Jest źle, ale tak jak jest, jest najlepiej.
Zaucha wracał do domu przygnębiony. Martwiło go, że w żaden sposób nie mógł trafić do tych ludzi, że nie mógł znaleźć na nich żadnego zaklęcia — a pewny był, że ono musi być. Przecież tam, w domu, oni wszyscy byli zupełnie inni! Sprawy osobiste bardzo często bywały dla nich niczem, dla spraw publicznych nieraz wyrzekali się wygód, nawet zaniedbywali dom, rodzinę! Czyżby człowiek istotnie był „glebae adscriptus"! Czyżby taką straszną moc miało światło, niebo, powietrze i woń ziemi rodzinnej?
Szedł tak pogrążony w zamyśleniu...
Dzień był jasny, mroźny, pełen świateł różowych i niebieskich, niebo błękitne, jaśniejące blaskiem słonecznym i czyste. Tylko przy ziemi dmuchał silny wiatr, który podnosił wielkie chmury śniegu i rozmiótłszy go w mgnieniu, niósł go dalej jak rzadki, świetlny obłok, migocący skrami srebrnego ognia. Czasami wzbijał się w powietrze gęsty biały słup i leciał w pole, gnąc się, łamiąc i rozciągając *w szeroką, różowo-srebrzystą płachtę, którą wicher zarzucał wierzbom na głowę. To znów płynęła zdala ściana biała, świecąca i pełna jakichś gwizdów i jęków, zdawało się, spokojna i równa, lecz gdy ogarnęła wędrowca, to była jak zimna, potężna fala morska. Gwizdały wszystkie dziupła drzew, wyły posępnie fałszywemi lub melancholijnemi akordami słupy telegraficzne, zawodziły kominy, piszczały chorągiewki na dachach.
Minąwszy wielką, czerwoną stację zabitą jakby sennemi pociągami, Zaucha skręcił na lewo, w aleję wierzbową, prowadzącą wzdłuż toru kolejowego brzegiem pól do Biełowa.
Nagle drgnął.
Naprzeciw niego szła grupa jeńców austriackich. Obdartych, zmarzniętych żołnierzy w szaro-błękitnych łachmanach, prowadziło kilku tęgich „sołdatów" w „papachach" i żółto-glinisstych szynelach. Ich długie, cienkie bagnety połyskiwały nad głowami jeńców, jak srebrne szydła.
Mimo, że do widoku jeńców austrjackich w Rosji dawno można było przywyknąć i Zaucha w Kijowie spotykał ich tłumy nieraz nieprzejrzane, spotkanie się z nimi zawsze dużo go kosztowało. Nie dziwił się, że ludzie pędzeni na rzeź lub na ogień karabinów maszynowych poddają się, zwłaszcza żołnierze armji tak niejednolitej jak austrjacka, zmuszeni do wojowania często wbrew własnemu przekonaniu lub też zupełnie nieuświadomieni. Wiedział, że to nie są żołnierze, a tylko ludzie wzięci do wojska. Ale potworny mu był widok tych mas, jakie aparat państwowy mógł wtłaczać w szeregi bez pytania o ich zdanie, bez najmniejszego względu na ich przekonania. W tem właśnie pędzeniu ludzi na rzeź i skazywaniu ich na to, że drudzy znów pod bagnetami gnać ich będą gdzieś na północ lub na środkowo-azjatyckie pustynie, mając prawo do ich pracy a nawet życia, było jego zdaniem najbezwstydniejsze poniżanie człowieka.
Więc kiedy taka trzoda ludzka szła koło niego, brzęcząc rozmową, garnuszkami lub resztkami wyekwipowania, cuchnąca potem, brudna, obdarta i zmizerowana — oczu od niej oderwać nie mógł. Wpijał się wzrokiem w twarze i szukał, szukał z trwogą, z biciem serca — czy wśród tego wyzutego z praw człowieczych stada nie ujrzy twarzy któregoś z braci. Każda młoda, jasna twarz, o złotych włosach i błękitnych oczach napawała go przerażeniem i choć widział, że rysy jej są inne, obce, wpatrywał się w nią i badał ją — bo przecież twarze zmieniają, się. Zdarzało mu się czasem, że spotkał oczy podobne, a twarzy nie dowidział, to znów, źe ktoś, rzuciwszy nań wzrokiem obojętnym, głowę od niego odwracał — i Zaucha stał wtedy długo jak oniemiały, serca swego, najgłębszego głosu krwi pytając — czy to brat był, który może widzieć go nie chciał, czy obcy?
Tak i tym razem przystanął i czekał na jeńców, wycelowawszy w ich twarze oczy niespokojne i zatrwożone. Ale byli to przeważnie Węgrzy, a może Chorwaci, chłopcy wysokie, pieczyste, czarne, z suchemi, kościstemi gębami i nieodgadnionemi spojrzeniami wąskich, czarnych oczu.
Poszedł tedy dalej Zaucha, brnąc przez głęboki śnieg, naniesiony wiatrem pod tor. Zrazu patrzył przed siebie, rozglądał się. Godzina była południowa, słońce, choć zimne, świeciło jasno i widać było dalekie, szerokie pola śniegowe, to lśniące białe, to mieniące się delikatnym błękitem, na nich ogromne, czarniawe sterty zboża, dalej na widnokręgu, na wzgórzach jakieś lasy szare, a prosto przed Zauchą na wzgórzu bieluśką aż lśniącą cerkiew lesowską. Ale dumy, jakie Zaucha niósł w sobie, wewnętrzna mgła przesłoniła mu oczy. Zdawało się, jakby w duszy jego chulał jakiś wicher, który coraz to nowe, skłębione tumany podnosił i rzucał je w oczy zmęczonym myślom, to rozsypując je w tysiące, prawie nieuchwytnych wątpliwości i pytań, to szarpiąc szyderstwem lub jękiem stłumionego bólu.
Broniąc się tej wichurze, podnosił wędrowiec głowę, rozglądał się dokoła, odrywał wzrok wewnętrzny od tych tam jakichś burz, oczami chcąc się do czegoś przyczepić, czemś zająć.
Aż tu raraz, ze śniegowego pola, wicher wyrwał ogromny słup biały. Skręcił go w powietrzu w śrubę, rozłamał w falę skłębioną i rzucił ku Zausze. Obłok popędził przez pola, ale nie doleciał. Wiatr szarpnął nim wstecz i znowu podniósłszy, puścił tuman ku torowi kolejowemu, a potem migotliwą, suchą mgłę białą rozwiesił w powietrzu jak zasłona, za którą coś się kłębiło, rzekłbyś, do skoku nagłego się przygotowując.
I w mgle i śniegu lśniącym, jak w białym wirującym a świetlistym obłoku, Zaucha ujrzał swego brata. Stał wsparty na szabli, z matowym orzełkiem na płaskiej czapce, cały szary, śniegiem przyprószony, z twarzą wychudłą, żółtawą, z oczami prawie niememi, nieruchomemi, z kątami ust dziwnym jakimś grymasem obciągniętemi ku dołowi.
Zaucha zaśmiał się głośno.
— Ha-ha! Przyszedł! — zawołał na cały głos. — Dawno to trzeba było zrobić! Tak, tak, trzeba było zobaczyć! Więc owszem, przyjrzyj się, jak ja tu dziurawemi trzewikami wydeptuję rosyjskie zaśnieżone gościńce, zbierając dusze polskie. No, chodź-że, oglądnij to wszystko, zrozumiej...
Brat szedł teraz tuż przy nim, po jego lewej ręce. Był zamyślony. Nie patrzył na Zauchę, ale przed siebie. A potem zaczął mówić:
— Po co to wszystko? Tam jest wojna.
— Wojna jest wszędzie! — odpowiedział Zaucha. — Nawet małe dzieci wojnę prowadzą, bo widzisz — ona w nie trafia. Giną od niej gęściej, niż żołnierze. Wojuje kto chce i nie chce.
— Modliliśmy się: O broń i orły narodowe, i tylko On wrócić je nam może, nie tamci, wierz, którzy z Nim nic wspólnego nie mają...
— Za to ci twoi, prawda?
— „Moi!“
Zaucha roześmiał się.
— Więc któż?...
— Nie wiem nic...
— Ale my się bijemy, my jesteśmy. Broń zdobywa się krwią, nie modlitwami...
— Nie wiadomo...
I znowu żołnierz szary, pojawił się w chmurach a stojąc na swej lotnej i świecącej trybunie, wołał z gwizdem i jękiem wichru:
— Wyjęliśmy z pochew pałasze jasne i przysięgliśmy na nie. Miałeś broń w ręce — czemu nie przysięgałeś?
Z głębi duszy, wielkim krzykiem, odpowiedział mu na to Zaucha:
— Ja, Józef Zaucha, oficer Legji Wschodniej, nigdy przysięgać nie będę wierności wrogom mego narodu i tyranom. Tak mi Panie Boże dopomóż!
A żołnierz z trybuny napowietrznej wołał:
— Rozum przeciwstawiasz czynowi, tętniącemu krwią poległych bohaterów. Wiesz, że my zrodziliśmy ten czyn. Przez śmierć tych bohaterów — jesteśmy. Zaprzeczysz ?
— Tak jest. Jesteście i bijecie się. I my się tu bijemy — też. Wojna domowa, tak? Wojna rodzi żołnierzy — krzyczał Zaucha. — Cześć żołnierzowi za krew i męstwo!
Wiatr gwizdnął wściekle i zrzucił z za mgły:
— Stajesz przeciwko nam!
— Przeciw tyranom 1
— Po stronie barbarzyńców!
— Po stronie wolności i zwycięstwa.
Znowu u boku Zauchy, zjawił się szary żołnierz. Szedł i mówił:
— Wiesz bardzo dobrze o tem, że wszystkich odrazu pobić nie możemy. Kulturalnie ci tu stoją niżej od nas, są dzicy, a niemniej od tamtych przewrotni. To ziemia niewoli i ucisku.
— Dobierasz sobie sprzymierzeńców, co?. Pewnych, odpowiednich. A ja patrzę, po której stronie świętsza prawda — i to mój sprzymierzeniec. A ta ziemia — jeszcze nie znana. Młoda jest.
— Wierzysz w Słowiańszczyznę? Niema jej!
— Niema jej! Ale świat cały się jej boi i niszczy ją!
— Mistyczne nonsensy! — uśmiechnął się żołnierz. — Literatura.
— Mickiewicz.
— I cóż z tego? Jest jasnem, że od czegoś trzeba nam było zacząć. Ci z którymi my idziemy, muszą nam dać coś, co będzie bodaj komórką rozrostu.
— Darujesz im wszystko, co ukradli.
— Ty wolisz autonomję?
— Nie. Ja nie bawię się w spekulację polityczną. Idę za instynktem narodowym — to znaczy, że nigdy nie stanę po stronie tych, którzy połowę mego narodu wytępili i połowę jego ziemi zabrali. Duszą ratuję się przeciw znieprawieniu i wyrachowaniu, w targi nie wchodzę. A powiedziane jest:
— „Nie pytajcie o granice Polski, bo większe będą, niż były kiedykolwiek.
A każdy z was w duszy swej, zna ziarno przyszłych praw i miarę przyszłych granic.
O ile powiększycie i polepszycie duszę waszą, o tyle polepszycie prawa wasze i powiększycie granice".
Idący obok Zauchy szary żołnierz uśmiechnął się:
— Więc ja idę się bić — a ty czytaj Mickiewicza. Taki już jesteś.
— Tak. Taki już jestem! — powtórzył z goryczą Zaucha. — Czekaj, jeszcze coś ci powiem.
Żołnierz zniknął.
— To nic, żeś się schował. Ja i tak wiem, źe słuchasz. Schowałeś się, boś mi w myśli wyczytał. Co będzie, jeśli przyjdzie chwila, w której złożycie broń? A ona też może przyjść. Wówczas mi powiesz: — Stało się to, bo nie można już było dalej. A ja zawołam: Mówiłem ci to! Zawsze mówiłem, że nie można, lecz tyś nie słuchał, a przez kogo rozdwojenie? Tylko że nie. Ja ci tego nie powiem, bo rozumiem, żeś się mylił szczerze... Toś zyskał krwią, wiesz ?
A w tej chwili, naskoczył na tor kolejowy drugi obłok jasny. Rozpękł się, rozwichrzył, machnął pięciu srebrnemi ogonami, podskoczył do góry i odsłonił twarz młodego chłopca, w wysokiej, czworograniastej czapce ułanów Beliny.
Wpatrzył się w tę jasną, młodą twarz Zaucha i nagle ujrzał, że wystąpiła na niej pręga czerwona i zalała ją krew, a głos młody krzyczał z jękiem i szlochem:
— Ratuj mnie, bracie, na pomoc, na pomoc!
— Ach!
Zaucha zatoczył się i wpadł w śnieg.
Kiedy wybrnął z zaspy i stanął na ubitej ścieżce, mgły zniknęły i słońce świeciło jasno nad cichemi, białemi polami. Tylko pobliska wierzba przydrożna drżała lekko, jakby dusząc i tłumiąc w sobie szyderski chichot.
A za zakrętem ujrzał Zaucha czarta. Czarny, z wielkiemi sterczącemi rogami, siedział na zasypanej śniegiem ławce, zwróciwszy w jego stronę żółtą, nieruchomą, jakby kamienną twarz.
Zaucha stanął jak wryty.
Po chwili poznał w tej czarnej, niesamowitej postaci Koteluka.
— A to się pan przeląkł! — zdziwił się Koteluk. — Jakby pan ducha zobaczył...
— A skąd pan wie, że nie zobaczyłem ducha?
— W biały dzień? W południe?
— Panie Koteluk, duch nie zna ani dnia, ani nocy. A cóż to pan robi sam, w polu?
— Wracam sam z miasta. Zmęczyłem się, więc przysiadłem i myślę.
— O czem, jeśli wolno spytać?

— Ciekawy jestem bardzo, jaka też dziś będzie zupa? Nie wi pan przypadkiem?
TĘCZA SPŁOWIAŁA.

Niwiński żył zupełnie jak pająk. Wiecznie siedział za swą siecią tęczową i wiecznie czyhał na młodą dziewczynę. Wysuwał się z poza różnobarwnych pasów tylko wówczas, kiedy mógł podstępnie runąć na swą zdobycz — i rwał pocałunki z wiśniowych warg, dziczał w upojeniu, zapominał się, stawał się bezwzględny i bezlitosny. Czuł, że namiętnością swoją burzy duszę ludzką, że ją bierze w najokrutniejszą a podłą niewolę, ale powstrzymać się już nie umiał.
Sam też był w niewoli.
Zaucha zaniedbywał swą kuzynkę najzupełniej. Wałęsając się po okolicy od jednej gminy wygnańczej do drugiej, jeździł często do miasta na kawiarniane dysputy, nawet na jakieś posiedzenia i konferencje — a kiedy był w domu, to czytał, lub wygłaszał kazania.
Panna Olszewska mimo to nie straciła ani humoru ani pogody ducha — jak gdyby jej na Zausze nic a nic nie zależało, jak gdyby najzupełniej mogła się obejść bez niego.
Niwiński nie dziwił się temu. Wiedział, dlaczego tak się dzieje. Młodej pannie nie mogło wiele zależeć na „zwarjowanym mistyku'* — ponieważ kochała jego, Niwińskiego, człowieka, który lubiał całować.
Na razie to stanowiło cały sens życia. Dziewczyna z całą jasną pogodą swej uczciwej krwi chętnie poprzestawała na tem upajającem „na razie “, od którego brzękły jej pełne, słodkie wargi i ciemniały oczy. A pozatem — poza tym najrozkoszniejszym i niewinnym „upadkiem" — była zawsze prostą, szczerą, serdeczną młodą dziewczyną o jasnych i uczciwych oczach, świeżą i czystą, bez przewrotnej kokieterji i bez cienia wyrachowania, do którego w naiwności swej nie była nawet zdolną. Zycie, choć ciężkie, monotonne i zdawałoby się, bezsensowne, ułożyło się jakoś znośnie, wciąż brała od niego to, co dawało, wiedząc, że daremnie w tej chwili żądałaby więcej, a wierzy, iż jest na co czekać.
Niwiński rozumiał to i czuł, że ta pełna wiary pewność siebie młodej panny zaczyna działać na niego i oplątać jego niewidzialnemi nićmi. Nigdy z panną Olszewską nie flirtował, nigdy jej nie bałamucił, nigdy się jej nie oświadczał, a przecież pewny był, że ona liczy na niego, jak na Zawiszę, że sobie życia bez niego nie wyobraża, to znaczy, że gdyby on ją zawiódł, ona istotnie uważałaby to za zawód. Ta cicha, prosta wiara dziewczyny, była tak piękna i wzruszająca, iż Niwiński wzdrygał się czasem na samą myśl, że ona mogłaby być przeznaczona nie dla niego. Nie był pewny, że wart jest takiej wiary, rozumował jednak, że pobudzony nią w każdym razie mógłby zrobić niejedną rzecz dobrą. Nie tylko serce lecz i rozum mówił mu, że takiej wiary w świecie już nie znajdzie. Ani tak uczciwej miłości, ani tak czystego serca, ani tak słodkich, ciepłych ust.
Bo Helenka podobała mu się. Miała czasami twarz chłopca, czasami twarz podlotka, a czasem dziewicy, pogrążonej w dziwnych przeczuciach. Była trochę niezgrabna, ruchy miewała gwałtowne i kanciaste, ale silne i zdrowe. Niwiński czuł, iż ona może być bardzo pożądana i bardzo oddana, czuł, że można ją kochać nie do szaleństwa, lecz za to na śmierć i życie i poza grobem jeszcze.
A życie we dwoje zbliżało ich do siebie z dniem każdym. Byli prawie wciąż samotni. Dnia przybywało, coraz wcześniej wstawało słońce, śnieg czasami już tajał do cna, czuło się, że wiosna już zaprzęgą swą błękitną kwadrygę — i tem smutniej, tem posępniej stawało w chłodnych, ubogich pokojach. To — łączyło, bo ostatecznie przeżywali to wszystko wspólnie. Aż czasem dziwili się na myśl, że mogliby się rozstać.
Im bardziej myśli te nurtowały Niwińskiego, tem zawzięciej oddawał się swym kolorowym fantazjom. Wpadł na nowy pomysł. Stół przykrył bibułką kardynalskiej czerwieni, a stojące na nim przedmioty pozawijał, lub pooblepiał najróżnorodniejszemi, gwałtownemi odcieniami. Kałamarz wyglądał jak kwiat pomarańczowy, leżąca obok niego rączka była niby łodyga różowa z soledynowym pąkiem na końcu, ceglasto, żółto, i bronzowo świeciły stołki, granatowy jakiś oset przypominała popielniczka, cyferblat budzika wyglądał z poza.zub jasnozielonych falbanek, nawet książki oprawione były każda w inną jakąś krzyczącą barwę.
— Przepraszam pana, ale to już jest orgja — powiedziała mu, widząc to, Helenka. — To już jest dom warjatów, a nie kąt spokojnego i rozumnego człowieka.
— Ma pani zupełną słuszność — odpowiedział jej Niwiński. —To istotnie szaleństwo. To, proszę pani, zaczyna się u mnie „futuryzm". Zdaje się, że pójdę na naukę do Picassa...
— Do kogo?
— Zaraz, zaraz. Taki był malarz, który przyszedł do przekonana, iż w tak zwanych przedmiotach martwych jest znacznie więcej życia niż w człowieku. I on ma szelma, racyi dużo. Przyszedłem do tego przekonania, zdobiąc te tu historyjki. Muszę pani wyznać, że to, co pani widzi, to są idjotyczne próby ignoranta, który nic jeszcze nie umie. Ja na razie doszedłem do tego, że na oślep grupując i przestawiając te przedmioty i stawiając je w coraz to innem oświetleniu, dodałem temu wszystkiemu dużo życia. Bezdennie głupie jest to wiśniowe tło. Trzeba będzie wymyśleć coś tęczowego lecz skombinowanego tak, aby ta tęczowość była akordem, mogącym akompaniować bezwgzlędnie każdemu tonowi barwami, rozumie pani?
— Nie. f
— Spodziewałem się tego. Ale to nic nie szkodzi. Wogóle — głupio, że używam barw stałych. Ale jakże zrobić to inaczej? Chyba ponalepiać jeszcze jakieś różnobarwne centki. Myślę o tem. Choć swoją drogą niepokoi mnie inny problem. Wie pani jaki?
— Skądże ja mogę wiedzieć?
— To ja pani powiem. Widzi pani ten kałamarz? Jest kwadratowy. A widziała pani okrągłe kałamarze?
— Widziałam.
— A płaskie?
— Owszem, także widziałam. Są różne.
— Otóż teraz mnie pani rozumie. Ja, widzi pani, chciałbym dla kałamarza wymyśleć nową formę — nie kwadratową, nie kulistą, nie okrągłą, nie płaską.
— No to jaką? — zdziwiła się Helenka.
— Taką — wie pani — kałamarzowatą!
Helenka zakłopotana i przykro zdziwiona wzruszyła ramionami. Zaś Niwiński mówił patrząc na nią z miną pełną skupienia:
— Kałamarzowatą — to znaczy taką formę, w której mieściłyby się wszystkie formy kałamarzów, w której jednak nie byłoby nic innego. Kałamarz absolutny — rozumie mnie pani? Taki kałamarz, żeby on był i płaski i okrągły i kwadratowy, a zarazem żeby nie był ani płaski, ani kwadratowy ani okrągły, ani kulisty.
— A czy to możliwe? — powątpiewała Helenka.
— Rozumie się — najlepszy dowód, że mi to przyszło na myśl. I oto tu dopiero zaczyna się moja męka. Nie mogę sobie dać z tem rady.
— Może ja panu co pomogę?
— Któż wie — być może! Proszę pani, niech mi pani powie — jakiego koloru jest kałamarz?
— Czarny.
— Ale skąd! To tylko szkolne kałamarze są czarne. A białego pani nigdy nie widziała?
— Zapewne widziałam...
— A szklanego, rżniętego i promieniejącego jak kryształ?
— Oczywiście, że widziałam... Są różne kałamarze...
— E, to ja wiem, ale jakiego koloru może być mój kałamarz absolutny? Aus kapelusznik! Na to niema odpowiedzi!
I tu Niwiński rozłożył ręce, z rozpaczą spoglądając na pannę Olszewską.
Helenka patrzyła na niego przez chwilę zaniepokojona, a potem westchnęła, zaczerwiniła się zlekka i rzekła mu wprost:
— Panie Wojciechu! Wie pan co? Albo pan sobie ze mnie kpi, albo pan ma kręćka. Obaj z Józefem dziwaczejecie w tej kolonji.
Niwiński zmieszał się trochę.
— Przypuśćmy, że pani ma po części rację.
— To jest w której części?
— Chciałbym panią trochę zabawić, poniekąd dziwaczeję, faktycznie jednak — bawią mnie te ko-lorki i niech mi pani wierzy, że się na nich uczę...
— Panu życie mija na bawieniu się papierową bibułą — zniecierpliwiła się naraz Helenka. — Tak przecież nie może być!
— Naprzód, że może być. A potem — choćby nawet pani miała rację — to cóż z tego!
Helenka zmieszała się i z rozpaczą spojrzała w okno, a potem zaczęła mówić z bohaterskiem postanowieniem :
— Pan musi wyjechać stąd! To niema sensu. Ja się panu już oddawna przyglądałam — i doprawdy — pan zmienia się w jakiegoś Kosteluka czy...
— W Buchajłę!
— Zęby pan wiedział! Taksamo jak on włóczy pan ze sobą te swoje imienne „klajnikajty“ i nic pan nie robi...
— O! — jęknął Niwiński.
— No bo tak! A pan jest poeta! Pana szkoda! Niwiński podsunął jej taburet drewniany, obciągnięty płomienisto-szkarłatną bibułką.
— Niech pani siada — rzekł grzecznie.
Ale panna Helena z zakłopotaniem spojrzała na kwadratowy płomień.
— Doprawdy, boję się.
— Boi się pani sparzyć? Nie, to zimne, nie pali.
Helenka roześmiała się i usiadła.
— Teraz niech mnie pani słucha.
Wlepiła w niego poczciwe, szczere oczy, karę oczy.
— Ja o tem wszystkiem sam oddawna myślę — mówił Niwiński.— Rozumiem, że trzeba wyjechać!...
Panna zaczerwieniła się.
— Więc niech pan jedzie! — bąknęła.
— Pojedzie! Tak — nic; kupił bilet, wziął dwie bułki z szynką, pojechał i został „wielkim" człowiekiem. — To oczywiście — ogromnie proste. A pani ze mną pojedzie?
Jakżesz ja mogę? Po co?
— No więc po co ja mam jechać?
— A cóż my znów mamy ze sobą wspólnego?
— Coś nie coś. Nie mówię o tem, że — jak dzieci — całujemy się po kątach...
— Wie pan, ze słabości szydzić...
— To nie jest żadna słabość, to jest siła. Ale— nie mówiąc o tem — pani przecie wie, że my się kochamy!
— My?
Młoda dziewczyna aż się przelękła.
— Nie! Rozumie się! Pani myślała, że ja się w pani kocham nieszczęśliwie! Oczywiście — wierzę! Albo też — że pani kochała się nieszczęśliwie we mnie. To jest jeszcze prawdopodobniejsze. Wogóle po tych sześciuset osiemdziesięciu siedmiu całusach to wszystko jest tak zawikłane i nieodgadnione.
— Niechże pan nie wypomina!
— Dobrze — ale jakże ja się teraz bez tego obejdę?
— Bez czego?
— Bez pani. Pani się zdaje na przykład, źe pani nie jest potrzebna, tylko — do całowania. A kto mi zrobi śniadanie?
— E, to już znowu! — żachnęła się Helenka.
— Niechże pani się zastanowi! Wyjechać! Bez pani? Ani śniadania, ani szczęścia, ani pocałunków — nic — sami warjaci na świecie...
— Bez szczęścia nie może być?
— Hohoho! — roześmiał się głośno Niwiński. Więc ja miałbym tak sobie szczęście zostawić pod cudzemi drzwiami, a sam iść w świat — jak dziad — co?
— Co panu właściwie na mnie zależy?
— Tyleż właśnie, co pani na mnie.
— Nic nie wiadomo... wojna...
— Dlatego też... Bo nic mi więcej nie wiadomo, oprócz tego, że jest nas dwoje na świecie...
— Zginiemy... Pierwsza lepsza zawierucha...
— A inaczej będziemy żyli wiecznie, co? Zresztą^— tak musi być, pani wie sama...
— Pan tak o mnie decyduje...
— Moje kochanie, moja duszo, czyż pani może decydować? Co pani wie o świecie? Co pani wie o ludziach? O sobie samej?
— Tak znów zupełnie głupia nie jestem! — oburzyła się. — I jeśli nawet wyjeżdżając ze Lwowa, zrobiłam głupstwo, to w każdym razie postąpiłam postępowo!
— No, to teraz pani może postąpić jeszcze bardziej postępowo. Zaufa pani człowiekowi, którego pani kocha... To też coś znaczy...
Niwiński uśmiechnął się.
— Co na to Józef powie?
— Józef! A pani? Nie, bo to musi mieć przecie jakiś sens! Albo się żyje, albo... Cóż do djabła!
— A pan się zaraz irytuje!
Cała była w ogniu. Wargi jej drgały, a powieki obrzękły jakby łzami. Palcami machinalnie skubała suknię.
Niwiński ujął ją za głowę i przechyliwszy trochę pocałował w usta.
Chwilę siedziała jakby zamarła, aż wreszcie przytuliła się do niego całem ciałem. A potem odsunęła się od niego.
Milczeli.
W tem Niwiński sięgnął i zgarnąwszy dłonią gruby pęk łańcuchów, szarpnął i rzucił na ziemię. I znowu. I znowu.
Helenka otwarła oczy, jakby dopiero przyszła do przytomności i spojrzała na niego zdziwiona.
— Co to?
A Niwiński rzucił jej pod stopy cały pęk różnobarwnych, szeleszczących łańcuchów i rzekł:
— Spłowiała już moja tęcza. Mam słońce.

Patrzyła na niego wilgotnemi, kochającemi oczami.
GROM.

Było to pod koniec lutego.
Udręczeni zimą, mieszkańcy gmin wygnańczych snuli się i wałęsali jak senni, zaciskając zęby, nie odzywając się, nawet nie patrząc na siebie. Tęsknota ostra i niemiłosierna żarła jak najdokuczliwsza choroba, bieda szturkała w zęby na każdym kroku. Byle tylko doczekać wiosny! — powtarzali w duchu, jedni dla tego, że całą zimę marzyli o tem, iż może na wiosnę da się wrócić do domu, drudzy, ponieważ wraz z wiosną oczekiwane były jakieś ruchy wojenne, które wyraźniej określiłyby sytuację.
Istotnie, robiło się coraz jaśniej i cieplej. Śniegi tajały, dmuchał miękki wiatr, noce były ciemne ale aksamitne i śpiewaczki wiejskie znowu zaczęły śpiewać swe tęskne, ukraińskie dumki, psy chodziły weselsze, dobroduszniejsze. Wprawdzie odsłonięte przez topniejący śnieg nieczystości zatruwały swym smrodem powietrze w sąsiedztwie domów, ale przecie i to nawet dowodziło, źe zima została złamana i lada dzień należy spodziewać się wiosny.
Pani Skowrońska poweselała, dziwnie łzawym i rzewnym stał się za to pan Skowroński. Wynędzniały i mizerny uśmiechał się na widok pęków młodych, ostrych promieni słonecznych — i śpiewał jakieś żałosne pieśni własnego układu. Helenka wzdychała do wiosny, wesoła, radosna, rozpromieniona, prawie szczęśliwa, coraz częściej i coraz poważniej zamyślał się małomówny Niwiński, jak gdyby coś rachował i kombinował, zaś Zaucha siedział nad Puszkinem, w młodocianych jego utworach szukając elementów Mickiewiczowskiej „Ody do Młodości". — Ale gdzie jemu do tak promiennej koncentracji! — tryumfował. O ponczu się rozpisuje, o fajkach, rozsypał się w dziesięć tysięcy poematów, ckliwy i gadatliwy... Niby jest tam coś, ale gdzie jemu do takiej zwycięskiej fanfary, jak „Oda do Młodości”.
A naraz przyszły z miasta dziwne wieści. Dzienniki nie wyszły. Ludzie opowiadali, iż wojsko ma ostre pogotowie, drudzy, że zbiera się na wielki po-pogrom żydów. Przyleciał przerażony Kondolewicz, szeptem rozpowiadając, że w Piotrogrodzie podobno wybuchła rewolucja.
— Rewolucja? — skrzywił się sceptycznie Niwiński. — Łajdaki pokój chcą zawrzeć osobny i z tego powodu inscenizują rewolucję. Oto masz pan koniec poematu. Wyrżną parę tysięcy żydów, strzelą pięć razy do robotników i będzie po rewolucji. Ja to już znam, widziałem. Radzę panu przez parę dni nie jeździć do miasta.
Sam nie jeździł, bo nie miał po co, ale Zaucha pojechał. Wrócił wieczorem zły. Nikt nic pewnego nie wie. Miasto spokojne. Wszyscy wprawdzie mówią o rewolucji, ale szeptem. Istotnie, może w tem być jakaś prowokacja na wielką skalę.
Dzień czy dwa jeszcze siedzieli w domu, sceptyczni i niedowierzający.
A właśnie śniegi stopniały i rozlały się po polach wielkiemi, czarnemi wodami. Drzewa stały po kolana w wodzie. Słońce szalało. Wielki ogród lesowski aż szumiał od ryjących go we wszystkich kierunkach strumieni i obsychał w oczach. Wiosnę czuć było w powietrzu.
Stali we troję na werandzie: Helenka, Niwiński i Skowroński. Śpiewak dziwnie podrażniony, czy podniecony, zachwycał się temi strumieniami, rozczulając się do łez.
— Patrzcie państwo na tego łajdaka — mówił z uśmiechem, wskazując im migocący w słońcu strumyczek. — Jak to leci, jak to pędzi prędko, jak się to kręci, drogę sobie spryciarz to-uje, gada, a szumi, a złotem świeci... Taka, szelma miła i sympatyczna, jak małe dziecko...
Helenka, uśmiechnięta i opierając, się prawie łokciem o Niwińskiego, słuchała, a Niwiński myślał, jak dobrą musi być ta artystyczna dusza, kochająca nawet strumyczki.
A w tem zadudniał w oddali jakiś pociąg.
Niwiński zdziwił się — bo od kilku dni kursowały tylko lokalne pociągi — więc zszedł z werandy i podszedł ku parkanowi, aby zobaczyć, co to jedzie. Za nim Helenka i Skowroński.
I z błękitnej przestrzeni wypadł kurjer stalowy — dziwny kurjer, jakiego Rosja jeszcze nie widziała i jakiego świat się nie spodziewał. Cały był w chorągiewkach czerwonych, które dygotały na wagonach jak zrywające się w powietrze języki ogniste, a na brzuchu spoconej lokomotywy widniał okolony zielenią wielki czerwony napis:

Da zdrastwujet swobodnaja Rosija!

Jak gdyby płomień zaszumiał w tej chwili w uszach Niwińskiego. Uczuł, że blednie, uczuł, że krew wszystka wnika mu do serca. Więc uderzyła godzina wolności? Więc stał się cud? To dlatego tak wcześnie przyszła wiosna i to mają oznaczać te rozpętane wody czarne, wiosennemi potokami zalewające świat? Niechże wzbiorą wszystkie rzeki, jak wzbiera radość w sercu ludzkiem.
— Co to ? Co to ? — pytał zdziwiony Skowroński.
— Pociąg rewolucyjny z Piotrogrodu! — odpowiedział Niwiński, rozjaśnionemi oczami patrząc za znikającym pociągiem — udało się nam zobaczyć coś, o czem warto będzie opowiadać wnukom. Która to godzina? Za kwadrans pójdzie „daczny“ do miasta. Muszę jechać.
— Poco? Dokąd?
— Dokąd?
— Do miasta! Do miasta! O, Helenko!
Przyskoczył do niej, pocałował ją w rękę i pobiegł ku furcie, nie oglądając się za siebie.
Panna Helena zrobiła ruch, jak gdyby chciała biedź za Niwińskim, ale Skowroński zatrzymał ją.
— Niech mu pani da spokój, niech sobie leci— rzekł, patrząc na nią swemi łagodnemi, życzliwemi oczami. — To specjalna gratka dla młodych ludzi...
— Ale jeśli zaczną strzelać?
— Strzelać! Strzelać! Ktoby tam strzelał! Zresztą — gdyby przyszło do jakiej strzelaniny, to bez pani jemu będzie łatwiej. Skoczy za pierwszy lepszy płot i już... A jakże to pani ha płot polezie?
— Ouwa! Myśli pan, żebym nie potrafiła ?
— Ale widok skandaliczny, jakiby z tego wyniknął!
— Wcale nie skandaliczny zaraz! Nie byłoby żadnego widoku!
— A wie pani co? Pan Niwiński to bardzo dobry materjał na męża — mówił dalej Skowroński ze swym poczciwym uśmiechem.
Helenka uczuła, że się rumieni.
— Niby dlaczego?
— Obserwowałem go. Aż dziw, jak ten człowiek lubi siedzieć w domu. Poprostu — wytłómaczyć sobie tego nie umiałem...
— E, bo pan zaraz...
— Ja przecież nic nie mówię...
Odwróciła się i zwolna szła ku domowi, dziwnie pustemu teraz i zimnemu. Kiedy stanęła na werandzie, rozległo się żałosne i posępne: „O mia patria, mai piu ti rivedro!“
W mieście było święto. Ulicami defilowały wojska z czerwonemi kokardami u piersi, karne i rozpromienione. Szli Sarci, barwni, nieomal fantastyczni, witani oklaskami tłumów. Twarze były odświętne, jaśniejące szczęściem wyzwolenia, ludzie uprzejmi, powiewały czerwone flagi, orkiestry wojskowe grały „Marsyljankę”, a słońce młode i mocne świeciło tryumfująco. Oczy ludzkie pełne były błękitu nieba. Ludzie witali się uprzejmie, radośnie, ściskali sobie dłonie, całowali się. Z okien i balkonów gmachów urzędowych przemawiali wzruszeni mówcy, a tłum powiewał kapeluszami i krzyczał ,„hura!“, podczas gdy nieznużone orkiestry znowu zaczynały „Marsyljankę“. Co chwila słychać było śpiewane z zapałem słowa „Wstawaj, podijmajsa raboczij naród!“ Zamiast stójkowych chodzili po ulicach studenci z karabinami na ramionach. Wiedziano już, że wszystkie władze stanęły po stronie rewolucji i wszyscy się cieszyli, źe stało się to bez rozlewu krwi.
Niwiński spotkał w tłumie Zauchę w gronie kilku studentów z gmin wygnańczych. Zaucha milczał i promieniał, jego towarzysze byli jak wniebowzięci.
— Wygraliście! — rzekł Niwiński, ściskając Zausze rękę. —Jakeścieto powiedzieli: Powoła kamienie, to jest Moskałów i Azjatów. Co za cudny dzień. W powietrzu błękit, wiosna, słońce, czerwone sztandary i „Marsyljanka“. Jak upajająco pachnie wolność. Widzę świat jak przez wino...
— Cokolwiekby się stało — mówił Zaucha — ten dzień, to wielkie święto miłości i dobrej woli, na zawsze pozostanie w pamięci duszy rosyjskiej. Na wieki świecić będzie w pomroce dziejów.
— Carat padł. Nie do wiary! A teraz zostaje nam tylko tych dwóch — centralnych — kombinował Niwiński. Więc dziś już wszystko jest możliwe. I znaki narodowe i broń.
Zaucha syknął, jak gdyby go coś zabolało.
— Byłoby możliwe. Byłoby możliwe i więcej. Obawiam się, że Moskale sami nie dadzą sobie rady, że trzeba im będzie pomóc. Czy znajdą się między nami ludzie dość wielkoduszni? Nie wiem. A bez tego Moskali z pewnością opanują żydzi i Niemcy. I wówczas to wszystko zwróci się przeciw nam.
— Może się przecie jakoś uda...
— Tyle już zaniedbano, tyle czasu stracono, tak nas hamowano, tak ograniczano nasz wpływ na sprawy rosyjskie, że nie wiem...
— Jakoś to będzie! — zniecierpliwił się Niwiński. — W każdym razie zaczyna się nowa historja. Panie doktorze — zaczyna się nowe życie na całym świecie. Jak się to wszystko skończy — nie wiemy, bo teraz świat nakręcił ktoś na nowo i nie wiemy jak i jakim kluczem. Trzeba i nam jakoś się urządzić.
— Nie wątpliwie. Teraz już spokojnie będę mógł ukończyć swe pamiętniki. Nie boję się ani rewizji ani konfiskaty. Tu ładnie, posiedzę jeszcze trochę, a w jesieni drapnę do Kijowa.
Niwiński gwizdnął z cicha przez zęby, jakby zdziwiony, ale nic nie rzekł.
Przez parę dni prowadził długie i ożywione narady z Helenką, przechadzając się z nią obsychającemi, elastycznemi ścieżkami. Zajęty rewolucją Zaucha nie zauważył tego i nie uderzyło go nawet dziwne zdenerwowanie Helenki.
A tymczasem w gminach zrobiło się „larum“. Studenci biełowscy postanowili zgłosić się do dywizji polskiej, to samo Kłeczek ze swymi towarzyszami. Inni wyjeżdżali do Kijowa szukać pracy, w czem dawniej władze im przeszkadzały. To też Zaucha nie zdziwił się, dowiedziawszy się, że i Niwiński wyjeżdża.
Ale tegoż samego wieczoru Helenka oświadczyła mu, że postanowiła przenieść się do Kijowa.
— Po co? Dlaczego? Cóż tam będziesz robiła?— pytał jakby przerażony i zirytowany.
— Nie wiem jeszcze. Coś sobie znajdę. Pracowałam przedtem i mogłam się utrzymać — nie zginę i dziś. Nie myślę zagrzebywać się w gminie. To przecież nie jest żadne życie.
Była wolna, miała prawo rozporządzać sobą, Zaucha nie mógł jej nic powiedzieć. Uderzyło go nieprzyjemnie, że Helenka wyjeżdża tak nagle, pomyślał, że może między nią a Niwińskim coś jest, ale i o tem nie miał prawa mówić. Rzecz dziwna — niby razem z nią żył, lubiał ją bardzo, wciąż ją miał na oczach, tak przywykł do niej — a jak do czego przyszło, nie miał właściwie prawa rzec jej ani słowa.
Zrobiło mu się bardzo przykro i smutno. Myślał o tem, coby to było, gdyby... Taka dobra dziewczyna, dzielna, młoda, ładna... Dlaczegóż dopiero teraz zrozumiał, że mógł jej nie tracić... Dlaczegóż lekceważył to młode życie, dlaczego nie potrafił pozyskać go dla siebie?
I przyszło mu na myśl, że tak było ze wszystkiem. Apostołował, agitował, namawiał ludzi do różnych historji, pouczał ich, dawał im różne wskazówki — a oni nie chcieli mu wierzyć. Czemu ? Bo jakże mogli uwierzyć, że on ich zbawi, skoro sam siebie zbawić nie umiał?
Więc po co było to wszystko?
— Dla uzyskania jedności wewnętrznej — szeptał mu jakiś tajemny głos. Do tej jedności wewnętrznej dąży za wszelką cenę każdy, kto musi żyć tem, co mu jest wprost przeciwne. Taki jest człowiek.
—Jakto?Więc to wszystko byłoby kłamstwem?— zląkł się Zaucha.
— A czy perła jest kłamstwem? Czyż nie po-wstaje z tych samych przyczyn?
Niwiński i Helenka patrzyli przez okno wagonu, z którego widać było kraj, zalany księżycowem światłem. Oboje umieli tę okolicę na pamięć. Mignęła jakaś platforma, dalej Bietów, a potem ciche dworki Lesowego, białe, prawie srebrne w ciemnym parku.
— Biedni ludzie — rzekła Helenka, pochyliwszy się ku Niwińskiemu. A potem dodała z wzruszeniem: — Patrz, u Józefa pali się światło. Pewnie wykłada Skowrońskiemu Mickiewicza. Namawiałam go, żeby jechał z nami. Nie wiem dlaczego — ale nie chciał.
— Ja wiem — odezwał się Niwiński. — To z twojego powodu. On wie — i przykro mu, a może i zazdrość trochę, Ale on przyjedzie.
— Nigdy już tu nie wrócimy, prawda?
— Rozumie się. jedziemy po swoje szczęście, na podbój świata. Jakże można w takiej chwili mówić o odwrocie!
— A zdobędziemy? — spytała`
— Wszystko! — rzekł z siłą, zacisnąwszy z lekka pięść.


KONIEC.



  1. Dacza — willa letnia, budowana z drzewa. Okolice miast rosyjskich są ich pełne. Emigranci i wygnańcy polscy podczas Wielkiej Wojny w Rosji przeważnie mieszkali w takich daczach podmiejskich.
  2. Rjady — coś w rodzaju krytego bazaru, niby Sukiennice
  3. Tak nazywali się ludzie pozbawieni paszportów, aktorzy mimo to mieszkali w hotelu, opłacając się „szwajcarowi".
  4. Tak w języku urzędowym nazywano w Rosji uchodźców polskich. — Nazwa ta przyjęła się w potocznej gwarze uchodżców
  5. Nie zaszło nic istotnego.
  6. Bez istotnych zmian.
  7. Bez zmiany.
  8. Prijut — schronisko. Schroniska takie dla uchodźców urządzały władze rosyjskie w szkołach ewakuowanych i t. d.
  9. Wódka z denaturatu.
  10. Cud.
  11. „Ławka potrebitelej“ — sklep gminny.
  12. O ojczyzno moja, nigdy więcej cię nie ujrzę! — (motyw z „Aidy“ Verdi’ego.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.