Pielgrzymi (Bandrowski, 1920)/Tęcza spłowiała
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pielgrzymi |
Podtytuł | Powieść |
Rozdział | Tęcza spłowiała |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1920 |
Druk | Drukarnia „Prasa“ |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Niwiński żył zupełnie jak pająk. Wiecznie siedział za swą siecią tęczową i wiecznie czyhał na młodą dziewczynę. Wysuwał się z poza różnobarwnych pasów tylko wówczas, kiedy mógł podstępnie runąć na swą zdobycz — i rwał pocałunki z wiśniowych warg, dziczał w upojeniu, zapominał się, stawał się bezwzględny i bezlitosny. Czuł, że namiętnością swoją burzy duszę ludzką, że ją bierze w najokrutniejszą a podłą niewolę, ale powstrzymać się już nie umiał.
Sam też był w niewoli.
Zaucha zaniedbywał swą kuzynkę najzupełniej. Wałęsając się po okolicy od jednej gminy wygnańczej do drugiej, jeździł często do miasta na kawiarniane dysputy, nawet na jakieś posiedzenia i konferencje — a kiedy był w domu, to czytał, lub wygłaszał kazania.
Panna Olszewska mimo to nie straciła ani humoru ani pogody ducha — jak gdyby jej na Zausze nic a nic nie zależało, jak gdyby najzupełniej mogła się obejść bez niego.
Niwiński nie dziwił się temu. Wiedział, dlaczego tak się dzieje. Młodej pannie nie mogło wiele zależeć na „zwarjowanym mistyku'* — ponieważ kochała jego, Niwińskiego, człowieka, który lubiał całować.
Na razie to stanowiło cały sens życia. Dziewczyna z całą jasną pogodą swej uczciwej krwi chętnie poprzestawała na tem upajającem „na razie “, od którego brzękły jej pełne, słodkie wargi i ciemniały oczy. A pozatem — poza tym najrozkoszniejszym i niewinnym „upadkiem" — była zawsze prostą, szczerą, serdeczną młodą dziewczyną o jasnych i uczciwych oczach, świeżą i czystą, bez przewrotnej kokieterji i bez cienia wyrachowania, do którego w naiwności swej nie była nawet zdolną. Zycie, choć ciężkie, monotonne i zdawałoby się, bezsensowne, ułożyło się jakoś znośnie, wciąż brała od niego to, co dawało, wiedząc, że daremnie w tej chwili żądałaby więcej, a wierzy, iż jest na co czekać.
Niwiński rozumiał to i czuł, że ta pełna wiary pewność siebie młodej panny zaczyna działać na niego i oplątać jego niewidzialnemi nićmi. Nigdy z panną Olszewską nie flirtował, nigdy jej nie bałamucił, nigdy się jej nie oświadczał, a przecież pewny był, że ona liczy na niego, jak na Zawiszę, że sobie życia bez niego nie wyobraża, to znaczy, że gdyby on ją zawiódł, ona istotnie uważałaby to za zawód. Ta cicha, prosta wiara dziewczyny, była tak piękna i wzruszająca, iż Niwiński wzdrygał się czasem na samą myśl, że ona mogłaby być przeznaczona nie dla niego. Nie był pewny, że wart jest takiej wiary, rozumował jednak, że pobudzony nią w każdym razie mógłby zrobić niejedną rzecz dobrą. Nie tylko serce lecz i rozum mówił mu, że takiej wiary w świecie już nie znajdzie. Ani tak uczciwej miłości, ani tak czystego serca, ani tak słodkich, ciepłych ust.
Bo Helenka podobała mu się. Miała czasami twarz chłopca, czasami twarz podlotka, a czasem dziewicy, pogrążonej w dziwnych przeczuciach. Była trochę niezgrabna, ruchy miewała gwałtowne i kanciaste, ale silne i zdrowe. Niwiński czuł, iż ona może być bardzo pożądana i bardzo oddana, czuł, że można ją kochać nie do szaleństwa, lecz za to na śmierć i życie i poza grobem jeszcze.
A życie we dwoje zbliżało ich do siebie z dniem każdym. Byli prawie wciąż samotni. Dnia przybywało, coraz wcześniej wstawało słońce, śnieg czasami już tajał do cna, czuło się, że wiosna już zaprzęgą swą błękitną kwadrygę — i tem smutniej, tem posępniej stawało w chłodnych, ubogich pokojach. To — łączyło, bo ostatecznie przeżywali to wszystko wspólnie. Aż czasem dziwili się na myśl, że mogliby się rozstać.
Im bardziej myśli te nurtowały Niwińskiego, tem zawzięciej oddawał się swym kolorowym fantazjom. Wpadł na nowy pomysł. Stół przykrył bibułką kardynalskiej czerwieni, a stojące na nim przedmioty pozawijał, lub pooblepiał najróżnorodniejszemi, gwałtownemi odcieniami. Kałamarz wyglądał jak kwiat pomarańczowy, leżąca obok niego rączka była niby łodyga różowa z soledynowym pąkiem na końcu, ceglasto, żółto, i bronzowo świeciły stołki, granatowy jakiś oset przypominała popielniczka, cyferblat budzika wyglądał z poza.zub jasnozielonych falbanek, nawet książki oprawione były każda w inną jakąś krzyczącą barwę.
— Przepraszam pana, ale to już jest orgja — powiedziała mu, widząc to, Helenka. — To już jest dom warjatów, a nie kąt spokojnego i rozumnego człowieka.
— Ma pani zupełną słuszność — odpowiedział jej Niwiński. —To istotnie szaleństwo. To, proszę pani, zaczyna się u mnie „futuryzm". Zdaje się, że pójdę na naukę do Picassa...
— Do kogo?
— Zaraz, zaraz. Taki był malarz, który przyszedł do przekonana, iż w tak zwanych przedmiotach martwych jest znacznie więcej życia niż w człowieku. I on ma szelma, racyi dużo. Przyszedłem do tego przekonania, zdobiąc te tu historyjki. Muszę pani wyznać, że to, co pani widzi, to są idjotyczne próby ignoranta, który nic jeszcze nie umie. Ja na razie doszedłem do tego, że na oślep grupując i przestawiając te przedmioty i stawiając je w coraz to innem oświetleniu, dodałem temu wszystkiemu dużo życia. Bezdennie głupie jest to wiśniowe tło. Trzeba będzie wymyśleć coś tęczowego lecz skombinowanego tak, aby ta tęczowość była akordem, mogącym akompaniować bezwgzlędnie każdemu tonowi barwami, rozumie pani?
— Nie. f
— Spodziewałem się tego. Ale to nic nie szkodzi. Wogóle — głupio, że używam barw stałych. Ale jakże zrobić to inaczej? Chyba ponalepiać jeszcze jakieś różnobarwne centki. Myślę o tem. Choć swoją drogą niepokoi mnie inny problem. Wie pani jaki?
— Skądże ja mogę wiedzieć?
— To ja pani powiem. Widzi pani ten kałamarz? Jest kwadratowy. A widziała pani okrągłe kałamarze?
— Widziałam.
— A płaskie?
— Owszem, także widziałam. Są różne.
— Otóż teraz mnie pani rozumie. Ja, widzi pani, chciałbym dla kałamarza wymyśleć nową formę — nie kwadratową, nie kulistą, nie okrągłą, nie płaską.
— No to jaką? — zdziwiła się Helenka.
— Taką — wie pani — kałamarzowatą!
Helenka zakłopotana i przykro zdziwiona wzruszyła ramionami. Zaś Niwiński mówił patrząc na nią z miną pełną skupienia:
— Kałamarzowatą — to znaczy taką formę, w której mieściłyby się wszystkie formy kałamarzów, w której jednak nie byłoby nic innego. Kałamarz absolutny — rozumie mnie pani? Taki kałamarz, żeby on był i płaski i okrągły i kwadratowy, a zarazem żeby nie był ani płaski, ani kwadratowy ani okrągły, ani kulisty.
— A czy to możliwe? — powątpiewała Helenka.
— Rozumie się — najlepszy dowód, że mi to przyszło na myśl. I oto tu dopiero zaczyna się moja męka. Nie mogę sobie dać z tem rady.
— Może ja panu co pomogę?
— Któż wie — być może! Proszę pani, niech mi pani powie — jakiego koloru jest kałamarz?
— Czarny.
— Ale skąd! To tylko szkolne kałamarze są czarne. A białego pani nigdy nie widziała?
— Zapewne widziałam...
— A szklanego, rżniętego i promieniejącego jak kryształ?
— Oczywiście, że widziałam... Są różne kałamarze...
— E, to ja wiem, ale jakiego koloru może być mój kałamarz absolutny? Aus kapelusznik! Na to niema odpowiedzi!
I tu Niwiński rozłożył ręce, z rozpaczą spoglądając na pannę Olszewską.
Helenka patrzyła na niego przez chwilę zaniepokojona, a potem westchnęła, zaczerwiniła się zlekka i rzekła mu wprost:
— Panie Wojciechu! Wie pan co? Albo pan sobie ze mnie kpi, albo pan ma kręćka. Obaj z Józefem dziwaczejecie w tej kolonji.
Niwiński zmieszał się trochę.
— Przypuśćmy, że pani ma po części rację.
— To jest w której części?
— Chciałbym panią trochę zabawić, poniekąd dziwaczeję, faktycznie jednak — bawią mnie te ko-lorki i niech mi pani wierzy, że się na nich uczę...
— Panu życie mija na bawieniu się papierową bibułą — zniecierpliwiła się naraz Helenka. — Tak przecież nie może być!
— Naprzód, że może być. A potem — choćby nawet pani miała rację — to cóż z tego!
Helenka zmieszała się i z rozpaczą spojrzała w okno, a potem zaczęła mówić z bohaterskiem postanowieniem :
— Pan musi wyjechać stąd! To niema sensu. Ja się panu już oddawna przyglądałam — i doprawdy — pan zmienia się w jakiegoś Kosteluka czy...
— W Buchajłę!
— Zęby pan wiedział! Taksamo jak on włóczy pan ze sobą te swoje imienne „klajnikajty“ i nic pan nie robi...
— O! — jęknął Niwiński.
— No bo tak! A pan jest poeta! Pana szkoda! Niwiński podsunął jej taburet drewniany, obciągnięty płomienisto-szkarłatną bibułką.
— Niech pani siada — rzekł grzecznie.
Ale panna Helena z zakłopotaniem spojrzała na kwadratowy płomień.
— Doprawdy, boję się.
— Boi się pani sparzyć? Nie, to zimne, nie pali.
Helenka roześmiała się i usiadła.
— Teraz niech mnie pani słucha.
Wlepiła w niego poczciwe, szczere oczy, karę oczy.
— Ja o tem wszystkiem sam oddawna myślę — mówił Niwiński.— Rozumiem, że trzeba wyjechać!...
Panna zaczerwieniła się.
— Więc niech pan jedzie! — bąknęła.
— Pojedzie! Tak — nic; kupił bilet, wziął dwie bułki z szynką, pojechał i został „wielkim" człowiekiem. — To oczywiście — ogromnie proste. A pani ze mną pojedzie?
— Jakżesz ja mogę? Po co?
— No więc po co ja mam jechać?
— A cóż my znów mamy ze sobą wspólnego?
— Coś nie coś. Nie mówię o tem, że — jak dzieci — całujemy się po kątach...
— Wie pan, ze słabości szydzić...
— To nie jest żadna słabość, to jest siła. Ale— nie mówiąc o tem — pani przecie wie, że my się kochamy!
— My?
Młoda dziewczyna aż się przelękła.
— Nie! Rozumie się! Pani myślała, że ja się w pani kocham nieszczęśliwie! Oczywiście — wierzę! Albo też — że pani kochała się nieszczęśliwie we mnie. To jest jeszcze prawdopodobniejsze. Wogóle po tych sześciuset osiemdziesięciu siedmiu całusach to wszystko jest tak zawikłane i nieodgadnione.
— Niechże pan nie wypomina!
— Dobrze — ale jakże ja się teraz bez tego obejdę?
— Bez czego?
— Bez pani. Pani się zdaje na przykład, źe pani nie jest potrzebna, tylko — do całowania. A kto mi zrobi śniadanie?
— E, to już znowu! — żachnęła się Helenka.
— Niechże pani się zastanowi! Wyjechać! Bez pani? Ani śniadania, ani szczęścia, ani pocałunków — nic — sami warjaci na świecie...
— Bez szczęścia nie może być?
— Hohoho! — roześmiał się głośno Niwiński. Więc ja miałbym tak sobie szczęście zostawić pod cudzemi drzwiami, a sam iść w świat — jak dziad — co?
— Co panu właściwie na mnie zależy?
— Tyleż właśnie, co pani na mnie.
— Nic nie wiadomo... wojna...
— Dlatego też... Bo nic mi więcej nie wiadomo, oprócz tego, że jest nas dwoje na świecie...
— Zginiemy... Pierwsza lepsza zawierucha...
— A inaczej będziemy żyli wiecznie, co? Zresztą^— tak musi być, pani wie sama...
— Pan tak o mnie decyduje...
— Moje kochanie, moja duszo, czyż pani może decydować? Co pani wie o świecie? Co pani wie o ludziach? O sobie samej?
— Tak znów zupełnie głupia nie jestem! — oburzyła się. — I jeśli nawet wyjeżdżając ze Lwowa, zrobiłam głupstwo, to w każdym razie postąpiłam postępowo!
— No, to teraz pani może postąpić jeszcze bardziej postępowo. Zaufa pani człowiekowi, którego pani kocha... To też coś znaczy...
Niwiński uśmiechnął się.
— Co na to Józef powie?
— Józef! A pani? Nie, bo to musi mieć przecie jakiś sens! Albo się żyje, albo... Cóż do djabła!
— A pan się zaraz irytuje!
Cała była w ogniu. Wargi jej drgały, a powieki obrzękły jakby łzami. Palcami machinalnie skubała suknię.
Niwiński ujął ją za głowę i przechyliwszy trochę pocałował w usta.
Chwilę siedziała jakby zamarła, aż wreszcie przytuliła się do niego całem ciałem. A potem odsunęła się od niego.
Milczeli.
W tem Niwiński sięgnął i zgarnąwszy dłonią gruby pęk łańcuchów, szarpnął i rzucił na ziemię. I znowu. I znowu.
Helenka otwarła oczy, jakby dopiero przyszła do przytomności i spojrzała na niego zdziwiona.
— Co to?
A Niwiński rzucił jej pod stopy cały pęk różnobarwnych, szeleszczących łańcuchów i rzekł:
— Spłowiała już moja tęcza. Mam słońce.
Patrzyła na niego wilgotnemi, kochającemi oczami.