Pierścień z Krwawnikiem/Rozdział XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Pierścień z Krwawnikiem
Wydawca A. Piasecki S. A. Fabryka czekolady w Krakowie
Data wyd. 1938
Druk Krakowskie Zakłady Graficzne i Wydawnicze
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIV.
ROZŁĄKA.

Już trzy miesiące minęły od dnia, w którym doktór Adolf Firlej powrócił do klasztoru w Tassgongu. Powrócił razem z Unenem, Dżałhandzy lamą i „Knoxem“, bo oddała mu go Atri, wierząc, że mądry piesek, przywiązany do nich obojga, stał się ich „maskotą“, talizmanem szczęścia.
Pierwszą troską zakochanego Firleja było ustalenie stałej komunikacji pomiędzy klasztorem a Singribari, pierwszą placówką poczty brytyjskiej. Dwa razy tygodniowo konny Tybetańczyk wyruszał z jego korespondencją do Singribari i przywoził mu wyglądane z upragnieniem listy Atri-Maji.
Czasami też sama kancelaria pałacowa w Rungpurze posyłała do Tassgongu swego gońca, obładowanego upominkami i grubą kopertą z listami Atri, „wielkiej, jasnej pani“, która serdecznie pokochała swego przyszłego zięcia, i radży opisującego szczegółowo wszystko, co się działo w jego państwie.
Pewnego razu w kopercie, dostarczonej mu z Rungpuru, Firlej znalazł list radży Balory.
Baab-al-Madras donosił, że już wyzdrowiał ostatecznie i może władać prawą ręką, która, chociaż znacznie słabsza od lewej, została jednak uratowana przez doktora. List wypełniony był wyrazami prawdziwej wdzięczności, różnych przysiąg i obietnic, ale dwie z nich najbardziej ucieszyły i wzruszyły Firleja.
— Zrozumiałem teraz podstęp i nikczemność moich bolszewickich doradców — pisał radża Balory. — Rozpędziłem ich więc na cztery wiatry, a gdy jeden z nich, nie licząc się z zakazem wjazdu do mojego kraju, powrócił i został przez policję schwytany, kazałem ukarać go chłostą i oddać w ręce rezydenta brytyjskiego. Przysięgłem sobie, że wraz z dostojnym druhem moim, Ghas-Bogrą, zwalczać będę komunizm, bo jest on wrogiem Allaha i Proroka, burzycielem państw i szerzycielem zgubnych, niemoralnych haseł, ogłupiających i prowadzących ludy do klęski wojny, niewoli, głodu, nędzy, rozpaczy i upadku! Postanowiłem więc przeciwstawić temu wzmożoną opiekę nad moim ludem. Robię co mogę, a gdy powrócisz, sahibie, do Indii, będę prosił ciebie o radę i wskazówki. Niedawno odwiedziłem Radż-Szupur i dowiedziałem się od radży, że macie zamiar założyć wielki szpital i zakład medycyny doświadczalnej. Prosiłem Ghas-Bogry, by ten szpital stanął na pograniczu naszych państw, ja zaś ze swej strony wezmę udział w wydatkach na tak niezbędną i pożyteczną instytucję i będę również łożył potrzebne sumy na naukowe badania chorób i walkę z nimi.
To właśnie najwięcej ucieszyło młodego doktora i napełniło go nadzieją, że uda mu się stworzyć coś rzeczywiście doniosłego i dać możność w kraju, rządzonym przez Anglików, pokazać najlepsze cechy Polaków, jako ludzi i jako uczonych.
Wszystkie listy dochodzące go tchnęły miłością Atri-Maji, szacunkiem i serdecznością jej rodziców, wdzięcznością Baaba i przyjaźnią młodego radży Parta Pandawy, który też tęsknił za nim, i jak pisał, „czuł brak bratniej duszy zwariowanego naukowca“.
Pod wpływem takich to bodźców Firlej z głową zanurzył się w studia.
Całe dnie i do późna w nocy spędzał w klinice Sain-Noina, na jego wykładach, w laboratoriach i na seminariach, kierowanych przez najwybitniejszych kolegów uczonego karła, znakomitych lekarzy.
Doktór uświadamiał sobie z całą ścisłością, że w wielu wypadkach medycyna zachodnia stoi niezrównanie wyżej, rozporządzając współczesną techniką, chemią leczniczą, bakteriologią i najnowszymi wynalazkami w dziedzinie elektryczności i radiologii, jednak sprawa przedstawiała się zupełnie inaczej w kwestii zachowania zdrowia i przedłużenia życia ludzkiego, jak też w sposobach rozwinięcia intuicji lekarskiej i odmiennej zupełnie diagnostyki. Połączenie tych dwóch wiedz medycznych i pogodzenie metody wschodniej z zachodnią wskazywały nauce o lecznictwie nowe drogi.
Kucharz I-Tun i coraz bardziej gruby „Knox“ rzadko teraz widywali swego pana, który wpadał tylko po to, żeby coś zjeść naprędce, i znikał natychmiast.
Piesek nie chodził już z doktorem na spacery, bo ten nie miał na to czasu.
Zresztą cały park i malownicze okolice Tassgongu przysypał głęboki śnieg.
Nieustający wiatr gromadził wszędzie wysokie zaspy i ślepił oczy ostrymi igiełkami śniegu.
Po nocach przychodziły silne mrozy, najczęściej razem z zamiecią i tylko w południe szare niebo przecierało się, by ukazać oblicze słońca i przepuścić tyle tylko ciepła, by drzewa nie zmarniały na zawsze.
Dżałhandzy wyjechał już dawno do Dołon-Noru, uwożąc ze sobą smutną wieść, że pierścień Dżengiza przepadł bez śladu i nigdy już nie zostanie zapewne odnaleziony.
Unen, jak i inni mnisi wyższych stopni, prowadził w „kure“ życie odosobnione, nie pokazując się nigdzie, zatopiony w swych praktykach, czytaniu ksiąg, modłach i rozmyślaniach.
Firlej raz jeden tylko spotkał go przypadkowo w korytarzu hali wykładowej, lecz guru w milczeniu spojrzał na niego z łagodnym uśmiechem i przeszedł skupiony, z pochyloną głową i dłońmi ukrytymi w szerokich rękawach szaty.
Doktór zdążył jednak spostrzec, że przyjaciel jego schudł, zapadnięte głęboko oczy jarzyły mu się wewnętrznym ogniem, a przez twarz raz po raz przemykał się skurcz prawie nieuchwytny, błyskawicznie szybki.
— Zachorował Unen, czy może przepracował się zanadto? — pomyślał Firlej obejrzawszy się za nim ze współczuciem.
Nie śmiał jednak dogonić go i zapytać.
Firlej nie spostrzegał, że i jego też wygląd zmienił się nie do poznania.
Wychudł zupełnie, przybladł, oczy mu się rozszerzyły i pałały, chociaż czuł się na zdrowiu znakomicie; umysł jego stał się niezwykle jasnym i chłonnym; organizm nie potrzebował prawie snu i wypoczynku. Doktór nie czuł nigdy głodu, ani pragnienia; potężnym wysiłkiem woli nauczył się poskramiać tęsknotę i miłość swoją, obawiając się, że zawadą mu się staną w wytężonej jego i gorączkowej pracy i odroczą szczęśliwy dzień, w którym będzie mógł ujrzeć Atri, umiłowaną całą istotą jego, każdą myślą i każdym uderzeniem serca.
Te zmiany zaszły w nim nie bez powodu.
Firlej studiował właśnie ostatni stopień przygotowania do zawodu lekarskiego.
Uczył się wprowadzania siebie w stan skupienia myśli i woli, od czego oddzielał go jeden zaledwie krok od wyzwolenia daru intuicji, jasnowidzenia i niczym nie wytłumaczonego kontaktu z pancjentem, gdy to lekarz poczyna wyczuwać w sobie samym cierpienia, nastroje, niedomaganie chorego, prawie nie mając już potrzeby ściśle naukowego rozpoznawania choroby.
Ćwiczenia w tej dziedzinie wymagały nieraz straszliwej pracy nerwowej, nieustannej walki ze sobą, by zwalczyć i zdusić w sobie skłonność do rozproszenia myśli i uwagi, zwykłej cechy ludzi zachodu, szczególniej zaś mieszkańców wielkich i zgiełkliwych miast.
Wszystko to działało na młodego lekarza, jak jakiś nieznany mu narkotyk, zmieniający funkcjonowanie całego jego organizmu.
W chwili napięcia woli i skupienia się na jakimś jednym zjawisku, czy przedmiocie czuł, jak one niewidzialnie zazębiają się o inne, tworzą łańcuch zależnych od siebie faktów, układają się w system, odsłaniając cały obraz — dokładny i przerażająco wyraźny.
Stan ten, nazywany przez Sain-Noina „jogibahan“, nie wyczerpywał bynajmniej Firleja, lecz jak gdyby spalał go.
Chudł więc, tracił apetyt i sen, nie czuł zmęczenia, zimna, ani gorąca; opuściło go uczucie radości i tęsknoty tak dalece, iż przestał już oczekiwać z niecierpliwością regularnie nadchodzących listów, a raz nawet, gdy stanął przed nim goniec odjeżdżający do Singribari, przypomniał sobie, że przez trzy dni ani razu nie myślał o Atri-Maji, Radż-Szupurze i swoich projektach, aprobowanych przez radżę Ghas-Bogrę, i nie napisał listu do ukochanej dziewczyny ani do siostry.
Zaniepokoiło go to na chwilę, lecz rozumiał, że musi wytrwać i uzyskać to, co dla lekarza było najistotniejsze — dokładne wyczucie i przejrzenie natury pacjenta.
Tak żył jeszcze dwa miesiące doktór Firlej w klasztorze Tassgong.
Już ciepłe południowo-wschodnie wiatry coraz częściej dobiegały do ostatnich uskoków Himalajów, zmiatając śnieg, który topniał i wypełniał zimną wodą łożyska potoków, zbiegających do Brahmaputry i martwe milczące wąwozy.
Wkrótce tu i ówdzie, w miejscach osłoniętych od północy i zachodu wybijać się poczęły bladozielone byliny, pierwiosnki górskie, barwne krokusy i żółte „sarana“ — wonne lilie wyżynne.
Na krzakach nabrzmiewały sokami pączki z ukrytymi w nich listeczkami, lepkimi i słabowitymi jeszcze, niby niemowlęta w ciepłych, włochatych pieluszkach.
Na nagich pędach „tribaldii“ wysypały się żółte gwiazdki, pachnące goździkami i żywicą; na ciemnych łapach modrzewi srebrzyły się już białe niemal świeczki i świeże miotełki młodego igliwia.
Rozśpiewało się ptactwo drobne i pysznie na wiosnę ubarwione. Trąbiły klucze żórawi i klangorzyły łabędzie, ciągnąc z „terai“, z bagnisk Irawadi i Menamu, a dążąc na północne mszarniki tundry syberyjskiej, gdzie miały wychować młode, zdrowe pokolenie.
W mroku kniei tokowały czarnogranatowe indyki górskie.
Na polankach śród krzaków piały namiętnie koguty bażancie i skakały sobie do oczu, walcząc o szare, ospałe kury, żerujące w suchej, szeleszczącej trawie.
Po przygrzewkach pofrunęły już żółte motylki, bzyknęły bąki i wyszedłszy z ziemnej kryjówki zaczaił się za kamykiem duży, kosmaty pająk — złowrogi goniec śmierci w chwili narodzin.
Wszystko krzyczało, porwane żądzą życia i świadczyło o nadchodzącej wiośnie.
Wreszcie wiatr gorący i parny wionął od oceanu, od skąpanego w słońcu Dekanu i w jednym niemal dniu wiosna zwyciężyła zimę i zapanowała wszechwładnie.
Firlej obojętny na wszystko poczuł jej tchnienie i jej ożywczą moc, która była jak wino, jak te drażniące opary snujące się o świcie nad ziemią, i po raz pierwszy od kilku miesięcy zdumionym wzrokiem rozejrzał się dokoła.
— To już i zima minęła — zdziwił się — i wiosna przyszła?...
Przypomniał sobie, że rychło już porzuci klasztor, bo wczoraj właśnie Sain-Noin powiedział mu, że więcej niczego go nauczyć nie może i tylko sam biały lekarz własną pracą i rozumem udoskonali nabyte w Tassgongu wiadomości.
A więc koniec! Teraz oczekuje go powrót do Rungpuru.
Znowu ujrzy cudne, pełne miłości oczy Atri-Maji, posłyszy jej niski, aksamitny głos i otoczy go piękny, promienny świat, taki inny od życia w zacisznym „kure“.
Obraz Atri przesuwał się przed jego oczyma, stawał się widzialnym, jak gdyby się materializował, przybierał żywe kształty, wołał go do siebie.
Chwilami zdawało mu się, że widzi w oczach Atri trwogę i przerażenie.
Coraz częściej i częściej widział ją z tym wyrazem bolesnego niepokoju i smutku.
— Co się stało? — zadawał sobie pytanie Firlej i próżno szukał odpowiedzi w ciemno-bursztynowych oczach, majaczących przed nim — to dalekich i zamglonych, to bliskich i pełnych rozpaczliwego wołania.
Ostatnie listy z Rungpuru nie dawały doktorowi najmniejszego powodu do niepokoju i jakichkolwiek bądź obaw, a jednak te wynurzające się przed nim oczy Atri-Maji poczęły budzić w duszy doktora niewyraźną jeszcze, wzmagającą się z dniem każdym ni to trwogę, ni to przeczucie zbliżającego się, nieuświadomionego jeszcze nieszczęścia.
Co by to mogło być i skąd miało spaść na nich — tego nie mógł przewidzieć, gdyż nic nie przepowiadało katastrofy, więc do szczytu doprowadzony jego zmysł analityczny nie miał się o co zahaczyć, żeby snuć dalej zawiły łańcuch niewidzialnie skojarzonych ze sobą zjawisk i faktów.
Z niecierpliwością przeto oczekiwał doktór dnia odjazdu.
Pożegnał już Eher-Balana, Sain-Noina i innych uczonych w Tassgongu; sam dopatrzył, by I-Tun przy pomocy jeszcze jednego Chińczyka jak najdokładniej upakował jego rzeczy i książki w podłużnych skrzyniach jucznych; wynajął wielbłądy, konia dla siebie, zgodził przewodnika i dwóch doświadczonych poganiaczy, zamówił torby z prowiantem i czekał z utęsknieniem dnia, w którym mógłby wyruszyć ku przełęczy Taklung i do Singribari, gdzie miał oczekiwać na niego samochód radży i mały wóz na bagaże.
Musiał jednak czekać...
Szybko topniejące śniegi zalały doliny pomiędzy wschodnimi odnogami Himalajów; wezbrane rzeki wyszły z brzegów i zamieniły równiny w nieprzebyte trzęsawiska; zamarzające w nocy, przepojone wilgocią spychy górskie okrywały się raz po raz lodową skorupą.
Przełęcze więc stały się niedostępne i niebezpieczne, a na ich szczytach hulał jeszcze wściekły duch Puryn, wiejąc wiatrem, wzdymając kurzawę śnieżną i wyjąc złowrogo.
Aż pewnego dnia pierwsze karawany chińskich kupców z Junnaniu przybyły do opuszczonej na zimę osady handlowej pod murami Tassgongu.
Wkrótce po nich zjawili się kupcy nepalscy, assamscy i wszędobylscy „kaczi“, wreszcie przyjechali agenci firm handlowych z Singribari, Tezpuru, Patny, by porobić zamówienia na dostawę towarów tybetańskich: wełny „paszma“, czerwonego sukna, niebieskich i żółtych „hatyków“, świec ofiarnych, skór, futer, woreczków z „tzarem“, czyli piżmem, ziół i korzeni leczniczych, turkusów i rogów jelenich.
Ci już przedostali się do Tassgongu drogą, którą musiał przebyć Firlej, więc doktór przystąpił do ostatecznych przygotowań do wyjazdu.
Raz jeszcze odwiedził Sain-Noina, by podziękować mu za naukę i przyjaźń, a potem jął szukać Unena, lecz znaleźć go nie mógł.
„Bandi“, obsługujący lamę, jakimś wylękłym głosem powiedział mu, że guru opuścił chwilowo klasztor i że powrót jego jest oczekiwany dopiero jutro.
— Gdzie pojechał mój przyjaciel, lama Unen? — spytał Firlej, uważnie przyglądając się chłopakowi.
— Nie wiem! nie wiem! — szeptał coraz bardziej przerażony „bandi“, chowając ręce w rękawach wyświechtanej i poplamionej szaty.
Odpowiedź, ton głosu i wyraz jego twarzy zastanowiły doktora, lecz w tej samej chwili, gdy zamierzał zadać nowe pytanie, poczuł tak wyraźnie obecność Unena, iż zaczął wzrokiem szukać go po izbie. Zdawało mu się nawet, że słyszy szelest jego szaty, lekki szmer miękkiego obuwia i echo oddechu.
— To dziwne! — pomyślał, wychodząc z domku pod górą, gdzie mieszkał Unen.
Była to raczej pustelnia, gdyż domek stał daleko od głównych budynków i gwarnej dzielnicy klasztoru, ukryty przed oczami ludzi wysokimi dębami i klonami. Nad domkiem wznosiła się zalesiona góra, uwieńczona białym obłokiem, który spowił jej szczyt, najeżony szczeciną modrzewi.
Firlej wyszedł za bramę i podążył do osady handlowej, by uprzedzić przewodnika o wyruszeniu karawany nazajutrz o świcie.
Przechodząc koło zajazdu chińskiego, gdzie niegdyś stanął Dżałhandzy i japońscy lekarze, na jedno mgnienie oka mignęła mu w oknie jak gdyby znajoma twarz. Doktór minął długą szopę i skierował się na drugą stronę ulicy.
Do świadomości jego doszedł suchy trzask strzału, niby klaśnięcie bicza, ale świadomość odleciała natychmiast i wszystko utonęło w czarnym jak noc mroku.
Firlej nie słyszał już krzyków Chińczyków i tupotu zbiegających się zewsząd ludzi.
— Cagan-emczi postrzelony w plecy! Zabity!! Patrzcie, cały we krwi! Kto strzelił do białego lekarza! Biegnijcie do klasztoru! Niech zabiorą zabitego...
Tego nie słyszał Firlej i nie widział, jak z zajazdu wyszedł człowiek o białej twarzy i okrutnych oczach i wskoczywszy na konia, wymknął się z osady, dążąc ku północy, gdzie coraz wyżej i wyżej piętrzyły się skamieniałe fale Himalajów...
Przybiegło dwóch lekarzy i zdarłszy z leżącego Firleja kurtkę i koszulę, poczęło go badać.
— Żyje jeszcze! — mruknął jeden.
— Kula przeszła tuż nad sercem! — dodał drugi.
Podnieśli się i skinęli na oczekujących ich rozkazów „bandi“ z noszami.
— Do sali Sain-Noina! — powiedział jeden z lekarzy.
— On tylko pomóc może, bo całe płuco zalane jest krwią! — szepnął drugi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.