Pierścień z Krwawnikiem/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Pierścień z Krwawnikiem
Wydawca A. Piasecki S. A. Fabryka czekolady w Krakowie
Data wyd. 1938
Druk Krakowskie Zakłady Graficzne i Wydawnicze
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
PIERŚCIEŃ
Z KRWAWNIKIEM
POWIEŚĆ
NAPISAŁ
F. A. OSSENDOWSKI.


KRAKÓW
NAKŁADEM FIRMY A. PIASECKI, S. A.
FABRYKA CZEKOLADY W KRAKOWIE


KRAKOWSKIE ZAKŁADY GRAFICZNE I WYDAWNICZE
KRAKÓW, UL. ŚW. KRZYŻA 11.




Od firmy
A. Piasecki, S. A., Fabryka czekolady
w Krakowie.

Dział propagandowy każdej większej firmy stosuje różne sposoby zwrócenia uwagi na swoje wyroby. Mają one na względzie albo zwykłą reklamę, albo też właśnie propagandę, która ma zakres działania szerszy i głębszy, wkraczając nieraz w inne sfery gospodarcze a nawet kulturalne.
Do tych ostatnich należy sposób, stosowany obecnie przez firmę A. Piasecki S. A., Fabryka Czekolady, Kraków.
Jest to sposób premiowania określonej ilości nabytych wyrobów naszej firmy. Sposób ten nie jest całkowicie nowy i nieraz już był przez różne firmy praktykowany. Premie w postaci bezpłatnych wyrobów firmy i różnych upominków — od kalendarzyka i notatnika do gramofonu były często wyznaczane przez te lub inne przedsiębiorstwa.
Zdaje nam się jednak, że ten sposób, zmodyfikowany obecnie przez naszą firmę stanowi nowość w dziedzinie propagandy handlowej, odpowiada kulturalnym wymogom społeczeństwa polskiego i poza swym bezpośrednim celem, służy szerzeniom kultury.
Firma A. Piasecki S. A., Fabryka Czekolady, Kraków, ustala obecnie dla swych klientów premię w postaci dużej, współczesnej i interesującej powieści znanego w Polsce i za granicą autora, który odstąpił nam wyłączne prawo wydania i eksploatowania jej z tym, że powieść ta nie pojawi się na półkach księgarskich i będzie stanowiła upominek, przeznaczony dla przyjaciół-klientów naszej firmy i konsumentów naszych wyrobów.
Firmie A. Piasecki S. A., Fabryka Czekolady, Kraków, udało się pozyskać powieść pióra tak bardzo poczytnego i lubianego w Polsce pisarza, jakim jest Ferdynand Antoni Ossendowski, którego utwory, przełożone na 21 języków obcych, w setkach tysięcy egzemplarzy poszły w świat szeroki.
W nowej powieści swojej „Pierścień z krwawnikiem“ znakomity autor i podróżnik odsłania przed czytelnikami najmniej znany, egzotyczny świat Tybetu, Mongolii i Indii oraz wypadki zachodzące na tej olbrzymiej połaci kuli ziemskiej i w nieprzebranym mrowisku ludzkim, co znakomicie wyjaśnia wichurę wojenną, wstrząsającą kontynentem Azji i zagrażającą bytowi rasy białej.
Powieść „Pierścień z krwawnikiem“ czyta się jednym tchem, poucza i podkreśla najcenniejsze wartości charakterów ludzkich. Dostępna jest zarówno dla młodzieży, jak też i dla dorosłych, gdyż znany narracyjny talent autora, jego głęboka wiedza Wschodu, barwność stylu i emocjonująca umiejętność przedstawienia rzeczy prawdziwych, widzianych i przeżytych osobiście porywają wszystkich jego czytelników, obliczanych na miliony, jak tego dowiodła statystyka „Wystawy Książki Polskiej Za Granicą“ w Warszawie.
F. A. Ossendowski, autor powszechnie znanych i cenionych utworów, jak „Ludzie, zwierzęta i bogowie“, „Lenin“, „Niewolnicy Słońca“, „Płomienna Północ“, „Pod smaganiem samumu“, „Gasnące ognie“, „Szanchaj“, „Iskry spod młota“, „Lisowczycy“, „Wańko z Lisowa“, „Milioner Y“, „Pod polską banderą“, „Życie i przygody małpki“, „Słoń Birara“, „Zwierzyniec“, opowiadania z życia zwierząt i piękne tomy z cyklu „Cuda Polski“, w nowej swej powieści rzucił na swoją paletę pisarską najpiękniejsze barwy krajobrazu egzotycznego, silne typy ludzkie, czar i miłość młodej dziewczyny — córki radży, tajemnice klasztoru buddyjskiego i nikomu nieznane a potężne i burzliwe wypadki i zjawiska dalekich krajów wciąż jeszcze pełnych zagadek nierozwiązanych.
Firma A. Piasecki S. A., Fabryka Czekolady, Kraków, ma głębokie przeświadczenie, że dając podobną cenną premię swoim klientom i konsumentom równolegle z propagandą handlową spełnia uczciwie zadanie szerzenia zamiłowania do dobrej, pouczającej i porywającej książki i dopomaga wzmożeniu się czytelnictwa, a co za tym idzie — i kultury w Polsce. Mamy przeto niezłomną nadzieję, że nasze poczynanie spotka się z przyjaznym uznaniem licznych rzesz klientów naszej firmy.




Od autora
Do JWPana A. Piaseckiego w Krakowie.
Szanowny Panie!

Otrzymawszy propozycję Sz. Pana w sprawie ustąpienia wyłącznego prawa na wydanie nowej mojej powieści Panu, jako premii, przeznaczonej dla Pańskich klientów, przypomniałem sobie żywo pierwszy nasz kontakt. Było to wtedy, gdy przed laty z mozołem organizowałem pierwszą polską wyprawę w głąb Afryki. Społeczeństwo nasze odniosło się do tego projektu literata obojętnie lub nawet wręcz sceptycznie. Poza moim wydawcą, p. Rudolfem Wagnerem — jedynie Pan wyrażał mi swoją sympatię i chęć współdziałania, proponując mi, bezinteresowne zaopatrzenie mojej ekspedycji w wyroby swojej firmy.
Dwaj inni podróżnicy — Kazimierz Nowak i sławny lotnik, kapitan Stanisław Skarżyński ze wzruszeniem opowiadali mi, że Pan samorzutnie dostarczył im swoich wyrobów, które w samotnej podróży naszych odważnych rodaków nieraz im się przydały.
Tym objaśnia się sympatia moja dla firmy Szanownego Pana.
Poza tym przyszedłem do przekonania, że pomysł Pana przyczyni się do zainteresowania szerokich kół społeczeństwa książką polską i do podniesienia czytelnictwa wogóle, gdyż książka przeczytana budzi tęsknotę za nową książką. Ponieważ troskamy się wszyscy o podniesienie czytelnictwa w Polsce uważam, że nie mogłem pominąć sposobności utorowania z pomocą projektu Sz. Pana nowych dróg dla książki polskiej. To wszystko skłoniło mnie do ustąpienia Panu i Jego firmie wyłącznego prawa do eksploatowania powieści mojej „Pierścień z krwawnikiem“ dla wyżej wspomnianych celów.

F. A. OSSENDOWSKI.

Warszawa, 1. II. 1938.




ROZDZIAŁ I.
KARAWANA Z PRZEŁĘCZY CZETANG.

Mała karawana, złożona z trzech zaledwie wielbłądów i dwóch kosmatych i ponurych jaków jucznych stanęła na szczycie — przełęczy Czetang. Od zachodniej jej strony ciągnęły się majestatyczne wierchy Himalajów i we wrześniowym słońcu skrzyły się lodowatymi szczytami, uchodzącymi coraz dalej i dalej, tam, gdzie strzelały ku niebu białe, martwe piramidy Everestu, Gaurizankaru, Kang-czendżungi i Dawalagiri. Te olbrzymy górskie podnosiły swoje głowice w białych zawojach śnieżnych zbyt daleko, aby je widzieć z przełęczy, na której stanęła znużona ciężkim przejściem karawana. Za to zębaty wierch Kulhakangri, otulony w tej chwili ciężką, szarą chmurą, panował nad całym południowo-wschodnim Tybetem.
Mongoł, zapewne przewodnik, zszedł z wielbłąda i rozejrzał się dokoła. Po chwili wyciągnął rękę ku północy tam, gdzie w przerwie pomiędzy górami niby rzucona na ziemię klinga szabli błyszczała wstęga rzeki.
— Jaro-Tsungro! — mruknął, przypomniawszy sobie ciężką przeprawę na chwiejnym promie tybetańskim.
W tym samym kierunku pobiegły też oczy dwóch jego towarzyszy. Byli oni zupełnie niepodobni do olbrzymiego Mongoła, stojącego przed nimi. O ile ten miał niemal potwornie szerokie bary i potężne kabłąkowate nogi, okrągłą, płaską, ospą pooraną twarz, o tyle jego towarzysze byli małego wzrostu, zwinni i ruchliwi. Wąskie, inteligentne o cienkich rysach twarze ich o lekkoskośnych oczach zdradzały japońskie pochodzenie obu.
— Patrz, Iwari! — wskazał jeden z nich na połyskujące w oddali zakole rzeki. — To przecież Brahmaputra!
— Widzę! — uśmiechnął się starszy Japończyk. — Widzę i przypominam sobie, jakeś drżał wczoraj o nasze wielbłądy, Sumbaro, kiedy prom na środku rzeki przechylił się, natrafiwszy na kamień.
— Ha! — wzruszył ramionami Sumbara. — Myślałem, że cała nasza wyprawa weźmie w łeb! Tam za Tanglą nigdzie nie znaleźlibyśmy wielbłądów, bo wszystkie spędzono do Lhasy i Taszi-lumpo, pułkowniku. Poza tym byłem zły na Tybetańczyków. Bęcwały! Dobre dwa tysiące lat w tym samym miejscu przepływają rzekę i nie wiedzą, gdzie są kamienie...
Iwari zachichotał cichutko i chytrze.
— Tybetańczycy znają dokładnie łożysko Brahmaputry, ale zna go też ktoś inny... — mruknął zagadkowym głosem.
— Czyżbyś myślał, że to on namówił przewoźników? — spytał Sumbara z niepokojem. — Czyżby już podejrzewał?
— Nie twierdzę tego, ale... czyż jest to tak niemożliwe, majorze? — pytaniem na pytanie odpowiedział Iwari i ześlizgnął się z wielbłąda. — Musimy wyprostować nogi!
Po chwili podeszli obaj do Mongoła. Z wyrazu szacunku z jakim patrzyli na niego można byłoby wywnioskować, że ten olbrzymi człowiek o brzydkiej, ordynarnej, a jednocześnie dumnej twarzy jest czymś więcej niż zwykłym przewodnikiem przez „dach świata“, jak Tybetańczycy nazywają swoją niedostępną, tajemniczą, górzystą krainę.
Rzeczywiście obejrzawszy się dokoła Iwari powiedział:
— Dostojny kapłan dokonał prawdziwego cudu! W tak krótkim czasie i prawie bez przeszkód zrobiliśmy ten przebieg z Dołon-Nor aż do granicy Tybetu!...
Mongoł uśmiechnął się wyniośle i mruknął:
— Nie podejmuję się rzeczy, których wykonać nie mogę! Panowie widzieli, że zielony kamień mego pierścienia otwiera przede mną bramy klasztorów i usta ludzi, powtarzających trzy razy dziennie imię boskiego Buddy-Gotamy... teraz pozostaje nam jeszcze jedna próba, najcięższa bodaj próba...
— Próba? Tak już blisko jesteśmy granicy Assamu... — wtrącił niespokojnym głosem Iwari.
Mongoł rozwiązał szeroki pas i rozpiął długi kożuch barani. Ukazały się fałdy szerokiej szaty kapłańskiej z żółtego jedwabiu. Na tej wspaniałej tkaninie widniały liczne plamy i uszkodzenia — ślady dalekiej i ciężkiej snadź podróży.
Ślady jej odnaleźć można było również na twarzach i rękach podróżników, a nawet na wielbłądach.
Skóra ludzi opalona na węgiel przez mroźne wichry i odbite od śnieżnych pól promienie słońca, miała głębokie pęknięcia na wargach, nozdrzach i koło paznokci. Oczy o nadmiernie rozszerzonych źrenicach były przekrwione i otoczone zaczerwienionymi powiekami. Ruchy nawet u małych, szczupłych Japończyków odznaczały się niezwykłą dla tego ludu powolnością i ociężałością, nabytą na wielkich wysokościach, gdzie byle gwałtowniejsza praca mięśni powodowała krwotoki z nosa i uszu lub nawet nagłe omdlenie.
Wielbłądy, oszerszeniałe i okryte szronem, stały z nisko opuszczonymi łbami, ciężko robiąc bokami; z pysków ich i z chrapów zwisały długie sople zamarzniętej śliny i krwi. I tylko na jakach-sarłykach o końskich ogonach i zawsze wściekłych oczach nie znać było długiego i ciężkiego niewymownie marszu.
— Dostojny kapłan zna tu wszystkie drogi, ścieżki i przełęcze tak dokładnie, jak gdyby podróżował po swoim kraju Czacharów — odezwał się major Sumbara, zapalając cienką fajeczkę. — Bez mapy, kompasu i zegara nie omylił się wielki kapłan ani razu!
— Długo mieszkałem w klasztorze Taszi-lumpo i z polecenia świętobliwego Panczen-Lamy zwiedziłem wszystkie „kure“[1] i pustelnie wschodniej połaci Tybetu — odpowiedział. — Przed dziesięciu laty nie spotkalibyśmy tu bodaj żadnego człowieka, który nie znałby Dżałhandzy-hutuhty...[2] Z całego kraju napływały do mnie tłumy chorych...
— Tak, tak! — zawołał Iwari. — Słyszałem dziwne opowieści o waszej wiedzy lekarskiej, hutuhto! Ale pozwoli dostojny kapłan, że powtórzę mu moje pytanie. Jakiej jeszcze nowej próby musimy oczekiwać?
Lama spojrzał na słońce i zamruczał, zawijając się w poły kożucha.
— Gdy słońce przygasać pocznie na śnieżnym wierchu Kulhakangri, trafimy na drogę karawanową. Biegnie ona do klasztoru Tassgong. Tam czeka na nas próba...
Oczy Mongoła błysnęły dziwnym ogniem.
— Klasztor Tassgong? — powtórzył Sumbara. — Mamy informacje, że rządzi tam pundita Eher-balan... człowiek pewny, nasz...
Dżałhandzy zmrużył oczy i wydął wargi.
— Eher jest pewnym człowiekiem, oddanym sprawie, lecz przy nim jak cień nieodstępny tkwi ktoś inny... ktoś inny...
— O kim mówi dostojny kapłan? — spytali Japończycy.
Hutuhta jeszcze bardziej zmrużył oczy. Przez ledwie dostrzegalną szparę pomiędzy nabrzmiałymi powiekami, niby dwie niezagasłe, nikłe iskierki świeciły się z jakiejś niezbadanej głębiny drapieżne źrenice.
— Mówię o turdzy-lamie imieniem Bujuk — szepnął.
— Bujuk? Nie znam tego nazwiska! — zdumiał się Iwari.
Hutuhta pokiwał głową i machnął ręką.
— Tak też myślałem! — uśmiechnął się samymi tylko oczyma. — Opowiem o nim panom, ale przed tym spełnijmy przepis mojej wiary. My, lamaici na wszelkich niebezpiecznych miejscach musimy składać ofiary bogom i duchom. Na przełęczy Czetang włodarzy zły duch Puryn. Musimy uczcić i ułaskawić go ofiarami!
To mówiąc oczami wskazał na złożoną na spychu górskim kupę suchych gałęzi. Było to tak zwane „obo“, najprostszy na świecie ołtarz bóstwa.
Mongoł zeszedł trochę niżej, gdzie w głębokich szczelinach płaszczyły się tuż przy piargach zaczajone modrzewie niziutkie, chociaż o grubych, straszliwie wykoszlawionych i powyginanych pniach i gałęziach. Zrąbawszy dużym nożem trzy gałązki, rzucił je na „obo“ a potem, uchyliwszy połę kożucha, oddarł od podołu żółtej szaty pasemko jedwabnej tkaniny i zawiesił je na wystających ze stosu prętach.
— Ofiarujcie Purynowi soli i prosa... po garści! — powiedział podchodząc do towarzyszy.
Sięgnęli do „terkyłów“, skórzanych worów, zawieszonych na siodłach wielbłądzich, i pogrzebawszy w nich poczęli się zbliżać do „obo“.
— Stójcie! — zawołał Dżałhandzy. — Nie wolno rzucać ofiar na ziemię, trzeba je stawić w naczyniu.
— Mamy po jednej tylko miseczce... — zauważył major.
— Oddajcie je Purynowi! — poradził lama. — Wieczorem w Tassgong kupimy nowe miseczki u kupców chińskich mających swoją osadę pod murami klasztoru.
Gdy ofiary zostały umieszczone przed ołtarzem złego ducha przełęczy, hutuhta powiedział:
— Posilmy się prażonym prosem na sucho! — i wydobywszy z torby garść ziaren zaczął żuć je mocnymi, żółtymi zębami, przyglądając się sępowi, który z jękliwym kwileniem zataczał nad przełęczą coraz to węższe i węższe koła.
W pewnej chwili drapieżnik jak kamień spadł na jednego z wielbłądów, zatrzepotał nad nim potężnymi skrzydłami i, zanim Mongoł zdążył nadbiec, wyszarpnął nieszczęśliwemu zwierzęciu kawał mięsa z rany, natartej przez twarde siodło. Wielbłąd zatoczył się i wydał żałosny ryk.
— Wczoraj opadły go czarne wrony z czerwonymi dziobami, a dziś znów sęp! — zamruczał lama z troską w głosie. — Ten wielbłąd długo już nie pociągnie... Będziemy zmuszeni kupić nowego w Tassgongu, jeżeli tylko mnisi zechcą go nam sprzedać.
— Dlaczego by nie zechcieli? Zapłacimy złotem! — zauważył Iwari.
— Wszystko będzie zależało od turdzy-lamy Bujuka — warknął Mongoł.
Zapanowało milczenie.
Japończycy oczekiwali obiecanych im wyjaśnień i kładąc sobie do ust małe szczypty prosa przeżuwali je ostrożnie. Nagle Sumbara przypomniał coś sobie i wstał.
— Dam obrok zwierzętom — powiedział.
— Nie trzeba! — potrząsnął głową hutuhta. — Na takiej wysokości nawet sarłyki jeść nie będą.
Japończyk usiadł na odłamku skały i znowu w milczeniu żuł ziarnka prosa.
Mongoł zaspokoiwszy głód, otarł usta, wyszeptał jakąś modlitwę i zaczął swe opowiadanie, kołysząc się całym ciałem, co stało się nawyknieniem jeźdźca.
— Wiecie przecież, że Mongolia miała swego cesarza, z którym, nie uznając go oficjalnie, liczyły się jednak Chiny i Rosja?...
— A jakże! Był nim Żywy Budda, bogdochan, przeor klasztoru w Urdze — odpowiedzieli natychmiast Japończycy. — Ale Żywy Budda nie żyje! W roku 1926 zabili go bolszewicy, zająwszy stolicę Mongolii... — odpowiedział pułkownik.
Dżałhandzy potakiwał im ruchem głowy, a, gdy zamilkli, zamruczał:
— Bolszewicy nigdy by się nie odważyli zamordować Żywego Buddy, lecz podjął się tego przekupiony przez nich Bujuk. Piastował on wówczas straszliwą godność wśród lamów ze świty arcykapłana. Był turdzy-lamą!...
— Cóż to za godność? — spytał Iwari obcierając dłonie o poły kożucha.
— Turdzy-lama oznacza kapłana-truciciela! — szepnął Mongoł. — Wielcy arcykapłani z Lhasy, Taszi-lumpo i Urgi zwykle mają przy sobie turdzy-lamów.
— Po co?
— Na rozkaz kierowników naszej wiary usuwają oni niedogodnych, niebezpiecznych i buntowniczych ludzi — objaśnił hutuhta. — Bujuk użył swej wiedzy przeciwko osobie arcykapłana, po czym bolszewicy z łatwością już zagarnęli ojcowiznę wielkiego Dżengiza-chana — Mongolię!
— W jakiż sposób ten zdrajca mógł pozostać przy życiu?! — zawołał oburzony Sumbara.
— Tego nikt nie wie! — ze smutkiem odparł lama. — Dopiero w tym roku dowiedzieliśmy się przypadkowo, że pod przybranym nazwiskiem przebywa on w klasztorze Tassgong i ma tam ogromne wpływy.
— Bujuk przecież o nas nic nie wie, więc z tej strony nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo — wtrącił Iwari i spojrzawszy na hutuhtę dodał: — Chyba, że pozna was, kapłanie...
— Bujuk nie zna mnie! — przecząco potrząsnął głową Dżałhandzy. — Za czasów turdzy-lamy nie bywałem na dworze Żywego Buddy, gdyż nie zgadzałem się z wrogą względem Chin polityką arcykapłana i pomiędzy Urgą a klasztorem moim w Dołon-norze doszło w końcu do rozłamu.
Japończycy słuchali uważnie.
Hutuhta ciągnął dalej:
— Miałem sposobność przekonać się, że Bujuk ma długie ręce i długie uszy...
— Co to znaczy?
— Znaczy to, że ma swoich ludzi wszędzie i dokładnie wie, co się dzieje w naszym kraju. Była chwila, że bolszewicy zamierzali uczynić go arcykapłanem w Urdze! Bujuk — arcykapłanem w Urdze! — ze zgrozą w głosie powtórzył Dżałhandzy.
— Dlaczegóż nie zrobili tego? — spytał Sumbara. — Było by to dla nich wygodne i korzystne?
— Ach! — zaśmiał się hutuhta. — Bolszewicy poczęli wówczas właśnie wykorzeniać u siebie wszelkie religie, więc nie mogli już narażać się swoim komunistom uznaniem nowego arcykapłana!
Japończycy uśmiechali się chytrze i kiwali głowami.
Rozmowa się urwała.
Wszyscy myśleli o tym, co czeka ich w tajemniczym klasztorze Tassgong, gdzie miała siedzibę najsłynniejsza na cały Tybet, Mongolię, Sin-Kiang, Chiny, Birmanię i Indie szkoła kształcąca niezrównanych lekarzy tybetańskich, i gdzie zaczaił się morderca Żywego Buddy, lekarz-truciciel — nieuchwytny i podstępny.
Podróżnicy siedzieli w milczeniu patrząc przed siebie.
Ku wschodowi ni to grzebieniasty tułów potwornego smoka, ni to fale bijące w wiszary nadbrzeżne i nagle skamieniałe uchodziły w mglistą dal coraz to niższe uskoki Himalajów, by tam, gdzieś przed doliną Mekongu powiązać swoje gałęzie z zawiłą siecią grzbietów indochińskich. Poniżej przełęczy widniały fałdy szybko opadających spychów. Tam i sam pomiędzy ich graniami odcinały się od śniegu i szarych osypisk piargowych granatowoczarne plamy lasów modrzewiowych. O jakieś dwieście kroków od „obo“ widniał szkielet wielbłąda. Padł tu zapewne niedawno, gdyż na kościach jego pozostały jeszcze szmaty rudej skóry i czarnego mięsa, którego sępy nie zdołały poszarpać i pożreć.
Nagle rozległ się głośny tupot.
Na tej wysokości, w nieruchomym, stężałym powietrzu tupot wydał się niezwykle głośnym, tymczasem to tylko poruszyły się wielbłądy, przestępując z nogi na nogę.
— Wsiadajmy! — zawołał Mongoł. — Wielbłądy wypoczęły trochę i mogą już iść dalej. Zanieśmy raz jeszcze modły duchowi gór!
Poszli do „obo“ i nie zwrócili uwagi, że jeden z jaków raz po raz potrząsał brodatym łbem, boczył się i parskał. Gdy stali przy stosie gałęzi, narzuconych tu przez podróżnych, czekając aż Dżałhandzy skończy dość długą modlitwę i zaklęcia, spoza zachodniej krawędzi przełęczy wyślizgnął się jakiś człowiek a, śmignąwszy wśród głazów i złomisk, podczołgał się do wielbłądów i wprawnym ruchem ręki wbił im coś w obsady kopyt. Zanim hutuhta z towarzyszami powrócili do zwierząt, człowiek ów zniknął już w głębokiej rozpadlinie, ukrył się w niej i wsiąknął w szarzyznę skał, jak złowróżbny duch przełęczy, nienawidzący ludzi — Puryn.
Mongoł i Japończycy słyszeli jękliwe zawodzenia wielbłądów, lecz przecież nieraz już ryczały tak żałośnie, znużone daleką i niewymownie ciężką drogą. Dosiedli swoich dwugarbnych wierzchowców i puściwszy naprzód juczne sarłyki, ruszyli w dalszą drogę.
Przez dłuższy czas nie spostrzegali, że za nimi niby szkarłatne kwiaty maku na śniegu czerwieniły się gorące plamy krwi. Jeden krok wielbłądów i dwanaście nowych plam! Dopiero, gdy jedno ze zwierząt obchodząc sterczącą skałę potknęło się nagle i uklękło tak niespodziewanie, że major Sumbara stoczył się z siodła — Mongoł mruknął podejrzliwie i pytająco:
— Wielbłąd potknął się na stromym spychu?
Zatrzymał swego wierzchowca i zeskoczył na ziemię. Jednego rzutu oka starczyło mu, by zrozumieć, co się stało. Na śniegu szkarłatnymi znakami ktoś nieznany — człowiek czy duch — wypisał wyrok dla karawany. Hutuhta nic nie mówiąc pochylił się nad kopytem swego wielbłąda i wyciągnął długi kolec jakiejś rośliny.
— Sodzy-bajana! — szepnął w przerażeniu.
— Sodzy-bajana? — powtórzyli za nim Japończycy nazwę trującego krzewu. — Sodzy-bajana!... Co robić?...
Mongoł przykucnął przed wielbłądem, namyślając się. Wahał się widać i nie śmiał powziąć stanowczej decyzji. Wreszcie wyjął nóż z pochwy i począł go ostrzyć na kamieniu, popluwając na klingę. Po chwili powiedział:
— Wyciągnijcie kolec, wbity w lewe przednie kopyto! Przygotujcie rzemienie!
Błyskawicznym ruchem noża przeciął żyłę na nodze wielbłąda, a potem zrobił to samo innym, mrucząc:
— Niech odpłynie krew... To pomaga... No, a teraz przeciągnijcie wielbłądom nogi rzemieniami, żeby więcej nie krwawiły. Muszą dojść do Tassgongu... muszą!...
Skończywszy opatrunek ruszyli w dalszą drogę. Wielbłądy szły porykując przeciągle i postękując, niby żaląc się i błagając o ratunek.
Dżałhandzy, wpatrzony w coraz bardziej mglistą dal, szeptał jak gdyby jakieś zaklęcie potężne jedno i to samo słowo:
— Tassgong!... Tassgong!...
Rozumiał, co się stało. Nie wątpił już od dawna, że karawana jest śledzona bacznie i że ktoś jak cień, sunie za nią nawet w miejscach najdzikszych i najniebezpieczniejszych. Chociaż wyczuwał to instynktem nomada i wrodzonym mu darem jasnowidzenia, jednak jakaś również potężna a wroga siła nie pozwalała mu przeniknąć tajemnicy, od której zależał los całej wyprawy.
Dżałhandzy przypominał sobie różne wypadki.
Zaczęły się one od chwili, gdy prowadzona przezeń karawana wyruszywszy z Dołon-Noru weszła do górzystej krainy Ała-Szań. Tam wykrył studnię, do której nieznany wróg wrzucił rozkładający się kadłub barana i na trzy dni ludzi i zwierzęta pozbawił wody. Wkrótce po tym, gdy przechodzili wąską, głęboką dolinę w górach Wzun-Mo-Lun ktoś zrzucił na nich głazy i lawinę piargową ze zboczy Pao-Linu, lecz zaledwie raz jeden spostrzegł na piasku, przy jakiejś rzece ledwie widzialne ślady stóp ludzkich, ale tak nikłe, że nie był zupełnie przekonany, czy tędy przechodził człowiek.
A teraz znów na przełęczy Czetang!
Gdy Japończycy tamowali puszczoną krew wielbłądom, hutuhta obszedł całe siodło przełęczy, lecz nic podejrzanego nie spostrzegł.
Zmysłami jasnowidza uświadamiał sobie, że musi stanąć w Tassgongu, że lama-truciciel jest już uprzedzony o zbliżającej się karawanie i o jej przewodniku, czuł też, że w klasztorze — niedawno jeszcze najbardziej oświeconym i sławnym w świecie lekarzy azjatyckich — spotka kogoś, kto będzie miał wpływ na podjętą w Dołon-Norze sprawę.
Szeroko rozwarte i w tej chwili zasnute jakąś ruchomą mgłą oczy przeora widziały tego człowieka.
Zdumienie nie opuszczało hutuhty, gdyż majaczył przed nim biały człowiek.
Skądże się znalazł w klasztorze tybetańskim ten wysoki, barczysty, młody człowiek o jasnych lekko wijących się włosach, szarych oczach i śmiałej, ogorzałej twarzy, na której nigdy nie gasnął wesoły, trochę szyderczy uśmiech? Widział oczami duszy inne jeszcze postacie: strasznego, chociaż pozornie skromnego, przygarbionego Bujuka, jakiegoś Mongoła z blizną na czole i obciętym uchem, przeora — młodego, ale poważnego i dostojnego — punditę Eher-balana, chociaż nigdy się z nim nie spotykał; rozróżniał jeszcze innych ludzi, lecz wszystkich przysłaniała sobą młoda, roześmiana twarz białego człowieka.
Karawana schodziła powolnie ze zboczy górskich.
Wielbłądy kulejąc i porykując głucho szły jeden za drugim, zwyczajem swoim wpatrzone w daleki horyzont. Uosobienie dążenia! Powolne jaki zgrzytając twardymi racicami na piargu i osypiskach drobnych kamieni szli przodem, wbijając ślepia w ziemię.
Znikły niebawem ostatnie plamy śniegu na szarobrunatnej kamienistej glebie.
Za głazami, od strony południowej tu i tam błyskały czerwienią i żółcizną jakieś kwiaty do krokusów podobne. Wyżej już podnosiły swe gałęzie ciemne modrzewie. Trochę niżej wybijały się spomiędzy kamieni kępy szarej, twardej jak druty trawy, a jeszcze dalej ścieżka wić się poczęła pomiędzy krzakami kwitnących różaneczników. Coraz częściej śmigały myszy i jaszczurki, z haszczy z łopotem skrzydeł wylatywały połyskliwe bażanty i czarne indyki górskie. Nad strumykiem biegnącym przez gąszcz krzaków czatował na pstrągi siedzący na gałęzi zielono-złocisty zimorodek, nieruchomo wpatrzony w zimną i wartką strugę.
Ociepliło się znacznie.
Pułkownik Iwari zrzucił futro pozostawszy w długiej bluzie zamszowej ściągniętej szerokim pasem skórzanym.
Hutuhta, zdjąwszy uszatą czapkę wilczą, wycierał czerwoną chustką okrągłą, podgoloną czaszkę, lecz oczy jego pełne były zdumienia i dręczących go obaw.
Wkrótce karawana minęła kopulaste „obo“, noszące ślady architektury birmańskiej. Wielbłądy szły coraz wolniej, co chwila potykały się, a nawet przystawały, dysząc ciężko i chrapliwie.
— Nie ma rady, musimy zsiąść! — zamruczał Mongoł i zeskoczył na ziemię.
Ledwie zdążyli zejść z siodeł i ruszyć dalej, gdy spostrzegli lasek modrzewiowy, nad którym rozrzucały szeroko swe złociste gałęzie sosny o nierównych, powykręcanych pniach, okrytych szarymi porostami. Na jego skraju paliło się ognisko, a dwóch ludzi rzucało do płomieni suche gałęzie.
Mongoł podszedł do obozowiska i pozdrowił nieznajomych imieniem Buddy:
— Om, mani padme hung!
Odpowiedzieli mu z uszanowaniem pochylając przed nim głowy, ponieważ przed bystrymi oczami górali nie ukrył się wyglądający spomiędzy pół kożucha rąbek żółtej szaty, oznaki kapłana wysokiego stopnia. Hutuhta wypytywał się o drogę i opowiedział im o znużonych wielbłądach i ich poranionych kopytach. Z odpowiedzi krajowców Dżałhandzy zrozumiał, że są to pasterze z okolic Dhirungu, gdzie lamowie mieli słynne plantacje roślin leczniczych.
— W takim razie znacie dobrze drogę do Tassgongu? — spytał ich hutuhta.
— Znamy, dostojny lamo! — odpowiedzieli. — Jedziecie w dobrym kierunku, lecz bliższa jest droga przez Kiotung, znacznie bliższa! Idąc nią wielbłądy wasze dociągną do klasztoru.
— Możebyście wyprowadzili nas na tę drogę? — zaproponował im lama. — Moi towarzysze, znakomici uczeni japońscy, zapłacą wam jak zechcecie: złotem czy srebrem.
— Dobrze! — zgodzili się z radością pasterze. — Za potokiem, który przetnie waszą ścieżkę, skręćcie na lewo i minąwszy lasek w kotlinie podnoście się na grzbiet górski. Tam dopędzimy was, bo tymczasem musimy czekać na przybycie towarzyszy z sarłykami i zbudować szałas, czcigodny lamo, sługo Wielkiego Nauczyciela Buddy!
Hutuhta podniósł rękę na znak błogosławieństwa i powrócił do Japończyków.
Wsiedli znów na wielbłądy i pojechali rozglądając się po okolicy.
Stawała się coraz bardziej malowniczą i zaludnioną.
To tu, to tam w głębszych dolinach widniały ubogie wioski. Cieszyły wzrok unoszące się ku niebu dymy siedzib ludzkich. Coraz więcej gajów, złożonych nie tylko z drzew iglastych, ale i z liściastych, czaiło się pomiędzy fałdami gór; na gładkich płaszczyznach spychów zieleniała soczysta trawa, gdzie pasły się stadka argali o potężnych rogach i migały płowe grzbiety i rozłożyste wieńce płochliwych jeleni.
Za potokiem koło lasku dogonili karawanę dwaj pasterze na drobnych, półdzikich, lecz śmigłych konikach częstotliwie tupoczących małymi a twardymi jak stal kopytami. Z podziwem przyglądali się Japończykom, a potem ze wszystkich stron długo i uważnie oglądali wielbłądy.
— Uhm... uhm... — mruczeli jak niedźwiedzie i kręcili głowami zdobnymi w krótkie warkoczyki. — Padną wam te wielbłądy, lecz do Tassgongu dojdą jednak...
Rozmawiając z Dżałhandzy doprowadzili wreszcie karawanę do rozstaju, gdzie rozbiegały się na trzy strony drogi z licznymi śladami koni, sarłyków i owiec.
Jeden z pasterzy wskazał im kierunek i powiedział, że zdrożeni podróżnicy wnet po zachodzie słońca staną przed bramą klasztoru. Otrzymawszy zapłatę przewodnicy smagnęli konie batami i jak szaleni pomknęli w skok.
Chociaż zwierzęta wlokły się noga za nogą, karawana wszakże o zachodzie słońca istotnie dotarła do Tassgongu.
Lama spostrzegł całe stado wielbłądów i jaków, oraz spory tabunek koni pasących się na łąkach podgórskich należących do klasztoru, o czym świadczyły trójkątne flagi łopoczące na wysokich masztach. W dość znacznej osadzie chińskiej lepiącej się do wysokich murów klasztornych roiło się od ludzi, lecz brama, okryta czerwoną laką i osłonięta grzebieniastym, fantastycznie powyginanym dachem czterospadowym, była już zamknięta.
Spoza muru podnosiły się wymyślne, podobne do szczytów namiotów dachy z różnobarwnych tabliczek, ułożonych na wzór łusek tajemniczych ryb „vaira varahi“ z turkusowego jeziora Jamdok, gdzie uczeni mnisi na tych rybach szukają imienia następcy Dałaj-Lamy — najwyższego dostojnika buddystów-lamaitów. Ponad dachami strzelały ostre iglice kaplic, „obo“, grobowców znakomitych lamów-lekarzy, przeorów i punditów. Tuż za murami ciągnęły się czarne dachy domów mieszkalnych dla mnichów, szkoły, szpitali i gospody dla przybywających po poradę pacjentów z najdalszych zakątków Azji, a nawet Europy.
Po zachodzie słońca wstęp do klasztorów buddyjskich jest surowo zakazany, więc czerwona brama, jedyna w czworoboku wysokich murów, była już niedostępna.
Karawana stanęła w handlowej osadzie chińskiej.
Wielbłądy pokładły się natychmiast i żadna siła nie zdołałaby podnieść do reszty wyczerpanych i osłabionych zwierząt. Nawet sarłyki stały ze zwieszonymi łbami i przymkniętymi oczami.
Dżałhandzy wypytawszy się dokładnie odnalazł zajazd chiński i wkrótce do ciasnej i ciemnej izdebki wnoszono już bagaże podróżników.
— Zabierzcie nasze zwierzęta i, gdy wypoczną, dajcie im obroku — powiedział hutuhta do usługujących im Chińczyków. — A teraz przynieście dużo ciepłej wody dla tych znakomitych cudzoziemców, bo zdrożeni są i chcieliby się umyć przed posiłkiem i spoczynkiem.
Chińczycy powtarzając jedno tylko słowo „szan-ho“[3] nisko kłaniali się gościom i szybko spełniali ich rozkazy. Póki Japończycy zmywali z siebie kurz i sadzę dymiących ognisk, a potem golili się i strzygli sobie wzajemnie odrośnięte włosy, Mongoł, nie uznający mydła i wody do mycia, poszedł do „obo“, stojącego nad brzegiem szerokiego potoku. Pomodliwszy się przed płaskorzeźbą przedstawiającą ducha Himalajów o trzynastu obliczach i ośmiu rękach, plusnął sobie na twarz kilka kropel wody, przetarł oczy i wypowiedziawszy sakramentalny frazes: „om, mani padme hung“, ruszył na zwiady.
W zajazdach, prywatnych domach kupców, jadłodajniach i herbaciarniach rojno było i tłoczno. Tego dnia przybyło do Tassgongu kilka naraz karawan z Nepalu, Bengalu, Birmanii, Assamu, Tonkinu i z nadmorskiej prowincji chińskiej Fukien.
Goście należeli do różnych warstw społecznych. Byli wśród nich jacyś arystokraci, pomniejsi radżowie z Bengalu i książęta nepalscy, bogaci kupcy chińscy i kilku wysokiej rangi kapłanów kultu Buddy z Tonkinu; ci ostatni przybyli do klasztoru z orkiestrą i całą trupą tancerek — drobnych, niby lalki wyrzeźbione z pożółkłej kości słoniowej, strojnych w jedwabie, ciężkie hafty i brzęczące klejnoty. Kobietki te o tajemniczych oczach i jak gdyby skamieniałych twarzach rasowych oglądały wystawione towary i szły lekkim, tanecznym krokiem, szeleszcząc jedwabnymi tkaninami, brzękając w dzwoneczki lub klaszcząc w kastaniety z muszli. Tłum Chińczyków i brzydkich, straszliwie brudnych Tybetanek otaczał je i przyglądał im się z ciekawością.
Dżałhandzy dowiedział się, że nepalscy i bengalscy goście przybyli tu w celu porady u znakomitych lekarzy na różne dolegliwości ludzkie; tonkińczycy szukali u wpływowych lamów poparcia na dworze Dałaj-Lamy swego kandydata na stanowisko wielkiego kapłana w Cao-Bangu; Chińczycy przywieźli broń, przemyconą przez granicę chińską, cegiełki najlepszej zielonej herbaty i blaszanki z opium.
— Jestem lamą z małego, biednego „kure“ w Ordosie — mówił do Chińczyka-kupca mrużąc oczy hutuhta — ale jestem też lekarzem, więc przyjechałem z lekarzami japońskimi, by nabrać w Tassgongu prawdziwej wiedzy. Ale, ale! Opowiadano mi w jakimś klasztorze, że macie tu białego człowieka o jasnych włosach... któż to taki?
— Prawda, że mamy takiego! — uśmiechnął się kupiec. — Wesoły człowiek i rozmowny! Mieszka w klasztorze i jest przyjacielem Sain-Noina! Opowiadają o nim, że jest znakomitym lekarzem zza Oceanu...
— Zza Oceanu?! — zdziwił się Dżałhandzy. — Cóż on tu robi?
— Uczy się u najuczeńszych lamów i płaci im za to hojnie! — objaśnił Chińczyk ssąc onyksowy cybuch długiej fajki.
— Jakich tu macie uczonych lamów-lekarzy? — spytał hutuhta, a gdy kupiec począł wymieniać ich nazwiska, przerwał rozgadanemu Chińczykowi i rzucił niby od niechcenia. — Słyszałem o jakimś Bujuku...
— Cyt... — syknął kupiec. — Tego nazwiska nie wolno tu wymieniać... Ściany mają uszy...
— Co to znaczy? — spytał Mongoł unosząc brwi, ale Chińczyk machał tylko rękami i nic już więcej powiedzieć nie chciał, z obawą patrząc na ogromnego, ospowatego przybysza.
Dżałhandzy pożegnał go i odszedł myśląc o tym, że straszliwy truciciel zapewne już i tu dał się we znaki.
Powróciwszy do towarzyszy, szczelnie zamknął drzwi i szepnął do nich:
— Od jutra macie nic nie jeść i nie pić w osadzie, ani też w klasztorze!
— Skazujesz nas, dostojny lamo, na śmierć głodową? — uśmiechnął się Iwari.
— Sam będę dostarczał pożywienia — szepnął znowu. — Pamiętajcie o Bujuku!
Japończycy zmrużyli czarne, przenikliwe oczy i kiwnęli głowami.
W godzinę po tej rozmowie posiliwszy się w jadłodajni, wszyscy powrócili do zajazdu i zaczęli układać się do snu.
Spali już twardym snem śmiertelnie znużonych ludzi, gdy nagle Japończycy zerwali się z posłania i poczęli wpatrywać się w ciemność. Skądś spoza ścian zajazdu dobiegały tu i, zda się, sączyły poprzez wszystkie szpary w ramach okien i drzwi jakieś basowe, drgające dźwięki.
— Co to jest? — pytali szeptem, tarmosząc hutuhtę, który chrapał głośno.
Dżałhandzy posłuchał chwilkę i odpowiedział sennym głosem.
— To sygnał do modlitwy o północy... Śpijcie... Om, mani padme hung! Wielki Buddo, opiekunie i doradco... Om, om, om! — z tymi słowami usnął na nowo i począł chrapać bełkocąc coś przez sen.



ROZDZIAŁ II.
PIERWSZE TAJEMNICE KLASZTORU TASSGONG.

Słońce zalewało złocistą, gorącą powodzią głęboką dolinę, gdzie stał czworobok klasztoru, nad którym od świtu powiewała długa zielona chorągiew z trzema czarnymi zawiłymi hieroglifami tybetańskimi, godło znakomitej szkoły medycznej.
Długi wąż przybyłych ludzi stojących w kolejce ciągnął się do otwartej naoścież czerwonej bramy. Każdy musiał pokazać swoją dłoń mnichowi-chiromancie. Ten zbadawszy linie ręki, stawił na niej czerwoną farbą mały znaczek i wpuszczał do wnętrza klasztoru ze słowami pozdrowienia.
W kolejce stali również Japończycy tuż za hutuhtą. Spalona od zimnych wichur twarz jego przybladła stając się martwoszarą i w brzydocie swej straszną.
Gdy lama doszedł wreszcie do chiromanty, ten, spojrzawszy na jego dłoń, rzucił na stojącego przed nim olbrzyma zdumione i służalcze spojrzenie.
— Wielki lamo, błogosław niedostojnego sługę Buddy — szepnął.
— Om! Bądź pozdrowiony! — mruknął Dżałhandzy. — Przybyłem wczoraj z ziemi Ordos.
— Sądzone ci jest wielkie i burzliwe życie — odpowiedział cichym głosem wróżbita. — Na dłoni twojej widzę linię „szi“ przeciętą, rozdwojoną linią „gun“... Obawiaj się człowieka...
— Wiem! — przerwał mu lama.
Wróżbiarz skulił się i ująwszy połę szaty hutuhty dotknął jej ustami. Postawiwszy mu na dłoni czerwony znak, ręką wskazał drogę.
Ujrzawszy Japończyka Iwari, wróżbiarz zerknął nieznacznie w jego stronę i mruknął:
— Zi-Pen[4] jest twoją ojczyzną... I twoją — dodał spojrzawszy na Sumbarę.
Poznaczył im ręce i patrzał w ślad za nimi z jakimś lękiem i przerażeniem, a potem szepnął do siebie:
— Mądry Budda, chroń dom twój w Tassgongu, zbliżają się bowiem czasy straszne i groźne!
Tymczasem hutuhta z Japończykami wchodzili już do poczekalni, gdzie przy małym stoliku podwinąwszy pod siebie nogi siedział lama w czerwonym płaszczu i w kołpaku, przypominającym grzebieniasty hełm grecki.
Dżałhandzy objaśnił go o celu przybycia.
— Dostojny bracie! — mówił poważnym głosem. — Ci dwaj cudzoziemcy wynajęli mnie za przewodnika do Tassgongu, by zaczerpnąć w waszym klasztorze z obfitego źródła głębokiej wiedzy, albowiem skarbnica ta wedle testamentu boskiego Lumbo-Dordżi otwarta jest dla wszystkich, którzy czczą imię Nauczyciela w kwiecie lotosu. Om!
Czerwony lama pochylił głowę z szacunkiem i złożył wszystkim trzem niskie ukłony.
— Stanie się wedle waszej woli! — odpowiedział z powagą. — Czy znane są wam nasze warunki?
Japończycy nic nie mówiąc położyli przed lamą rulony złotych monet. Ten drżącymi z chciwości palcami przeliczył złote jeny i rzucił je na stojącą przed nim wagę.
— Zgadza się! — szepnął. — To dla klasztoru, a dla mnie?...
Jeszcze jeden rulon głucho uderzył o stolnicę i zniknął natychmiast w fałdach czerwonej szaty.
W tej samej chwili rozległ się dźwięczny, wesoły śmiech i młody, barytonowy głos zawołał szyderczo:
— Dostojny lamo Giantse, masz dłonie zwinne, jak u sztukmistrza z jarmarku noworocznego! I po co ci tyle pieniędzy, stary chciwcze? Masz już wątrobę większą niż u sarłyka, więc chyba nie pociągniesz długo. Nie masz nikogo na świecie, kto kochałby ciebie i kogo byś ty kochał lub choć lubił, więc nie potrzebujesz nikomu pozostawiać po sobie spadku! Ty tymczasem ciułasz i ciułasz złoto i srebro! Cha-cha-cha! Masz tyle tego, że żaden wielbłąd nie uniósł by na grzbiecie! Czy może chcesz, żeby ci zbudowano pomnik ze złota i srebra? Zostaw mi swoje skarby, bo ja przynajmniej wiedziałbym, co mam z nimi zrobić!
Czerwony lama burknął coś na swoje usprawiedliwienie, lecz młody człowiek o bujnych jasnych włosach nie słuchał go. Stał i z ciekawością przyglądał się drobnym postaciom Japończyków i olbrzymiemu Mongołowi.
— To dziwne! — mruknął po angielsku i zamaszystym krokiem podszedł do nieznajomych.
— Lekarze? — spytał krótko i zmrużył swe bystre, szare oczy.
Iwari i Sumbara nieznacznie porozumieli się z sobą nieuchwytnym spojrzeniem, zrozumiawszy, że wykręty nie zdadzą się na nic, a mogą nawet zaszkodzić.
— Tak jest! — odparł Iwari również po angielsku.
— Wojskowi lekarze? — padło znowu pytanie i wywołało nową wymianę spojrzeń pomiędzy Japończykami.
— Tak jest! — potwierdził Iwari.
— Cieszy mnie to, że właśnie japońscy lekarze zainteresowali się wspaniałymi wynikami doświadczeń lekarzy tybetańskich! — zawołał młody człowiek. — Cieszę się dlatego, że wnikliwy, niezdolny do pośpiechu umysł azjatycki łatwiej zgłębi to, co nam, ludziom białym, wydaje się tajemnicą nie do rozwiązania. Poza tym jestem szczęśliwy, że będę miał kolegów o cywilizacji, do której przywykłem i za którą tęsknię tu już czwarty rok!
Japończycy uśmiechając się uprzejmie kłaniali się coraz niżej i niżej, jak wymaga tego etykieta ich kraju.
— Panowie pozwolicie, że przedstawię się wam — wyciągając rękę do Iwari powiedział nieznajomy: — Nazywam się doktór Adolf Firlej i jestem lekarzem ze Stanów Zjednoczonych.
— Adolf Firlej? — jak gdyby ucieszył się Iwari. — Czy to pan napisał w „Medical Review“ rozprawę o wpływie krótkich fal na funkcje psychiczne?
— Jestem jej autorem! — odpowiedział z wesołym śmiechem dr Firlej. — Co za dziwny wypadek! Spotkać kogoś wśród Himalajów, kto czytał mój artykuł! To zupełnie tak, jak bym natrafił tu na człowieka, co niegdyś w Nowym Jorku pożyczył ode mnie dolara i w Tassgongu zwraca mi swój dług.
— My — Japończycy śledzimy uważnie śmiałe nieraz prace, podejmowane przez lekarzy amerykańskich — objaśnił z ukłonem Sumbara.
— Dla ścisłości muszę dodać — wtrącił Firlej — że nie jestem Amerykaninem z krwi...
Obaj Japończycy spojrzeli na mówiącego pytająco.
— Jestem obywatelem Stanów Zjednoczonych, lecz w żyłach moich płynie czysta krew polska! — zawołał i nachmurzywszy nieco czoło dodał: — Panowie koledzy nie orientują się zapewne dostatecznie co do Polski? Jest to kraj, który wydał Kopernika; obrońcę Wiednia — Jana Sobieskiego; generała Kościuszkę, walczącego o wolność Ameryki; Marię Curie-Skłodowską...
Japończycy uśmiechali się i kiwali głowami na znak szacunku, głośno wciągając powietrze.
— Wiemy... wiemy! — z dyskretnym śmiechem przerwał mu wreszcie Iwari. — W naszym podręcznikach historii powszechnej mówi się o pogromcy krzyżackiej potęgi, królu waszym Jagielle i o innym, który panował aż po Odrę i Elbę...
— Bolesław Chrobry! — wtrącił z dumą w głosie Firlej.
— Tego nie pamiętam — potrząsnął głową Japończyk — ale pamiętam tragedię rozbioru Polski, świetne dzieje waszego oręża pod sztandarami Napoleona, wasze walki o niepodległość i... jeszcze coś, co zadziwi pana zapewne...
— Nie mogę się domyślić — wtrącił Firlej.
— Waszego marszałka Piłsudskiego, kiedy jako prywatny człowiek, w roku 1905 przyjeżdżał do Japonii... Opowiadał mi o nim mój ojciec, który był adiutantem szefa sztabu generalnego w Tokio...
Doktór Firlej chwycił Japończyka za rękę i z uczuciem potrząsnął ją.
— Będziemy przyjaciółmi! — zawołał radosnym głosem.
Japończycy poczęli się znowu uśmiechać uprzejmie, kłaniać się i „wchłaniać“ powietrze. Nie przeszkadzały im jednak te etykietalne czynności w systematycznym myśleniu. Musieli wiedzieć wszystko o tym dziwnym europejczyku tak dawno przebywającym w klasztorze lamów-lekarzy.
— Więc przebywa pan tu już czwarty rok? — spytał wznosząc czarne oczy ku górze Sumbara. — Dla człowieka cywilizowanego to strasznie długi okres czasu na takim wygnaniu!
Firlej odpowiedział wesołym, beztroskim śmiechem.
— Prawdę powiedziawszy, to nie spostrzegłem nawet jak minęło trzy i pół lata! — zauważył. — Miałem szczęście! Dostałem się pod kierownictwo samego Sain-Noina!
Obaj lekarze zachowali się zupełnie spokojnie przy dźwięku tego nazwiska, ale za to Dżałhandzy, który uważnie przysłuchiwał się niezrozumiałej dlań rozmowie w obcym języku, drgnął nagle i ukląkł posłyszawszy nazwiska Sain-Noina. Klęcząc kiwał się, bił pokłony i powtarzał:
— Wielki mędrzec, błogosławiony syn Władcy świata — Sain-Noin! Sain-Noin!!
Japończycy ze zdumieniem patrzyli na wstrząśniętego czymś olbrzyma, lecz, wierni zasadom wschodniej dyskrecji, o nic nie pytali.
— Tak, koledzy! Jest to najgenialniejszy lekarz i najgłębszy mędrzec! — zachwycał się swym mistrzem Firlej. — Gdybym nie był lekarzem, a tylko z usposobienia Amerykaninem, zastosowałbym do niego, nic zresztą nie mówiące w naszych warunkach określenie — cudotwórca! Gdyby tylko koledzy zechcieli, zaprotegowałbym ich przed niezrównanym „ta-emczi“[5] — Sain-Noinem!
Iwari i Sumbara poczęli się kłaniać i dziękować, aż w końcu pułkownik oświadczył Firlejowi:
— Tymczasem zabawimy tu nie dłużej niż przez tydzień, gdyż mamy polecenie naszego rządu zwiedzić szpital dla cierpiących na chorobę Bantiego w Radżapore pod Bombajem i leprozorium na wyspie Ankuta w grupie Lakkadiwów, po czym dopiero zainstalujemy się w Tassgongu na kilka miesięcy. Poprosimy wtedy czcigodnego kolegę o jego przyjacielską protekcję!
— W każdej chwili jestem do usług panów — obiecał im Firlej i nagle przypomniawszy coś sobie spytał: — W jakim porcie wylądowali koledzy? Zapewne w Kalkucie?
Japończycy spojrzeli na siebie niespokojnym wzrokiem i po chwili, niby na komendę zaczęli chichotać, nie zapominając jednak o pełnym szacunku, głośnym wciąganiu powietrza.
— O, nie! — zaczął wreszcie Sumbara. — Zrobiliśmy niezwykle porywającą podróż z Tientsinu przez ziemię Ordos, wschodni Tsaidam i Kham...
— Przecięliście zatem cały niemal Tybet?!... — wykrzyknął zdumiony Firlej.
— Tak jest! — powiedział wciąż jeszcze chichocząc Iwari. — Mieliśmy wspaniałego przewodnika, lamę-lekarza... z klasztoru... małego klasztoru Ning-Sia, znajdującego się w kraju Ordosów pomiędzy Wielkim Murem chińskim a rzeką Żółtą. Chcieliśmy zwiedzić obóz zadżumionych w pustyni i drugi — dla trędowatych na Tsaidamie, dziwne miejsca, skąd chorzy nie powracają już nigdy lub też zostają uleczeni wodą źródła, powietrzem i zapewne jakiemiś nieznanymi promieniami, emanującymi z ziemi...
— Słyszałem coś o tym... Jest to naprawdę niezmiernie ciekawe i zastanawiające zjawisko — mruknął Firlej. — Zasmuciliście mnie jednak, koledzy! Myślałem, że będę miał jeszcze dwóch cywilizowanych towarzyszy, tymczasem...
— Czy jest tu jeszcze ktoś z Europy? — z niezwykłą dla Japończyka żywością przerwał mu Iwari.
— Z Europy jak z Europy — uśmiechnął się Firlej — ale z Moskwy! Mimo, że jest bolszewikiem, w każdym razie jedyny biały człowiek, to też coś dla mnie znaczy!
— Dobry uczony? Lekarz? — zadali pytania w jeden głos Japończycy.
— Czy dobry — tego nie wiem, lecz w każdym razie niezmiernie śmiały z niego ryzykant! — zaśmiał się lekarz. — Michał Sobcow nie zawaha się, jak mi się zdaje, przed wycięciem pacjentowi kawała kory mózgowej lub całego serca!
Japończycy dyskretnym śmiechem wtórowali Firlejowi, lecz w oczach ich zapalały się raz po raz drapieżne i zimne ognie. Od czasu do czasu zwracali wymowne spojrzenia w stronę hutuhty, lecz, zdawało się, że lama nie spostrzega tego. Klęczał wciąż i w tej pozycji stał się podobny do Buddy z Kamakury. Miał nieruchomą, stężałą w niemej ekstazie twarz i przymrużone, napół przykryte ciężkimi powiekami czarne, jarzące się zawsze oczy.
Iwari zrobił jedno tylko spostrzeżenie, a mianowicie, że Dżałhandzy do najwyższego stopnia doprowadził i zaostrzył skupienie i że żadne słowo, najlżejsza zmiana wyrazu twarzy, ani najbardziej nieuchwytny ruch kogokolwiek z obecnych w poczekalni nie ukryje się przed nim i nie ujdzie jego uwagi.
Hutuhta posłyszał dobrze nazwisko Sobcowa a palce jego rąk, złożonych na kolanach zacisnęły się mocniej, chociaż nikt nie byłby w stanie spostrzec tego.
— Ciekawi bylibyśmy poznać tak śmiałego operatora — zauważył zupełnie spokojnym głosem Sumbara.
— Może uda mi się urządzić spotkanie z nim kolegów — powiedział Firlej — ale chyba dopiero jutro, bo Sobcow dziś o świcie wyjechał w góry na poszukiwanie jakichś ziół leczniczych, które gorąco polecał Sain-Noinowi przy leczeniu schorzeń wątrobianych. Trzeba panom wiedzieć, że ten Sobcow obok chirurgii jest zawołanym „ziolarzem“!
Podczas tej rozmowy drzwi, umieszczone w głębi poczekalni, uchyliły się ostrożnie. Do izby wszedł mały, szczupły lama z rękami ukrytymi w fałdach czerwonej szaty i z bursztynowym różańcem na szyi. Przesunął się jak cień — przygarbiony i milczący. Przelotnie tylko rzucił spojrzenie spod krzaczastych, siwych brwi na Japończyków rozmawiających z Firlejem, a potem na klęczącego Dżałhandzy. Drgnęły mu zaczerwienione powieki, a czarne, przenikliwe oczy zmrużyły się z lekka. Niby coś żując poruszył sinymi wargami i wyszedł na dziedziniec. Iwari spostrzegł, że czerwony lama siedzący przy stoliku skulił się i zamrugał wystraszonymi oczyma, gdy tymczasem twarz hutuhty stała się jeszcze bardziej nieprzenikniona.
— Koledzy! — zawołał Firlej. — Pójdę do Sain-Noina i poproszę go, żeby mi pozwolił przedstawić was sobie. Przed chwilą dopiero pozostawiłem go w jego pracowni.
Japończycy w milczeniu ukłonili się, wyrażając tym ruchem podziękowanie i swoją zgodę.
Młody lekarz opuścił poczekalnię skierowawszy się w głąb budynku.
— Sobcow jest tutaj... Dziś wyjechał o świcie... Podobno w góry... — szepnął po mongolsku podchodząc do hutuhty Iwari, lecz ani jeden mięsień nie drgnął na twarzy Dżałhandzy. Można było przysiąc, że nie posłyszał lub nie zrozumiał tych słów.
Tymczasem w jego okrągłej głowie miotała się w tej chwili jedna tylko myśl.
— Bujuk, lama-truciciel poznał mnie!...
W tej chwili z podwórza wbiegł służka, czy może kleryk klasztorny, zwykły „bandi“ i podał mu leżący na tacy list w czerwonej chińskiej kopercie.
Dżałhandzy ostrym, podejrzliwym wzrokiem przyjrzał się chłopakowi a potem rzucił okiem na kopertę.
— Co to jest? List do mnie? Zapewne zaszła pomyłka? — spytał spokojnie nie zdejmując rąk z kolan.
— Pismo do przewodnika znakomitych gości z ziemi Zi-Pen — odparł „bandi“. — Przysyła je świątobliwy przeor Eher-balan, który chce wiedzieć...
— Dobrze, chłopcze — burknął hutuhta — połóż mi pismo dostojnego pundity do torby wiszącej na pasie... Nie myłem dziś rąk w świętym źródle, przeto nie jestem godzien dotykać pisma świątobliwego przeora!...
Bandi wziął natychmiast list i począł wkładać go do torby Dżałhandzy.
Hutuhta wyprężył się cały i czekał na coś nie spuszczając wzroku z kleryka.
Chłopak, kłaniając się gościom, tyłem cofał się ku drzwiom, ale już prawie u progu wydał nagle przeraźliwy krzyk, począł potrząsać ręką, jak gdyby sto żmij lub jadowitych pająków wpiło mu się w palce i dłoń. Po chwili padł na ziemię, tarzał się rzężąc coraz głośniej, wił się z bólu aż wyprężył się nagle i stężał. Miał szeroko otwarte, pełne łez i śmiertelnego strachu oczy i żółtą, lepką pianę na straszliwie pobladłych wargach.
Czerwony lama z jakimś skowytem wypadł z poczekalni.
— Otruty sokiem kali-batangu! — nie zmieniając pozy szepnął hutuhta do Japończyków, gdy pozostali sami w izbie.
Japończycy milczeli, z zimną ciekawością przyglądając się leżącemu chłopakowi.
Lama powrócił z dwoma innymi. Byli to lekarze. Pochylili się nad „bandim“, zbadali „trzy pulsy“ i wysłuchawszy bicie szybko słabnącego serca obejrzeli się na gości.
— Ten chłopiec ma atak padaczki... — mruknęli.
Japończycy z całym spokojem skinęli głowami. Dżałhandzy nic nie odpowiedział. Klęczał schowawszy ręce w fałdach szaty i, zdawało się, że nie zrozumiał mowy lekarzy tybetańskich.
Lamowie wynieśli nieszczęśliwego „bandi“, a gdy się zamknęły drzwi za nimi, hutuhta syknął znowu:
— Walka się rozpoczęła!... Obawiajcie się dotykać klamek i opierać się rękami o framugi okien... Nie przyjmujcie żadnego poczęstunku... Na podwórzu...
Nie skończył zdania, gdyż do poczekalni wszedł Firlej i zawołał:
— Proszę za mną! Czcigodny Sain-Noin ucieszył się z przyjazdu lekarzy japońskich!
Młody lekarz prowadził gości przez amfiladę łączących się jedna z drugą dużych, pustych sal, gdzie jedynym meblem była wysoka estrada i wąski, ciągnący się przez całą ich długość pomost, ozdobą zaś siedem stylizowanych hieroglifów tybetańskich — zawierających modlitwę do wielkiego ducha Himalajów, wcielonego w postaci arcykapłana z Lhasy. Stanęli wreszcie przed ciężkimi drzwiami z jakiegoś ciemnego drzewa, ozdobionego skuwkami z okrytego śniedzią brązu.
Firlej zapukał i nie czekając odpowiedzi otworzył drzwi.
W półciemnym pokoju, zastawionym jakimiś dziwacznymi retortami z gliny, porcelany i miedzi, przepełnionym mięszaniną kwaśnych oparów wydobywających się spod pokrywy stojącego na węglach tyglu i przeróżnych zapachów ziół w pękach wiszących pod pułapem, siedział człowiek tak małego wzrostu, że można go było uważać za karła.
Na cienkim, zakrzywionym nosie połyskiwały szkła ogromnych chińskich okularów w czarnej oprawie. Spoza lekko zadymionych szkieł migotały dziwnym blaskiem szeroko rozwarte, jak gdyby zdumione oczy. Sain-Noin miał na sobie kusą, śmiesznie obcisłą szatę z ciemnej, straszliwie zatłuszczonej i powalanej tkaniny, na głowie — beret trójgraniasty, w ręku zaś — szeroką niebieską wstęgę.
Na ścianach wisiały malowane na jedwabnych pasach wizerunki potwornych bóstw lamaickich, oprawione w ramy deski z horoskopami i jakaś dziwna mapa zapewne bardzo szczegółowa, chociaż obaj Japończycy nie mogli domyśleć się, co sobą przedstawia.
Dokoła przy długich ladach, koło pieców i przyrządów do destylacji pracowali młodzi i starzy lamowie. Zachowywali oni milczenie i poruszali się cicho, z najwyższym szacunkiem spoglądając w stronę mistrza.
Na stole przed Sain-Noinem leżał cały stos zwiniętych w rulony pergaminów i papyrusów i jakieś grube księgi w czarnych oprawach. Duży zegar kantońskiej roboty z całą orkiestrą dzwonków i z kalendarzem głośno tykał w kącie. Promienie słońca nie zakradały się tu, gdyż wznosząca się naprzeciwko jedynego okna góra rzucała gęsty cień.
Firlej stanąwszy przy mistrzu powiedział mu coś, ruchem ręki wskazując na gości.
Sain-Noin słuchał zda się obojętnie, ale w pewnej chwili zaśmiał się i spytał dziwnym głosem:
— Od kiedyż to wielcy lamowie, przeorowie z Dołon-Noru, obawiają się śmiele i otwarcie wymawiać swoje imię? — oczy karła wbiły się w ospowatą twarz hutuhty.
Dżałhandzy zrozumiał, że został zapewne poznany przez wróżbiarza już przy bramie a może i wcześniej jeszcze, wtedy, gdy na granicy Czaharu wyprzedziła karawanę grupa jeźdźców na rączych koniach. Wytrzymując pałający wzrok Sain-Noina i pochylając się przed nim, szepnął:
— Jeżeli mądry Ta-Emczi pragnie słyszeć moją odpowiedź, to niech raczy kazać swym uczniom opuścić salę...
Zdziwienie odbiło się w okrągłych oczach starca, lecz po chwili rzucił w przestrzeń jakieś słowo do nikogo się nie zwracając. Mnisi — pracujący pod okiem mistrza, a z nimi razem i Firlej wyszli.
— Ciekaw jestem odpowiedzi waszej, świątobliwy hutuhto! — z niespodziewaną żywością zawołał Sain-Noin.
— Nie wymieniam swego nazwiska tam, gdzie się znajduje turdzy Bujuk... morderca bogdochana... zdrajca wobec Żywego Buddy i naszej wiary... sprzedawczyka i zbrodniarza!... — rozległ się głos Mongoła.
Zapadło głuche milczenie, złowrogie i groźne.
Stary karzeł oparł łokcie na stole i podtrzymując głowę obiema rękami wpatrywał się w olbrzyma. W oczach jego widniał ból i oburzenie.
— Wielki Sakkia-Muni![6] Hańba! Przybywający do przybytku wiedzy w Tassgongu lekarz-lamaita nie czuje się tu bezpiecznie! — szepnął.
Mongoł tymczasem zbliżył się do stołu i mówił:
— Cztery czy pięć razy zamierzano zgładzić nas, mądry i sprawiedliwy Sain-Noin, zanim wielbłądy nasze doszły do przełęczy Isungi, skąd oczy nasze ujrzały stare mury skarbnicy mądrości! Nawet tu, w miejscu błogosławionym, o kilkanaście kroków od ciebie, pod dachem świątobliwego Eher-balana dokonano zamachu na mnie!
Dżałhandzy opowiedział o wypadku z małym „bandi“, a potem począł rozmawiać z mistrzem w tajemnej „świętej“ mowie „ahar-om“, której nikt oprócz najwyższych dostojników kultu lamaickiego nie zna, gdyż strzeżona jest zazdrośnie.
Rozmowa ta zakończyła się zagadkowym powiedzeniem Sain-Noina w języku tybetańskim, gdyż chciał, żeby zrozumieli go Japończycy.
— Sprawa wasza wielka jest jak dziedzictwo Dżengiza-chana, Kubłaja, Timura i sułtana Babera, lecz losy jej spoczywają w ręku Wielkiego Ducha Nieba... W wypadkach burzliwych jak morze, które bije w brzegi wysp północnych, ujrzycie nowych, nieprzewidzianych sojuszników i wrogów aż wszystko rozstrzygnie kobieta skwarnej krainy, aby połączyć płomień z lodem... płomień z lodem...
Nikt nie ośmielał się pytać o cośkolwiek więcej mistrza, bo na pomarszczonej twarzy jego i w oczach malowało się wzburzenie i podniecenie. Spojrzawszy na stojących przed nim ludzi, klasnął w dłonie. Weszli lamowie i bez słowa rozpoczęli przerwaną pracę. Sain-Noin skinął ręką hutuhcie dając mu znak odejścia.
— Om! Sajn! — mruknął.
— Om! Amur-sajn! — odpowiedział Dżałhandzy, a to pozdrowienie natychmiast powtórzyli Japończycy, żegnając Ta-Emczi.
W sąsiedniej sali oczekiwał ich Firlej.
— Nie wiem dlaczego, lecz sądzę, że będzie najmądrzej, jeżeli nikomu nie powtórzę waszych nazwisk — szepnął.
Skryci i nieufni ludzie Wschodu obojętnie wzruszyli ramionami.
— Gdzie tu zamieszkacie? — spytał młody lekarz.
— W zajeździe Ti-Sun-Li — odpowiedział hutuhta.
— Dziura, brudna, hałaśliwa dziura, gdzie schodzą się palacze opium i wszelcy nicponie, żerujący na biedakach, otumanionych dymem trucizny! — zawołał Firlej. — Zapraszam was do siebie. Mam mały domek koło „obo“ Wan-Czona, wśród gaju laurowego...
Nowi znajomi z radością przyjęli to zaproszenie. Dżałhandzy zacierał ręce i uśmiechał się tajemniczo. Przenosiny i ulokowanie się w nowym miejscu nie trwały długo. Dwóch chińskich kulisów przeniosło pięć „terkyłów“ podróżników i na tym polegała cała przeprowadzka. W domu wśród laurów spotkał ich wesołym szczekaniem biały ostrowłosy fox-terrier z czarną plamą przez lewe oko i ucho, co nadawało mu śmieszny i zawadiacki wygląd.
Piesek Firleja, wypieszczony i wychuchany przez właściciela, tu w Himalajach czuł się również dobrze, a może nawet lepiej niż na trawnikach parków chicagowskich lub bostońskich i bardzo się ucieszył nowym znajomym. Szczególniej przylgnął do hutuhty, który zaskarbił sobie serce rozbrykanego pieska tym, że pozwolił mu urwać kawałek poły swojej żółtej szaty. „Knox“ latał po gaiku jak szalony, powiewając swoją zdobyczą niby nieprzyjacielskim sztandarem. Od tej chwili na krok już nie odstępował Mongoła, łasił się do niego, wskakiwał mu na kolana, lizał po twarzy, to znów skakał dokoła i ujadaniem zachęcał do zabawy ze sobą.
Dowiedziawszy się o nagłej śmierci „bandi“, Firlej zamyślił się i po chwili powiedział:
— Sądzę, że w moim domu nie przydarzy się wam żadne nieszczęście. Jestem pod opieką samego Dałaj-Lamy. Ambasador amerykański w Nankinie wyrobił mi to na zlecenie naukowej fundacji Rockefellera, ponieważ z jej ramienia zostałem delegowany na studia medycyny tybetańskiej.
— Dziękujemy! — kłaniali się Japończycy.
— Czy turdzy Bujuk będzie się również liczył z ambasadorem Stanów Zjednoczonych? — spytał z chytrym uśmiechem Dżałhandzy. — On nie zatrzymał się nawet przed zamordowaniem Żywego Buddy, chociaż dostojnik ten korzystał z przywilejów i tytułu „brata Dałaj-Lamy“!
— To nadzwyczajne, że nic jeszcze o Bujuku nie słyszałem i do dnia dzisiejszego nie widziałem go, chociaż znam tu każdy zakątek — zauważył Firlej.
Hutuhta zaśmiał się głośno, mówiąc:
— Gotów jestem przyjąć każdy zakład, że biały lekarz może znać wszystkie tajemnice naszego lecznictwa, lecz nie zna żadnej tajemnicy klasztoru Tassgong! Zresztą — nie zna ich nawet przeor, pundita[7] Eher-balan.
— A wy, dostojny lamo, znacie je? — zaciekawili się Japończycy.
Mongoł pomyślał chwilę i odparł szeptem, ni to obawiając się, że ktoś może go podsłuchać:
— Część, zaledwie małą część...
Z daleka dobiegło głuche trąbienie, huczenie bębna i basowy brzęk gongu.
— Południowa modlitwa do Wielkiego Mistrza! — szepnął Dżałhandzy klękając i przebierając palcami paciorki różańca.
W kilka minut potem sługa Chińczyk zaprosił wszystkich do sąsiedniego pokoju na śniadanie. Mongoł przyjrzał mu się bacznie i spytał:
— Czy dobrze posoliłeś strawę? Spróbuj i powiedz nam...
Kucharz laseczkami brał szczypty każdej z potraw i powolnie żuł, kiwając głową i mrucząc:
— Dobrze! W miarę posoliłem. Ani za mało, ani za dużo. I-Tun nigdy się nie pomyli. Niech poświadczy sam biały emczi!
— I-Tun jest dobrym kucharzem, jestem z niego zadowolony — potwierdził ku szczerej radości Chińczyka Firlej.
Gdy sługa odszedł, hutuhta powiedział z chytrą miną na ospowatej twarzy:
— Teraz możemy jeść spokojnie! Strawa nie jest zatruta!
— Któż by się ośmielił struć moich gości?! — oburzył się Firlej.
— Bujuk ma długie ręce — odpowiedział mu Mongoł ze smakiem zajadając ociekający tłuszczem kawał mięsa baraniego. Cmokał głośno, sapał i mlaskał grubymi wargami. Wymagały tego dobre wychowanie jeźdźców stepowych i odwieczna etykieta mongolsko-chińska.
„Knox“ nie odstępował hutuhty, skwapliwie i zręcznie w locie chwytając rzucane mu chrząstki i kości, których nie mogły skruszyć potężne zęby przeora z Dołon-Noru.
Za oknem, w gąszczu liści laurowych rozśpiewały się jakieś ptaki. Turkały synogarlice i dzwoniły cykady, przygrzane gorącym słońcem. W oddali chrapliwie i żałośnie porykiwał wielbłąd i basowym szczekaniem odpowiadał mu pies klasztorny — czarny owczarek tybetański — ponury i zły.



ROZDZIAŁ III.
W WIRZE NIEPRZEWIDZIANYCH WYPADKÓW.

Tego samego dnia dr Adolf Firlej przekonał się, że nie wszystko było tak, jak sam myślał i jak mówili japońscy lekarze. Wywnioskował to z tego, że przeor Tassgongu, powiadomiony o ich przybyciu, sam pospieszył z odwiedzinami gości. Znalazłszy ich w domu białego lekarza nachmurzył czoło i z niepokojem przyglądał się gospodarzowi i drobnym postaciom Japończyków, aż nagle nie witając nikogo zaczął się dopytywać:
— Znaliście się już przedtem? Gdzie? Kiedy? Co was łączy?
Pytania te były zadawane głosem niespokojnym, niemal gorączkowym. Zdziwiło to Firleja, odpowiedział jednak natychmiast:
— Poznaliśmy się tu w klasztorze twoim, dostojny pundito. Zaprosiłem gości-lekarzy do siebie, żeby mieli więcej wygód.
Odpowiedź ta uspokoiła nieco przeora, więc począł witać uprzejmie Japończyków i hutuhtę. Zachowanie się pundity zdradzało szacunek, jaki miał dla tych ludzi, nieznanych Firlejowi. Dokładnie orientował się z kim ma do czynienia i rozmawiając z lekarzami japońskimi wyraźnie wymieniał ich imiona i nazwiska, nie mówiąc do nich inaczej, jak „dostojny Szimbo Iwari“, lub „szlachetny Otu Sumbara“. Hutuhtę tytułował z mongolska „horca nindutyj ecege“, co miało oznaczać „ostrowidzący ojciec“. Znał imiona i nazwiska każdego z gości, chociaż nikt nie wymienił ich przed nim. Widocznie pundita był już uprzedzony o ich przybyciu, gdyż oznajmił, że pokoje gościnne od dawna są już przygotowane dla podróżników. W końcu uśmiechając się do kłaniających mu się raz po raz gości oznajmił, że za godzinę w jego pałacu przy świątyni odbędzie się narada, gdyż wszyscy jej uczestnicy już przybyli.
Firlej słuchał i dziwił się. Uświadamiał sobie, że zajęty swoją pracą, nie wie nic, co się dzieje w klasztorze, ukrytym w głębokiej dolinie na pograniczu Tybetu i Assamu, a tymczasem, jak nagle się przekonał, zachodziły tam ważne wypadki, w których on — biały człowiek i cudzoziemiec — nie mógł brać udziału. Cieszył się nawet z tego, bo i cóż wiązało go poza zainteresowaniem ich olbrzymią wiedzą empiryczną, opartą na odwiecznym eksperymentowaniu, z tymi ludźmi obcymi mu z ducha i przekonań Wschodu. Postanowił sobie trzymać się jeszcze bardziej na uboczu, żeby nie być zamieszanym w jakichkolwiek sprawach nie mających bezpośredniego związku z jego pobytem w Tassgongu. Jednocześnie jednak jakiś niewyraźny niepokój zakradł się do duszy młodego lekarza. Czuł się tak, jak gdyby nagle coś groźnego stanęło przed nim. Obejrzał się nawet instynktownie i naprężył wysportowane ciało, ni to przygotowując się do walki, ni to zrzucając z siebie jakąś męczącą zmorę.
Pundita Eher-balan, uznany przez mnichów za „hubiłgana“, w którym przebywała jedna z licznych duchowych odmian Buddy, porozumiawszy się z Japończykami, uśmiechnął się do Firleja i powiedział:
— Uczony Sain-Noin wychwalał mi gorąco białego brata, który jest mądrym lekarzem.
— Dostojny Ta-Emczi jest zbyt łaskaw dla mnie — z ukłonem odparł młody człowiek. — Moja wiedza jest kroplą wobec oceanu jego mądrości, doświadczenia i cudownego daru przewidywania!
Firlej dokładnie już poznał tajnie etykietalnych rozmów wschodnich i umiał się do nich zastosować.
Eher-balan oglądał tymczasem mieszkanie białego człowieka. Był tu po raz pierwszy, rzadko opuszczając swoje komnaty, więc wszystko go dziwiło. Rozglądał biurko i głaskał dłonią jego wypolerowany blat, dotknął kałamarza i wiecznego pióra, zastanawiał się nad przeznaczeniem wałka suszki, a potem długo stał przed szafką z książkami angielskimi, brał w ręce grube tomy w płóciennych oprawach ze złotymi napisami na grzbietach. Zatrzymał się dłużej na tablicy atlasu anatomicznego. Rozpatrywał ją uważnie, a znać było, że orientuje się we wszystkim doskonale, gdyż usta jego poruszały się, wymawiając tybetańskie, mongolskie i hinduskie nazwy narządów organizmu ludzkiego. W sypialni podobała mu się umywalka, sporządzona na zamówienie Firleja przez zdolnego blacharza chińskiego z osady handlowej, i stolik z przyrządami toaletowymi i flakonami, aż w końcu zatrzymał wzrok na obrazie wiszącym nad tapczanem. Była to piękna kopia arcydzieła Gwido Reni — Chrystus w wieńcu cierniowym.
— Borchan? Bóg? — zapytał z nabożeństwem wpatrując się w oblicze Zbawiciela.
Firlej w milczeniu pochylił głowę.
— Znam go! — szepnął pundita. — Syn Boży, który pozwolił się umęczyć! W kaplicy w klasztorze Panczen-Lamy w Taszi-Lumpo widziałem czarny krzyż z białą postacią Syna waszego Boga...
— W Taszi-Lumpo? — spytał młody lekarz myśląc, że przeor się pomylił.
— W klasztorze Panczen-Lamy! — powtórzył Eher. — Siedemset lat temu koło klasztoru mieszkali wasi mnisi, ludzie miłosierni, uczeni i pracowici i modlili się przed tym krzyżem. W sto lat później chińscy urzędnicy zagarnąwszy Tybet wygnali mnichów, ale ówczesny Panczen-lama osądził, że Bóg białych ludzi jest dobrym Bogiem, więc kazał przenieść krzyż do kaplicy i wmurować go w ścianę. Pozostaje on tam po dziś dzień, tylko ukryto go za zieloną kotarą z testamentem założyciela naszej wiary — boskiego Dzonkapy. Niech imię jego powtarzają pokolenia wiernych!
— Chciałbym widzieć ten krzyż! — zawołał Firlej. — To zapewne włoscy Franciszkanie przynieśli go do Tybetu.
— Do siedziby Panczen-Lamy trudniej jest dostać się cudzoziemcowi niż nawet do Potali-pałacu najświętobliwszego Dałaj-Lamy — zauważył przeor surowo spojrzawszy na białego lekarza.
Pundita odszedł wkrótce, odprowadzony z czcią przez gospodarza i gości. Tylko mały wesoły „Knox“ nic sobie z „hubiłgana“ nie robił, szczekał na niego, skakał i tarmosił go za końce długiego pasa o czerwonych frendzlach jedwabnych.
W pół godziny po tej niespodziewanej wizycie Firlej pozostał sam.
Japończycy i hutuhta udali się na naradę do pałacu przeora, młody lekarz przebierał się, by pójść do pracowni, gdy nagle do pokoju wślizgnął się sługa Chińczyk. Twarz miał roześmianą a zarazem tajemniczą. Zasłaniał sobie usta dłonią i szeptał:
— Ta-je! Ta-je![8] Nowina!... W klasztorze zamieszkała kobieta... piękna, młoda kobieta...
— Upiłeś się, Ju-Szu! — powiedział z wyrzutem Firlej. — Czy nie wiesz, że do klasztoru wstęp kobietom jest surowo wzbroniony?
Chińczyk zamachał rękami i począł szeptać jak mógł najprędzej:
— Wiem... wiem... ale zakazy istnieją po to, żeby je łamać... Ten człowiek — Urus...
— Sobcow? — przerwał mu lekarz.
— Tak... ten Urus wprowadził tu kobietę... — opowiadał Ju-Szu. — Widział ją dziś ogrodnik, gdy obcinał suche gałęzie na świętym figowcu... Powiedział mi w tajemnicy, że siedziała z zawiązanymi ustami i miała skrępowane ręce i nogi... Mówił mi też ogrodnik, że widział jej oczy — jak dwie czarne gwiazdy! Na ramieniu miała znak lilii...
— Znak lilii? — zdumiał się jeszcze bardziej Firlej. — Toż to godło brahmanów?! Nienawidzą oni i uważają lamaitów za nieczystych i wyklętych. Skąd więc brahmanka mogła się znaleźć w Tassgongu? Nie-e! Stanowczo, albo łyknąłeś za dużo tej wstrętnej kminkowej „majgoło“, albo śniło ci się, Ju-Szu!
— Na prochy mego ojca — Nin-Szu, który kłamał tylko wtedy, kiedy sprzedawał hurtownikom proso i soję, mówię prawdę! — przysięgał podniecony Chińczyk.
— A że twój czcigodny ojciec skupowywał po Iunnaniu proso i soję przez całe swoje życie, więc nie miał nigdy czasu na zgodę z prawdą. Przysięga twoja wobec tego wcale mnie nie przekonała, miły drabie! — zaśmiał się doktór. — Gdzie mieszka Sobcow?
— Koło świętego drzewa, w domku o żółtych dachówkach, na piętrze — recytował Ju-Szu zacierając ręce i chichocąc z radości, że przyniósł tak niezwykłą nowinę.
— Idź już sobie, przyjacielu, i nie radzę ci zaglądać do cudzych okien — mruknął Firlej i odesłał sługę.
Przebrany do pracy wyszedł z domu. Nowina, przyniesiona przez Chińczyka, zastanowiła go jednak.
— Ten doktór Sobcow jest, zdaje mi się, bardziej tajemniczy niż na to wygląda — myślał. — Taki na pozór szczery, dobroduszny, trochę nawet niby roztrzepany chłop... a tymczasem...
Przechodził właśnie koło „świętego“ drzewa.
Rzucił badawcze spojrzenie na piętrowy budynek o żółtym dachu i zwolnił już kroku, gdy uszu jego dobiegło jakieś charczenie. Rozlegało się w gęstych zaroślach kwitnących azalij. Podszedł i począł rozgarniać ich sztywne, czepiające się ubrania pędy.
Charczenie stawało się coraz bliższe i wyraźniejsze. Doktór skoczył do gąszczu i przedzierając się przez krzaki stanął nagle jak wryty.
Wśród połamanych gałęzi i potratowanych kwiatów leżał na ziemi ogrodnik a w jego piersi tkwił krzywy do sierpa podobny nóż, którym ścinano gałęzie w gaju klasztornym.
Człowiek był już w drgawkach i charczenie jego słabło.
Umierał...
Firlej obejrzał się i, czy wydało mu się, czy było tak w istocie, spostrzegł, że spoza framugi jednego z okienek na piętrze wyjrzała i ukryła się jakaś twarz.
— Hm... — mruknął do siebie doktór. — Ju-Szu nie był pijany...
Po namyśle postanowił nikomu nie wspominać o zamordowanym ogrodniku i wyszedłszy z krzaków skierował się do szpitala, gdzie w tych godzinach Sain-Noin przyjmował chorych.
Wzburzony i podrażniony istnieniem jakiejś złowrogiej tajemnicy, której rozwikłać na razie nie umiał, młody lekarz wszedł do dużego gmachu. Pierwsze trzy sale zatłoczone były ludźmi, przybywającymi do klasztoru po poradę. Kilku lekarzy oglądało chorych w bocznej sali odsyłając ich do odpowiedniego specjalisty. Niektórych wpuszczano do mniejszej izby, gdzie urzędował inny lekarz.
Firlej wszedł do sali, gdzie Sain-Noin przyjmował tych pacjentów, których stan był groźny, lub których choroba nie mogła być przez innych lekarzy rozpoznana.
Karzeł w białej szacie i w okrągłej mycce na głowie siedział na wzniesieniu przypominającym katedrę. Dokoła niego stali pod ścianą słuchacze pracujący w Tassgongu. Sain-Noin trzymał w ręku długą trzcinę o gałce z białego onyksu.
Przed nim na opartym o drewniane kozły ruchomym chodniku sunęli obnażeni do pasa pacjenci. Ta-Emczi dotykał ich onyksowym końcem trzciny, a wtedy kamień rozjaśniał się fosforyzującym zielonym światłem i tak samo świecić się poczynały dotknięte chorobą organy. Stawały się na kilka sekund widzialne wątroba, serce, nerki, śledziona, płuca, żołądek i kiszki jak gdyby prześwietlone od wewnątrz do najdalszych, najtajemniejszych zakątków, pełne właściwych im odruchów i zmian.
Sain-Noin siedział z półopuszczonymi powiekami. Wyczuwało się w jego nieruchomej postawie i w głęboko zaczajonych źrenicach jakieś straszliwe, do nieludzkich bodaj granic doprowadzone skupienie myśli, zmysłów i wnikliwości. Gdy ruchomy chodnik unosił dalej chorego, karzeł kładł trzcinę na stół i w roztargnieniu patrząc na dwóch lekarzy, pochylonych nad księgami, rzucał im krótkie zdania, a raczej jakieś raz na zawsze ustalone formuły. Jeden z nich rozwijał skąpe słowa mistrza w dokładne i szczegółowe rozpoznanie przezeń choroby, drugi — układał recepty na lekarstwo, wydawane w aptece klasztornej, zapisując to wszystko w leżących przed nimi księgach.
Przed każdym nowym pacjentem Sain-Noin podnosił wzrok na wiszący na przeciwległej ścianie wizerunek Buddy z szeroko otwartymi oczyma i wyciągniętą dłonią. W podobnej postaci widuje się Buddę wyłącznie w klasztorach, gdzie przebywają lekarze. Dokoła figury wielkiego mistrza widniały inne jeszcze bóstwa, składające mu niski pokłon. Były to duch ziemi i wody „badahan“, powietrza — „szji“ i słońca — „szara“. Mistrz odmawiał półgłosem krótką modlitwę, wzywając do pomocy potężne bóstwa kierujące życiem ludzi.
Firlej na palcach dotarł do grupy lekarzy malajskich z Tenasserim, mówiących po angielsku, i z uwagą śledził przesuwających się przed Sain-Noinem pacjentów. Widział prześwietlone tajemniczym światłem chore organy cierpiących ludzi i z jednego rzutu oka określał chorobliwe zaburzenia. Tę szybką orientację i spostrzegawczość wyrobił już w sobie pod kierunkiem znakomitych profesorów w Tassgongu, szczególnie zaś samego Sain-Noina, rozwijającego w swych uczniach tę najcenniejszą bodaj cechę lekarza.
Firlej spostrzegł niebawem, że mistrz był dziś niezwykle podniecony. Nastrój jego udzielił się młodemu lekarzowi.
Widział on wyraźnie, że z końców cienkich palców Sain-Noina sączą się nikłe, pełgające promienie, a dokoła całej jego drobnej postaci utworzyła się świetlna aureola.
— Świeci się dziś mój stary, jakby go ktoś wypełnił fosforem — pomyślał doktór. — Coś musiało mu się przydarzyć, ale co? Gdyby on tak wiedział, co tam leży w krzakach, albo słyszał o plotce, którą gdzieś poderwał mój Ju-Szu! Ale co to?
Pochylił się cały i wpatrywał się w wysokiego, kościstego człowieka, którego chodnik umieścił naprzeciwko Sain-Noina.
Karzeł przyjrzawszy mu się przelotnie zacisnął wargi i spuścił oczy. Z jakąś odrazą dotknął go trzciną i mruknął coś do sekretarza. Ten dał znak ręką. Zaskrzypiała korba i zaturkotały walce, na których słudzy przesuwali chodnik. Wąska platforma drgnęła i już ruszyła z miejsca, gdy nagle rozległ się głos Firleja:
— Dostojny Ta-Emczi! Zatrzymaj tego człowieka i zbadaj go raz jeszcze. Spostrzegłem pod jego prawą pachą guz zawierający w sobie jakąś czerwoną substancję.
Powieki Sain-Noina uniosły się błyskawicznie. Gniewem i przerażeniem błysnęły mu czarne oczy. Na ustach miał już jakieś słowa surowe, lecz uspokoił się od razu zrozumiawszy, że odezwał się do niego biały lekarz. Znowu ukrył oczy pod powiekami i głową skinął w stronę oczekującego swej kolejki chorego.
— Masz tobie! — śmiał się w duchu Firlej. — Udało się jajku pouczyć kurę — i na nic! Spaliło na panewce! A przecież widziałem dobrze, że ten człowiek ma guz pod pachą i coś w nim bardzo czerwonego... Zapytam wieczorem starego, dlaczego się tym nie zainteresował.
— Ja też widziałem — szepnął do niego jeden z Malajczyków.
Firlej uśmiechnął się do kolegi i wzruszył ramionami.
— Zauważyliście, że mistrz nic nie polecił zapisać sekretarzom po obejrzeniu tamtego pacjenta? — szepnął znowu lekarz z Tenasserimu.
Firlej skinął głową.
— A to dopiero heca! — myślał. — Tyle lat żyłem w ciszy i spokoju, aż tu nagle — masz, babo, placek, trafiłem w jakąś sieć tajemnic...
Sain-Noin przerwał przyjęcie. Zdenerwowanym głosem, spiesząc się i na nikogo nie patrząc, objaśniał słuchaczom stan obejrzanych chorych, wskazując na związek pomiędzy wewnętrznymi zaburzeniami, a objawami zewnętrznymi. Skończył wreszcie i szybko zeszedł z katedry.
— Ta-Emczi, dlaczego nie zechciałeś spojrzeć raz jeszcze na chorego, o którym ci mówiłem, że widzę pod jego pachą... — zaczął Firlej, lecz Sain-Noin szarpnął go za rękaw i mruknął:
— Jeżeli jesteś lekarzem — uzdrawiaj, ale nie wtrącaj się w rzeczy nie swoje, których nie znasz i nie poznasz nigdy... Powiedziałem!
Ostatnie słowo oznaczało rozkaz.
— No, no! Aż tak bardzo rozgniewałem staruszka! Co w tym może być? — głowił się doktór wychodząc z sali.
Zamierzał już iść na wykład hipnozy, gdy przy wejściu dopadł go kucharz Ju-Tun i czepiając się jego ramienia wyjąkał:
— Ta-je! Ju-Szu poszedł do spiżarni i nie wrócił... nie wrócił, ta-je...
— Cóżeś zwariował? — oburzył się lekarz. — Będziesz zawracał mi głowę takim głupstwem?! Idź i poszukaj swego Ju-Szu, jeżeli stęskniłeś się za tym łobuzem!
— Ta-je! — jęknął kucharz. — Znalazłem Ju-Szu... ktoś mu odciął głowę i zabitego ukrył za pustą skrzynią...
Firlej drgnął. Straszna dłoń tajemnicy sięgnęła już i do jego domu.
— Jeżeli tak jest, to leć do rządcy i opowiedz mu o wszystkim — szepnął do Chińczyka.
Namyślał się przez pewien czas, a potem zacisnął mocno szczęki i mruknął:
— Zaczepiliście mnie — poznacie Firleja! Kto sieje wiatr, ten zbiera burzę! Adolfku, musisz działać i to szybko a mądrze!
Nie wiedział kto go zaczepił i z jakiego powodu, lecz natychmiast przypomniał sobie wyglądającą z okienka mieszkania Sobcowa czyjąś twarz i nóż, wbity w pierś ogrodnika.
— Tak, wszystko to wypływa z jednego źródła — zawyrokował. — Skoro wiem, skąd to idzie, nie trudno mi już będzie wyjaśnić wszystko... lub skręcić sobie kark.
Uśmiechnął się na tę myśl i znowu mruknął:
— Ale przed tym jeszcze i ja naskręcam karków, jak się widzi! Po co mam myśleć o swoim karku, jeżeli mam duży wybór obcych?! Obaczymy! Jakoś tam będzie! Nie dam się zjeść w kaszy!
Tak rozmawiając z samym sobą wyszedł na obszerne podwórze i, nagle zmieniając postanowienie, czym prędzej ruszył ku domowi. Przechodząc koło domu z żółtymi dachówkami, zobaczył konia, uwiązanego do słupa przy wejściu. Był to mocny, śmigły zapewne wierzchowiec rasy mongolskiej. Miał na sobie dobre siodło z miękkimi poduszkami ze skóry i terlicę z żółtego filcu.
— Siodło — nie mongolskie i terlica — też jakaś inna — zauważył Firlej i podniósł oczy ku oknom na piętrze.
Na tle ciemnego wnętrza przesunęła się znajoma sylwetka doktora Sobcowa.
— Powrócił już — mignęła myśl w głowie lekarza i, decydując się nagle, wbiegł po schodach.
Zapukał do drzwi.
Dobiegł go cichy szept i skradające się kroki.
— Kto tam? — spytał ktoś po tybetańsku.
— Doktór Firlej! — odpowiedział lekarz wesołym głosem. — Dowiedziałem się, że kolega Sobcow już powrócił. Chciałem zaprosić go do siebie na kolację, bo mam ciekawych gości.
— Ach, to pan doktór — odezwał się po angielsku sam Sobcow. — Powróciłem przed chwilą... Miałem bardzo udaną wyprawę, bo nie tylko że uzbierałem kilka rzadkich gatunków roślin, ale miałem sposobność zaobserwować napad pantery na młodego jaka. Widowisko, mówię panu, pierwszorzędne! Przepraszam, że chwilkę zatrzymam kolegę za drzwiami, gdyż jestem nieubrany... Narzucę coś niecoś na siebie i poproszę pana!
„Chwilka“ trwała jednak dość długo.
Chodząc po korytarzu Firlej słyszał dochodzące z mieszkania Sobcowa kroki trzech ludzi, szmer i łoskot przesuwanych przedmiotów, krótkie rozkazy w nieznanym Firlejowi języku i pospiesznie dawane szeptem odpowiedzi.
Wreszcie Rosjanin otworzył drzwi i wpuścił Firleja. Lekarz w jednej chwili obejrzał cały pokój.
Na biurku leżał duży czarny pistolet Kolta.
Firlej uśmiechnął się z niewinną miną i mrużąc oko powiedział:
— Świetny przycisk!
Sobcow z całą swobodą parsknął śmiechem i odparł:
— Lepszy trudno znaleźć, bo taki gruntownie przyciska... do samej ziemi! Jeździłem w dość dzikie okolice... Najlepszy dowód, że spotkałem panterę i dzikiego jaka... Bez broni nie zalecam wdzierać się w głąb tych okolic. Grasują tu tybetańscy bandyci przekradający się z Tsaidamu, chińscy — z Kansu, no, i nie brak tam birmańskich Rinaldinich, polujących na dążące z Chin karawany.
— Rozumiem — kiwnął głową lekarz czekając, że Rosjanin będzie dalej opowiadał.
Rzeczywiście zaczął rozwodzić się nad bogactwem flory tej części Himalajów, lecz Firlej prawie że go nie słuchał.
Nie mógł oczu oderwać od podłogi. Przede wszystkim wzrok jego pociągnęła ku sobie zupełnie świeża szrama na deskach. Zapewne jakiś ostry kant ciężkiego przedmiotu wyżłobił ją odłupując cienkie włókna drewna i pozostawiając głęboką, białą bliznę na deskach. Ten ślad przesuwanego ciężaru biegł ku zamkniętym drzwiom sąsiedniego pokoju i urywał się za progiem.
Niedaleko od tej świeżej bruzdy na podłodze, spoza wygiętej nogi chińskiego stołu wyzierała zmięta szmatka do połowy zwinięta w rulonik. Ktoś zaczął ją zwijać, lecz nie dokończywszy rzucił na podłogę.
Ta świeża, biała rysa na podłodze i szmatka pod stołem niewiadomo dlaczego zaintrygowały młodego doktora.
Słuchając rozgadanego Sobcowa myślał o tym, że przedmiot, który porysował podłogę od okna aż do progu, musiał być bardzo ciężki i mieć ostre, żelazne okucia. Zapewne skrzynia... Lecz cóż mógł mieć w tej skrzyni Sobcow?
Dziwiła doktora też i ta okoliczność, że tak ciężki bagaż był zupełnie nieodpowiedni dla podróżnika, który przeciął, jak w swoim czasie twierdził Rosjanin, cały Tybet. Ciekawiła go też leżąca na ziemi szmatka, gdyż nic innego — najmniejszego skrawka papieru, zapałki, ani nawet ździebełka trawy doktór Firlej nie mógł dostrzec na podłodze.
— Zapewne skądś to wypadło i może się zaprzepaścić — domyślał się.
Zamierzał już wskazać Sobcowowi na zgubę, lecz coś go od tego wstrzymało.
Postanowił zdobyć ten tak zwykły przedmiot, nabierający w tej chwili szczególnego dlań znaczenia.
Opowiadając Rosjaninowi o przyjęciu chorych przez Sain-Noina krążył po pokoju paląc fajkę i w pewnym momencie opuścił na ziemię gumowy worek z tytoniem.
Potrącił go nogą umyślnie, żeby był bliżej stołu, po czym wybrawszy odpowiedni moment szybko się schylił i podniósł woreczek wraz z pochwyconą jednocześnie półzwiniętą szmatką.
Uspokoił się od razu i ciągnął dalej opowiadanie, a gdy wspomniał o pacjencie, który, aczkolwiek miał wyraźny guz pod pachą, nie dostał żadnej porady od Ta-Emczi, Firlej zdumiał się bardzo.
Spostrzegł, że ta wiadomość niezmiernie zaniepokoiła Sobcowa. Obrócił się ku niemu gwałtownym ruchem i bacznie mu się przyglądał zmrużonymi oczyma.
— Mógłby pan poznać tego człowieka? — spytał niespokojnie.
Młody lekarz zaśmiał się i odpowiedział nie zdradzając swego zdziwienia:
— Owszem, kolego, z warunkiem, że byłby nagi! Posiada on bowiem pewne znamię!... Nad prawą łopatką tego człowieka spostrzegłem bliznę od kuli... Zapewne osobnik z burzliwą przeszłością... a może nawet herszt jakiejś bandy zbójów? Wśród nich, jak mi opowiadano w Szanghaju i Nankinie, spotykają się nieraz prawdziwi potentaci...
Sobcow kręcił głową i z lekka pogwizdywał wpatrując się dziwnym wzrokiem w wesołą twarz doktora.
— Ależ niebezpieczny z kolegi człowiek! Niezwykły dar spostrzegawczości... Gdyby się pan stał detektywem, nic z pewnością nie ukryłoby się przed panem i wszyscy zbrodniarze zostaliby wpakowani do więzienia!... — powiedział zagadkowym i szyderczym głosem.
Ton ten nie uszedł uwagi Firleja.
— Aha! Od tej chwili jesteśmy na stopie wojennej! — mignęła mu myśl. — Ale dlaczego? Czyżbym stanął w czymś na przeszkodzie Sobcowowi? Poczekaj, bratku, zaraz uraczę ciebie jeszcze jednym karmelkiem!
Puszczając kłęby dymu z fajki zbliżył się do Rosjanina. Patrząc na niego uprzejmie poklepał go po ramieniu i spytał, oczami wskazując na drzwi.
— Jest tam ktoś?
Sobcow odpowiedział obojętnym głosem:
— Moi ludzie... porządkują zielnik...
Firlej pochylił mu się do ucha i szepnął:
— Mam nowiny... dla nas, zdaje się, nie zupełnie pomyślne... Kto wie, czy nie zmuszą one nas do zwiania z Tassgongu... Wczoraj w poczekalni otruto jakiegoś biedaczynę — „bandi“, dziś zabito ogrodnika i jeszcze jednego Chińczyka... Coś się tu dzieje i obawiam się, że jako cudzoziemcy, ludzie obcy i przez Azjatów na ogół nie bardzo mile widziani, możemy wpaść, jak Piłat w credo... Wiadomość o tych wypadkach otrzymałem z dwóch różnych źródeł!
Sobcow patrzał na kolegę z niezmąconym spokojem.
— Bezpodstawne obawy! — machnął ręką. — Cóż my mamy wspólnego z tymi morderstwami? W klasztorach buddyjskich na terenie Rosji nawet na porządku dziennym bywają takie wewnętrzne, najczęściej polityczne morderstwa. Od sztyletu, a szczególnie od trucizny ginęli nawet Dałaj-Lamowie, jeżeli stawali się zbyt samodzielni, lub ugodowi. Nawet „święta“ Potala pełna jest podobnych tajemnic..
Zaśmiał się zgrzytliwie i zapalił papierosa, lecz natychmiast wrzucił go do mosiężnej popielnicy.
— Jesteś przyjacielu, mocno zdenerwowany — wywnioskował Firlej i dotykając ramienia Rosjanina mruknął do niego:
— W każdym razie miejmy się na baczności! Dzielmy się naszymi obserwacjami i w razie nagłej potrzeby zwiewajmy razem... W towarzystwie weselej i raźniej to nam pójdzie...
Uścisnąwszy dłoń Rosjanina wyszedł na korytarz.
Gdy kroki jego rozległy się na posypanym żwirem placyku, Sobcow zawołał:
— Dżambojew, bywaj!
Wbiegł mały, prawie kwadratowy Mongoł z wygoloną czaszką i kłakami rzadkich włosów na policzkach.
— Ten człowiek wie już o bandim, ogrodniku i Chińczyku... — mruknął Rosjanin.
— Każ, panie, a nikt się już od niego nic nie dowie! — szepnął Mongoł.
Sobcow przeszedł się po pokoju. Widocznie myślał o czymś uporczywie, bo zaciskał palce i marszczył czoło. Wreszcie zamruczał znowu:
— Ten człowiek wieczorem przechadza się po gaju — od swego domu do grobowca nad potokiem...
— Noce są teraz ciemne, panie... — skrzywił się w złowrogim uśmiechu Mongoł. — Dziś wieczorem będę czatował koło grobowca...
Sobcow nic nie odpowiedział. Spojrzał tylko na niego i skinął mu ręką.
Mongoł wysunął się z pokoju.
Rosjanin szybkim ruchem włożył rewolwer do kieszeni spodni i wybiegł z domu.



ROZDZIAŁ IV.
W KOMNATACH EHER-BALANA.

Wtym samym czasie, gdy doktór Adolf Firlej uświadomił sobie ostatecznie, że wir wypadków porywa go i unosi ku nieznanemu celowi — we wspaniałym pałacu przeora odbywała się narada. Niewiadomo skąd przybyło aż tylu dostojnych i znakomitych gości. Mieszkali wszyscy po części w klasztorze, po części — w faktorii chińskiej. W dzień nie można było odróżnić ich od tłumu ludzi zalegających ulice i plac targowy, gdyż daleka podróż wszystkim jednakowo opaliła skórę, nadała wspólny wszystkim wyraz największego wyczerpania i ostrej, prawie zwierzęcej czujności; zresztą ubrani byli wszyscy prawie na jedną i tę samą modłę — najpraktyczniejszą dla długiej i uciążliwej jazdy w siodle.
W komnatach przeora, gdzie podejmował gości ceremonialną herbatą lama-ochmistrz, w innej całkiem zjawili się oni postaci. Obok kilku poważnych Mongołów w jedwabnych chałatach i zielonych skórzanych butach z zagiętymi nosami, stali w czarnych szatach i białych lub czerwonych zawojach Hindusi-muzułmanie; na uboczu trzymali się ubrani w długie białe obcisłe surduty i takież spodnie Hindusi-brahmaniści z godłami kast na czołach i dłoniach; przy stole siedział nie stary jeszcze człowiek w czarnym kaftanie i czerwonym fezie z lśniącą na nim agrafą z brylantów i przepaską z dużych pereł. Oglądał całe towarzystwo dumnym wzrokiem i raz po raz pogardliwie i niecierpliwie wydymał wargi.
— Kto to jest? — spytał Dżałhandzy jednego z lamów usługujących gościom.
— Potężny radża Rungpuru, Ghas Bogra — odpowiedział lama z wyrzutem, że ktoś może nie znać radży.
Tymczasem Ghas Bogrze błysnęły oczy, gdy spostrzegł Iwari i Sumbarę. Wstał natychmiast i poszedł naprzeciwko obu Japończykom, dotykając dłonią piersi na znak powitania. W tej samej chwili na sali zjawiło się kilku młodych Chińczyków a za nimi kroczył stary, poważny człowiek, z długą, siwą, brodą. Radża zatrzymał się w półdrogi, wahając się kogo ma powitać wpierw, wreszcie powrócił na swoje miejsce.
Na dźwięk gonga goście przeszli do sąsiedniej sali. W głębi pomiędzy oknami stał tron. Siedział na nim przeor Eher-balan i witał wchodzących błogosławiącym ruchem ręki. Otaczał go tłum czerwonych i żółtych mnichów i bandi trzymających różne oznaki jego godności.
Goście kłaniając się przeorowi rozsiedli się po niskich ławkach, okrytych kobiercami, na których ułożono poduszki. Przed Eherem stały cztery fotele, wyścielane czerwoną tkaniną. Ochmistrz zaprosił tam radżę, jakiegoś siwobrodego brahmana z pałającymi oczyma i podwójnym znakiem na czole oraz starego Chińczyka i pułkownika Iwari.
Przeor przemówił:
— Zgromadziliśmy się tu z rozkazu Dałaj-Lamy, za zgodą wielkiego muftiego Mahomeda Ali oraz świątobliwego brahmana i mędrca, a mego druha, obecnego tu, Gajah-Dakka.
Siwobrody Hindus z lekka pochylił głowę.
— Cieszy mnie to — ciągnął dalej Eher-balan — że widzę tu przedstawicieli potężnych ludów — ościennych Chin i kwitnącej Japonii, oraz wysłańców Mongolii, krainy Buriatów, Kałmuków-Oletów, Kirgizów i innych, dla których słowa „Wolna i zwycięska Azja“ stały się hasłem! Witam wszystkich w imieniu Amitaby słowami błogosławieństwa i modlitwy: „Om, mani padme hung!“
— Om... om... — przebiegł pogwar po rozległej sali, gdzie z pułapu zwieszały się różnobarwne kilkunasto-metrowe pasma olbrzymich „hatyków“ — ofiarnych tkanin jedwabnych, składanych w darze przeorowi przez pobożnych pielgrzymów.
Zaczęły się ożywione obrady. Mówiono w różnych językach, a tłumacze powtarzali mowy po hindusku, chińsku i tybetańsku. Rozgrywał się wyścig o zwierzchnictwo w sprawie ostatecznego wyzwolenia Azji z rąk i wpływów białej rasy i o zjednoczenie ludów azjatyckich pod jednym kierownictwem.
Przedstawiciel wielkiego muftiego żądał, by na czele ruchu stanęli muzułmanie:
— Jesteśmy — mówił — najenergiczniejszym, najzdolniejszym do walki odłamem całej ludności naszego kraju! Na dany z Mekki sygnał podniosą się muzułmanie w Azji, Afryce, Europie i na wyspach oceanu Indyjskiego. Biała rasa zmuszona będzie walczyć na stu naraz frontach i — zginie! Jesteśmy czwartą międzynarodówką i przenikamy cały świat i cały świat możemy rozsadzić od wewnątrz!
Na to odpowiedział brahman Gajah-Dakka cichym głosem przenikającym do głębi świadomości:
— Jest nas około 200 milionów! — przekonywał. — Stając na czele ruchu wszechazjatyckiego przyniesiemy nasze doświadczenie z nieprzerwanej walki z Wielką Brytanią i naszą wiedzę tajemną, przed którą bezsilne będą armaty i samoloty ludzi białych.
Z kolei przemawiali Chińczyk i pułkownik Iwari, którego mowa wywarła silne wrażenie, gdyż dowiódł wyższości japońskiej armii i floty nad angielską, amerykańską i rosyjską i zapowiedział, że cesarstwo Wschodzącego Słońca zdoła dojść siłą oręża lub drogą przyjaznej umowy do trwałego sojuszu z Chinami, ukazując Europie półmiliarda ludzi zbrojnych, natchnionych wspólną ideą.
Wszystkie te wygłoszone mowy nie skrystalizowały się jednak w zgodny pogląd na całą sprawę. I właśnie wtedy wystąpił Dżałhandzy-lama, hutuhta i przeor najbogatszego i najbardziej wpływowego w Mongolii wewnętrznej klasztoru w Dołon-Norze.
Brzydka, płaska i ospowata twarz Mongoła zmieniła się do niepoznania. Stała się natchniona, a biły z niej poryw, duma i powaga. Chrapliwy głos jego brzmiał rozkazująco, przenikał do rozumu i serca, budził niepokój, wołał do czynu.
— Azja przebudziła się już i zerwała do lotu! Wszędzie, wszędzie, jak szeroka jest ziemia nasza, gdzie panowali potomkowie Dżengiza-Chana, myśl ta kiełkuje, a tam i ówdzie przeistacza się już w czyn zbrojny lub w protest, podtrzymany przez dziesiątki milionów ludzi o żółtej lub brązowej skórze! Słyszałem tu nawoływania Hindusów, Muzułmanów, Chińczyków i Japończyków, nawoływania gorące, rzucane z siłą przekonania i w dobrej wierze. Nie chcę bowiem myśleć, że zamierza ktoś przy ogniu wielkiej sprawy własną upiec pieczeń. Mieliśmy niegdyś wspólnego wroga — Rosję cesarską, która zagarniała połać po połaci naszej ziemi i niosła nam kajdany i zagładę. Teraz mamy jeszcze jednego wspólnego wroga, stokroć niebezpieczniejszego — tę samą Rosję, kierowaną przez komunistów. Oni również niosą nam zabór naszej ziemi, niewolę i zagładę tym groźniejszą, iż wytępiają w sercach ludzi wiarę w bogów, szacunek dla naszych odwiecznych instytucji i tradycji, nie uznają praw boskich i ludzkich i odrzucają miłość ojczyzny!
Głuchy szmer przebiegł po sali. Zgromadzeni w niej delegaci wyrażali solidarność ze słowami hutuhty, wypowiedzianymi w poprawnej mowie tybetańskiej. On zaś stał spokojny i wyniosły czekając aż tłumacz powtórzy mowę jego Hindusom i Chińczykom, a gdy ten skończył, ciągnął dalej:
— W imieniu Mongołów Chałchi, Czacharu, Bargi, Ordosu, Oletii, Dżungarii, w imieniu wszystkich chorągwi Mandżurów i Buriatów oświadczam, iż uważamy za najbardziej powołaną do kierowania ruchem wszechazjatyckim — Japonię — potężną, jednolitą i cywilizowaną. Uważamy, że walkę z Europą i Ameryką prowadzić należy bronią i metodami współczesnymi. To może nam zagwarantować wyłącznie Japonia jako najbardziej cywilizowane państwo, posługujące się tą samą bronią i środkami, co i Europa. Tak myślimy w sumieniu swoim, stroskanym o los miliarda uciemiężonych synów wielkiej Azji, która stała się wyzyskiwaną drapieżnie i bezwstydnie przez rasę białą. A jednak, mimo, że osobiście towarzyszę delegatom japońskim, czcigodnym panom Szimbo Iwari i Oto Sumbarze, mam do wypowiedzenia zlecone mi poważne zastrzeżenie...
Wszyscy delegaci za wyjątkiem spokojnie i nieruchomo siedzących Japończyków zwrócili głowy w stronę mówcy.
Dżałhandzy umilkł jednak i oczami dał znak, by tłumacz przełożył jego słowa.
Zdążył wypalić fajkę i, chowając ją za cholewę zielonego buta, rozwijał dalej swoją myśl.
— Wspomniane przeze mnie ludy i szczepy czyniąc mnie swym pełnomocnikiem poleciły mi oświadczyć co następuje: Przeważająca część ludności Azji ciemna jest, niewolniczo bierna, znękana nędzą i zgnębiona do reszty. Żadne słowa i namowy nie zmuszą jej do czynów śmiałych, wymagających wielkiego wysiłku i wytrwania! Słysząc o przewadze Japonii, w całej tej sprawie podejrzewać ją będą o zachłanność, oskarżą o dążenie do nowego zaboru cudzej ziemi. Z tym należy się liczyć najwięcej, bo wszakże tylko od jedności Azji zależeć ma jej wyzwolenie i jaśniejsza przyszłość! Cóż tedy należy czynić? Sądzimy, że jedyną drogą, prowadzącą do celu jest wzbudzenie fanatyzmu wśród Azjatów, rzucenie hasła, które porwałoby nie tylko studentów i wojskowych, ale i pasterzy z Khamu, łowców z Wielkiego Chinganu, kulisów portowych, rybaków z Hainanu i Andamanów, drobnych oraczy z doliny Żółtej rzeki, z Hindostanu, Iranu i Małej Azji — słowem wszystkich razem i każdego z osobna!
Dżałhandzy wyprostował się jeszcze bardziej i wyżej uniósł drapieżną głowę. Zdawało się, że w tej chwili stanął w przyczajonej ciszy, wśród zgromadzonych tu zewsząd ludzi cień wielkiego zdobywcy Temudżyna.
Hutuhta wyciągnął rękę i zakreślił nią szerokie koło, gdy począł mówić znowu:
— Od kresu do kresu Azji rzucimy hasło — prostackie może, lecz zrozumiałe dla każdego i porywające masy! Oto okrzykniemy władcą i oswobodzicielem ludów, obrońcą i opiekunem nędzarzy i niewolników tego, kto w sposób cudowny otrzymał rozkaz od wielkiego Temudżyna — Dżengiza, chana Mongolii, Dżungarii, Mandżurii, Sin-Kiangu, Tybetu i ziem za Pamirem położonych, cesarza Chin odwiecznych, ojca synów, którzy sławę jego oręża roznieśli po całym świecie od Oceanu Spokojnego aż do Dunaju i od gorących fal Oceanu Indyjskiego — do lodowych, martwych pustyń i gór morza Białej Śmierci.
— Jakże to zrobimy! Gdzież jest taki człowiek? Jakie będzie posiadał znamię? — rozległy się zewsząd pytania.
Delegaci wskakiwali ze swych miejsc i podbiegali do Dżałhandzy, zaglądając mu w oczy i nie słuchając tłumacza powtarzającego tę część jego mowy, którą wszyscy w jakiś dziwny, niemal intuicyjny sposób zrozumieli.
Mongoł milczał i stał jak posąg, wykuty z jednej bryły. Tylko palce jego biegały nerwowo po rzeźbionych ziarnkach różańca, a szczęki zaciskały się tak mocno, że aż koło uszu nabrzmiały i poruszyły mu się twarde guzy mięśni, wyprężonych w straszliwym skurczu. Nawet Sumbara i Iwari zwrócili ku niemu twarze i przyglądali mu się z wyraźnym niepokojem i ostrym zaciekawieniem.
Hutuhta po pewnym czasie podniósł rękę i ruchem tym uciszył gwar panujący na sali. Szeroko rozwarte i w tej chwili straszne oczy jego wparte były w tłum lamów ze świty Eher-balana i szukały kogoś, a, znalazłszy widać, błysnęły złowrogą radością.
— Dostojni delegaci! — odezwał się chrapliwie. — Wódz, o którym mówię, powinien posiadać pierścień Dżengiza-chana, krwawnik z wyciętą na nim swastyką — symbolem władzy nad czterema stronami świata, emblematem słońca życiodajnego, ten sam pierścień, który po długiej wędrówce przez ostatniego chana — Amursanę został przekazany boskiemu (niech dni jego panowania będą promienne i sławne!) Dałaj-Lamie, przez niego zaś oddany na wieczyste władanie arcykapłanom w Urdze. Pragnąłbym, żeby pierścień ten ozdobił boską dłoń mikada, cesarza Daj-Nippon, Wielkiej Japonii, i by poprowadził go do zwycięstwa. Takie jest bowiem pragnienie tych, którzy posłali mnie do Tassgongu na dzisiejszą naradę, świątobliwy przeorze, i wy — dostojni delegaci!
— Gdzie jest ten pierścień?! — pytano ze wszystkich stron, gdyż każdy z obecnych uświadamiał sobie, jak wielkie miałby znaczenie proponowany przez hutuhtę plan wzbudzenia fanatyzmu ludności Azji.
— Dlaczego nic o tym nie wiadomo? Jest to bardzo ważna okoliczność! Myśl, rzucona przez dostojnego hutuhtę z Dołon-Noru, zasługuje na głęboką uwagę!
Pytania padały zewsząd, krzyżowały się i coraz bardziej podniecały delegatów.
Mongoł przez długą chwilę wytrzymał wszystkich w tym nastroju, a potem pochylając okrągłą głowę, niby byk rzucający się w bój, głosem groźnym i śmiałym począł wykuwać słowo po słowie:
— Za namową agentów bezbożnej komunistycznej Rosji Żywy Budda wraz z małżonką swoją został otruty... Sprawca tego morderstwa jest mi znany...
— Wymień jego imię — powiedział siwobrody brahman — niech hańbą otoczy je pamięć ludzi!
— Wymień! — powtórzył za nim Mahomed-Ali, przedstawiciel wielkiego muftiego.
— Musimy znać to imię przeklęte! — zawołał radża Ghas-Bogra.
— Kto? Kto zabił arcykapłana w Urdze? O kim mówi hutuhta Dżałhandzy? — rozlegały się coraz niecierpliwsze pytania.
Nie odpowiadając na nie, hutuhta mówił groźnym głosem:
— Po zamordowaniu „Żywego Buddy“ morderca porwał święty pierścień i oddał go komisarzowi rosyjskiemu, rezydującemu w Urdze, lecz ktoś nieznany ukradł go... Pierścień zniknął... Oskarżono o to syna Żywego Buddy i młodzieniec ten musiał uchodzić z Mongolii, ścigany przez komunistów aż wreszcie ukryto go w bezpiecznym miejscu...
Przy tych słowach Japończycy zamienili się porozumiewawczym spojrzeniem i nieznacznie się uśmiechnęli.
Dżałhandzy ciężko dysząc mówił chrapliwym przejmującym szeptem:
— O porwanym pierścieniu mógłby nam opowiedzieć morderca arcykapłana... który w tej chwili właśnie jest tu... wśród nas, w twojej świcie, świątobliwy przeorze!... W Urdze nosił on imię Bujuka i piastował godność turdzy-lamy przy osobie „Żywego Buddy...“ Nie wiem jak nazywa się on w Tassgongu, ale oto jest ten człowiek, który...
Nie skończywszy zdania Mongoł jak skała tocząca się ze stromego zbocza góry runął na tłum lamów, roztrącił ich, jak roztrąca stado płochliwych owiec rozjuszony bawół i wywlókł na środek sali bladego, drżącego ze strachu truciciela.
Eher-balan zerwał się z tronu i z przerażeniem patrząc na lamę i na hutuhtę, powiedział:
— Czy nie pomylił się dostojny Dżałhandzy? Człowieka tego znamy tu, jako lamę-lekarza ze stepów kałmuckich, z nad Wołgi dalekiej, gdzie niegdyś panowali chanowie Złotej Hordy!
— Jest to Bujuk, morderca Żywego Buddy, zdrajca, sprzedawczyk, wróg ludów Azji, sojusznik bezbożnych, krwawych komunistów! — ryknął hutuhta palcem wskazując na nikłą postać zdrajcy. — Wiedział, że poznałem go i dlatego posłał mi zatruty list, od którego zginął nieszczęśliwy „bandi“. Krew jego spadła na głowę tego nikczemnika, a Karma wydała już swój wyrok.
Zapanowało ciężkie milczenie. Nastrój ten przerwał przeor oznajmiając:
— Będziemy jutro badali i sądzili tego człowieka, niegodnego szat kapłańskich! Teraz musimy zakończyć nasze obrady. Lamowie, odprowadźcie Bujuka do więzienia i strzeżcie go jak źrenicę oka!
Czerwoni i żółci lamowie otoczyli mordercę i wyprowadzili go z sali.
Narady nie trwały długo, gdyż na wniosek przedstawiciela Chin postanowiono odroczyć je aż do zakończenia badań Bujuka przez sędziów i odpowiedzi Dałaj-Lamy na doniesienie o incydencie, który wyniknął podczas narad w Tassgongu, skąd natychmiast miał wyruszyć goniec do siedziby arcykapłana.
Delegaci żywo omawiali realne korzyści wypływające z projektu, wysuniętego przez hutuhtę dałajnorskiego, i konieczność rozpoczęcia poszukiwań zaginionego pierścienia.
Do Dżałhandzy zbliżył się radża Rungpuru i odprowadził go na stronę.
— Dostojny hutuhto — szepnął do niego wpatrując się w surową twarz Mongoła — miałbym ci do powiedzenia coś niezmiernie ważnego.
— Słucham cię, możny panie — odparł z ukłonem hutuhta. — Mam uszy otwarte na każde słowo twoje. Wielkie imię Ghas-Bogry jest teraz na ustach wszystkich Mongołów — od Chinganu do Ałatau i Dachu Świata...
— Właśnie, właśnie — przytaknął ruchem głowy radża — o tym też chciałbym pomówić z tobą, dostojny!
Odeszli dalej i stanęli we framudze okna tworzącego głęboki wykusz.
Dżałhandzy przygotował się słuchać, nisko pochylony przed władcą Rangpuru.
— Ty i Mongołowie wiecie, że po zamordowaniu trzech chanów przez bolszewików jedynym spadkobiercą władzy i imienia Dżengiza jestem ja — potomek sułtana Babera, wnuka temudżynowego — zaczął Ghas-Bogra wydymając wargi i przenikliwie patrząc na hutuhtę.
— Rzekłeś, panie, a słowa twoje są prawdziwe! Pamiętamy o tym wszyscy! — odparł Dżałhandzy.
— Miałbym więc dziedziczne prawo do pierścienia Dżengiza-chana? — zadał pytanie radża.
— Miałbyś, panie! — jak echo odezwał się Mongoł.
— I miałbym prawo ująć w swoje dłonie sprawę wyzwolenia Indii?
— To już zależałoby od wielkiego „kurułtaju“ — rady wszystkich o sprawę tę troskających się — odpowiedział hutuhta. — Imiona kandydatów podległyby głosowaniu powszechnemu. Wielu wymaganiom bowiem musieliby oni odpowiedzieć. Jest to sprawa niezmiernie doniosła, stanowiąca o tym: być czy nie być...
— Rozumiem to — kiwał głową radża — rozumiem!... Jednak muszę ci zdradzić wielką tajemnicę, dostojny przeorze.
Pochyliwszy mu się do ucha począł szeptać:
— Myślę, nie, jestem prawie przekonany, że pierścień Dżengiza został już znaleziony...
— Znaleziono pierścień władcy?! — omal że nie wykrzyknął Dżałhandzy, ale powstrzymał się i szepnął:
— Mówże, panie, mów, pociesz moje serce!... Do tej chwili byłem przekonany, że jest on w posiadaniu pewnego Rosjanina, który znajduje się w tym klasztorze i jest w jakiejś zmowie z Bujukiem. Jechaliśmy jego śladami przez dwa miesiące, lecz dogonić go nie mogliśmy... I raptem, ty, wielki panie, mówisz, że pierścień...
— Tak, tak! Nikczemny radża Balory oznajmił mi, że pierścień jest już w jego posiadaniu i że on sam ogłosi się wodzem wielkiej sprawy; tymczasem zamierza on uczynić to dla własnych celów — zgnębienia swoich osobistych wrogów, a w ich liczbie i mnie... bo odmówiłem mu ręki córki mojej...
Ghas-Bogra zaciskał pięści i syczał z wściekłości.
Dzałhandzy, chociaż wzruszony i niespokojny, nie stracił jednak zdolności do rozumowania.
Mówił więc cicho, jak gdyby myśląc na głos:
— Gdyby pierścień był już w bezpiecznym miejscu, ścigany przez nas Rosjanin nie uciekałby tak przed naszą karawaną i nie starałby się zatrzymać jej w drodze... Poza tym... ta żmija Bujuk kryłby się raczej przede mną, niż w tak bezczelny sposób nastawał na moje życie... Nie — pierścień nie doszedł jeszcze rąk radży Balory, ale jestem przekonany, że jest już gdzieś blisko, bardzo blisko...
— Uspokoiłeś mnie! — westchnął z ulgą Ghas-Bogra. — Słuchaj tedy, dostojny hutuhto! Jestem bardzo bogaty, bogatszy nawet od Nizama z Allahabadu i maharadży z Barody, więc dam ci tyle złota, ile będzie potrzeba na poszukiwanie pierścienia...
— Czego zażądasz za to, wielki panie? — spytał ostrożny Dżałhandzy, któremu oczy błysnęły radością.
Odpowiedzi nie posłyszał jednak, gdyż do radży podbiegł lama służebny i podał mu pismo, mówiąc uniżonym głosem:
— Przywiózł go goniec z Rungpuru i oczekuje odpowiedzi na „dziedzińcu trzech obo“, miłościwy panie!
Ghas-Bogra rozdarł kopertę, opatrzoną w kilka pieczęci, i rozwinąwszy duży arkusz grubego papieru z herbem, począł czytać.
Po chwili zbladł, przeczytał raz jeszcze i szepnął do hutuhty:
— Małżonka moja donosi w rozpaczy, że córka nasza, słońce naszego życia i gwiazda oczu naszych została porwana! Wiem, że uczynił to Baab-al-Madras, radża Balory! Zemsty!... Zemsty!...
Zapominając już o wszystkim, radża wybiegł prawie z sali narad nie pożegnawszy nawet przeora, który ze zdumieniem patrzał za odchodzącym.
Wreszcie Eher-balan skinął w stronę hutuhty, a gdy ten podszedł do niego, spytał:
— Co się stało, że radża Rungpuru tak pospiesznie opuścił mój pałac?
— Nie wiem, świątobliwy bracie, sądzę, że otrzymane przed chwilą pismo przyniosło mu złą nowinę — odpowiedział nieufny zawsze Mongoł. — Teraz, o najdostojniejszy, nastały takie czasy, że troski i nieszczęścia mnożą się jak chwasty po rumowiskach.
— Oj, prawda to, prawda! — westchnął przeor przypomniawszy sobie kłopoty ostatnich dni — zagadkową śmierć „bandi“ w poczekalni klasztornej, zamordowanie ogrodnika i sługi białego lekarza, oskarżenie, rzucone przez Mongoła Bujukowi, i oczekiwaną odpowiedź ze stolicy Dałaj-Lamy.
— Prawda, prawda! — powtórzył ze smutkiem kiwając głową. — Burzliwe, marne nastały czasy...
Powstał z tronu i podniesionym głosem oznajmił, że narady przerywa i zsyła na głowy uczestników błogosławieństwo niebiańskiego mistrza, Sakkia-Muni.
Delegaci, pochylając się przed nim w kornych ukłonach, opuszczali pałac.
Eher-balan pozostawszy z najbliższymi sobie lamami wzniósł oczy ku górze i począł powolnym głosem odmawiać modlitwę:
„Cześć ci od wschodu i zachodu, cześć ci niech będzie ze wszystkich krańców świata, tobie, który jesteś wszystkim. Posiadasz nieskończoną siłę i nieskończoną moc, wszystko przenikasz, więc jesteś wszystkim...“
Lamowie zakończyli chórem modlitwę przeora:
— Om, mani padme hung!
Po chwili sala, w której dopiero co padło tyle gorących, podniecających i strasznych słów, opustoszała.



ROZDZIAŁ V.
TAJEMNICE WYJAWIONE I UKRYTE.

W tym samym czasie, gdy kilku lamów wlokło Bujuka do ciemnicy klasztornej, doktór Firlej szybkim krokiem szedł do Sain-Noina. Musiał się z nim naradzić, gdyż był wzburzony i przeczuwał, iż posiadł jakąś tajemnicę, chociaż próżno starał się włączyć ją w łańcuch zachodzących wypadków.
Ujrzawszy tłum lamów brutalnie wlokących małego, zgarbionego mnicha zatrzymał się i przyglądał tej niewidzianej tu nigdy scenie.
— Ależ tarmoszą tego biedaka, jak rozgdakane, rozgniewane kury! — uśmiechnął się mimowoli młody lekarz, obserwując fruwające poły i szerokie rękawy żółtych i czerwonych szat i jak gdyby dziobiące, wygięte grzebienie kapturów, podobnych do hełmów lub też głów kogucich.
Poznawał niektórych ze znajomych lamów — po części kolegów, po części wykładowców lub asystentów — i patrząc na nich przygadywał, śmiejąc się w duchu.
— Patrzcie-no, patrzcie na tego świętoszka, Torgam-Szara! Taki cichy, potulny i skromny, a teraz jak się to ciska i wyzywa, aż mu ślina fontanną bryzga! A mały grubas Parta Ram?! Nie poznałbym go! Jak to doskakuje tego lamę i usiłuje uderzyć go w twarz, ale odbija się od innych niczym piłka! Co się to jednak dzieje?!
Stał zdumiony, lecz odpowiedź przyszła nagle, gdyż posłyszał krzyki lamów otaczających uprowadzanego przez nich człowieka:
— Hańbę rzuciłeś na cały nasz stan! Niesłychane! Lama — mordercą Żywego Buddy! Śmierć Bujukowi! Śmierć Bujukowi!!
— Ach, więc to jest właśnie ów legendarny Bujuk — lama-truciciel? — domyślił się Firlej i przypomniał sobie niektóre urwane opowiadania o nim hutuhty i obu lekarzy japońskich.
— Bagatela! — mruknął. — Nosił wilk, ponieśli i wilka. Trudno! Fortuna kołem się toczy, mister Bujuk! Zapewne niebawem już wytrzęsą z ciebie twoją marną duszyczkę zamkniętą w jeszcze marniejszym ciele, no, ale się pociesz, że i tak byś już długo nie pociągnął i że nikt po tobie nie zapłacze!
Niewiadomo, czy podobne kojące słowa młodego doktora pocieszyłyby Bujuka, lecz w każdym razie uspokoiły one Firleja. Już nie żałował przygarbionego, rozpaczliwie szamocącego się lamy i nie myślał o tym, że dwudziestu chłopa napada na jednego, że nie jest to „all right“ i wcale nie „fair play“. Nie miał bowiem żadnego już powodu oburzać się i bronić tej „jadowitej, podstępnej żmii“, zdrajcy i sprzedawczyka, jak go nazywał Dżałhandzy z pianą na ustach mówiący o mordercy arcykapłana w Urdze.
Bujuk sam bronił się jak mógł, wyrywał się z krzepkich rąk lamów, szamotał się w tłumie, kopał nogami podbiegających do niego lamów i patrząc spode łba żuł coś ciemnymi wargami — zaklęcia czy przekleństwa. Widocznie jednak zrozumiał, że mnisi coraz bardziej podniecający się mogą go zamordować zanim doprowadzą do więzienia. Zatrzymał się więc, podnosząc ręce nad głową, aby osłonić ją przed ciosami, i krzyknął przeraźliwym głosem:
— Stójcie! Zaniechajcie mnie! Wszystko zeznam, co wiem... Pierścień miał w swych rękach Sobcow, lecz skradziono mu go tuż nad granicą bolszewicką. Goni teraz tego człowieka, ściga go... Porwał jednego z jego oddziału, ale okazało się, że jest to dziewczyna... Schwytał ją w Tybecie, gdy...
W tej samej chwili z tłumu gapiów, którzy się zbiegli zewsząd: z domów, gdzie mieszkali lamowie, z gospód klasztornych, z kuchni, stajen i z faktorii chińskiej, skoczył ku Bujukowi jakiś wysoki, o ciemnej twarzy człowiek i, zanim ktokolwiek mógł się zorientować, pchnął go sztyletem i, obaliwszy, zamieszał się w tłumie, cisnącym się, by lepiej przyjrzeć się leżącemu na ziemi mordercy trzeciego dostojnika w hierarchii arcykapłanów lamaickich.
To, co posłyszał Firlej, zmusiło go pobiec całym pędem do domu, zamieszkiwanego przez Sain-Noina.
Ujrzał otwarte drzwi — znak, że mistrz jest w domu, i wpadł z wielkim hałasem do sieni, przeraziwszy tym starego sługę.
Firlej szarpnął drzwi i ujrzał Sain-Noina. Karzeł siedział na małym dywaniku. Z podwiniętymi pod siebie nogami wydawał się jeszcze mniejszym. Nędzne, drobne ciało jego stanowiło podstawę dla niepomiernie dużej głowy. Spoza okularów patrzyły na niespodziewanego gościa badawcze, szeroko rozwarte oczy.
Zacisnąwszy wargi, Sain-Noin zamruczał jak upomnienie słowa z nauki Bhagawadgity:
— Kto nie czuje nienawiści do żadnego stworzenia, kto jest obojętny, jednaki w bólu i radości, cierpliwy, umiejący się okiełzać, kto ku mnie zwraca swe serce i rozum, kto kocha mnie — ten mi jest miły.
Doktór zrozumiał cel zacytowanych upaniszadów, całą siłą woli starając się opanować wzruszenie i podniecenie. Nie przeszkadzało mu to jednak myśleć po swojemu — zawsze na wesoło:
— Dobrze ci tak pouczać, staruszku, gdy ciebie nic już w życiu nie obchodzi, bo zamiast żywej krwi w żyłach twoich płynie mleko bawolic lub zimna woda z Essing-gołu, od której mi aż zęby cierpną!
Myśl jego pochwycił zapewne i uświadomił sobie tajemniczy karzeł, bo w oczach zamigotały mu nagle wesołe iskierki, a na ustach przemknął ledwie dostrzegalny uśmiech. Spojrzał dobrodusznie już na Firleja i spytał:
— Cóż tak obeszło mego młodego przyjaciela?
Doktór opowiedział mu o śmierci Bujuka i o jego zeznaniach.
Sain-Noin słuchał obojętnie, ale, gdy młody człowiek skończył, zamruczał zdawkową odpowiedź:
— Karma dosięga zbrodniarza, kiedykolwiek i gdziekolwiek by istniał, albowiem Karma jest drogą i celem przyczyn i wyników, jest boską właściwością Aśhwatty.
— Wiem, wiem o tym — niecierpliwił się Firlej — ale nie mogę pozwolić, żeby jakiś tam bezbożnik, komunista Sobcow więził kobietę! Nic mnie nie obchodzi jakiś tam pierścień, ale kobieta, mistrzu, zrozum — kobieta w niewoli! Na myśl o tym wszystko się we mnie buntuje, świątobliwy Sain-Noinie!
Stary karzeł przenikliwie wpatrywał się w roziskrzone gniewem oczy młodzieńca, a potem wpadł jak gdyby w zadumę, chociaż zmarszczki błąkające mu się po wysokim czole dowodziły, że walczy z jakimiś myślami.
Wreszcie szepnął grożąc Firlejowi palcem:
— Strzeż się Sobcowa... strzeż się Sobcowa... zły człowiek — w złej sprawie, to jak wilk w kierdelu owczym: nie tyle pożre, ile pokaleczy...
— Hej, mnie tam pokaleczyć nie łatwo, ponieważ nie napróżno boki mi poobijał taki trener, jak Ralf Cramer! — pomyślał uśmiechając się mimowoli doktór.
— Siła nie wszystko zwalcza! — zrozumiawszy jego uśmiech odpowiedział Sain-Noin.
— Nie mogę w żadnym wypadku pozwolić, by bezprawnie więziono człowieka... kobietę! — syknął, a gniew porwał go znowu.
— Czyż jesteś pewny, że ta kobieta jest więziona? — spytał karzeł pochylając głowę. — Może to plotka czy też wybieg Bujuka?
— Mistrzu! Mistrzu! — wybuchnął z wyrzutem Firlej. — Czyż uważasz mnie za lekkomyślnego młodzika, który powtarza brednie?! Wiem z całą pewnością, że Sobcow ma u siebie porwaną przezeń kobietę. Nie wiem kto ona jest, skąd i jak się dostała w jego ręce, ale, że jest w tej chwili w domu pod żółtym dachem, to wiem napewno i muszę jej bronić!
Sain-Noin słuchał uważnie i namyślał się nad czymś, ale gdy sprytny Firlej, chcąc go skaptować ostatecznie, uroczystym głosem zacytował z Bhagawadgity:
— Wzniosły rzekł: Dla obrony dobrych, na zgubę złych, dla ugruntowania sprawiedliwości odradzam się w każdym wieku na nowo[9] — mistrz przymknął ciężkie powieki i szepnął:
— Idź, przyjacielu, i nie wchodząc do domu o żółtych dachówkach oznajmij Rosjaninowi, że Sain-Noin wzywa go do siebie... Gdy będzie tu, u mnie na osobności, to być może wielki Nauczyciel da mi moc brahmana przeniknąć myśli i zamiary Sobcowa i ujrzeć szlak jego życia w przód i wstecz...
— Dziękuję ci, świętobliwy Ta-Emczi, dziękuję! — mówił gorąco młody człowiek. — Przed tym jednak, zanim spełnię twój rozkaz, pokażę ci coś, żebyś uwierzył mi ostatecznie. Znalazłem to w pokoju Rosjanina...
Firlej podał Sain-Noinowi skrawek szarej wstążki.
Z obu stron widniały na niej napisy. Jeden w pisowni hinduskiej — był krótki: „Człowiek biały o szarych oczach porwał mnie koło jeziora Tengri. Ratujcie i powiadomcie o tym innego białego człowieka, który jest blisko...“ Druga strona wstążki zawierała dłuższy list, napisany po angielsku. Jakaś kobieta opisywała swe porwanie przez człowieka, mającego dwóch towarzyszy, z których jeden miał bliznę na czole. Prosiła dobrego znalazcy wstążki oddać ją białemu człowiekowi, którego nazywają doktorem, a jednocześnie powiadomić radżę Rungpuru, że córka jego Atri-Maja została uwięziona i znajduje się w miejscu, gdzie trzy razy dziennie dzwonią wielkie gongi, huczą bębny, grają trąby a liczne głosy mężczyzn śpiewają modlitwę tybetańską: „O, błogosławiony w lotosie, najwyższy z kapłanów, szczycie mądrości, zlituj się nad nami! Om, mani padme hung!“
Taki to przekonywujący dowód porwania córki radży Rungpuru zdobył doktór Adolf Firlej w mieszkaniu Sobcowa i stwierdził, że człowiek z blizną na czole znajduje się w domku, gdzie mieściły się pokoje rosyjskiego lekarza Sobcowa.
— Tak... tak — mruczał w głębokiej zadumie Sain-Noin. — Sprawa jest zupełnie jasna! Rosjanin porwał Atri-Maję, lecz dlaczego to uczynił? Jeżeli chodziło mu o wykradziony pierścień Dżengiza, to jaki udział mogła w tym brać córka radży? W tym tkwi zagadka, której rozwiązać nie mogę bez widzenia się z Sobcowem... Idźże po niego, młody przyjacielu, i uczyń tak, jak ci poradziłem!
Firlej czym prędzej wybiegł od mistrza i wkrótce już stał naprzeciwko okien domku z żółtymi dachówkami. Szumiało nad nim zieloną koroną „święte“ drzewo figowe. Lamowie nazywali je „Aśwattha“ i widzieli w nim ucieleśnienie wszechświata. Stojąc w cieniu figowca Firlej wołał:
— Kolego Sobcow! Kolego Sobcow! Mistrz Sain-Noin wzywa was do siebie!
Na jego nawoływanie długo nikt nie odpowiadał. Dopiero po kilku minutach wyjrzał z sutereny rozczochrany i zaspany stróż nocny i spytał zachrypłym głosem:
— Kogo wołasz, cagan emczi?[10]
— Białego lekarza, który mieszka na piętrze! — odparł Firlej.
— Ha! Spóźniłeś się! Urus[11] i dwaj jego słudzy przed godziną odjechali... Sam pomagałem im juczyć wielbłądy. Dziwiłem się skąd ten bezuchy przyprowadził takie piękne i rącze konie i białego wielbłąda? Dawno takich nie widziałem w naszych stronach!
Firlej nie słuchał już gadaniny starego Tybetańczyka. Popędził do chińskiej osady, żeby czym prędzej zdobyć sobie konia i gonić zbiegów, klnąc na samego siebie za to, iż zapomniał zapytać, czy w karawanie Sobcowa znajdowała się jeszcze czwarta osoba.
— Przecież nie mógł ten bolszewik wcisnąć tej Atri-Maji do kieszeni bluzy razem z zegarkiem, lub do kurty, gdzie miał rewolwer? Atri-Maja... Atri-Maja — to istotnie brzmi jakby coś drobnego i subtelnego, najmniejszej jednak i najpiękniejszej nawet dziewczyny nikt nie schowa do kieszeni...
Tak rozumując dobiegł do bramy w chwili, gdy uderzono w gong wieczorny i brama ze zgrzytem zawiasów i brzękiem zasuw zamknęła się na całą noc.
Nie było rady; musiał czekać aż do świtu.
Powrócił do starego stróża, obejrzał wraz z nim dwa opustoszałe pokoje, tak czysto zamiecione, że, zdawało się, żadnego pyłku w nich nie pozostało.
— Ostrożni, oględni są ci zbrodniarze — uśmiechnął się doktór. — Wyczyścili się, wypucowali, jak Murzyni na Brodway’u, udający dżentelmenów!
Zwrócił uwagę Tybetańczyka na skazę, przecinającą całą podłogę w pierwszym pokoju i po części w drugim.
— Co oni tu robili, że tak porysowali wam deski? — spytał Firlej.
Stróż zarechotał i zamachał rękami mówiąc:
— Ach, mieli oni taką dużą, ciężką skrzynię! Bezuchy mówił mi, że wiozą w niej mnicha, który zmarł w Lhasie, ale...
Parsknął śmiechem i uderzył się brudną dłonią w czoło:
— ...ja nie taki głupi... Oni wiozą w tej okutej żelazem skrzyni coś żywego, bo słyszałem wyraźnie, jak się w niej ruszało i jakby nawet... jęczało... Może były tam jakieś złe duchy? Może jeden z „czutochurów“?[12] Jak myślisz, emczi?
— Może złe duchy — dla nich... a dla kogo innego — dobre, bardzo dobre! — uśmiechnął się doktór. — Bądź zdrów a niech biesy nocy mają cię w swej opiece i niech żółtooki „szar-szobu“[13] nie straszy ciebie w mroku, „tała manacho“![14]
Firlej powiadomiwszy Sain-Noina o ucieczce Sobcowa i zamierzonym przez siebie pościgu powrócił do domu. Musiał się dobrze namyślić, co ma robić, zanim zacznie ścigać Rosjanina i jego ludzi. Jednak kucharz I-Tun, gadatliwy plotkarz, tak mu ciągle przeszkadzał, że gwizdnąwszy na „Knoxa“ wyszedł do gaju. Tam mógł być sam i wszystko dokładnie i spokojnie obmyślić.
W alei laurowej otoczył go mrok.
Na samym jej końcu majaczyło białe mauzoleum jednego ze świętobliwych przeorów Tassgongu. Nagle „Knox“ warknął i zaszczekał.
— Świetnie, piesku! — zamruczał do swego ulubieńca doktór. — Szczekaj, warcz i gryź! Chciałbym być w twojej skórze! Taki jestem wściekły na Sobcowa, że gdybym był psem, tobym dopiero pokazał, co umiem!
„Knox“, jak gdyby ucieszony z pozwolenia gospodarza, rzucił się do krzaków i ujadał tam coraz głośniej.
— Zapewne zając, czy jakikolwiek drobny drapieżnik nocny... — pomyślał Firlej i poszedł dalej.
Miał opuszczoną głowę i rozmyślał o tym, jak to się tak nagle nagromadziło tyle wypadków i że los widocznie chciał, by i on wziął w nich czynny udział. Teraz należało tylko ułożyć ścisły i mądry plan.
— Psia krew! — myślał doktór. — Łatwo to powiedzieć — mądry plan! Lecz jak to zrobić? Taki sobie jak ja — Polak z Detroit w tym zakazanym Tybecie, gdzie wszystko jest jak u wróża na jarmarku otoczone „tajemnicą“, nie wiele sobie poradzi, jeżeli ten drab Sobcow wymknie mi się poza granicę Indii Brytyjskich! Nic nie zrobię, choćbym był mądry jak sam Salomon i Sokrates do spółki! Tu trzeba raczej konceptu, jak mawiał czcigodny pan Onufry Zagłoba herbu „Wczele“! E-e, widzę już, że nic się nie wymyśli, zanim nie wyjadę poza bramę Tassgongu! Będę zmuszony potem kombinować na poczekaniu, w miarę potrzeby. W każdym razie tak mi się widzi, że, jeżeli sądzone mi jest spotkanie z Sobcowem i jego drabami, to o wszystkim zadecyduje nie dyplom uniwersytecki, nie nagroda naukowa fundacji Rockefellera, tylko trening, którego ode mnie wymagał w klubie sportowym nasz rudy trener boksu i dżiu-dżitsu... głupi jak kloc dębowy, mistrz Cramer!
Uśmiechnął się na tę myśl i mimowoli naprężył młode, silne mięśnie.
W tej samej chwili „Knox“ z przeraźliwym skowytem wypadł z gąszczu i wnet po nim w ciemności zamajaczyła jakaś czarna postać, która runęła na Firleja.
— Te-te, bratku, nie tak obcesowo! — mignęła mu w głowie myśl a zarazem zrozumienie, że zaczęło się już wykonanie przezeń jakiegoś planu i że wykonanie to powinno być należyte.
Błyskawicznym ruchem uskoczył na bok, a gdy rozpędzony napastnik nie mogąc zatrzymać się odrazu, przebiegł koło niego, Firlej według klasycznych zasad boksu ugodził go w szczękę. Uszu jego doszedł głuchy chrzęst, bolesny, ale zupełnie słaby krzyk i łoskot padającego ciała.
Wydobywszy z kieszeni nabity rewolwer lekarz podszedł ostrożnie do leżącego bez ruchu człowieka i pchnął go nogą, lecz ten nie poruszył się nawet i nie wydał żadnego dźwięku.
— Hm... — mruknął do siebie Firlej — diagnoza dowodzi, że ukontentowałem go w sam raz. Ale nie poznaliśmy się z nim jeszcze i nie wiem, czego sobie ode mnie życzył, bo chyba nie tylko — knock-out’a?!
Włożył broń z powrotem do kieszeni kurtki i, wyjąwszy latarkę elektryczną, szarpnął za sznurek, by uruchomić małe dynamo, umieszczone w niej. Krąg białego światła ogarnął głowę leżącego człowieka.
— A-a-a! — wyrwał się Firlejowi okrzyk zdumienia, bo poznał zemdlonego Mongoła. Widział kilkakrotnie tę drapieżną głowę z rzadkim zarostem na policzku i brodzie.
— Sługa czy towarzysz Sobcowa! — myślał lekarz. — Cóż to? Czyżby pozostawił go tu dla napadu na mnie? W każdym razie mogę przypuszczać, że ten bolszewik nie jest zbyt daleko od klasztoru. Przecież w razie powodzenia ów „Apollo“ mongolski powinien był gdzieś spotkać się z Sobcowem?
Tak rozumując spojrzał na „Knoxa“. Piesek, wczepiony w rękaw Mongoła, warcząc gniewnie, tarmosił go.
— Wstydź się, szczeniaku! — upomniał go Firlej. — Nie szlachetna to sprawa bić leżącego wroga! Odejdź i bądź cicho, smarkaczu jeden! Nie spodziewałem się tego po tobie! Wiesz przecież, że w życiu, jak i w sporcie zaleca się zawsze i niezmiennie „fairplay“? Knoxie, nie, ty stanowczo nie jesteś dżentelmenem!
„Knox“, zażenowany gradem wymówek, mrugał ślepiami i tulił uszy. Odszedł od Mongoła i oblizując się powarkiwał od czasu do czasu.
— Ach, jaki ty jesteś nerwowy! — uśmiechnął się do niego doktór. — Dostaniesz za to dziesięć kropel waleriany. Nie lubisz tego? Powiadasz, że to tylko koty przepadają za walerianą?
Rozmawiając z pieskiem Firlej nie przestawał myśleć o sytuacji, aż wreszcie kiwnął głową i uśmiechnął się.
— Trudno! — mruknął pochylając się nad zemdlonym Mongołem. — Muszę się tobą zaopiekować, wprawić ci szczękę na dawne miejsce i...
Oczy mu błysnęły, gdy dokończył zdanie:
— ...zmusić ciebie być moim przewodnikiem, jeżeli masz zamiar raz jeszcze oglądać swoje góry, czy stepy... rozbójniku jeden!
Tak przygadując nieprzytomnemu Mongołowi przerzucił jego rękę sobie przez ramię i wyprostowawszy się poniósł go ku domowi.
Korzystając z tego, że Firlej nie widzi, „Knox“ wczepił się zębami w filcowy but wroga i wlókł się po ziemi za gospodarzem idącym równym krokiem. W pewnej chwili pozostał jednak w tyle fiknąwszy dwa koziołki w powietrzu, gdyż luźny but zsunął się z nogi Mongoła.
Z ciężką noszą na plecach wszedł Firlej do swego domu. Na widok Mongoła kucharz-Chińczyk struchlał. Długo nie mógł słowa wydobyć z gardła, ale w końcu przyjrzawszy się raz jeszcze leżącemu w sieni człowiekowi wyszeptał:
— Jest to Buriat Dżambojew, sługa białego lekarza z domu, co stoi naprzeciwko „świętego drzewa“. To on zabił ogrodnika, bo tak opisał mi go Ju-Szu, a potem i jego też zamordował zapewne ten sam człowiek! Ale co mu jest, ta-je?
— Nic groźnego! — uspokoił Chińczyka Firlej uśmiechając się chytrze. — Przechodził pod drzewem cedrowym i spadła mu na łeb szyszka pełna orzechów.
I-Tun z niedowierzaniem przyjrzał się uważnie doktorowi i szepnął:
— Ta-je, w tym miesiącu szyszki ledwie — ledwie się formują na cedrach?!
— Na cień Konfutse! — zawołał Firlej. — Czy możesz przysiąc, że nie pozostało na nich jednej z przeszłego roku?
Chińczyk przypomniał sobie coś nagle i podbiegając do doktora oznajmił mu, że w pokoju czeka na niego jakiś lama.
— Znowu tajemnica? — uśmiechnął się Firlej i namacawszy rewolwer w kieszeni przestąpił próg swego mieszkania. Ze stołka powstał młody, wiotki jak topola i uśmiechnięty uprzejmie mnich lamaicki.
Doktora uderzył jego wygląd. Nie miał wątpliwości, że ten człowiek przyjechał z daleka lub też wybiera się w długą podróż.
— Tak, raczej się wybiera... — wywnioskował spostrzegłszy, że gość ma niezakurzone ubranie i świeżo łojem wysmarowane skórznie chińskie na grubych podeszwach.
Jednak cały wygląd lamy świadczył, że oczekuje go jakaś podróż. Szaty miał na sobie krótkie, a poły ich zasunięte były za szeroki pas rzemienny, z którego zwisała zielona pochwa szerokiego, ciężkiego noża i duży pistolet w drewnianym futerale.
— Oho! — zdziwił się Firlej. — Mauzer najgrubszego kalibru!
Lama kłaniając się z godnością mruczał pobożne pozdrowienia i zwykłe: „sajn-baj-na“.
Skończywszy z etykietalną częścią wizyty powiedział:
— Sain-Noin przysłał mnie do ciebie, „tała cagan“ (bo przezwisko białego przyjaciela nadał ci nasz mistrz) i powiedział mi tak: „Lamo Unen, będziesz bratem „białego przyjaciela“, będziesz strzegł go jak pies wierny i bronił, jak „irbis“[15] gdy ludzie zamierzają zabrać jej kocięta!“ Tak powiedział mi Ta-Emczi i — oto jestem!
Firlej ucieszył się serdecznie z Unena, który uśmiechał się do niego jarzącymi się piwnymi oczyma i bielą zębów, mówiąc cichym głosem:
— Powiedz mi, tała cagan, co wiesz i co zamierzasz robić? Będę ci pomocny nieraz, gdyż jestem... ale o tym pomówimy kiedyindziej...
Firlej opowiedział mu więc o wypadkach ostatnich dni i o liście porwanej przez Sobcowa nieznanej kobiety.
— Nie wiem kto ona jest, ale być może jest kobietą białą. Mam powód tak myśleć, gdyż pisze poprawnie po angielsku... Zrozumże mnie, przyjacielu Unen, że muszę ją ratować. Śmiałbym się z siebie, gdyby się okazała opasłą, zezowatą babą na nogach-słupach i lśniącym się od tłuszczu obliczu księżyca, ale i tak bym jej bronił i ratował ją, bo jestem mężczyzną i dżentelmenem! Wolałbym co prawda ujrzeć młodą, piękną dziewczynę, która uśmiechnęłaby się do mnie, swego zbawcy, tak, że starczyłoby mi to za wszelką podziękę! — zapalał się coraz bardziej doktór. Mówił to wszystko wesołym i ironicznym głosem od czasu do czasu przerywając sobie śmiechem.
Śmiał się też Unen, ubawiony serdecznie, aż w końcu zauważył:
— Obawiam się, że odbiwszy bolszewikowi staruchę będziesz go musiał na nowo gonić, by mu ją zwrócić! O, wierz mi, że uciekać on będzie wonczas jak wicher! Wtedy nigdy już z tobą nie wrócimy do Tassgongu, tała cagan! Ale pójdźmy zobaczyć co się dzieje z tym, jak go tam... Buriatem?
Doktór z podziwem spoglądał na lamę, gdy ten bez żadnego wysiłku podniósł zemdlonego i złożył go na stole pod wiszącą lampą. Zajrzał mu do oczu podniósłszy nabrzmiałe powieki, sprawdził puls i ująwszy za podbródek poruszył szczęką Buriata.
— Wyskoczyła ze stawów — zawyrokował podnosząc brwi. — Silny cios! Zapewne boczny?
Firlej rozłożył ręce i kiwnąwszy głową powiedział:
— Dostał sierpowym, bo nabrawszy rozpędu z pochyłości przebiegał koło mnie...
— Sam sobie winien, bo nieostrożnie zawadził o cudzą pięść — ciągnął lama z nieznacznym uśmiechem.
— Zupełnie słusznie! — zgodził się natychmiast młody lekarz. — Zawadził niebacznie...
Spojrzeli na siebie i jednocześnie wybuchnęli śmiechem, a do nich też przyłączył się Chińczyk, zapominając o tym, jaki to postrach znajduje się pod jednym z nim dachem.
— Zaraz go ocucimy... — mruknął uspokoiwszy się wreszcie Unen i spojrzawszy na nogi Buriata spytał: — Dlaczego on nie ma buta na prawej nodze?
Firlej zamyślił się nad odpowiedzią, gdy wzrok jego padł na „Knoxa“. Piesek stając na tylne łapy usiłował schwycić leżącego człowieka za but.
— Aha! — zawołał doktór. — Już wiem, to mój „Knox“ ściągnął mu go w gaju.
Foxterier posłyszawszy swoje imię śmignął czym prędzej pod łóżko I-Tuna.
— Łobuzie niepoprawny! — syknął grożąc mu palcem doktór i wybiegł z domu.
O jakieś pięćdziesiąt kroków dalej, świecąc sobie latarką odszukał zgubiony but.
Powróciwszy do Unena, rozwiązującego małą sakwę wiszącą mu na pasie postawił obuwie na oknie.
— Biały przyjacielu, obejrzyj to dobrze — poradził mu lama. — Może cośkolwiek znajdziesz w nim, bo nieraz już klucze do tajemnic wykrywano... za podszewką obuwia.
Firlej zaczął podpruwać buty Buriata, gdy w tym samym czasie Unen wprawnymi ruchami związał jeńcowi ręce i nogi i wydobył z sakwy mały flakonik agatowy z płynem o tak silnej woni, że wypełniła ona od razu wnętrze całego domku.
— Dżeń-szeng i piżmo! — kiwnął głową w stronę lamy doktór.
Ten odpowiedział mrugnięciem powiek i w otwarte bezwładnie usta Dżambojewa wlał kilka kropel z flakonu.
— Jest coś, o jest! — zawołał nagle Firlej wyciągając zza podszewki buta jakiś papier.
W tej samej chwili Buriat zaczął dawać znaki życia, poruszył się i otwarł oczy. Chciał się zerwać, lecz więzy, nałożone mu przez lamę, wstrzymały go, a straszny ból w zwichniętej i opuchniętej szczęce zmusił go do wydania głośnego jęku. Ujrzawszy jednak rozpruty but i wydobyte z niego pismo w rękach Firleja w przerażeniu zamknął oczy.
Znaleziony papier był niezmiernie ważny i wyjaśnił cały plan komisarzy bolszewickich w Mongolii, najzupełniej demaskując doktora Sobcowa, Bujuka, Dżambojewa i niejakiego Torczi, zapewne, jak domyślił się Firlej, drugiego pomocnika ściganego Rosjanina.
Pismo w języku angielskim adresowane było do radży Balory, Baab-al-Madrasa.
Pochodziło ono z kancelarii komisarza do propagandy komunizmu w Azji i zawierało wiadomość o tym, że porwany po śmierci „Żywego Buddy“ w Urdze pierścień dostał się w ręce komisarza. Władze centralne w Moskwie kazały rozpowszechnić natychmiast wieść o wykradzeniu Rosjanom pierścienia z krwawnikiem Dżengiza-chana przez niewykrytego złoczyńcę. Tymczasem komisariat polecił swemu agentowi, doktorowi Sobcowowi, udać się do Tassgongu pozornie w naukowej misji do Sain-Noina, skąd łatwo już było dostać się do Balory i oddać pierścień radży, który miał szerzyć komunizm w Indiach i burzyć Hindusów przeciwko znienawidzonej przez bolszewików Anglii.
— Gdy radża podniesie powstanie, przerzucimy mu do pomocy nasze wojska przez Pamir, namówimy Afgańczyków i Nepalczyków do wojny z Wielką Brytanią i przyłączymy 270 milionów Hindusów do naszego związku, w którym radża zajmie wysokie stanowisko. Następnym naszym triumfem będzie skomunizowanie bardzo podatnych Chin i wspólna wojna przeciwko najgroźniejszemu wrogowi komunizmu — Japonii...
Gdy Firlej przetłumaczył Unenowi ten list po tybetańsku, lama pomyślawszy chwilę szepnął:
— Szukaj dalej, a znajdziesz jeszcze jedno pismo... jeszcze jedno... Widzę je wyraźnie... Szukaj w podeszwie...
Doktór gorączkowym ruchem począł podpruwać grubą chińską podeszwę z filcu i skóry. W jednym z butów rzeczywiście znalazł jeszcze jeden list.
Widniał na nim podpis Sobcowa.
Rosjanin pisał też do radży. Donosił mu, że zaczynając od ziemi Oletów musiał uchodzić przed ścigającą go karawaną Japończyków, prowadzonych przez przeora z Dołon-Noru. Wtedy zwierzył się pewnemu mnichowi, że wiózł pierścień władcy chcąc zwrócić go Dałaj-Lamie, lecz został na jednym postoju okradziony. Wieść ta lotem błyskawicy rozbiegła się po Tybecie, gdy tymczasem on polecił swemu towarzyszowi Torczi pędzić z pierścieniem do Balory. Sam zaś z dwoma innymi udawał pościg za nieznanym człowiekiem, który porwał mu symbol władzy nad Azją.
Sobcow uspakajał radżę, zapewniając go, że Torczi jest godnym zaufania człowiekiem, zresztą zakonspirowany znakomicie znajduje się w Tassgongu i jest pilnie strzeżony przez niejakiego Bołdon-guna, wydelegowanego w tym celu przez komisariat propagandy azjatyckiej. W przypisku do swego listu Sobcow donosił, że w Tybecie, koło jeziora Tengri spotkał małą ekspedycję geologów-Hindusów i dowiedział się, że wśród nich znajduje się syn radży Rungpuru wraz z towarzyszącą mu siostrą.
— Porwałem dziewczynę — pisał Sobcow — i posyłam ci ją z tym listem przez mego gońca Dżambojewa, który już raz był u ciebie, czcigodny radżo, sojuszniku nasz. Uczyniłem to pamiętając, że w zeszłym roku radża Ghas-Bogra z pianą na ustach występował przeciwko tobie za twoje sympatie dla haseł komunistycznych i utrudnił nam komunikację z Balorą, obsadziwszy strażą obie granice. Mając w ręku jego córkę — łatwiej ci będzie walczyć z Ghas-Bogrą i zmusić go, by nie mieszał się w twoje sprawy. Pamiętaj też o tym, że dynastia rungpurska uważana jest za spadkobierczynię wszelkich praw i dziedzictwa potomków Dżengiza-chana. Mając w swym ręku pierścień władcy — przekreślisz te prawa i przywileje swego wroga i będziesz mógł uzyskać pomoc od władcy Nepalu do wystąpienia przeciwko Anglikom w Indiach. Strzeż się go jednak, gdyż on też ubiega się o pierścień. Do pomocy posyłam ci Torczi, który przez nikogo nie znany i nie podejrzewany będzie przechowywał tę regalię Dżengiza.
Gdy i ten list został przetłumaczony Unenowi, lama zamyślił się głęboko.
Patrzącemu na niego Firlejowi wydało się, że młody Tybetańczyk skamieniał. Najmniejszego ruchu ciała, skurczu mięśni na twarzy i błysku źrenic nie mógł dostrzec lekarz, chociaż wpatrywał się w wyniosłą, silną postać Unena z wytężoną uwagą.
Po chwili uderzyła go jedna dziwna okoliczność, która kogo innego przeraziła by zapewne, Firleja zaś zaciekawiła tylko i zmusiła z wielkim szacunkiem patrzeć w zamarłe w potężnym skupieniu oblicze mnicha lamaickiego.
Dokoła Unena zjawiła się lekko fosforyzująca mgiełka, poczęła przybierać na sile i wyrazistości, w jej fioletowej, falującej poświacie zapalały się i pełgały jaśniejsze iskierki i płomyki. Na tle tej emanującej z Unena światłości postać jego odcinała się tak ostro i wyraźnie, jak gdyby stał na szczycie góry mając dookoła bezkresną przestrzeń przesyconą tajemniczą jasnością.
Głowa amerykańskiego lekarza mimowoli pochyliła się wyrażając najwyższy szacunek i głęboki podziw.
Przez lata, spędzone w Tassgongu wśród uczonych i wtajemniczonych, doktór poznał wiele zjawisk nieznanych nauce europejskiej, więc rozumiał, co znaczy ta świetlna atmosfera tworząca się dokoła lamy.
Wiedział też o tym Buriat Dżambojew, gdy uniósłszy opuchnięte powieki i spostrzegłszy stojącego o kilka kroków przed nim Unena, zamknął je czym prędzej i z gardła mu wyrwał się głuchy okrzyk:
— Guru!... — i począł dygotać na całym ciele.
Nawet mały, wesoły „Knox“ instynktem zwierzęcym zrozumiał, że dzieje się coś niezwykłego.
Skulony, jeżąc sierść na karku i drżąc podczołgał się do nóg Firleja i przycisnął się do nich, jak gdyby szukając obrony.
Lekarz poczynił wkrótce jeszcze inne spostrzeżenia.
Uświadomił sobie, że nie ma możliwości przejrzenia świetlnej atmosfery otaczającej Unena. Przez fioletowe, pełne powolnych drgań koncentryczne fale tajemniczego światła wzrok nie mógł dotrzeć do ścian, wiszących na niej pasów jedwabnych z wersetami z Kandżuru, czyli nauki Buddy, ani też do otworu okna.
Przez szatę szczelnie zapiętą i gruby kaftan aksamitny Firlej widział na szerokiej, nagiej piersi lamy jakiś ciemny znak, chociaż nie mógł określić jego kształtu i rozmiarów.
Wreszcie trzecie spostrzeżenie zastanowiło i zaniepokoiło lekarza.
Unen stał jak posąg.
Żaden muskuł nie drgał mu na twarzy. Stał się podobny do tych figur woskowych, jakie wystawiane są w muzeach. Tymczasem jednak nieruchome oczy lamy, utkwione, zda się, w niewidzialny punkt leżący poza granicami osiągnięcia go wzrokiem ludzkim, wbijały się w jednej i tej samej chwili w każdy przedmiot w pokoju. Zdawało się, iż z głębi ciemnych oczu Unena wyzierało naraz tysiące bacznych, wszystko widzących i przenikających do głębi źrenic.
Było to czwarte spostrzeżenie lekarza.
Trwało to długo. Ile czasu — tego Firlej nie mógłby określić. Może — kwadrans a może — godzinę.
Chciał w pewnej chwili spojrzeć na zegarek, lecz przeraził się.
Ręce jego wisiały ciężkie i bezwładne. Widocznie czuł to również i Chińczyk-kucharz, gdyż w całej postaci jego malowało się rozpaczliwe przerażenie. Miał wykrzywioną twarz i szeroko roztwarte usta, jak gdyby krzyczał wniebogłosy, lecz żaden dźwięk nie mącił ciszy w półciemnym pokoju, gdzie żółty krąg palącej się lampy słabo oświetlał leżącego na stole Buriata.
Nagle Unen podniósł ręce, dotknął nimi głowy, otarł twarz i uczynił ruch, niby zrzucał z siebie jakieś lepkie nici.
Piękna, śmiała twarz jego okryła się bladością, usta zbielały mu, oczy pałały.
Bez słowa podszedł do leżącego jeńca i zajrzał mu w twarz.
Buriat leżał jak nieżywy zacisnąwszy powieki.
Lama skinął ręką.
Oczy Dżembojewa rozwarły się szeroko i nie mogły już oderwać się od źrenic Unena.
Rozległ się władczy głos młodego lamy:
— Miałeś rozkaz zabicia białego emczi[16]. Ten, który posłał ciebie, czeka pod przełęczą Taklung koło grobowca Manu... Dwóch ludzi jest przy nim a wśród nich — ten, który ma kieszeń pod pachą... Mówią w tej chwili o drodze do Singribari... Kobieta w białej skrzyni zemdlała i zły Urus[11] cuci ją...
— Guru!... — wyrzęził Buriat przez zaciśnięte gardło.
— Za chwilę będziesz zdrów i silny... Poprowadzisz nas ku przełęczy i zrobisz tak, jak ja ci każę na brzegu potoku Safa...
Lama pochylił się i zanim Dżambojew zdołał krzyknąć czy skrzywić się z bólu, błyskawicznym ruchem wprawił mu szczękę i położył dłoń na czole jeńca.
Buriat usnął w jednej chwili.
— Biały przyjacielu — mruknął wtedy Unen do Firleja. — Człowiek ten będzie spał, a Chińczyk nie poruszy się z miejsca dopóki my nie załatwimy co nam potrzeba. Musimy wyjechać natychmiast, bo nie wiem, co postanowi Sobcow nie mogąc doczekać się tego człowieka... Idź do „tzasaga“[17] i powiedz, że Sain-Noin kazał natychmiast przygotować trzy dobre wierzchowce i jednego luzaka z torbami, zaopatrzonymi na pięć dni, a nie zapomnij o „gogot“, dzikim czosnku.
Skinął głową w stronę Firleja i, z jakimś wysiłkiem wywoławszy na swej twarzy słaby uśmiech, wyszedł zawijając poły swojej „deeł“[18].
Lekarz wybiegł z domu dążąc do budynku, gdzie mieścił się urząd administratora klasztoru.
Gdy w pół godziny potem Firlej powracał do swego domku, a za nim dwóch stajennych prowadziło cztery suche, mocne koniki o długich grzywach i ogonach, ujrzał stojącego na werandzie Unena. Miał zatknięte za kołpak pismo i pióro orle — oznakę gońca, spełniającego ważne i pilne zlecenia przeora.
— Jedźmy! — rzekł lama spojrzawszy na lekarza.
Firlej wpadł do domu, żeby zebrać najpotrzebniejsze mu rzeczy: paszport, dokumenty i pieniądze. Przy progu stał Dżambojew już gotowy do drogi.
— Idź, guru woła ciebie! — mruknął do niego Firlej i uśmiechnął się mimowoli rzuciwszy spojrzenie na kucharza. Z wykrzywioną twarzą i wybałuszonymi oczyma, nie ruszając się z miejsca I-Tun siedział skulony na stołku przy piecu.
— Bądź zdrów i miej dobry apetyt! — powiedział do niego Firlej, lecz kucharz nawet nie poruszył się.
— A to go wzięło! — pomyślał lekarz krzątając się po mieszkaniu.
W kwadrans potem mała kawalkada jeźdźców wyjeżdżała już za bramę klasztorną. Przed końmi w radosnych podskokach pędził „Knox“. Stróż niemowa patrzał za odjeżdżającymi i bełkotał coś bezładnie, drapiąc się pod pachami.
— Juczi charagdacha ugyj! — Choć oko wykol — mruczał Buriat człapiąc obok Unena i ze strachem spoglądając na niego.
Lama nie odzywał się i, pochylony nad karkiem konia, uważnie wpatrywał się w ziemię. Wreszcie podniósł się w strzemionach i zawołał rozkazującym głosem:
— Dab-ehi-dżi! — w galop!
Jeźdźcy smagnęli konie i pomknęli. Czarna, ślepa noc otoczyła ich i pochłonęła. Tupot kopyt zbudził dzikie gęsi w szuwarach. Zatrąbiły stojące na czatach czujne samce. Z różnych stron dobiegło senne gęganie. W chińskiej osadzie strwożone przejazdem ludzi psy długo jeszcze naszczekiwały, a „Knox“ od czasu do czasu odpowiadał im warczeniem.
Piesek rozumiał może, że bierze udział w ważnej wyprawie, bo zachowywał się cicho i pędził przy prawym boku konia swego pana.



ROZDZIAŁ VI.
OD GROBOWCA MANU DO SINGRIBARI.

Z okrągłej prawie kotliny, w której zaczaił się klasztor Tassgong, wąski wąwóz prowadził na południe. Za nim ciągnęła się od wschodu do zachodu „magira“ — długa dolina, zamknięta lesistymi górami od południa i łańcuchem Himalajów od północy.
Rozległe łąki przecinały zwarte, niemal dziewicze lasy pełne rozmaitego zwierza i koczujących ludzi, których w tym kraju mnichów nikt nie pytał, skąd i po co przybywają. To też tego ludu nieznanego sporo gromadziło się nieraz po puszczach.
Przybywali tu koczujący ze swymi stadami pół-pasterze, pół-bandyci, nazywani przez Tybetańczyków nic nie mówiącym mianem „mtudodzy“, chociaż wśród tych przybyszów można byłoby znaleźć rozbójnicze bandy Tangutów z okolic jeziora Koko-Nor, chińskich hunhuzów, którym poza kordonem Tybetu kat w oczy już zaświecił, pasterzy „Tarańczów“ — uchodźców z rosyjskiego Turkiestanu, skąd wyparły ich ostatecznie krwawe rządy czerwonych komisarzy; wreszcie nieuchwytnych i niepoprawnych przemytników „kaczi“ z rodzimego Kaszmiru odbywających dalekie i niebezpieczne wędrówki.
Trudno byłoby jednak wykryć tam obecność licznych nieraz zbiorowisk ludzkich.
Prastare, rozsypujące się, przeżarte nieskończonym korowodem wieków, wodą i powietrzem Himalaje dostarczały ludziom niezliczonych kryjówek i schronisk po głębokich szczelinach i grotach, gdzie nikt poza białym wilkiem górskim, karakałem[19] i panterą nie wytropiłby i nie zwęszył człowieka.
Zresztą nieprzebyta puszcza z sosen o miękkich, długich, ociekających żywicą iglicach, modrzewi, pomieszanych z laurami, magnoliami i dębami dają bezpieczny przytułek tym, którzy nie chcą, by ktokolwiek wiedział o ich obozowiskach w gąszczu kniei południowo-wschodniego Tybetu.
Poprzez nieprzebyte haszcze wikliny srebrnolistnej, drzewiastego jałowca, krzaków berberysu i innych krzewów leśnego podszycia nie przebija się w nocy nawet blask ogniska, a w powietrzu, przesyconym wyziewami gnijącej roślinności, dym ściele się tuż przy ziemi i przytłoczony wsiąka w bujne runo.
Nieliczne grządy — ścieżki, wydeptane przez dziki, bawoły i krętorogie barany skalne, wiją się w gąszczu i znikają na piargach, któż więc tam odnajdzie ślad stopy ludzkiej i dotrze do kryjówki człowieka?
Na tę to właśnie „magirę“ w ciemną noc wyjechało trzech jeźdźców prowadzących za sobą konia jucznego. Minęli przed chwilą wąwóz Tarulas, gdzie spłoszyli zgraję szakalów węszących coś w okolicy.
Pędzili szybko, chociaż mrok zgęścił się jeszcze bardziej, gdyż czarne chmury zasnuły całe niebo.
Przeprawiwszy się brodem przez potok o urwistych i grząskich brzegach odnaleźli jedyną drogę z obu stron zarośniętą kolczastymi krzakami „czały“ i zeszli z koni.
Jeden z jeźdźców, opędzając się od starającego się liznąć go w twarz pieska, świecił latarką elektryczną, dwaj inni uważnie rozglądali ślady na drodze.
— Emczi! — rozległo się ciche wołanie.
— Co powiesz, lamo Unen? — odezwał się Firlej.
— Patrz! — wskazał lama ręką na świeże zagłębienie w wilgotnej ziemi. Jeden tyme-mur[20] i trzy „emelte mori“.[21] Wielbłąd przeładowany jest z prawego boku...
Lekarz skinął głową, chociaż z trudem odróżniał ślady i wcale nie widział pomiędzy nimi żadnej różnicy.
Tymczasem lama mówił dalej:
— Ten wielbłąd niesie białą skrzynię i zamkniętą w niej kobietę... Boczy się ciągle i idzie nierówno...
— Sobcow? — szepnął Firlej.
— Tak! — odparł lama. — Widocznie ma on zamiar oddać komuś wkrótce tę skrzynię...
— Skąd wiesz? — spytał z niepokojem lekarz.
— Ten wielbłąd zbije sobie kopyta i daleko nie pójdzie... Zapewne przybędzie ktoś po skrzynię... może nawet dziś ku przełęczy Taklung... — objaśnił Unen i podniósł oczy na Buriata.
Dżambojew — cały we władzy lamy kiwnął głową i odpowiedział natychmiast:
— Bołdon-gun miał pędzić do Singribari i przyprowadzić na Taklung ludzi radży Balory, żeby zabrali dziewczynę...
— A czy chociaż piękna jest ona? — spytał z zaciekawieniem Firlej i z wesołym śmiechem dodał: — Może jest aż tak urodziwa, że na jej widok wielbłądy dęba stają, a jaki się wściekają?
Buriat spojrzał wpierw na Unena a potem patrząc na białego człowieka odpowiedział cmokając grubymi wargami i krzywiąc się przy tym, bo go jeszcze bolała wybita szczęka:
— Jest jak gwiazda Barchat-badi, co świeci nad świętą górą Meru! Jak biały kwiat lotosu, jak...
— Dosyć, dosyć! — zawołał ze śmiechem Firlej — bo lękam się, że pozostawię was samych i pomknę jak szalony na skrzydłach miłości i marzeń słodkich!
Buriat nie zrozumiał poetyckich wyrazów, ale Unen zmrużył oczy i potrząsnął głową:
— Mówisz to, o czym nie wolno wspominać przy mnie, biały przyjacielu!
W głosie jego Firlej wyczuł łagodny wyrzut.
— Przepraszam!... — mruknął. — Nie wiedziałem, że to ciebie razi... Z innymi lamami o różnych mówiło się kawałach... Śmiali się i radzi byli słuchać, a nawet sami opowiadali mi mocno... wesołe historyjki...
— Nie jestem tylko lamą, punditą i hubiłganem... — szepnął Unen.
Firlej przypomniał sobie postać lamy w otoku drgającej poświaty i pochylając głowę powiedział z uszanowaniem:
— Czcigodny Unenie... myślę, że jesteś... jesteś...
— Wtajemniczonym — rzucił lama przerywając jego domysły.
— Guru? — spytał lekarz.
Unen zamiast odpowiedzi opuścił powieki w milczeniu.
— Jakżeż muszę być wdzięczny Sain-Noinowi, że dał mi takiego opiekuna! — wyrwało się Firlejowi.
„Knox“ uważał za stosowne również wyrazić swoje uczucia, bo podszedł do lamy i począł mu lizać dłoń.
Unen usiadł na kamieniu czekając aż konie obeschną trochę i wypoczną.
W ciemności nie widać już było jego twarzy i oczu. Czarniejsza od czarności nocy majaczyła barczysta jego sylwetka, a obok druga — Dżambojewa nie odstępującego go na krok.
— Sain-Noin ma zamiar dopuścić ciebie, biały przyjacielu, do wtajemniczenia, gdyż wie, że masz wzniosłą duszę i serce czyste... Powiedział więc mi tak: — Unen! Ten młodzieniec musi uczynić to, co zamierzył, bo przez to wejdzie na drogę swego szczęścia. Szczęśliwi ludzie potrzebni są na ziemi, jak słońce we wszechświecie. Od nich bowiem idzie ciepło, światło, radość i siła. Masz więc być przy nim i pomagać aż wyrok Karmy zostanie dokonany.
— Czym zasłużyłem na taką dobroć mistrza i twoją, szlachetny Unenie? — szepnął Firlej.
— Pamiętasz jak to rok temu zaniemógł nasz mistrz? Najlepsi lekarze nasi nie mogli powstrzymać mu krwotoku z gardła i nosa... i tylko ty...
— Przypadek, prosty przypadek! — tłumaczył się lekarz. — Wiedzieliśmy wszyscy, że Sain-Noin ma chorobę nerkową. Wśród waszych ziół leczniczych nie mieliście ani jednego, które można byłoby zastosować w tym wypadku. Zupełnie przypadkowo w mojej apteczce znalazło się lekarstwo amerykańskie — nefritina i — ono to pomogło choremu. Później sprowadziłem dla niego przez aptekę w Kalkucie kilka tubek tego środka, ale to był przypadek, że w mojej skrzyni znalazła się wówczas nefritina. Nie pamiętam nawet w jaki sposób i dlaczego zabrałem ją z Ameryki.
— Sain-Noin jest ci za to wdzięczny i my — też — odpowiedział serdecznym głosem Unen. — Wszyscy wtajemniczeni od tego czasu stali ci się oddanymi przyjaciółmi.
— Jest to wielki zaszczyt i szczęście dla mnie, czcigodny Unenie! — szepnął Firlej.
Nagle przyszło mu coś do głowy, bo spytał z ciekawością w głosie:
— Tak bardzo lubicie mistrza?
— Lubimy mądrego Sain-Noina i wielbimy go, gdyż jest on jedyny obecnie człowiek na całej ziemi, który zwiedził... pierwszy krąg Aharty...
— Aharty? Co to jest? Nigdy o takim kraju nie słyszałem, lamo! — zdumiał się doktór.
Unen długo nie odpowiadał, aż w końcu mruknął:
— Dowiesz się z czasem, lub nie dowiesz się wcale, jeżeli Wielki Duch skieruje drogę twoją w inną, jemu tylko znaną stronę...
— Guru — odezwał się nagle Buriat — w krzakach „czały“ pisnął zimorodek — północ minęła. Do Taklungu droga daleka. Czas na nas, jeżeli po nocy mamy być u stóp przełęczy...
— Na koń! — zawołał Unen i jednym skokiem był już na siodle.
Znowu zgrzytał piarg pod kopytami koni; cmokało głośno błoto w dolinkach przeciętych potokami; szeleściło coś w gąszczu sztywnych pędów krzaków; jakieś ptaki z jękliwym zawodzeniem zrywały się z drogi i długo miotały się w mroku nocnym; z rzadka poczynał naszczekiwać i warczeć znużony szybkim biegiem foxterierek.
Jeźdźcy nie mówili już nic do siebie.
Na przodzie pędził Unen z trzymającym się jego boku Buriatem; z tyłu jechał Firlej prowadząc na rzemieniu konia z torbami, i cicho, dla dodania mu odwagi pogwizdywał na pieska.
Chwilami zrywał się zimny i porywczy wiatr, zwiastun mroźnej śnieżycy, szalejącej wyżej, gdzie zębatą szczeciną biegła nieskończona, zda się, grań Himalajów — ta tajemnicza i groźna kraina, „dach świata“, siedziba dobrych i złych duchów, niedostępna i niezdobyta ojczyzna „deotów“[22].
Myśląc o tym, Firlej krzyknął doganiając Unena:
— Guru, powiedz mi, czy ktokolwiek z wtajemniczonych dotarł szczytu najwyższej góry Everestu?
Lama zwrócił ku niemu twarz i pochylając się niżej nad łękiem siodła odpowiedział głuchym głosem:
— Trzech wtajemniczonych stanęło na tym szczycie i oglądało siedzibę pięciu nimf niebiańskich, które dają ludziom nieśmiertelność...
— To znaczy, że są nieśmiertelni ludzie? — spytał niedowierzającym głosem doktór i z niecierpliwością oczekiwał odpowiedzi lamy.
— Nie wiem, czy można to nazwać nieśmiertelnością, gdyż jeden z nich, który był Panczen-lamą nie umierając zniknął sprzed oczu swej świty, a od ciała jego nic nie pozostało. Od tego czasu mnisi nie widzą go, ale słyszą jego głos...
Odpowiedź ta nie zaspokoiła ciekawości Firleja, lecz nie pytał już o nic. Chciał dowiedzieć się o innej rzeczy.
— Pewien mój przyjaciel długo mieszkał w Nepalu i badał możliwość wejścia na Everest... Jaką drogą docierali tam wtajemniczeni? — zadał nowe pytanie.
Lama smagając konia, gdy ten uczynił gwałtowny skok zwęszywszy wilka, który śmignął przez drogę i zaszył się w haszczach, odkrzyknął:
— Istnieje podziemne przejście, którego tajemnicę zazdrośnie strzeże dwóch lamów nepalskich w Hatia...
— Ene ju geczib? — Co to takiego? — wyrwał się Buriatowi okrzyk zdumienia i niby strachu.
— Jagab czi? — Co ci się stało? — również po mongolsku zapytał go Unen i zdarł konia.
Dżambojew zeskoczył z siodła. Na kolanach zaczął pełznąć po ziemi, rękami obmacując każdą piędź ścieżki. Obok niego węsząc na wszystkie strony parskał głośno „Knox“.
Buriat z trudem poruszając obolałą szczękę sapał i mruczał charczącym głosem:
— Coś mi błysnęło w ciemności...
We trzech zaczęli szukać na piargu i wśród kamieni.
Wyprzedził jednak wszystkich sprytny foxterierek. Skacząc po kamienistej drodze i prychając, zatrzymał się wreszcie i merdając krótkim ogonkiem zapiszczał radośnie.
Firlej cieszył się, że nie zapomniał latarki. Przy jej świetle ujrzeli wkrótce przedmiot, który nie uszedł uwagi bacznego na wszystko jeźdźca stepowego, jakim był Buriat.
Pomiędzy dwoma kamieniami leżał duży i ciężki nóż. Z podobnym nożem nie rozstają się Mongołowie nigdy. Służy im on jako broń, którą władają znakomicie i umieją rzucać nią celnie, lub jako przyrząd do rąbania gałęzi na ognisko, zarzynania baranów i do rozbijania kości ze szpikiem.
— Takiego noża nie mieli Bołdon-Gun i Torczi — mruczał Buriat — zgubił go obcy człowiek... a-a-a! widzę nowy ślad... za Sobcowym i karawaną jedzie samotny jeździec... W tym miejscu ruszył on gwałtownie w skok... i zapewne wtedy właśnie wysunął mu się nóż z pochwy...
„Knox“ obwąchiwał nóż i piszczał coraz radośniej.
— Hm... — pomyślał doktór — nóż ten należy chyba do Dżałhandzy, bo dlaczegóż by tak bardzo cieszył się mój piesek?!
Dosiedli koni i ruszyli naprzód.
W mroku zamajaczyła przed nimi biała iglica jakiegoś budynku.
— „Obo“ mnichów pustelników — począł szeptać Unen. — Teraz, gdy miniemy las i wyjedziemy na płaszczyznę, gdzie lubią wychodzić na żer argały[23] zacznie się pierwsze pasmo pagórków przed Taklungiem...
— Ty wszystko wiesz, guru! — szepnął Dżambojew.
Nic nie odpowiedziawszy na tę uwagę, Unen szepnął znowu:
— Na szczycie pagórka musimy obwiązać szmatami kopyta koni, by szły cicho...
Firlej dopiero teraz zrozumiał w jakim celu koniuchy włożyli pomiędzy torbami cały pęk szmat jutowych.
Znowu jechali w milczeniu.
W ciszy nocnej rozlegały się jednak coraz częściej różne dźwięki.
Gdzieś od strony zwalisk skalnych zawodziły szakale, a wyżej chrapliwym, ostrzegawczym rykiem odpowiadał im węszący na krawędzi górskiej argał, kuku-jaman lub jakikolwiek inny przedstawiciel baraniego rodu.
Z lasu dobiegało głuche miauczenie irbisa — pantery, co znów zaniepokoiło małpy, bo z różnych stron rozlegał się ich trwożny rechot.
Sennym kwileniem odezwał się sęp.
Na miękkich bezszelestnych skrzydłach nadleciała biała sowa, krążyła nad jeźdźcami i piszczała drapieżnie.
Na niewidzialnym jeziorze czy bagnie pokrzykiwały kaczki i hukał bąk.
Śmigały nietoperze, brzęczały komary, szeleściły w locie wielkie ćmy i strzekotały na drzewach cykady.
Wszystkie te głosy milkły jednak, gdy przemykał nad ziemią zimny podmuch od zaśnieżonych, zlodowaciałych wierchów.
Unen zatrzymał się nad potokiem. Szybko omotano kopyta koni szmatami i ruszono w dalszą drogę.
Za łańcuchem pagórków natrafiono na grząską, bagnistą dolinkę. Konie zapadając się głęboko szły ostrożnie, strzygąc uszami. Nagle wierzchowiec Buriata zachrapał i poboczył się gwałtownie. Coś zaczerniło się w mroku. Jakiś ruchomy kształt począł się zbliżać ku jadącym. Piesek jednak zachowywał zupełny spokój.
Firlej ostrożnie wyciągnął „Kolta“ i opuścił bezpiecznik.
— Mori! — Koń! — powiedział po chwili Dżambojew.
Koń zbliżał się głośno chrapiąc.
— Hyr! — Stój! — mówił do niego cicho Buriat. — Hyr, hyr, mori!
Jeźdźcy otoczyli go, a Dżambojew począł go oglądać.
— O-o-o! — przeciągnął zdumiony. — Koń obcego człowieka, który jechał za Urusem i jego karawaną. Ale co się z nim stało? Koń ma strzaskane kulą kolano lewej nogi...
Buriat natychmiast zeskoczył z siodła i począł się czołgać po ziemi.
— Masz latarkę i poświeć sobie — poradził mu lekarz, lecz Unen uderzył go po dłoni, szepcąc:
— Schowaj latarkę, tamci spostrzegą światło... Co tam znalazłeś? — spytał podjeżdżając do Buriata, który wkładał już nogę w strzemię.
— Człowiek ten porzucił rannego konia i biegnie śladami karawany Urusa — odpowiedział. — Ma ze sobą karabin. W jednym miejscu opierał się o kolbę...
— Kto by to mógł być? — dopytywał się Firlej. — Może jakiś bandyta ściga karawanę w nadziei zdobyczy?
— Nie! — potrząsnął głową lama. — Po strzale do siebie uciekłby z pewnością. Jest to ktoś, który jak my dąży śladami Sobcowa i jest jego wrogiem. Musimy dogonić go niebawem.
Buriat ruchem głowy potwierdził domysły Unena.
Nagle stało się coś niespodziewanego. „Knox“ trafiwszy na ślad nieznajomego stanął jak wryty i długo węszył. Szedł ostrożnie tropem hałaśliwie wciągając powietrze. Po pewnym czasie szczeknął radośnie i piszcząc tak, jak gdyby łasił się do kogoś, popędził drogą, jeźdźcy ruszyli za nim.
Jechali jednak całą jeszcze godzinę przecinając kamienistą równinę okrytą czarnym żwirem, przechodzili przez pasma wzgórz i u podnóża jednego z ich stromych spychów Buriat raptownie ściągnął cugle i począł nasłuchiwać, obracając głowę w różne strony.
— Człowiek zbiegł z drogi i ukrył się w krzakach — szepnął do lamy.
— Szukaj go! — odparł rozkazującym głosem Unen i zeskoczył z siodła.
Ręka jego sięgnęła do boku, gdzie wisiał rewolwer.
Dżambojew w pochylonej postawie sunął ostrożnie prowadząc ze sobą konia i wpatrywał się w ziemię. Wreszcie stanął i spojrzał na lamę.
— Ten człowiek w tym miejscu zeszedł z drogi, guru — wyszeptał.
Unen skinął głową i przykładając dłoń do ust cichym głosem wypowiedział jakieś niezrozumiałe dla obu towarzyszy słowa. Po długiej chwili oczekiwania powtórzył je głośniej, a Firlej z dość długiego zdania zapamiętał jedno tylko słowo:
— Manu...
Z krzaków odpowiedział lamie chrapliwy głos trzykrotnie wymawiając niby hasło jedno słowo:
— Om! Om! Om!
Zaszeleściły rozsuwane krzaki, rozległ się trzask tratowanych gałęzi i ciężkie stąpanie.
Na ścieżkę wyszedł ogromny, barczysty człowiek. Pod jedną pachą trzymał karabin, pod drugą „Knoxa“ z pyszczkiem zręcznie ściągniętym rzemykiem.
Unen z Buriatem, a za nimi i Firlej zbliżyli się do niego.
Doktór przyjrzawszy mu się uważnie i poznawszy tę okrągłą głowę, dziobatą twarz i baczne jak u dzikiego ptaka oczy, nie mógł powstrzymać się od radosnego okrzyku:
— Co widzę! Czcigodny Dżałhandzy-lama?
Przeor dałajnorski dotknął dłonią piersi i odpowiedział szeptem.
— Tak, to jestem ja! Idę tropem Sobcowa... a raczej pierścienia z krwawnikiem Dżengiza-chana... Albo oni, albo ja... Jeden z nich strzelił do mego konia...
W tej chwili przyjrzał się baczniej otaczającym go ludziom i mimowoli podniósł karabin, mrucząc:
— Dżambojew jest z wami? Sługa Sobcowa? Chyba nie wiecie, co to za człowiek!
— Co do mnie, to znam go już bardzo dobrze! — zaśmiał się cicho Firlej. — Chciał mi dziś wpakować nóż w jakieś odpowiednie dla niego a nieodpowiednie dla mnie miejsce i za to wysadziłem mu szczękę z zawiasów. Zwisła mu natychmiast jak u chorego wielbłąda... a potem czcigodny przyjaciel mój Unen ujarzmił go jak się ujarzmia dzikie sarłyki... i prowadzi go teraz na smyczy, jak ja w Chicago prowadziłem mego „Knoxa“...
— Ach, założyłem mu kaganiec, żeby nie szczekał — uśmiechnął się hutuhta przyciskając pieska do piersi.
— Czy tamci są daleko? — spytał lama.
— Myślę, że nie — odpowiedział Mongoł. — Wielbłąd im zakulał i coraz częściej przystaje... Nie wiem, co mu się przydarzyło, bo krwi za sobą nie pozostawia... Ale i tak daleko nie ujdzie! Chociaż... piesek dopadłszy mnie szczeknął kilka razy... Obawiam się, że posłyszeli jego głos.
Unen odprowadził Dżałhandzy na bok i długo z nim rozmawiał.
Wreszcie wskoczyli na siodła, oddawszy jucznego konia hutuhcie i podzieliwszy pomiędzy siebie torby.
Jadąc ostrożnie zatrzymali się w małym gaiku modrzewiowym, ponad którym strzelały do góry rozłożyste korony klonów, rosnących nad szemrzącym po kamieniach strumykiem.
— Jesteśmy nad potokiem Safa — mówił przyciszonym głosem młody lama, rozkazującym wzrokiem patrząc na Buriata.
— Pójdziesz przed nami, a gdy dogonisz Urusa, będziesz się starał zatrzymać go i jego ludzi — powiedział Unen kładąc ręce na ramionach Dżambojewa i zaglądając mu do oczu. — Jeżeli tego nie uczynisz i zdradzisz nas...
— Guru! Guru! — przerwał mu Buriat klękając i głową dotykając jego kolan.
— Idź! — padł rozkaz.
Buriat wskoczył na siodło i ruszył z kopyta.
— Uprzedzi Sobcowa... — mruknął Firlej.
— Nie! Zginąłby! — odpowiedział lama wzrokiem przebijając czarne zwoje nocy, bo przed świtem stała się jeszcze czarniejsza.
Szli przez pewien czas, prowadząc wierzchowce i pochwytując każdy dźwięk. Gdy wreszcie wsiedli na koń, poczęli sunąć pomiędzy krzakami.
Na wysokim cyplu niby jakieś widmo wyrósł nad nimi biały zarys grobowca słynnego pundity Manu — Hindusa, który miał w górach swoją pustelnię.
Zaczaili się w haszczach i czekali brzasku, a gdy pierwsza szarzyzna przedświtu wsiąkać poczęła w noc i rozpraszać mrok ujrzeli na szczycie wzgórza dwóch ludzi w pośpiechu siodłających konie.
— Odjeżdżają! — zawołał Firlej.
— Naprzód! — krzyknął Unen i smagnął swego konia.
Krętymi załomami stromej drogi pędzili na szczyt przełęczy.
Dopadli wreszcie grobowca i ujrzeli czterech jeźdźców mknących już przez wąską dolinę.
Dżałhandzy zeskoczył z konia i obchodził biały grobowiec.
Po chwili posłyszał coś widocznie, bo ujął do ręki karabin i począł ostrożnie rozsuwać krzaki.
Unen i Firlej posłyszeli niebawem jego wołanie.
Wbiegli do krzaków i zatrzymali się, zdjęci zgrozą.
Na ziemi leżał z przerżniętym gardłem wielbłąd, a obok niego Buriat Dżambojew w skrwawionym na piersi chałacie.
Nie żył, uderzony nożem w serce.
— Domyślił się Urus... — zaczął Unen.
— Ale teraz i tak nie ujdzie nam — przerwał mu Mongoł. — Mamy ich na oku.
Unen wyszedł na ścieżkę zbiegającą z przełęczy i obejrzał ślady, a gdy powrócił do grobowca powiedział:
— Urus wsadził związaną brankę na siodło... W tym miejscu walczyła z nimi... Widzę głębsze ślady małych stóp.
Zamilkł na chwilę, a potem patrząc na doktora dodał spokojnym głosem:
— Zanieśmy modły duchom gór koło grobowca świętobliwego pustelnika a potem musimy się posilić i dać koniom wypoczynek.
— Tymczasem tamci będą daleko! — wtrącił prawie z rozpaczą Firlej.
— Mają też znużone konie i będą zmuszeni zatrzymać się na postój — odparł Unen klękając przed stupą[24] i ukrywając twarz w dłoniach.
Dżałhandzy poszedł za jego przykładem i przykucnąwszy na stopniu grobowca jął modlić się poruszając grubymi wargami. Doktór ujrzawszy kilka kwiatków na gałązkach różanecznika urwał je i złożył na postumencie pomnika.
„Knox“, któremu zdjęto rzemyk z pyszczka, hasał wśród krzaków — płosząc drobne ptaszęta i długoogoniaste imurany[25].
Unen pozostawał długo w stanie pobożnego skupienia. Nie zmieniał pozy i nie odsłaniał twarzy.
W oczekiwaniu końca jego modlitwy Dżałhandzy wraz z Firlejem rozpalili ognisko wśród okopconych kamieni i rozmawiali przyciszonym głosem.
— Czy to japońscy lekarze wysłali czcigodnego hutuhtę w pogoń za Rosjaninem? — spytał doktór.
— Nie! Oni nic o tym nie wiedzą — potrząsnął głową Mongoł. — Dowiedziałem się przypadkowo od znajomego Chińczyka — kupca, że Urus wybiera się przed wieczorem wymknąć z klasztoru i że wraz z nim ma jechać mieszkający u Si-Lu-Fa, jako pacjent Sain-Noina, Torczi...
— Kto to jest ów Torczi? — spytał znowu doktór.
— Si-Lu-Fa opowiedział mi o nim ciekawe rzeczy, bardzo ciekawe... Chciałem więc przyjrzeć mu się z bliska, ale unikał mnie, jak kuropatwa unika lisa... — śmiał się chrapliwie Dżałhandzy.
— Cóż tak bardzo ciekawego opowiadał wam o nim kupiec chiński? — dopytywał się Firlej.
— Gdy pewnego razu Torczi przebierał się, Chińczyk spostrzegł kieszeń pod jego pachą, a w tej kieszeni musiało coś być ukryte, gdyż pod pachą utworzył mu się jak gdyby guz...
— Guz pod pachą! — zawołał lekarz. — Widziałem takiego człowieka na przyjęciu chorych przez Sain-Noina! Wiem nawet, że wewnątrz tego guza znajduje się jakiś czerwony przedmiot!
— Czerwony przedmiot?! — aż podskoczył hutuhta. — Posłyszawszy o tej kieszeni pod skórą pomyślałem od razu, że Torczi ukrywa w niej pierścień Dżengiza-chana, a teraz to wiem już napewno!
— Dlatego to ścigaliście Torcziego?
— Puściłem się natychmiast w pogoń, gdyż wiem, że Ambo Torczi jest najlepszym i najwytrwalszym jeźdźcem wśród Buriatów — odpowiedział wzburzonym jeszcze głosem hutuhta. — Na stepie pomiędzy Selengą a Ononem nazywają go „ełczi-burgut“, co znaczy „orli goniec“!
Pomyślawszy chwilę ruchem rozpaczliwym cisnął do ogniska suchą gałąź i zawołał:
— Takiego jeźdźca nie wolno z oka spuszczać, bo zniknie, jak sokół łowczy, spuszczony z łańcuszka!
Przy tych słowach hutuhty Unen powstał z klęczek i opuszczając powieki, gdyż słońce wyłoniło się już spoza gór i potężnym blaskiem biło w oczy, powiedział spokojnie i znacząco:
— Sokół musi opuścić się na drzewo, choćby na największej szybował wysokości!...
Usiedli przy ognisku i pożywili się suszonym mięsem wielbłądzim, herbatą z solą i prażonym prosem.
Konie jednak nie tknęły trawy i stały z opuszczonymi łbami ciężko wzdychając. „Knox“ również nie miał apetytu. Zmęczony położył się pomiędzy Firlejem a hutuhtą i co chwila wydawał ciche jęki. Skarżył się zapewne i robił swemu panu wyrzuty, że taka ciężka wyprawa nie jest właściwa dla rasowego pieska pokojowego.
Jeźdźcy czekali cierpliwie, aż wierzchowce odetchną nieco i poczują głód.
Hutuhta przygotował już dla nich nieduże porcje obroku z jęczmienia i z niepokojem spoglądał na bachmaty.
Nagle Firlej uderzył się w czoło i wydał głośny okrzyk. Towarzysze spojrzeli na niego z przestrachem.
— Skrzynia... gdzie jest skrzynia? — wołał doktór i nie czekając na odpowiedź wpadł do krzaków. Krążył w haszczach szukając skrzyni, w której do przełęczy odbyła podróż porwana przez bolszewików Atri-Maja, córka radży z Rungpuru.
Dżałhandzy swymi rysimi oczami począł oglądać ziemię. Odnalazł niebawem miejsce, gdzie stała ciężka skrzynia. Kanty jej i żelazne okucia wyżłobiły wyraźne ślady na ziemi wilgotnej od nocnej mgły.
— Nic nie znalazłem — oznajmił Firlej powracając do ogniska. — Nie mogła ona przecież pofrunąć gdzieś sama? Ta panna radżówna, choć taka piękna, jak twierdził ten biedaczyna Dżambojew, miała bądź co bądź z 55 kilo żywej wagi! Co? Może nie miała?
— Przecież Urus uprowadził ją ze sobą — szepnął Dżałhandzy ze zdumieniem patrząc na lekarza.
— No, tak, ale gdzież jest skrzynia? Pytam was raz jeszcze, czy mogła pofrunąć sama? Różne tu u was widziałem dziwa, lecz nie moglibyście mi pokazać okutych żelazem skrzyń, które latają jak aeroplany! — z przejęciem mówił Firlej.
— A...e...ro... — usiłował Mongoł powtórzyć trudne, cudzoziemskie słowo.
— Ach prawda! — zaśmiał się doktór. — Zapomniałem, że nie znacie tego wynalazku białych ludzi! Tak, mili moi, my zwalczyliśmy już przestrzeń i latamy jak ptaki!
W głosie jego brzmiały nuty dumy, lecz poczuwszy utkwione w sobie oczy Unena spojrzał na niego. Lama patrzał na niego rozpłomienionym i jak gdyby ironicznym wzrokiem.
Mnich potrząsając z lekka głową powiedział:
— Słyszałem coś o tym, że latacie jak ptaki... tylko jak ptaki...
Firlej nie miał czasu zastanawiać się nad tonem i znaczeniem tych słów, bo jeszcze bardziej podnieconym głosem począł mówić:
— Muszę koniecznie widzieć tę skrzynię!... Możemy znaleźć w niej bardzo ważne wskazówki...
Dżałhandzy zrozumiał, że lekarz ma słuszność i że zniknięcie skrzyni jest bądź co bądź zjawiskiem zagadkowym.
— Gdzież oni ją zapodzieli? — pytał siebie w duchu, a jego bystre oczy stepowe macały każdy kamyk i każdą piędź ziemi. Wreszcie skradającym się krokiem podszedł do podstawy grobowca i obejrzał go ze wszystkich stron. Uwagi jego nie uszła świeża szczerba na tynku i niegłębokie wklęśnięcie ziemi pod stopniem.
— Guru, guru! — zawołał hutuhta. — Spójrz! Zdaje mi się, że ci ludzie przenieśli dlaczegoś tu skrzynię a potem dopiero gdzieś ją ukryli. Zapewne wstępowali na stopień i odbili kawałek tynku, bo jakżeby inaczej powstała ta zupełnie świeża skaza?
Unen uważnie oglądał odnalezione przez Mongoła ślady i nagle uśmiechnął się wesoło.
— Sądzę, że dopomożemy białemu przyjacielowi obejrzeć skrzynię! — powiedział. — Czcigodny hutuhta zechce razem ze mną odsunąć płytę w stopniu... No!... Jeszcze, jeszcze!
Poruszona z miejsca wspólnym wysiłkiem trzech ludzi płyta białego piaskowca zwolna odsłaniała czarny otwór prowadzący do podziemi.
Stawiane na wysokich przełęczach murowane „obo“ i stupy zawsze prawie posiadają takie lochy, gdzie w czasie zamieci śnieżnej lub wichrów mroźnych mogli by się ukryć podróżnicy.
Firlej świecąc sobie latarką bez namysłu wskoczył do podziemia i w tej samej chwili wydał okrzyk radości.
Znalazł to, czego szukał.
Okuta żelazem po rogach skrzynia stała pośrodku lochu.
Doktór podniósł wieko i zaczął rozglądać wnętrze długiego, przypominającego trumnę pudła. Obite było wypchanymi trawą poduszkami. Po narożnikach widniały otwory dla dopływu świeżego powietrza.
Niebywale podniecony doktór Firlej skierował wzrok na deski wieka. Starczyło jednego rzutu oka, żeby się przekonać, że zapewne uwięziona dziewczyna porobiła na miękkim drzewie napisy wydrapując je jakimś ostrym narzędziem. Większość była w języku hinduskim, lecz znalazły się też dwa angielskie.
Pierwszy z nich w samym kąciku skrzyni niby fryz dokoła otworu zawierał następujące zdanie:
— Ja — Atri-Maja — córka radży Rungpuru, zostałam porwana w Tybecie przez nieznanych ludzi, mówiących jednym z azjatyckich języków.
Drugi napis, umieszczony na środku wieka, donosił, że nieznani ludzie, którzy porwali córkę radży, wspominają często słowa: Singribari i Czandra, a także „anguczi“ i „gudże“.
Posłyszawszy o tym, do podziemi opuścił się natychmiast Unen i jął odczytywać hinduskie napisy, wydrapane na deskach. Były to oderwane zapiski zasłyszanych słów, które, powtarzane zapewne często, utkwiły w pamięci Atri-Maji.
Wspominała więc córka radży o Tassgongu, Taklungu, Singribari, Balorze, Torczi, Sumbarze, Iwari, Sain-Noinie i... Firleju.
— Ona już wie o tobie, biały przyjacielu — uśmiechnął się guru. — Patrz! Napisała najwyraźniej — Firlej.
— Nie będę więc już potrzebował posyłać tej Atri-Maji swego biletu wizytowego! — odpowiedział z wesołym śmiechem doktór. — Ale powiedz mi, czcigodny Unenie, co znaczą słowa: „Czandra“, „anguczi“ i „gudże“?
Lama wzruszył ramionami i odparł:
— Czandra — to pospolite imię hinduskie, „aguczi“ zaś oznacza „łowca“. Mówiło się więc o jakimś Czandrze-łowcy. Natomiast słowem „gudże“ nazywali ci ludzie Atrię, bo jest ona księżniczką królewskiego rodu, jako córka radży.
— To diablo mało nazbierała nowin nasza nieznana „gudże“! — podrapał się w głowę Firlej. — No, ale zawsze coś niecoś uzyskaliśmy... Przede wszystkim, że żyje i widocznie wcale nie źle się czuje ta panna (o, już wiemy, że jest panną!) Atri-Maja, skoro w swej trumnie mogła nawet dziennik prowadzić! Och, kobiety, kobiety! Może nawet usta sobie karminowała, zawijała papilotki i pudrowała brązowe policzki, lub też haftowała niepotrzebne nikomu rzeczy i robiła swetry na drutach?! Jak myśli mój mądry przyjaciel Unen?
Lama śmiał się cicho i życzliwie spoglądał na ożywioną twarz lekarza.
Wydostali się z lochu i opowiedzieli o wszystkim hutuhcie. Dżałhandzy skrzywił się pogardliwie.
Wyniki wykrycia skrzyni były rzeczywiście zupełnie nikłe.
— Z tego wszystkiego najważniejsze jest, że pojawia się ktoś nowy — jakiś Czandra-łowca — spostrzegłszy to zauważył Firlej. — Krąg ludzi, zamieszanych w całej tej sprawie, zwiększa się po trosze...
Ponura i rozczarowana twarz Mongoła po tych słowach doktora nie zmieniła swego wyrazu.
Wtedy po raz pierwszy za cały czas podróży Unen zaśmiał się głośno i wesoło.
— Pocieszę ciebie, dostojny hutuhto! Odczytałem na skrzyni coś, co powinno ci sprawić przyjemność. „Gudże“ kilka razy zapisała dwa słowa, które sobie widać dobrze zapamiętała...
— Jakież to słowa? — ożywił się nagle przeor.
— Badmaraga bisłag! Pierścień z krwawnikiem! — zawołał guru. — A poza tym jeszcze „tar dotor szir“ — kieszeń w skórze! No, cieszże się teraz!
Dżałhandzy rzeczywiście wydał się zupełnie uszczęśliwiony.
Wskakiwał i znów siadał, wymachiwał rękami, biegał wokoło gasnącego już ogniska, aż wreszcie z wielkiej radości zerwał z głowy kołpak i z rozmachem cisnął go o ziemię.
Z tego natychmiast skorzystał „Knox“. Przeczuwając wesołą zabawę porwał czapę i skakał potrząsając nią i nie dając się złapać.
— No, teraz wszystko zebrało się do kupy! — wołał hutuhta. — Sobcow, Torczi z kieszenią we własnej skórze, Bołdon-Gun, pierścień władcy i księżniczka królewskiego rodu! Już teraz nie wymkną mi się. Znajdę ja wszystko, choćby morze pochłonęło Urusa i jego ludzi!
— Tylko Wielki Duch wie co i jak będzie... — szepnął tonem przestrogi Unen i oczy przysłonił powiekami, ukrywając przed ludźmi prawdziwe swe uczucia.
— Konie zaczęły się paść — mruknął po chwili. — Prędko będziemy mogli ruszyć dalej. Radzę zjeść po kilka ząbków czosnku, gdyż wkrótce wjedziemy do kraju, gdzie panuje febra.
Dżałhandzy wstał i podał woreczek z czosnkiem, a potem zsypawszy jęczmień w poły swojej szuby odszedł, by nakarmić konie.
W pół godziny potem jeźdźcy podciągnęli popręgi i założywszy uzdy wierzchowcom skoczyli na siodła. Zjazd był dość trudny.
Ścieżka zbiegała niemal prostopadle stromym spychem. Przyzwyczajone do górskich przemarszów konie przysiadały na zadach i spełzały na nich ostrożnie. Miejscami trzeba było przecinać stare lawiny. Warstwy piasku obsuwały się powoli pod kopytami koni, które w największym przerażeniu chrapały, stawały dęba lub robiły ogromne susy, usiłując wydostać się na twardy grunt.
Skalne osypiska i zwały piargów przegradzały jeźdźcom drogę. Musieli objeżdżać je dokoła, przedzierać się przez coraz gęstsze haszcze i coraz bujniejszą trawę.
Jechali tak aż do południa, nie tracąc z oczu świeżych śladów czterech koni.
Gdy słońce stanęło w zenicie, Unen zatrzymał towarzyszy i począł się modlić. Obok niego klęczał Dżałhandzy i szeptał coś grubymi wargami, przebierając ziarnka różańca.
Firlej zdjął kapelusz i patrząc w ciemnolazurowe niebo, przetkane złotymi nićmi promieni słonecznych, przeżegnał się pobożnie i jął odmawiać „Modlitwę Pańską“, „Pod Twoją obronę“ i „Wieczne odpocznienie“ za dusze zmarłych rodziców, którzy tyle wysiłku i ofiar złożyli, by dać możność synowi otrzymać wykształcenie.
Firlej przypomniał sobie dom ojcowski w Chicago, gdy uczył się jeszcze w kolegium miejskim. Ojciec pracował wtedy jako ślusarz w fabryce konserw mięsnych starego Armoura, matka zaś prowadziła całe gospodarstwo w domu.
Nigdy nie skarżyli się na zmęczenie i ciężką pracę, ale mały Ada czuł wszystko i ażeby wysiłek ich nie stał się próżny, uczył się tak pilnie, że prześcignął najlepszych uczniów — Amerykanów i jako primus skończył kolegium.
— E-ech! Zmarło się wam za wcześnie — westchnął Firlej myśląc o rodzicach. — Nie mogłem jeszcze całkowicie odwdzięczyć się wam za wszystko, coście dla mnie uczynili! Ledwie — ledwie — zaczynałem dopiero się dorabiać... Jeżeli Bóg pozwala duszom zmarłych widzieć ziemię, dziwicie się zapewne, że tłukę się po tych zakazanych górach i ścigam jakichś drabów... Wieczne odpocznienie racz dać im, Panie, a światłość wiekuista... Ale czyż mogłem postąpić inaczej?... Pomyślcie i zrozumcie mnie! Jacyś źli ludzie, dla których zabić człowieka, to tak jakby przełknąć ostrygę, porywają w tych dzikich stronach dziewczynę zapewne kulturalną, bo pisze po angielsku i jest córką radży... Nie wiadomo przecież, co mogą tacy bandyci zrobić z kobietą. I miałbym spokojnie siedzieć z założonymi rękami? Rozum i sumienie nie pozwala mi na to i jeszcze coś, co skłania mnie do włóczęgi po górach i do wykręcania szczęk mongolskich... Ha, nie moja wina, bo nie ja zacząłem... Niech im świeci. Amen.
Tak przeplatając modlitwę — niemą rozmową z duszami rodziców stał Firlej zapatrzony w niebo, które wydawało mu się otchłanią bez dna i bez kresu, co dziś budziło w nim niejasną trwogę, niemal przerażenie wobec podświadomego wyczucia nieskończoności. Zdawało się doktorowi, że jeżeli zdoła sięgnąć wzrokiem jeszcze odrobinę dalej i głębiej, to ujrzy promienny tron Stwórcy i Pana wszechświata, a wtedy... Bał się pomyśleć o tym, co stałoby się z nim, gdyby wzrok jego ogarnąć mógł oblicze Wszechmogącego...
Nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni, ukląkł i począł modlić się gorąco i korzyć się przed Najświętszą Istotą. Jakaś radość i spokój spływały mu do duszy i wiara, że czyni dobrze, iż jest tu pod przełęczą Taklung, i że ma ścigać dalej Sobcowa — zbrodniarza i bezbożnika.
Nie spostrzegł nawet, że obaj lamowie skończywszy modły byli już gotowi do drogi i czekali na niego. W oczach ich dojrzał przyjazne błyski.
— Biały przyjacielu! — zwrócił się do niego Unen. — Naradzaliśmy się tu z dostojnym hutuhtą i postanowiliśmy przerwać pogoń za Urusem.
— Jakto przerwać pościg?! Chcecie powracać do Tassgongu? Za nic na to nie przystanę i sam będę go ścigać, choćbym miał przepaść! — zawołał zapalczywie Firlej.
— Ależ nie! — uspokoił go Dżałhandzy. — Emczi napróżno się gniewa! Wiemy, że Urus jedzie do Singribari. Jest to spore handlowe miasto, skąd biegnie droga do Basugory, gdzie mieści się przystań na Brahmaputrze i gdzie kupcy ładują towary na krypy i tratwy, by puścić je z prądem rzeki do Oceanu. Musimy dotrzeć do Singribari przed tamtymi ludźmi i z ukrycia śledzić ich. Nie będą oni mogli wyjechać od razu, gdyż potrzebują kupić świeże konie, no, i wypocząć...
— Dlaczego nie mamy dalej gonić Sobcowa i w drodze odebrać mu dziewczynę i pierścień, który tak bardzo jest wam potrzebny? — spytał wciąż jeszcze niecierpliwym głosem doktór.
Unen zaśmiał się i objaśnił:
— Dlatego, że nie patrzysz na ziemię, biały przyjacielu!
— Tak! Zauważyłbyś wtedy, że do ściganych przez nas ludzi przyłączyło się sześciu innych.
— Sześciu nowych zbójów?! — wykrzyknął Firlej.
— Jest ich więc razem dziewięciu — odpowiedział lama. — Siły, jak widzisz, są nierówne. Nie dalibyśmy sobie z nimi rady, szczególnie kiedy wjeżdżamy do dżungli na „terai“... Nietrudno tam o zasadzkę...
— Co to jest „terai“? — spytał doktór.
— Jest to błotnista, skwarna nizina, okryta dżunglą, gdzie panuje zły duch febry — wytłumaczył mu znaczenie nieznanego słowa Dżałhandzy. — Byłem na „terai“ z synem Żywego Buddy, gdyśmy szukali dla niego bezpiecznego schroniska.
Firlej umilkł i człapiąc za obu lamami rozważał ich plan. W końcu wydał mu się praktycznym, a w każdym razie jedynym prowadzącym do celu ich wyprawy.
— W mieście, gdzie są władze angielskie i z moimi papierami amerykańskimi będziemy mieli opiekę, a w razie potrzeby — i pomoc. Już ja tym tam różnym komendantom i szeryfom tak to wszystko rzewnie i tragicznie przedstawię, że popłaczą się jak bobry! — skierowywał swoje myśli na weselszy już tor i snuł dalej swoje plany. — Takiemu bolszewikowi nałożą kajdanki i wpakują do ula, a jego „pomagierom“ Hindusi-polismeni wsypią hojną porcję bambusów i, jeżeli mimo wszystko wyliżą się, to oddadzą ich pod sąd wraz z hersztem. Moi lamowie odzyskają skradziony pierścień, a ja przyczynię się walnie do ocalenia owej „gudże“ o tak słodkośpiewnym imieniu — Atri-Maja! Mam wrażenie, że tato-radża mógłby urządzić wspaniałe przyjęcie na moją cześć a spragniony człek, który tak dawno nie miał w gębie uczciwego alkoholu, łyknie sobie tego i owego trunku — lepszego od śmierdzącego kumysu[26], kwaśnego mleka bawolego i źródlanej wody!
Firlej wpadł nagle w wyborny humor i był jak najlepszej myśli.
Jechał rozglądając się dokoła z zaciekawieniem. „Knox“ jechał z hutuhtą, który umieścił go w zanadrzu szaty.
Doktór spostrzegł, że przepadły gdzieś bez śladu sosny, modrzewie i jodły, a za to wszędzie rozpierały się większe i mniejsze pasma lasów liściastych. Rozpoznawał magnolie, akacje, dęby, klony, laury, od czasu do czasu podziwiał olbrzymie mahonie, kopulaste figowce i pierzaste korony palm.
Znikły również w podszyciu leśnym pospolite wikliny, berberysy, usiane koralami podłużnych jagód, i koszlawe jałowce o grubych pniach. Skłębił się, zwarł gąszcz nieznanych mu krzewów stojących w oplocie bluszczu, dzikiego wina, powojów, a z gmatwaniny gałęzi, pędów i liści połyskiwały tu i ówdzie dziwnie wymyślne w kształtach, cudacznie barwne i jak gdyby drapieżne storczyki — mięsisto-czerwone, biało-fioletowe, zielone i żółte, nakrapiane niby lamparty czarnymi i brunatnymi centkami i pasemkami.
Pojawiły się niebawem nieznane ptaki — małe i duże, fantastycznie bogato i jaskrawo upierzone, olbrzymie, niby do jaskółek podobne motyle — granatowe, czarne i żółte, jakieś opancerzone, potężne żuki rogate i śmigające, jak ogniste wężyki w popiele wspaniale ubarwione jaszczurki.
— To dopiero miałyby uciechę amerykańskie miss, gdyby ujrzały takie jaszczurki i takie po wariacku wyfarbowane ptaszki! Nałamałyby sobie pannice głowy, co brać na kapelusze, na rajery, na „boa“, a co na torebki, portmonetki i pantofelki! Bo wybór jest tu większy niż w najmodniejszym sklepie!
Myśląc o tym nie zauważył, że konie skręciły ze ścieżki i wparte w gąszcz krzaków przedzierały się ku wschodowi. Coraz częściej pluskała woda i głośno cmokało błoto pod ich kopytami, gdyż od wieków rozmytymi przez wodę wąwozami ze śnieżnej grani wschodnich Himalajów zbiegały strumyki, potoki i rzeczki, dążąc na bagnistą nizinę „terai“ i dalej — ku Brahmaputrze.
Koło godziny trzeciej po południu jeźdźcy ujrzeli szeroką, pooraną głębokimi koleinami drogę.
Kroczyły nią z północy wielbłądy, wyciągnięte w sznur; skrzypiały przeraźliwie zaprzężone w bawoły arby — ciężkie wozy o dwu kołach; szli i jechali na osłach ludzie w białych i czerwonych zawojach na głowie.
Tu i ówdzie widniały chaty tubylcze — nędzne lepianki o wysoko wzniesionych od przodu strzechach z liści palmowych i z żywopłotem z krzaków tamaryndowych i kolczastych aloesów. Po pewnym czasie jadąc gęsiego skrajem drogi ujrzeli biały murowany domek a nad nim flagę Wielkiej Brytanii.
— O-o! — zawołał Firlej. — Cywilizacja! Jest to zapewne posterunek policji!
Omylił się jednak, gdyż szyld umieszczony na domku, głosił, iż mieści się tu biuro drożnika.
— Wspaniałą ma posadę ten drożnik! — zamruczał do siebie doktór. — Bierze pensję i nic nie robi, gdyż chyba od epoki przedhistorycznych królów indyjskich rydel i kilof nie tknęły tej zakazanej drogi!
Że urzędowy drożnik nie zadawał sobie wiele kłopotu z traktem, o tym wymownie świadczyły głębokie doły, pełne brunatnej wody, wyboje, zwaliska kamieni i błoto nigdy nie wysychające.
Sam drożnik w hełmie z granatową wstążką i mosiężnym numerem na niej siedział w plecionym fotelu. Rozparty w niedbałej pozie rozkoszował się cieniem zwisających nad nim liści palmy kokosowej, pykał dymem z fajeczki i pociągał dżin z wodą, którą dolewał sobie do szklanki z glinianego dzbana okrytego rosą.
Nie spojrzał nawet na przejeżdżającego Europejczyka i w dalszym ciągu oddawał się niezamąconemu „dolce far niente“.
W pobliżu biura urzędowego trakt skręcał w lewo.
Musieli się zatrzymać i z trudem przeciskali się przez stłoczone zbiegowisko ludzi, wielbłądów, osłów jucznych, arb, bawołów i wściekle ujadających psów, którym drwiąc z ich kłów z werwą odpowiadał „Knox“, wyglądający zza pazuchy hutuhty.
Kupcy Birmańczycy zatrzymali w drodze karawanę z towarami i zawczasu zakupywali wory z bawełną, jakimś białym, drobnym jak puder proszkiem, pękami ziół i suszonych owoców, krzykliwie targując się, tupiąc nogami i wykłócając się o każdy grosz z temperamentem południowych Azjatów.
Jeźdźcy minęli wreszcie ten przygodny bazar i popędzili dalej.
Z obu stron drogi ciągnęły się kwadraciki pól. Rósł tam i dojrzewał mak, sezam, jęczmień, proso i pszenica. W miejscach zalanych wodą zieleniła się świeża ruń ryżu, a w kotlinach szeleściły na ścierniskach suche liście ściętej już trzciny cukrowej.
Unen, obejrzawszy się, oczami wskazał doktorowi pole, okryte makami.
— Smoła siedmiu snów i siedmiu marzeń! — mruknął z pogardą i nienawiścią.
Firlej nie zrozumiał na razie tego poetyckiego określenia, lecz po chwili przypomniał sobie, że tak właśnie nazywają Chińczycy opium — zgęszczony sok maku.
Przypomniał też sobie, że Anglicy plantatorzy w Indiach kultywują mak po to tylko, by sporządzać z niego opium i eksportować go do Chin, na Filipiny i Sundy. Tubylcy oddając się zgubnemu nałogowi palenia tej trucizny zabili w swoim narodzie energię i chęć do walki o lepszą przyszłość, ale za to wzbogacili plantatorów, kupców angielskich i całą Anglię, gdzie w City londyńskiej kasy banków pękały od nadmiaru złota.
Uświadomiwszy to sobie zrozumiał młody lekarz pogardę w głosie Unena, a nawet nuty nienawiści.
— Istotnie, jest za co nienawidzieć białej rasy! — zgodził się w duchu. — Przybysze zagarnęli kraj 270 milionów cichych spokojnych ludzi, zmusili ich wyrabiać truciznę, a potem poczęli wytruwać nią 480-milionowe Chiny i 70 milionów innych ludzi o barwnej skórze, by potem narzucić im wszystko, co białym najeźdźcom strzeli do głowy! Nie ma co mówić! Jeżeli z tego tylko mają Azjaci sądzić o naszej cywilizacji — bardzo marnie i nikczemnie przedstawia się ona oczom takiego guru lub choćby hutuhty Dżałhandzy, a cóż dopiero tak potężnemu umysłowi jak Sain-Noin! Muszę jednak rehabilitować moich białych współbraci!
Uśmiechnął się i podpędziwszy konia jechał obok Unena.
— Jestem Polakiem — powiedział — w moim kraju nie znają plantacji maku i „smoły siedmiu snów“. Tylko lekarze zalecają ją w małych dawkach chorym na biegunkę. Jestem też obywatelem Stanów Zjednoczonych, gdzie z pogardą i odrazą patrzą na handel opium...
— Szlachetne ludy... — posłyszawszy to rzucił Dżałhandzy, chociaż w głosie jego wyczuwało się zwątpienie.
Nie mógł uwierzyć w szlachetność rasy białej, która od 300 lat dała się we znaki ludom kontynentu azjatyckiego.
Unen milczał.
Wtedy Firlej zaczął opowiadać obu lamom o Polsce, o jej bohaterskiej obronie swego niczym nieosłoniętego kraju równinnego, do którego ciągnęły się chciwe ręce Tatarów, Krzyżaków, Turków i Moskali; mówił o sławnych ludziach i o tym, że Polska umiłowała przede wszystkim wolność i o wolność innych ludów walczyła w Ameryce, Francji, Niemczech, Italii, Rosji, ujarzmionej przez zniemczałych carów, aż wreszcie i dla siebie samej wywalczyła niepodległość po długich latach ucisku i niewoli.
Guru i hutuhta słuchali go z zaciekawieniem.
Gdy na zakończenie swego opowiadania Firlej wspomniał o tym, że tysiące jeńców polskich w w. XIII zostało przerzuconych do Mongolii, że mnisi polscy leczyli jeźdźców stepowych, że w Karakorumie, stolicy wielkich chanów, Polacy pomagali władcom w tworzeniu silnej armii, wyrabiali dobrą broń, a jeden z chanów — Gundżur miał za żonę Polkę, którą kochał cały naród i nazwał ją „Eleer-bałasyr“ co znaczy „żona-obrączka“, gdyż wedle obyczaju chrześcijańskiego chan i jego żona zamienili się obrączkami, poświęconymi przez kapłana katolickiego.
— Znam tę opowieść! — ożywiając się nagle zawołał Dżałhandzy. — Koło klasztoru Erdeni-Dzu wznosi się góra „Miłości chana“, gdzie Gundżur własnymi rękami pogrzebał żonę-brankę, dostarczoną mu z dalekiej krainy białych ludzi...
Rozmowa się na tym urwała.
Firlej czuł, że udało mu się przemówić do serc przyjaciół, zrodzonych na skraju martwej pustyni Gobi i w wąwozach tajemniczego Tybetu.
Coraz częściej spotykali teraz podróżnicy osiedla ludzkie, a nawet całe wioski, straszliwie przeludnione, brudne i nędzne.
Przy drodze siedzieli żebracy z wyciągniętymi po jałmużnę rękami i zawodzili żałosnymi, jękliwymi głosami.
Unen rozdawał pozostałą w worach żywność, doktór wrzucał do podstawianych mu miseczek drobne monety.
Dobroczynność ta miała niepożądane skutki, gdyż niebawem za jeźdźcami pędził ogromny tłum wieśniaków i ich dzieci, domagając się datków.
Tłum ten rósł z minuty na minutę, aż Firlej krzyknął ze śmiechem:
— Zmykajmy!
Rzeczywiście nie było innej rady, więc smagnęli konie i popędzili w cwał.
Krzyczący tłum Hindusów pozostał za nimi.
— Uff! — parsknął lekarz. — Pięknie wyglądalibyśmy wjeżdżając z taką świtą do Singribari!
Lamowie kiwali głowami i uśmiechali się.
Z pagórka odsłonił się wkrótce widok na duże zbiorowisko szarych i żółtych domków z panującą nad nimi pagodą.
— Singribari! — powiedział hutuhta.
Zboczyli z traktu i polną drogą objeżdżać poczęli miasteczko, by dla zatarcia śladów wjechać do niego od południa.



ROZDZIAŁ VII.
NA SKRAJU ASSAMU.

Singribari — pierwsze miasto w północnym Assamie spotkało podróżników niebywałym hałasem, tłokiem i ściskiem. Można było przypuszczać, że w miasteczku zaszły jakieś wypadki, które poruszyły całą ludność i zmusiły ją wylec na ulice i mały kwadratowy rynek, otoczony długimi piętrowymi budynkami, gdzie mieściły się sklepy i składy handlowe.
Tymczasem Singribari żyło zwykłym przed zimą życiem trwającym dwa miesiące.
Unen, gdy jeźdźcy wjechali do miasta przez południową bramę „Montaragia“ z wyrzeźbionym w drzewie łbem słonia na jej szczycie, skinął na żółtego mnicha buddyjskiego, idącego boso i z odkrytą głową, na której odcinała się świeżo wygolona tonsura.
Porozmawiawszy z nim po tybetańsku, gdyż język ten znany jest każdemu kapłanowi buddyjskiemu, podobnie jak łacina — księżom katolickim — poprowadził dalej swoich towarzyszy.
Stanęli wkrótce przed „pra“, świątynią, uwieńczoną złoconą kopułą z ostrą na niej, bogato rzeźbioną, iglicą.
Stary mnich wyszedł z głębi gmachu i stanął na krużganku pytającym wzrokiem spoglądając na nieznajomych.
W chwilę potem podszedł do niego Dżałhandzy i pokazawszy mu pierścień z zielonym kamieniem mruknął coś do pochylającego się w pokłonie mnicha.
Starzec odszedł, lecz powrócił wkrótce prowadząc za sobą opasłego lamę.
— Jestem przeorem „kiongu“[27] — Nang-Dac... — powiedział protekcyjnym głosem. — Witam was, cudzoziemcy, imieniem Buddy!
Po stopniach „pra“ wchodził tymczasem Unen zawijając sobie rękaw na lewym ramieniu, a gdy stanął przed przeorem, ten spojrzawszy na obnażoną rękę gościa padł przed nim na kolana i dotykając czołem ziemi powtarzał:
— Guru!... Guru!... Guru!...
Stróż przy świątyni, stary mnich o rzadkiej, siwej brodzie, klęczał również z zamkniętymi oczyma.
— Wstańcie i bądźcie błogosławieni! — powiedział Unen opuszczając rękaw szaty. — Czcigodny Nang-Dac, pragnąłbym pomówić z tobą na osobności.
Odeszli do świątyni, a gdy powrócili, przeor uderzył w wiszący pomiędzy kolumnami gong. Natychmiast przybiegło dwóch młodych mnichów. Jeden z nich wziął „Knoxa“ na ręce, drugi prowadził konie i otworzył bramę „kiongu“.
Nang-Dac zaprosił gości do wnętrza klasztoru i wskazał im pokoje.
Ledwie zamknęły się za nimi drzwi, Unen szepnął:
— Przebierzcie się prędko! Musimy dziś czatować koło północnej bramy miasta!
W kilka minut potem stali już w straganie w pobliżu murów, rozglądali towary i bacznie śledzili wjeżdżające do miasta karawany i jeźdźców. W pewnej chwili Dżałhandzy ścisnął Firleja za ramię.
— Patrz! — szepnął.
Z głębokiej czeluści bramy wyjeżdżała właśnie grupa jeźdźców.
Było ich siedmiu.
— Hindusi! — mruknął doktór spostrzegłszy kaszmirowe zawoje na głowach tych ludzi i ciemne ich twarze o pałających oczach.
— Ten siódmy — to Bołdon-gun — szeptem odpowiedział hutuhta. — Widzę na jego czole koniec blizny, nie przykrytej zawojem... Czekajcie teraz na Sobcowa i jego brankę...
To powiedziawszy wyślizgnął się ze straganu i zamieszał się w tłumie idąc tuż za jeźdźcami z trudem przeciskającymi się przez zatłoczoną ulicę.
Firlej spojrzał na Unena.
Lama stał pochylony nad ladą i zdawało się, że z całym przejęciem rozgląda sztukę jedwabnej tkaniny „kapłańskiej“.
Jednak oczy jego baczne i straszne tysiącami swych źrenic skierowane były na bramę, oglądały, badały i obmacywały wjeżdżających i wchodzących ludzi.
Długo rozglądał lama towary straganiarza, wypytywał go o cenę, targował się i zmuszał do pokazywania mu coraz to innych materiałów.
— Baczność! — posłyszał Firlej cichy szept Unena.
Z bramy wyłaniała się właśnie karawana kupców chińskich.
Wystraszone hałasem i ściskiem wielbłądy stłoczyły się do kupy i stanęły, z rykiem przestępując z nogi na nogę.
Wśród siedzących na nich Chińczyków Firlej poznał Sobcowa. Rosjanin miał narzucony na siebie granatowy chałat chiński. Ponieważ był nieco przyciasny dla niego, to odsłaniał mu część krótkiego kożuszka na piersi i nie mógł ukryć długich butów z cholewami, poplamionych błotem i kurzem.
Czarna mycka z czerwoną gałką na wierzchu wcale nie zmieniała przykrego wyrazu twarzy lekarza bolszewickiego.
— Prowadzi ze sobą brankę... — szepnął Unen, skorzystawszy z tego, że kupiec-Birmańczyk stojąc na drabince wyciągał towar z półki.
Długo wpatrywał się doktór, aż w końcu spostrzegł jakąś drobną postać siedzącą na wielbłądzie. Biały zawój, niby przypadkowo rozkręcony, całkowicie prawie zakrywał twarz, a ruszające się dokoła zwierzęta i rozkrzyczani poganiacze nie dali mu możności przyjrzeć się jej dokładnie. Karawana ruszyła dalej, a w ślad za nią, obiecawszy handlarzowi, że odwiedzą go nazajutrz, wyszli Unen z Firlejem.
— Wyjdź za bramę i po pewnym czasie powróć do klasztoru — pouczał lama. — Ty nie możesz pokazać się Urusowi, bo pozna ciebie...
Chociaż doktór wolałby wziąć udział w śledzeniu Sobcowa, lecz usłuchał mądrej rady przyjaciela i wyszedł za bramę, gdzie, jak i w mieście, stały na poczekaniu ustawione stragany i przewalały się tłumy sprzedających i kupujących ludzi.
— Ależ tu istna wieża Babel! — myślał Firlej, poznając w tłumie Hindusów, Malajów, Chińczyków, Siamczyków, ludzi z Tybetu, Butanu i Nepalu, Anglików i Francuzów. Większość stanowili mali, krępi i poważni Assamczycy o ciemnych, płaskich twarzach. Różne szczepy assamskie odróżniały się od siebie drobnymi tylko szczegółami w stroju.
Policja angielska zupełnie obojętnie przyglądająca się panującemu tu zgiełkowi, spostrzegała w ciżbie górali „garu“, „bodo“ i „chazi“ z południa, i „chamti“, „staga“, „mikir“ i „singo“ z nad pogranicza tybetańskiego; „kajagów“ z Marwary, i niezależnych Manipurczyków.
Firlej z zaciekawieniem rozglądał przywiezione tu z daleka towary, które, zanim mieli je kupić hurtownicy assamscy, birmańscy i „kaczi“ z Kaszmiru, musiały być zarejestrowane i oclone przez urzędników angielskich.
W zagrodach z pali i grubych sznurów stały różne zwierzęta: jaki juczne, ponure bawoły, osły, owce i barany, a nad wszystkimi górowały trzy stare słonie o połamanych kłach. Wznosiły się całe stosy worów z wełną, właściwie zaś najdroższym puchem owczym, znajdującym się pod wełną owiec tybetańskiej rasy „paszma“ — towarem niezmiernie poszukiwanym przez kaszmirskich tkaczy szalów, słynnych na cały świat; koszów z boraksem, wydobywanym również w Tybecie z jeziora Buł-dzo; skrzyń, wypełnionych skórzanymi woreczkami z piżmem, leczniczymi korzeniami „dżeng-szengu“, którym medycyna wschodnia przypisuje cudotwórczą moc; bel z czerwonym suknem „pulu“, tkanym w Giantse-Dżunie; torb z bursztynami, złotym proszkiem z Sartolu i okolic Mognalari, turkusy — z Dżamdo.
W straganach rozlokowali się już drobniejsi kupcy assamscy sprzedający pierścienie z ametystami, wyroby z zielonego szlachetnego nefrytu, srebrne posążki Buddy, sól, herbatę, lecznicze środki z nafty miejscowej, ryż, białe muśliny, ozdobną broń, czerwony pieprz w strąkach, imbir, suche chińskie pierniki, daktyle i przedmioty z porcelany, terakoty, brązu i laki; skóry tygrysie, lamparcie, wilcze, lisie, popielicowe i sobole; blaszanki z opium, grube cygara birmańskie i starannie ułożone papusze doskonałego tytoniu.
Przy stosach towarów uwijali się pośrednicy — przeważnie Birmańczycy z Tenasserimu — sprytni komersanci, a poważni Parsowie z brodami, umalowanymi henną na czerwono, przebiegli „kaczi“ kaszmirscy i agenci eksportowych firm angielskich słuchali ich uważnie i zapisywali potrzebne informacje o ilości i rodzaju towarów, o cenach, żądanych przez dostawców zarubieżnych i o ich stanie finansowym, od którego miała zależeć handlowa polityka hurtowników.
Firlej przyglądał się z najwyższym zainteresowaniem przechodzącej w pobliżu karawanie słoni pociągowych. Olbrzymie zwierzęta niosły zwisające z obu ich boków grube kloce drzewa tekowego. Szły równym, zamaszystym krokiem od czasu do czasu z hałasem wydychając powietrze. Gdy jednemu z idących słoni przesunął się ciężki ładunek, kroczący za nim towarzysz trąbą i kłami z lekka podrzucił kloc i doprowadził cały juk do równowagi. „Kornacy“ czyli poganiacze słoni siedzieli na szyjach olbrzymów, trzymając w rękach lekkie trzciny, których nie używali do bicia zwierząt.
Jeden ze słoni zwrócił na siebie uwagę doktora.
Było to ogromne, stare już zwierzę z wykrzywionymi, spracowanymi kłami.
Na bokach i potężnym karku jego bielały straszne blizny. Powstały zapewne na miejscach głębokich ran i całych płatów zerwanej skóry. Na żółtych, prawie brunatnych kłach słonia połyskiwały trzy mosiężne obręcze.
Firlej przypomniał sobie pewną nowelę znakomitego pisarza angielskiego Rudyarda Kiplinga, który opisywał słonia, ozdobionego podobnymi obręczami za udział w polowaniu na tygrysy w północnym Bengalu.
— Zapewne, staruszku, musiałeś nosić na sobie przykrego pasażera — tygrysa, który tak niegodziwie poszarpał na tobie skórę? Ho-ho! Masz jednak taką dziarską minę, że jestem o ciebie spokojny! Odpłaciłeś zapewne pręgowanemu kotu pięknym za nadobne, zrzuciłeś go z siebie i podeptałeś tymi oto nożyskami do słupów podobnymi...
Mimowoli uśmiechał się do słonia, przechodzącego niedaleko jakimś śmiesznym, niby zakłopotanym truchcikiem. Olbrzym miał opuszczoną trąbę, którą „zamiatał“ drogę i raz po raz znalazłszy coś godnego uwagi chwytał i wkładał do paszczy, pomrukując z zadowoleniem.
Karawana przeszła i znikła za pagórkiem.
Firlej lawirował w tłumie zaglądając wszędzie i wypytując Assamczyków o towary i ich pochodzenie. Kupcy nieźle mówili po angielsku, odznaczali się wytworną uprzejmością i chętnie odpowiadali na pytania doktora, przyjmując go za Anglika.
— Ao! Ao! — rozległ się nagle tuż nad uchem Firleja chrapliwy krzyk.
Obejrzał się szybko i odskoczył w bok.
Przez tłum przekładała sobie drogę nowa karawana.
Około pięćdziesięciu ciężkich wozów o dwóch ogromnych z gruba okutych kołach toczyło się powoli ze skrzypieniem i turkotem. Ciągnęły je byki-zebu z garbami na karkach i czarne bawoły z wyciągniętymi zawsze szyjami.
Jacyś biało ubrani mężczyźni o czarnych brodach i wąsach i ogromnych płomiennych oczach, co jeszcze bardziej podkreślały białe muślinowe turbany — jechali na osobnym wozie; w innym znów siedziały kobiety w szerokich, również białych strojach i narzutkach. Miały zakfefowane twarze i nogi opięte wąskimi nogawkami szarawarów i ozdobione brzęczącymi bransoletami i pierścieniami na wielkim palcu małych, foremnych stóp.
Niektóre z tych wozów „ekka“ przeładowane były jakimiś koszami, skrzyniami, klatkami, otulonymi kawałkiem maty bambusowej lub workiem jutowym, wiązkami bambusów, jakimiś drewnianymi ramami i walcami z nawiniętą na nich tkaniną.
— Co to za ludzie? — spytał Firlej policjanta przyglądającego się pochodowi.
— Ha-ha! — zaśmiał się konstebl. — Z tymi to zawsze mamy kłopot! Są to artyści, muzykanci, znachorzy, zaklinacze wężów, wróżki i tancerki z Kaszmiru... Szelmowski ludek! Zawsze mają jakieś swoje sprawki, podlegające kodeksowi karnemu jego królewskiej mości, cesarza Wielkiej Brytanii i suwerena Anglii, Irlandii i Szkocji!
Znowu wybuchnął śmiechem i bambusowym kijem, na końcu obszytym skórą, usuwał gapiów, którzy się pchali pod koła wozów kaszmirskich.
— To, widzę, że ci Kaszmirowie podobni są do cyganów europejskich? — zauważył pytającym tonem doktór.
— O, właśnie! Bardzo trafne porównanie! — zawołał stróż bezpieczeństwa publicznego. — Jak dwie krople wody podobni są do siebie. Ten sam fach ogłupiania ludzi i ten sam charakter... wesołych kanciarzy!
Zaśmiali się obaj, lecz śmiech utkwił odrazu w gardle Firleja, kiedy spostrzegł cztery osiodłane konie, uwiązane do ostatniej „ekki“.
Bachmaty rasy mongolskiej zdrożone były, uwalane aż po brzuchy w błocie i szły z opuszczonymi łbami.
Firlej poznał jednego z koni, gdyż zapamiętał go sobie dobrze, gdy Sobcow ze swymi ludźmi mknął spadzistym zboczem przełęczy Taklung.
Był to rzadko spotykany srokacz z długą grzywą i obfitym ogonem. Miał na grzbiecie siodło o kształcie nieznanym w Azji środkowej, a tym bardziej tu w Assamie. Wąskie, o wysokich łękach i miękkiej skórzanej poduszce przeciągniętej rzemieniem — takie siodło używane jest wyłącznie przez Kozaków.
— Tak, jest to wierzchowiec Sobcowa i jego siodło! — rozważał doktór. — Ależ miałem cię, bratku, za sprytniejszego! Żeby takiego konia i taką kulbakę demonstrować w Singribari, gdzie przecież musisz oczekiwać naszego pościgu, no, no! Nie spodziewałem się tego po tobie, panie bolszewiku! Wygląda to zupełnie tak, jak gdybyś posłał „sandwicza“ z tablicą reklamową: „Uwaga! jedzie komisarz bolszewicki, komunista, morderca czterech ludzi, porywacz młodych księżniczek!“
Drwiąc w duchu z Rosjanina myślał o tym, że przecież jest chyba ktoś w pobliżu, kto ma pieczę nad końmi, tym bardziej, że były to konie dobre, wysokiej krwi, wypróbowane. Zapewne nikt nie zalecałby powierzyć je „Cyganom“ kaszmirskim o podejrzanej reputacji kanciarzy, co stwierdził najwyższy w podobnych sprawach autorytet — inspektor miejscowej policji angielskiej.
Istotnie bachmaty mongolskie miały całkiem innego opiekuna.
Siedział on na wozie, wciśnięty między skrzynie i duże kosze.
Z tej kryjówki z trudem tylko można było wypatrzyć wysokiego chudego człowieka o prawie czarnej twarzy i skośnych oczach.
— Sobcow przejechał... przejechał też Bołdon-gun, stąd wypływa nauka moralna — miej się, Adolfku, na baczności, gdyż widzisz legendarnego Torczi, który jak kangur ma kieszeń z własnej skóry, a w niej pierścień Dżengiza, klejnot poszukiwany przez miliard Azjatów! Hm, hm... Muszę go sobie dokładnie zapamiętać! Ta-ak! Gębę ma strasznie czarną, a te oczyska — niczym u wilka! Po ciemku z takim lepiej się nie spotykać! Tęgi być musi, bo okrutnie żylasty i jakiś... „wężowaty“, jak mawiał o niektórych kolegach nasz trener Cramer... Ciekaw jestem, gdzie się ulokuje to czcigodne towarzystwo?
Kryjąc się w tłumie Firlej szedł za karawaną Kaszmirczyków, nie spuszczając jej z oka.
Gdy minął już bramę i wszedł w ulicę, posłyszał ciche wołanie:
— Cagan tała! Cagan tała!
Doktór zaczął rozglądać się ostrożnie, lecz nie mógł znaleźć Unena ani hutuhty.
— Co u kaduka! — dziwił się. — Przecież nie zamienił się chyba guru we wróbla lub wronę, bo tego tałałajstwa jest tu pod dostatkiem?
Ktoś potrącił go i syknął:
— Milcz i słuchaj!
Firlej spojrzał obojętnym wzrokiem na mijającego go Assamczyka niosącego na giętkich sądach dwa kosze okryte workami.
— Idź do klasztoru i czekaj! Przeorowi powiesz, że jesteś kupcem amerykańskim z Rangunu. Spotkałeś nas przypadkowo w klasztorze Tipperah.
Firlej udając, że się rozgląda dokoła, wycedził przez zęby:
— Na ostatnim wozie jedzie Torczi...
Unen dodał kroku i wyprzedził go, krzykiem torując sobie drogę w ciżbie ludzkiej.
Firlej długo czekał w pokoju gościnnym na powrót towarzyszy.
Nudziło mu się samemu, więc odszukał stajnię i obejrzał konie. Znużone długą drogą i szybkim przemarszem pokładły się i leżały z zamkniętymi oczami.
Obok nich wyciągnął się jak nieżywy „Knox“ uwiązany na rzemyku. Foxterier spał jak zabity, pojękując przez sen i wzdychając.
Firlej wziął go na ręce i przeniósł do pokoju.
Usiadł na miękkiej ławie trzymając „Knoxa“ na kolanach.
Powiadomiony o powrocie jednego z gości przeor z całą świtą mnichów odwiedził go.
Zaczęły się badawcze oględziny azjatyckie, przed którymi nic się ukryć nie może, ostrożne, a przebiegłe wypytywania, lecz to nie zmieszało doktora.
Odpowiadał swobodnie, z całą pozorną szczerością, zrozumiale i nie budząc nieufności.
— Jadę z Rangunu do Tybetu — opowiadał. — W „kiongu“ koło Tipperah, gdzie miałem nocleg, spotkałem jakichś dwóch uczonych lamów...
— Uczonych lamów! — zawołał z wyrzutem przeor. — Uczonych lamów!...
W tłumie mnichów rozległ się nerwowy śmiech.
Firlej udał, że nie spostrzega spowodowanego jego słowami wrażenia i ciągnął dalej bawiąc się obrożą i uszami „Knoxa“.
— Jacyś usłużni i uprzejmi ludzie!... Postanowiliśmy podróżować razem aż do Tybetu. Zamierzam starać się o pozwolenie założenia nad jeziorem Buł-dzo filii mojej firmy. Jestem Amerykaninem. Chciałbym kupować u Tybetańczyków surowy boraks, wydobywany z jeziora i przerabiać go na cenny towar. Dlaczego mają to robić Włosi w Wenecji, kiedy i inni też mogą oczyszczać i proszkować ten produkt, dać zarobek wielu ludziom i dochód skarbowi świętobliwego Dałaj-Lamy?...
— Czy długo tu zostaniecie? — zadał pytanie przeor.
— Nie wiem! Będzie to zależało od stanu mego zdrowia. W drodze rozchorowałem się na reumatyzm, a sami wiecie, że to choroba nie do konnej jazdy. Z człowieka robi się pokraka, na której widok konie zęby szczerzą i rżą ze śmiechu!...
Mówił po angielsku dobitnie i powolnie, żeby wszyscy go zrozumieli.
Dopiął widocznie celu, gdyż ostatnim jego słowom zawtórował głośny śmiech lamów i grubego przeora.
— Ach, tak? — pomyślał Firlej. — Jeżeli jesteście ludźmi nie pozbawionymi humoru, to pokażę wam sztuki mego pieska. Hej „Knox“, zbudź się, śpiochu! Przetrzyj ślepie i zabaw szanowną publiczność!
„Knox“ otworzył natychmiast oczy i usiadłszy słuchał, co mówi do niego jego pan i przyjaciel.
Zabawnie przekręcał przy tym łebek i nadstawiał uszu.
Na komendę doktora piesek skakał przez laskę przeora, aportował rzucane mu przedmioty, udawał nieżywego, fikał koziołki i na tylnych łapach tańczył walca.
Nang-Dac i mnisi pokładali się ze śmiechu.
Uciecha była wielka, szczera i bezpośrednia jak u dzieci.
Trzeba jednak było w jakiś sposób wyprosić gości, żeby nie przeszkadzali, gdy powrócą Unen i Dżałhandzy.
Firlej mruknął coś do pieska, ten zaś zaczął ujadać i wyć.
— Źle! — szepnął doktór do przeora. — W pieska wszedł zły duch za to, że w świętym miejscu wywołał tyle śmiechu i ubliżył powadze „kiongu“. Należy wypowiedzieć niezbędne zaklęcia!
Przeor naradziwszy się z lamami co do treści zaklęcia głosem trochę przerażonym wyrecytował jakiś magiczny tekst.
Ledwie przebrzmiało ostatnie słowo, Firlej z lekka tupnął nogą.
Piesek urwał szczekanie i wskoczywszy na kolana doktora liznął go w policzek.
Zaniepokojeni złym humorem jednego z miliona złych duchów lamowie wraz z przeorem kłaniając się raczej „Knoxowi“ niż Firlejowi szybko znikać poczęli za drzwiami pokojów gościnnych.
Doktór pozostał sam.
Piesek zwinął się na ławie i usnął w jednej chwili, lecz niebawem coś sobie przypomniał widać, bo podszedł do swego pana i począł piszczeć i merdać ogonkiem. Upominał się o kawałek cukru lub czekolady, gdyż taką zwykle zapłatę dostawał za swoje sztuki.
Słońce zapadło za górami i mrok niemal odrazu rozgościł się w izbach.
Wszedł młody służka klasztorny i wniósł dwie lampy naftowe i trzy lichtarze z czerwonymi świecami z wosku.
Wkrótce jeden po drugim weszli Unen i Dżałhandzy.
Ciężko opuścili się na ławę i głowy podparli rękami.
Firlej pomyślał, że spotkało ich niepowodzenie, więc przeraził się i pytająco spoglądał na obu.
Okazało się jednak, że byli śmiertelnie znużeni i potrzebowali choćby chwilowego spoczynku.
Odetchnąwszy nieco, Unen szepnął:
— Wszystko dobrze się ułożyło! Wiemy, gdzie się ukrył Urus i jego ludzie...
— A córka radży Rungpuru? — przerwał mu niecierpliwie doktór.
— Też wiemy, wiemy! — uśmiechnął się hutuhta.
— Opowiadajcież, bo strasznie jestem ciekaw! — prosił ich Firlej.
— Urus z branką i swymi pomocnikami stanął w domu Czandry-Bengalczyka... — zaczął Unen.
— Czandry-łowcy? — wtrącił pytanie doktór.
Młody lama kiwnął głową twierdząco i mówił dalej:
— Czandra nie mieszka w Singribari, tylko na drugim brzegu rzeki w wiosce Putangur... Tam właśnie zatrzymał się Urus, ale dziewczyny i Torczi nie ma z nimi!
— Nie ma! — krzyknął Firlej, lecz umilkł, bo obaj lamowie zamachali na niego rękami.
— Torczi przybłąkał się do kaszmirskich komediantów opowiedziawszy im, że jest koniokradem i porwał komuś właśnie cztery osiodłane konie. Kaszmirczycy sami są koniokradami, więc przygarnęli go i długo cmokali chwaląc jego zdobycz, bo konie bardzo im się podobały.
— Dobrze, dobrze, ale gdzież oni ukryli córkę radży? — niecierpliwił się Firlej.
Unen położył się na wznak na ławie i zamknąwszy oczy usnął nagle.
Wtedy doktór przysiadł się do Dżałhandzy i trzęsąc go za ramię żądał odpowiedzi, powtarzając:
— Gdzie ukrył Sobcow „gundże“! Muszę wiedzieć i nie dam wam usnąć, aż mi nie odpowiecie, hutuhto!
Mongołowi oczy się kleiły i głowa leciała jak pijanemu, jednak widząc niecierpliwość i podniecenie przyjaciela nie mógł powstrzymać się od śmiechu.
— Córka radży jest w bezpiecznym miejscu, tu w Singribari, niedaleko stąd... bardzo nawet blisko... bliżej niż myśli biały przyjaciel...
— No, no! — popędzał hutuhtę zrozpaczony jego powolnością Firlej.
— Czandra polecił swemu bratu Irdze ukryć ją w domu kupca Parsa o farbowanej brodzie — odpowiedział przeor.
— Gdzież jest ten dom?
— Prawie naprzeciwko świątyni klasztornej, tuż obok białego domu z flagą... Pomiędzy nim a drzewami, pod którymi stoi posąg białego człowieka z długim nożem w ręku...
— Z szablą — chcieliście powiedzieć, hutuhto? — spytał doktór, lecz machnął ręką i ująwszy słaniającego się ze zmęczenia Dżałhandzy odprowadził go do sąsiedniej izby, pomógł rozebrać się i ułożył na przygotowanej do spania szerokiej ławie.
Po chwili słysząc końskie chrapanie Mongoła wlókł już, a chwilami nawet niósł nieprzytomnego ze snu Unena. Położył go na posłaniu i zaczął ściągać z niego buty i assamską długą bluzę, w którą przebrał się lama przed tropieniem Sobcowa. Gdy rozpiął mu koszulę spostrzegł na piersi znak, który jak przez mgłę lub przez matowe szkło widział w Tassgongu.
Była to wytatuowana barwnikiem indyga swastyka, taki sam też znak widniał na lewym ramieniu nad łokciem.
— Guru... guru... — szepnął doktór odchodząc od posłania lamy.
Usiadł w pierwszym pokoju przy stole i zamyślił się.
Jakieś postanowienie wyłaniać się zaczęło z chaosu różnych wrażeń.
Wyrwał go z zadumy służka.
Postawił na stole tacę z kilkoma półmiskami, świeże placki ryżowe i dzban ciemnego napoju, pachnącego imbirem i cynamonem.
Na widok jedzenia doktór poczuł straszliwy głód.
Szybko połknął kilka kawałków zimnego mięsa, jakąś sałatę, przyrządzoną z gotowanych liści herbaty z solą, czosnkiem i olejem roślinnym, zjadł dwie soczyste mangi i żując placek ryżowy popijał piwo imbirowe — słodkie i zimne.
— Zostaw tacę na stole! — powiedział chłopakowi stojącemu przy progu. — Świętobliwi lamowie obudziwszy się zechcą zapewne spożyć kolację.
Gdy służka odszedł, Firlej, ciągnąc piwo małymi łykami, rozważał coraz wyraźniej dojrzewający w nim plan. Kształtował się przed nim, wydawał mu się możliwym do wykonania, niemal prostym.
Pozostawało tylko obejrzeć teren i rozpocząć działanie.
Namacawszy rewolwer w kieszeni i cicho gwizdnąwszy na pieska wyszedł na dziedziniec.
— Jeżeli brama będzie zamknięta odszukam odźwiernego, uduszę go i zabiorę mu klucze — myślał wesoło, bo jakaś niewytłumaczona radość wstąpiła mu do serca.
— Dopomóż mi, Wielki Boże! — westchnął podnosząc oczy ku usianemu gwiazdami niebu, na którym połyskiwał „Krzyż Południowy“. — Dopomóż, Ojcze nasz, bo czuję, że robię to, co zrobić muszę!
Doznał natychmiast pierwszego dowodu łaski i opieki Boskiej.
Brama była zaryglowana i zamknięta na ogromną kłódkę. Rozglądał się, szukając miejsca, gdzie byłoby mu najłatwiej przeleźć przez mur, gdy nagle rozległo się głośne kołatanie.
Stróż wybiegł i zajrzawszy przez okienko począł szybko otwierać bramę. Na dziedziniec klasztorny wjeżdżała na wozach duża karawana mnichów birmańskich.
Zamieszawszy się w ich tłumie doktór dotarł do bramy i przedostał się na ulicę.
Odetchnął z ulgą i szepnął do „Knoxa“.
— Udało się, piesku! Daliśmy nogę! Fiut! Teraz łap wiatr w polu!
Firlej miał wrażenie, że ulica mimo późnej godziny była jeszcze bardziej zatłoczona.
Wszystkie sklepy i stragany handlowały pełną parą.
Z jadłodajni i zajazdów dobiegały odgłosy muzyki, śpiewu, tupot nóg tańczących ludzi, krzyki i oklaski.
W rogu ulicy, na zbudowanej na prędce estradzie występowały tancerki z Ava, starożytnej stolicy niegdyś niezależnej Birmanii. Orkiestra, złożona z bębnów, fletu, trzech-strunnych skrzypiec i cymbałów, grała jakąś powolną, zawodzącą melodię.
Na zbiegu trzech ulic tworzących mały placyk popisywali się zwinni i hałaśliwi akrobaci kaszmirscy.
Kroczyły słonie, prowadzone na pastwisko; jechały do karawan-serajów — domów zajezdnych wyładowane „ekki“ i wozy czterokołowe; przewinął się trąbiąc wrzaskliwie mały roztrzęsiony „fordzik“; spoza płotów ujadały psy, zaniepokojone panującym wszędzie zgiełkiem i głosami obcych ludzi.
Koło prawie czarnej, z ciemnych bloków gnejsowych zbudowanej świątynki brahmańskiej stojąc nieruchomo modliły się jakieś białe postacie. Do nich wychodził od czasu do czasu kapłan, dzwonił w mały gong i zbierał datki i ofiary: pieniądze, owoce i kwiaty.
Z minareciku strzelającego nad zbiorowiskiem domów muzułmańskich muezzin wykrzykiwał wibrującym tenorem wszystkie dziewięćdziesiąt dziewięć imion Allaha.
Firlej przeszedł główną ulicą od północnej do południowej bramy. Uczynił to z ciekawości, chcąc zobaczyć nocne życie tego ważnego granicznego punktu handlowego, po części też przez ostrożność, przypuszczał bowiem, że jest śledzony przez kogoś z ludzi Sobcowa. Szedł więc z miną zwykłego turysty zwiedzającego nowe, nieznane mu miasto, zatrzymywał się przed sklepami, stał przed otwartymi teatrzykami i sunął dalej krokiem gapiącego się człowieka.
Gdy jednak od bramy południowej odbywał powrotną drogę, przyglądał się już nie ludziom i scenom, lecz domom stojącym po lewej stronie ulicy.
Zobaczył wreszcie biały budynek z flagą na maszcie, ustawionym na dachu.
Doktór sprawdził. Okazało się, że rzeczywiście stoi prawie naprzeciwko świątyni buddyjskiej, przed którą poznali się z przeorem Nang-Dacem.
Na białej ścianie budynku widniał jakiś szyld. Padało na niego światło wysokiej latarni naftowej.
Ku wielkiemu swemu zdumieniu doktór przeczytał napis:

„Agent firmy Oriental Stocks w San Francisco
U. S. A.“.

— Amerykanie w Singribari? — szepnął głośno Firlej.
Nie miał jednak najmniejszej wątpliwości, że znalazł tu na pograniczu tajemniczego Tybetu, na północnym skraju Assamu współobywatela — Amerykanina, gdyż flaga powiewająca na maszcie była gwiaździstą flagą Stanów Zjednoczonych.
— To może mi się przydać! — pomyślał z radością Firlej nie podejrzewając nawet, że stanie się to prędzej niż przypuszczał.
Należało jednak zbadać topografię i odnaleźć dom Parsa. Obok białego budynku firmy amerykańskiej stał długi parterowy dom z kratami w oknach. Drzwi jego były szeroko otwarte. Różni ludzie wchodzili i wychodzili z wnętrza.
— Zapewne jest to ten dom, o którym mówił mi hutuhta! — domyślił się Firlej. — Spójrzmy jednak, co się mieści dalej?
Za parterowym domem, który o ile można było sądzić w ciemności, przedstawiał się w formie czworoboku zamkniętego ze wszystkich stron, doktór ujrzał mały skwer, okolony szpalerami wysokich, piramidalnych topoli. W ich cieniu stał posąg na granitowej kolumnie. Świecąc sobie latarką Firlej odczytał napis na postumencie i dowiedział się, że wdzięczna Anglia wystawiła ten pomnik generałowi Archibaldowi Cambellowi za wyzwolenie północnego Assamu od najazdu Birmańczyków pod wodzą Maga-Bandali.
— Wszystko w porządku, all right! — pomyślał Firlej. — Parterowy dom należy do kupca Parsa, gdzie ów czerwonobrody (dobrze, że nie sinobrody!) trzyma w ukryciu „moją“ królewnę z Rungpuru, w której zdaje się zakochał nawet ten biedak Dżambojew z zajęczą gębą... A więc — do roboty, miły Adolfku, do roboty, a mądrze, a rozważnie!
Tak sobie doradzając, jak gdyby z głupia frant wraz z innymi wszedł do wnętrza domu Parsa.
Oświetlony dużą latarnią korytarz prowadził na kwadratowy obszerny dziedziniec, zatłoczony ludźmi różnych narodowości, widzianych już dziś na ulicy i za bramą północną.
W tym tłumie do drapieżnych szczupaków podobne śmigały zwinne postacie młodych ludzi w czarnych obcisłych surdutach i białych fałdzistych spodniach. Czarne fezy jeszcze bardziej podkreślały szafranową żółciznę ich cery.
Największy tłok panował w jednym rogu podwórza, gdzie na krzesłach siedziało dwóch niemłodych już mężczyzn.
W jednym z nich Firlej poznał od pierwszego rzutu oka Parsa.
— Któż inny mógłby mieć tak bezczelnie na czerwono wyfarbowane brodzisko? — śmiał się w duchu doktór. — A ten brzuch opasły leżący mu aż na kolanach?! A te biegające, chytre, czarne, jak węgle ślepie? Więc to ty, panie Parsie, przechowujesz na składzie córki królewskie, jak gdyby były belami wełny lub sztukami cienkiego sukna tybetańskiego?!
Jeszcze bardziej jednak zaciekawił Firleja Europejczyk siedzący obok kupca.
Wysoki, o siwych włosach na skroniach, lecz zdrowej, jeszcze czerstwej i ironicznej twarzy, palił cygaro i od czasu do czasu rzucał widocznie jakieś żartobliwe uwagi, bo stojący przed nim Assamczycy raz po raz wybuchali głośnym śmiechem.
Firlej rozejrzawszy się po całym dziedzińcu dobrze sobie zapamiętał cały jego plan.
Obramiały go ze wszystkich stron parterowe jak i sam dom, obszerne składy murowane z kilkoma drzwiami, przez które wnoszono nabyte przez właściciela towary.
Dziedziniec miał dwa tylko wejścia — jedno przez korytarz od ulicy — dla ludzi, drugie zaś — zapewne dla zwierząt pociągowych i wozów — przez bramę we wschodnim skrzydle zabudowań. W środku dziedzińca widniała studnia z pompą, otoczona lekkim żelaznym ogrodzeniem.
Do rozglądającego się z zaciekawieniem Firleja podbiegł jeden z klerków Parsa — młodzieniec w czarnym fezie i surducie, zapiętym pod szyję.
— Dobry wieczór, sir! — zaseplenił przymilnie. — Ma pan interes do pana Allaedin Husseina?
— Jestem cudzoziemcem — Amerykaninem i chciałbym... — zaczął Firlej, lecz młody Pars nie dał mu skończyć i krzyknął głośno:
— Mister Hill, dżentelmen z Ameryki poszukuje pana!
— Co takiego?! — ryknął radosnym głosem Amerykanin siedzący przy czerwonobrodym olbrzymie. — Obywatel amerykański w tym zatraconym Singribari? Jakież to wiatry go tu przyniosły?!
Wielkimi krokami roztrącając tubylców szedł ku Firlejowi, który patrząc na niego myślał:
— Podobny jest do bociana wśród kacząt!
— How do you do? — potrząsał mu już rękę Amerykanin uśmiechając się do niego jasnymi oczami. — Jestem Ernest Levis Hill, przedstawiciel firmy „Oriental Stocks Limited w San Francisco“! Samotny wygnaniec z Nowego Jorku, zarzucony do tej obskurnej dziury assamskiej, gdzie, gdyby nie whisky, dżin i wcale porządny arak, można byłoby wściec się z nudów.
— Cieszę się, drogi mister Hill, że spotykam tu rodaka! — odpowiedział doktór. — Nie widziałem ani jednego od czterech prawie lat!
— Od czterech lat? — zdumiał się Amerykanin. — Gdzież to pana nosiło aż tyle czasu?
— Opowiem panu o tym na osobności, mister Hill, a teraz muszę się przedstawić. Nazywam się Adolf Firlej, pochodzę z Detroit, jestem z zawodu lekarzem. Na dowód przedstawiam panu moje papiery, bo w tych stronach, jak się przekonałem, nikomu nie można wierzyć „na gębę“!
Zaśmiali się obaj.
Hill rzuciwszy okiem na dokumenty Firleja uderzył się w czoło.
— Hallo! — zawołał. — W ostatnim zeszycie Reviev of Reviev czytałem artykuł Mc. Millana o wynikach studiów pańskich w zakresie medycyny tybetańskiej. Czekaj no pan, mister Firlej, przypomnę sobie zaraz cudaczny i diablo trudny tytuł... O, do stu piorunów, wypsnęło mi się z pamięci!
— Chi-Szara-Badahan — podpowiedział doktór.
— Nie! Było to jakoś inaczej! — potrząsnął głową Amerykanin.
— Zud Szji?
— Właśnie! Właśnie! — ucieszył się Hill. — Ale powiadam panu, pierwszorzędny artykuł! Ani mi w głowie powstało przypuszczenie, żeby ci dzikusy tybetańskie, co, czort ich wie, z jakich tam zakątków swego kraju przywożą mi na jucznych baranach korzenie dżeń-szengu, pachnące wiórki zybetu, piżmo, turkusy, złociste beryle, skórki soboli, gronostajów, kun i ciemne, prawie czerwone ametysty, żeby tacy „półludzie“, „jaskiniowcy“, „pitheco-anthropy“ posiadali aż taką wiedzę! Bardzo się cieszę, że mam wyjątkowo szczęśliwą okazję poznać tak ciekawego człowieka i coś się o tych dziwach dowiedzieć! Nie puszczę już pana, mister Firlej, ani na krok od siebie. Musi pan stanąć u mnie! Zresztą pomówimy o tym wszystkim u mnie, przy kolacji.
— Mister Hill, pan jest niezwykle uprzejmy, ale to niemożliwe, żeby... — wykręcał się Firlej, chowając papiery do wewnętrznej kieszeni kurtki.
— Co jest niemożliwe? — zdumiał się Amerykanin. — Spożyć kolację z rodakiem? A może pan myśli, że niemożliwym jest zjeść smacznie u Amerykanina w Assamie? Tedy ja panu powiem, że przywiozłem do Singribari kucharza — Filipińczyka z Manilli (bo tam przed tym siedziałem dwa lata), a to taki, upewniam pana, magik, że potrafi zupę żółwiową przyrządzić z ogonów zebu, a smaczny krem — z pasty do golenia! Well, well, zaraz pójdziemy do mnie, bo już dochodzi ósma. Dam tylko Husseinowi parę zleceń...
Znowu poszedł przez tłum — wysoki, kołysząc się na długich nogach — „bocian wśród kacząt“.
Patrząc na niego Firlej uśmiechał się i myślał:
— Żebym wiedział, że mam kolację u Amerykanina, nie najadałbym się tłustej baraniny a szczególnie tej sałatki z czosnkiem i olejem! Czuję ją do tej chwili w ustach i gardle, jak gdybym łyknął podwójną porcję rycyny. Nieprawdaż, psinko? Chociaż po co ja ciebie pytam o to? Nie chciałeś nawet mięsa, huncwocie jeden. Tak się dziś zmachałeś, jak gdybyś uczestniczył w biegu maratońskim!
Znużony i senny „Knox“ uchem nawet nie poruszył. Przez cały czas przechadzki swego pana wlókł się za jego nogą, a podczas rozmowy z Hillem leżał i spał. Musiał za wszelką cenę odespać się i wypocząć, a tu, masz tobie, wyciągają go na spacery! Był oburzony. Wyraziłby to jakoś napewno, lecz zmorzył go sen, jak tylko udało mu się położyć.
Hill szybko załatwił swoje sprawy z Parsem i ująwszy rodaka pod ramię poprowadził go do siebie.
Za nimi powlókł się też „Knox“ utykając co chwila i ziewając przeciągle.
Siedząc przy stole, przy którym kręciło się trzech Assamczyków, Firlej pił zimną soda-whisky i próbował znakomitych potraw, przyrządzonych przez Filipińczyka.
Nie mógł słowa wstawić, bo Hill, stęskniony do towarzystwa, mówił bez przerwy.
— Z kim tu mam rozmawiać? — skarżył się. — Policja składa się tu z dwóch niewykształconych Anglików z Singapore i konstablów — Hindusów; komornicy — z wychowanków hinduskiej szkoły handlowej w Kalkucie, co ja mam z nimi do gadania? Powiadam panu, że w porze deszczowej, gdy tu zamiera całe życie, wyję, jak szakal i słucham radia... No, cóż innego miałbym wtedy do roboty?
Ponieważ było to powiedzenie bądź co bądź wymagające odpowiedzi, więc Firlej przerwał Hillowi i ze swej strony zadał mu pytanie:
— O ile mogę sądzić, ma pan stosunki handlowe z Parsem?
— A z kim bym miał? — wzruszył ramionami Amerykanin. — Inni nie mają pojęcia o terminach, gatunkach towaru i kredytach. Hussein za to chce na wszystkim zarobić, ale jest to solidny kupiec i sprytny, jak wogóle Parsowie. Anglicy o nich mówią, że gdyby im tylko pozwolić, sprzedaliby Tadż Mehal w Agrze, posąg Jamum w Ellorze i świątynię w Madurze... Parsowi, choćby nawet takiemu bogaczowi jak Allaedin Hussein, można polecić każdy interes. Podejmie się, byleby zarobić parę rupij.
— Wiem coś o tym — pomyślał Firlej i znowu spytał: — Mister Hill, jest pan w dobrych stosunkach z tym czerwonobrodym olbrzymem?
— Okey! W przyjacielskich! Chce pan, to poślę po niego?... Ma pan dla niego jakieś zlecenie?
— M...może, ale wpierw chciałbym porozmawiać z panem poufnie — odpowiedział poważnym głosem doktór, rzucając spojrzenie na usługującego Assamczyka.
Przeszli do gabinetu gospodarza, gdzie podano im kawę i cherry-brandy.
Assamczycy obsłużywszy obu panów wyszli.
Firlej ku prawdziwemu zdumieniu gospodarza, skradł się do drzwi, szybko zajrzał do sąsiedniego pokoju, poczem przekręcił klucz w zamku.
— God! — przeraził się Hill. — Co to wszystko znaczy, my dear?
Doktór spojrzał na niego przenikliwie i powiedział:
— Sądzę, że widzę przed sobą lojalnego obywatela Stanów Zjednoczonych i dżentelmena? Chcę powierzyć panu, mister Hill, niezmiernie ważną tajemnicę, którą wyświetlić muszę właśnie dlatego, że jestem obywatelem naszego wolnego kraju i dżentelmenem.
— Może pan polegać na mnie, doktorze! — z powagą oświadczył Hill.
Już uspokojony zapalił wonne, grube „cheroot“[28] i powiedział:
— Cały zamieniam się w słuch i przyrzekam panu swoją pomoc, chociaż wolałbym, żeby ta heca wypadła w okresie ulewnym.
— Na to już ja nic nie poradzę! — uśmiechnął się Firlej. — Samego mnie wyciągnęła ta tajemnica w wyjątkowo dla mnie nieodpowiednim czasie.
Usiadłszy naprzeciw niego stłumionym głosem opowiedział mu bardzo oględnie o porwaniu córki radży Rungpuru, nic nie wspomniawszy o właściwej treści całego wypadku, a więc o pierścieniu Dżengiza, morderstwie w Tassgongu i o wzbierającej w Azji fali wyzwolenia. Mówił tylko o Sobcowie i jego ludziach, którzy porwali księżniczkę.
Hill kilka już razy porywał się, by przerwać mu, gdyż chciał wstawić jakąś ważną uwagę, jednak doktór mocno ściskając go za kolano dokończył opowiadania i zapytał:
— Co o tym wszystkim myślisz, mister Hill?
— Co ja o tym myślę?! — zrywając się z fotela krzyczał Amerykanin. — Co ja o tym myślę! Znam radżę Ghas-Bogrę doskonale, bo sprzedawałem mu samochody i broń fabryki Remington! Znam też Atri-Maję! Piękna, wyjątkowo piękna, rozumna i wykształcona panna. Prawdziwa lady! Sprowadzałem dla niej w zeszłym roku niebieskiego Packarda. Nic nie wiedziałem, że wybrała się ze swoim uczonym dziwakiem — bratem do Tybetu i została porwana! Możemy zaraz zatelefonować do radży.
— Chwilkę, chwilkę! — wołał śmiejąc się Firlej. — Nie tak galopem. To sprawa ważna, bo zamieszani są w niej wyjątkowo zuchwali i przedsiębiorczy ludzie — ten bolszewik i jego Mongołowie. Więc najpierw musimy uwolnić Atri-Maję. Ale, ale! Dlaczego pan, mister Hill, nazwał ją wykształconą? Cóż to za wykształcenie może posiadać hinduska dziewczyna, choćby była córką radży?
— To pan, jak widzę, nic nie wie! — znowu zapalił się Hill. — Ghas-Bogra ożeniony jest z Francuską, a jego córka kształciła się w arystokratycznym zakładzie sióstr Loretanek w Paryżu, potem zaś uczęszczała na uniwersytet, gdzie studiowała przyrodę...
— Ratujmyż ją! — wyrwał się Firlejowi niecierpliwy okrzyk. — Więzi ją teraz ten czerwonobrody Hussein, któremu przysięgłem sobie skręcić ten jego gruby kark!
Hill zamyślił się.
— Hm — zamruczał wreszcie — musiał ten bolszewik grubo mu zapłacić za taką robotę...
— Zapłacę mu i ja też, a i radża nie pożałuje grosza, już moja będzie w tym głowa! — przerwał mu doktór.
— Chyba, że tak — zgodził się Amerykanin. — Ale, że też maczali w tym palce stary Czandra i Irga — to mnie stanowczo dziwi, bo to wszak nie ich fach!
— Zna pan Czandrę, mister Hill?
— Czy ja znam Czandrę?! — podniósł oczy do góry Amerykanin. — Stary i jego brat Irga każdego roku prowadzą mnie do dżungli. Lubię polowanie na tygrysy! Mam już, doktorze, cztery skóry tych kotów. Czandra słynie za jednego z najznakomitszych łowców i tropicieli... chociaż coprawda parę też razy siedział w ulu za przemyt...
— Jak mogę zatem sądzić on także lubi zarobić? — zauważył Firlej.
— Zapewne... Czasy są ciężkie. Kryzys... Bogaci Anglicy i różni tam arystokraci nie przyjeżdżają już na łowy do Assamu — tłumaczył mu Hill. — No, mam już plan! Niech pan poczeka!
Hill otworzył drzwi i uderzył w stojący na biurku gong.
— Powiedz Nusaremowi, by przygotował pokój — ten biały, bo będzie tam nocowała... lady! — rzucił rozkaz wchodzącemu słudze.
— Lady? — oczy tubylca błysnęły z podziwu.
— Zawołaj do mnie kucharza i spieszcie się z urządzeniem pokoju! — dodał Amerykanin.
Po chwili do pokoju wszedł mały, o sprytnej, inteligentnej twarzy Filipińczyk.
Trzymał się swobodnie, bez cienia służalczości.
— Pan mnie wołał, mister Hill? — spytał.
— Tak, drogi Albaj! — odpowiedział Amerykanin. — Wiem, że jesteś zaprzyjaźniony z kucharzem Parsa Husseina...
— O, tak! Należymy obaj z Baolo do jednego kółka bridżystów i ja go stale ogrywam! — zaśmiał się kucharz.
— Pójdź więc do niego i nie zdradzając się, że to ja ciebie z tym posłałem, wyciągnij od niego pewien szczegół...
— Nie, mister Hill! Dziś jest to niemożliwe — potrząsnął głową Filipińczyk. — Baolo jest zajęty i nikogo do siebie nie dopuszcza. Radził się mnie dziś po południu, jakie menu byłoby najstosowniejsze dla młodej lady z najwyższej arystokracji. Odchodząc zaś powiedział mi bardzo tajemniczym głosem (okropnie głupio i zarozumiale przy tym wyglądał), że dziś i jutro nie przyjdzie na bridża, bo będzie okropnie zajęty!
— No, to i dobrze! — zaśmiał się Hill mrużąc oko do Firleja. — Dobrze! Zapytasz go o to kiedy indziej, przy sposobności, bo teraz nie ma już gwałtu, ale jutro drogi Albaj, sporządź menu śniadania, obiadu i kolacji mając na względzie wybredny smak i kruche zdrowie pewnej młodej lady z najwyższej arystokracji! Cha-cha-cha!
Filipińczyk wyszedł bardzo zdumiony i podniecony oczekującym go występem kulinarnym.
— Mamy już teraz pewność, że Atri-Maja rzeczywiście ukryta została u Husseina. Stary lis asekuruje się na wypadek gniewu radży... — rozważał Hill. — Skoro tak jest — pójdzie nam z nim łatwo! Niech pan ma pod ręką ten papier od ambasadora z dużymi czerwonymi pieczęciami i czerwonymi również nalepkami. To musi przerazić Parsa i rozwiązać mu język! Już ja go schwytam na haczyk i tak przycisnę do muru, że ani zipnie!
— Może byłoby lepiej, żebym tak faktycznie go przycisnął, bo wtedy będę już całkowicie pewny, że nie zipnie i nie wywinie mi się, jak węgorz? — groźnym głosem mruknął Firlej.
Poweselał jednak natychmiast i dodał z uczuciem:
— Sam Bóg zesłał mi pana, mister Hill!
— Cha-cha-cha! — zaśmiał się Amerykanin. — To jeszcze nie wiadomo, doktorze, kto komu został zesłany przez Boga? Jestem kupcem i ludziska twierdzą, że dobrym kupcem! Chcę przeto z miejsca ubić interes. Widzi pan, mister Firlej... Znam radżę Rungpuru i wiem, że on nie pozwala handlować obcym w swym bogatym kraju. Jeżeli uratujemy mu córkę, pan, doktorze, i Atri-Maja musicie wystarać się u niego o prawo handlu dla mnie. Mam chrapkę na kość słoniową i na szafiry rungpurskie. Zrobię szefem swej filii... Allaedina Husseina. Cha-cha! Ja zarobię, on zarobi, radża zarobi, pan zarobi...
— Ja zarobię? — zaśmiał się doktór. — Nie dla zarobku chcę uwolnić córkę tego radży!
— Pan zarobi, zarobi, zarobi! — wołał zanosząc się od śmiechu Hill. — Pan zarobi najwięcej... wygra pan, doktorze, milion na loterii i to jak amen w pacierzu!
— Coś pan bredzi, my dear — mruczał nie rozumiejąc go Firlej. — Ale chodźmy już!
— Mamy czas! — machnął ręką Amerykanin. — Napijmy się jeszcze po kieliszku cherry-brandy, a może pan woli pipermentu? Najlepiej będzie zjawić się u Husseina, gdy stary będzie już w łóżku. To wywrze na nim silniejsze wrażenie, bo, jak wiadomo, noc — to czas wszelkich strachów!
Firlej ruchem głowy zgodził się z planem gospodarza i wychylił kieliszek likieru, popiwszy go zimną już kawą.
Dziwił się sam sobie, że nie czuł najmniejszego zmęczenia i senności. Był podniecony, ale wszystkie zmysły zachowywały niezwykłą w takim wypadku sprawność i równowagę.
Z wyrzutem popatrzał na zwiniętego na dywanie „Knoxa“, który zjadłszy przy kolacji kawał mięsa i popiwszy miseczką herbaty z mlekiem i bułeczką, spał znowu jak zabity.
— Brak kultury duchowej i idei — pomyślał doktór i nagle wybuchnął wesołym śmiechem.
— Co pana rozśmieszyło? — spytał wtórując mu śmiechem Hill.
— Robiłem w duchu wyrzuty swemu „Knoxowi“ i wywyższałem się nad nim kulturą i ideologią! — powiedział Firlej.
— Ależ to bardzo kulturalna psina! Nie chciał pić bawolego mleka, wolał konserwowaną śmietankę firmy „Golden Cow“ — bronił pieska Amerykanin.
— Ach w tych sprawach „Knox“ jest arbitrem! Uznaje tylko krowie lub kozie mleko, na wszystkie inne gatunki gwiżdże!
— No, widzi pan, doktorze, że piesek ma... zasady — żartował Hill dolewając gościowi likieru.
Gdy zegar wybił jedenastą, Amerykanin wstał i spojrzawszy na doktora powiedział:
— Chodźmy! Dobry czas, bo, Hussein, oszukawszy swego Allaha modłami, śpi już jak nowonarodzone dziecię!
Wyszli z domu, a za nimi ziewając podreptał niewyspany „Knox“.
— Mój pan chyba zwariował — myślał piesek sunąc tuż koło nogi doktora.
Może zresztą „Knox“ wcale tak nie myślał, ale miał taki wyraz pyszczka i nieco pogardliwe pytanie w zaspanych ślepkach, którymi zerkał niechętnie na doktora.



ROZDZIAŁ VIII.
DOKTÓR FIRLEJ I „KNOX“ PRZECINAJĄ WĘZEŁ A RACZEJ WĘZŁY.

Długo kołatał Hill do drzwi posiadłości Husseina, zanim jakiś zaspany młodzieniec otworzył wreszcie okienko i ujrzawszy obu cudzoziemców spytał zdumionym głosem:
— Mister Hill tak późno? Effendi Hussein udał się już na spoczynek.
— Tedy obudź go, my dear, i powiedz, że mam ogromnie pilną do niego sprawę! — śmiejąc się cicho odpowiedział Amerykanin, pykając cygaro.
Wpuszczono ich wreszcie do domu i wprowadzono do poczekalni.
Był to duży pokój, z którego biegły dwa korytarze w głąb prawego i lewego skrzydła budynku.
Wzdłuż ścian ciągnęły się niskie „tachty“ — tapczany perskie, okryte drogimi dywanami; wspaniały miękki kobierzec z Szirazu leżał na posadzce; stały małe szafki oszklone, pełne drogich drobiazgów; były tam złote posążki Buddy i tańczącego Sziwy, przyrządy do palenia opium i haszyszu, kaliany, fajki, kadzielnice, kubki i misternie cyzelowane miseczki z brązu i srebra, pięknie szlifowane topazy i ametysty, powieszone na złotych łańcuszkach, skrzące się i mieniące barwnymi iskierkami.
Na ścianach wisiały akwarele wyobrażające życie bohaterów Iranu i pasma haftowanego srebrem i złotem jedwabiu. Przed jedną z tacht stał indyjski stół z drzewa tekowego artystycznie rzeźbiony, a na nim kryształowy kielich z wodą i jakimś słodkim, przenikającym wszystko pachnidłem.
„Knox“ poczuwszy ten aromat zmarszczył nagle pyszczek i począł kichać.
Hill zaśmiał się i mruknął:
— To zybet tak pachnie i działa na powonienie pieska!
Firlejowi ckliwy i silny zapach aromatycznego olejku także w nosie zakręcił, więc pocierał go, by powstrzymać się od kichania.
Sługa w białej, długiej koszuli wniósł do poczekalni trzyramienny świecznik.
W izbie słabo oświetlonej wiszącą lampką, zrobiło się jaśniej i nie tak ponuro.
Za chwilę wtoczył się Allaedin Hussein.
W szerokiej białej nocnej szacie robił wrażenie olbrzymiego balonu ze zwisającą z niego powłoką. Gruba, świecąca się od tłuszczu twarz jego z fałdami na policzkach i czerwoną brodą ujętą w muślinowy worek wyrażała zdumienie i lekki przestrach.
Wygląd Parsa był tak komiczny, że obaj cudzoziemcy nie mogli ukryć wesołości i drwiących spojrzeń, rzucanych na niego i na jego cienkie, włochate nogi w zielonych safianowych pantoflach.
Hussein przyciskał pulchne dłonie do piersi i kłaniał się przysiadając śmiesznie.
— Mister Hill! Mister Hill! — bełkotał po angielsku, mlaskając grubymi wargami. — Co się stało? Czyżby chińscy przemytnicy potrafili wcisnąć nam fałszywy zybet? A może skórki gronostajowe nie są dostatecznie wygarbowane i lenieją? Jestem bardzo strwożony... bardzo...
— Siadaj, effendi, i słuchaj uważnie, bo sprawa, z którą przyszliśmy, zasługuje na uwagę! — tajemniczym, nie przepowiadającym nic dobrego głosem zaczął Hill.
— Allah jest wielki!... — wyszeptał przerażony Pars.
— Widzisz tego dżentelmena, mister Hussein? — spytał Amerykanin wzrokiem wskazując na Firleja. — Jest to... wysłaniec ambasadora Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej.
Grubas przerażonymi oczyma patrzał teraz na Firleja, którego przed tym prawie nie spostrzegał.
— Tak, jest to wysłaniec ambasadora amerykańskiego! — dobijał Parsa Hill. — To nie są żarty! Tu jedyny ratunek mówić prawdę, tylko prawdę!
— Allah Akbar... prawdę? — przeraził się jeszcze bardziej Hussein, gdyż bał się prawdy bardziej od dżumy i cholery, uważając, że z prawdą nie dałby sobie rady w życiu.
— Mister Firlej, proszę pokazać czcigodnemu Husseinowi pańskie papiery, żeby wiedział, że to nie są przelewki i jakieś bujanie — rozkazującym tonem powiedział Amerykanin.
Doktór śmiejąc się w duchu rozwinął przed oczami kupca ogromne arkusze dokumentów amerykańskich z czerwonymi i białymi pieczęciami i szkarłatnymi wstążeczkami.
Łamał sobie przy tym głowę, chcąc się domyśleć, co obmyślił Hill. Żeby mu dopomóc w terroryzowaniu starego Parsa, doktór uderzył dłonią po papierach i oznajmił surowym głosem:
— Ten jest z podpisem i pieczęcią ministra amerykańskiego, a ten — od ambasadora Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, kontrasygnowany przez rząd rzeczypospolitej chińskiej i ambasadorów Wielkiej Brytanii w Waszyngtonie i w Nankinie. Zrozumiano?
Widząc, że kupcowi oczy stanęły w słup, najspokojniej zwinął papiery i chowając je do kieszeni patrzał spode łba na starego wygę, a raczej na jego zwisający, mięsisty nos.
— Well! — zaczął znowu Hill. — Nic się na świecie nie ukryje, effendi! Nic! Otóż oznajmiam panu, że w Kalkucie, Deli, Londynie, Waszyngtonie i Pekinie wiadomo już jest, że Allaedin Hussein w Singribari...
— Allaedin Hussein w Sin... — bełkotał Pars.
— Tak, tak, stara szelmo, która miała zaszczyt cieszyć się zaufaniem moim i przyjaźnią, tak jest — przyjaźnią moją, bo przed półgodziną jeszcze bardzo lubiłem ciebie, wszędzie, powtarzam raz jeszcze, mówią o Husseinie z Singribari, o tobie! Ten dżentelmen szedł już na telegraf, by zażądać od wicekróla Wielkiej Brytanii aresztowania Allaedina Husseina...
— Areszto... — wyrzęził kupiec.
— Aresztowania i zrewidowania twojej faktorii, gdyż... ukryłeś u siebie porwaną przez złych ludzi kobietę! Nic nie mów, bo my już wszystko wiemy... Przyznaj się, Husseinie, a wtedy my postaramy się wyciągnąć ciebie z tej brzydkiej awantury!...
Hill powiedziawszy to tupnął nogą tak energicznie, że aż „Knox“ warknął i schował się pod stół.
Hussein siedział jak sparaliżowany. Nie mógł głosu wydobyć z zaciśniętej strachem gardzieli. Jednak myśli jak błyskawica latały w jego przebiegłej głowie, szukając dróg odwrotu i wykrętnej odpowiedzi.
Znalazł ją.
— Allaedin Hussein, wice-prezes kupców indyjskich, członek zarządu banku kredytowego, milioner i największy hurtownik, właściciel firmy komisowej i dostawca dla indyjskiej armii Jego Cesarskiej Mości, nie może być zamieszany w jakąś sprawę porwania kobiety... — wybełkotał niepewnym głosem.
— Allaedin Hussein ze wszystkimi swymi tytułami dziś jeszcze zostanie zamknięty w areszcie policyjnym, a jutro wysłany do więzienia Balmetof Rock — przerwał mu Amerykanin.
— I ja będę towarzyszył panu, mister Hussein! — dodał Firlej i naśladując przyjaciela tupnął jeszcze głośniej.
Te znane foxterierowi oznaki złego humoru ludzkiego zaniepokoiły ostatecznie „Knoxa“.
Wstał i cichutko wyślizgnął się z pokoju.
Wszedł do ciemnego korytarza i powęszywszy przy deskach podłogi z westchnieniem położył się koło jakichś drzwi.
Piesek nie spał.
Leżał z podniesioną głową i wpatrywał się z ciemności w widoczną stąd sylwetkę swego pana. Od czasu do czasu wzdychał i popiskiwał pytająco i niecierpliwie.
Posłyszał wreszcie cichy szmer za drzwiami i jak gdyby ostrożne cmokanie.
Zrozumiał, że ktoś woła na niego.
Piesek postanowił zajrzeć do pokoju, gdzie, być może, znajdował się jakiś kobierzec na podłodze, bo spać na gołych deskach nie sprawiało mu przyjemności, szczególnie dziś, kiedy miał cały brzuch i łapy pocięte i pokłute ostrą trawą górską.
Podszedł więc do drzwi i oparłszy się o nie pchnął całym ciężarem ciała.
Drzwi nie uchyliły się jednak.
„Knox“ zrozumiał, że są zamknięte, więc słysząc wciąż nawoływujące cmokanie i dobrze mu znane słowa „little dog“ stał przekręciwszy zaintrygowany tym łebek na bok i nasłuchując z nastawionymi uszkami.
— Dear little dog![29] — dobiegał go cichy, przejmujący szept, przechodził w cmokanie i lekkie pogwizdywanie.
„Knox“ przednimi łapkami zaczął drapać drzwi, chcąc koniecznie dostać się do zamkniętego pokoju. Podobał mu się głos rozlegający się spoza drzwi i łagodne cmokanie, lecz najważniejsze było to, że nieomylnym węchem wyczuł, iż za drzwiami stoi kobieta... młoda kobieta.
Ach, piesek bardzo tęsknił do delikatnej pieszczoty miękkich dłoni kobiecych! W domu przepadał za pieszczotą i zabawą z Izą, siostrą swego pana. Jakże się cieszył, kiedy z teką pełną książek i zeszytów powracała ze szkoły!
Wiedział, że za drzwiami znajduje się inna jakaś kobieta, ale i ona miała tak bardzo łagodny, a nawet smutny głos i czegoś żądała od małego „Knoxa“.
Po pewnej chwili foxterier posłyszał cichy rozkaz:
— Kładź się i czekaj!
Wyciągnął się natychmiast przy drzwiach i przyłożywszy czujny nos do szpary nad progiem węszył. Minęło kilka długich chwil, gdy znowu posłyszał melodyjny głos:
— Zanieś swemu panu! Zanieś! Zanieś! Zanieś!
Spod drzwi wysunęła się jakaś szmatka.
„Knox“ obwąchiwał ją długo. Nie wątpił, że była to skóra... skóra od trzewika.
— A-a-a! — pomyślał foxterierek — czyżby tam siedział jaki szczeniak, bo przecież tylko on odrywałby kawałki skóry od trzewików?!
Znowu węszył, prychając i sapiąc głośno.
Nie! Innego psa zwęszyć nie był w stanie.
— Zanieś! Zanieś! Zanieś! — szeleściły pełne żądania słowa.
„Knox“ zaniepokoił się.
Mógł zanieść tę szmatkę, lecz komu? gdzie?
— Zanieś! Zanieś, miły mały piesku! — biegło błaganie.
Dla „Knoxa“ wszystko zaczynało się i wszystko się kończyło na jego panu.
Skoro nie wie komu ma oddać tę skórę, zaniesie ją panu, a ten już będzie wiedział, co z nią zrobić.
Ujął więc szmatkę zębami i pobiegł do poczekalni.
Zobaczył swego pana pochylonego ku grubemu, pachnącemu słodkimi perfumami człowiekowi.
— Co to przynosisz? — spytał doktór, gdy „Knox“ oparł mu łapki na kolanie i przechyliwszy pyszczek z lekka potrząsał skrawkiem skóry.
Piesek bez wahania oddał mu przyniesiony przedmiot i usiadłszy obok doktora pytająco patrzał na niego.
Firlej trochę zdziwiony uważnie jednak rozglądał szmatkę. Wkrótce spostrzegł coś, bo zerwał się z krzesła i zbliżył do świecznika...
Przez ten krótki czas, który piesek spędził w korytarzu, Hill i Firlej mieli dość ciężką, chwilami nawet beznadziejną przeprawę ze starym Parsem.
Hussein zdusiwszy w sobie strach i czując nóż na gardle odzyskał przytomność umysłu i przyrodzoną przebiegłość. Wywijał się jak węgorz, przysięgał na Allaha, że o niczym nie wie; twierdził, że to musi być jakiś kiepski żart, by jego właśnie posądzić o ukrywanie porwanej komuś dziewczyny! On nie handluje takim towarem, on — najbogatszy kupiec w Assamie, osobiście znany członkom rządu Indii, wiceprezes... i znowu wyliczał swoje tytuły i zasługi wobec Anglików; próbował nawet płakać i oburzać się, że ktoś ma czelność proponować mu pieniądze za zwolnienie kobiety, której nigdy na oczy nie widział...
Niewiadomo jak długo jeszcze wypierałby się stary lis, gdyby nie przyniesiony przez „Knoxa“ skrawek skóry.
Firlej odnalazł na nim cały list, wydrapany zapewne szpilką:
„Jestem uwięziona w domu, gdzie wciąż mówią o effendi Allaedinie... Przywieziono mnie dziś do nieznanego mi miasteczka handlowego... Na ulicach odbywa się targ... dużo straganów... Proszę znalazcy powiadomić o tym policję angielską i mego ojca. Atri-Maja, córka radży Rungpuru“.
Skończywszy odczytywanie tak niezwykłego listu, Firlej spojrzał porozumiewawczo na Amerykanina i ruchem głowy odwołał go na bok.
Udając, że pokazuje mu jakiś papier, doktór szepnął:
— Porwana dziewczyna jest blisko. Odnajdę ją, lecz wy musicie na chwilę zabrać stąd ten worek z tłuszczem!
Hill pod pozorem obejrzenia biura, gdzie mogła być ukryta poszukiwana przez nich kobieta wyprowadził Parsa, doktór zaś spojrzał na „Knoxa“ i szepnął rozkazująco:
— Szukaj!
Piesek skoczył w stronę korytarza i stanął przy tajemniczych drzwiach.
— Hallo, kto tu jest? — spytał cicho Firlej. — Raczej czy jest tu ta osoba, która przed chwilą napisała list na skrawku skóry, spodziewam się, że nie swojej?
— Kto to mówi? — odpowiedział mu dźwięczny głos kontraltowy.
— Doktór Adolf Firlej, obywatel amerykański.
— Chwała Bogu i Bogurodzicy! — rozległ się radosny i wzruszony okrzyk.
— Proszę otworzyć drzwi! — zawołał doktór.
— Zamknięte są z tamtej strony — brzmiała odpowiedź.
Firlej błysnął latarką. Drzwi były zamknięte na pospolity w Indiach „gamur“ — zatrzask, umieszczony we framudze drzwi od góry i otwierający się bez klucza. Niezawiły sekret „gamuru“ Firlej znał dobrze, bo w swoim domku w Tassgongu miał takie zatrzaski, przywożone przez kupców kaszmirskich.
Otwarcie drzwi zabrało mu kilka sekund.
„Knox“ z radosnym piskiem wpadł do pokoju i już skakał i łasił się do kogoś.
Doktór na tle słabo oświetlonej ściany ujrzał wiotką postać... chłopaka. Tak, chłopaka, o czym świadczyły szerokie szarawary i długa do kolan „patama“ — obcisła kurta z ciemnego sukna z boku zapinana na haczyki.
Stał rozczarowany i przykro zdumiony.
Twarzy chłopaka nie mógł rozejrzeć w gęstym półmroku.
Nie wiedział, co ma robić. Tysiąc myśli kołowało mu w głowie.
— Psiakrew! Wlazłem do innego pokoju... To wszystko ten „Knox“ naplątał! Huncwot przebrzydły! Łobuz! Ale co to? Gruby effendi, jak widzę, ma duży zapas uwięzionych ludzi? Może ów wice-prezes uprawia handel niewolnikami? Dla takiego czerwonobrodego wisielca wszystko jest businessem. Taki żywy „Woolworth Building“ nowojorski, w którym wszystko można nabyć! Gdzież jednak może znajdować się autorka listu na skórze? „Knox“ do nogi! „Knox“, chodź tutaj!
Piesek jednak ani myślał odchodzić od chłopaka. Przytulił się do niego całym ciałem i drżał ze wzruszenia.
Firlej podszedł wreszcie do chłopca i ująwszy go za ramię obrócił ku światłu, mówiąc:
— Well, my boy[30], pokaż się w całej swej okazałości i wykładaj, cóżeś takiego zrobił, że o ile ogromny, o tyle też nieczcigodny effendi...
Dalsze słowa utkwiły mu w gardle.
Przed doktorem stała piękna dziewczyna, o lekko smagłej twarzy, otoczonej obłokiem puszystych, czarnych włosów. Ciemno-piwne, bursztynowe oczy jej świeciły jak gwiazdy. Małe, świeże usta drgały ni to zbierając się na płacz, ni to gotowe rozchylić się w uśmiechu.
Małe rączki o długich, rasowych palcach trzymała złożone na gwałtownie falującej piersi, jak gdyby przygotowywała się do modlitwy.
Firlej, osłupiały i zachwycony, patrzał na nią, nie mogąc wyrzec ani słowa i oderwać od niej wzroku.
Dziewczyna przemówiła pierwsza. Mówiła po angielsku z lekkim akcentem cudzoziemskim, odsłaniając olśniewająco białe, drobne ząbki.
— Jestem Atri-Maja, córka radży Rungpuru — powiedziała cichym niskim głosem, który doktorowi wydał się najcudowniejszą muzyką. — Zostałam porwana w Tybecie, kiedy...
Firlej oprzytomniał i wyciągając do niej obie ręce zawołał ze szczerym wybuchem:
— Wiem wszystko o pani... Szkoda słów! Pędzę za panią od Tassgongu i, gdyby zaszła potrzeba, pędziłbym dalej, choć na dno oceanu lub na szczyt Everestu! Niech pani powie mi lepiej, jak się pani czuje?
— Jestem strasznie potłuczona, jadąc w tej okropnej skrzyni, zmęczona i bolą mnie wszystkie kości, ale to drobiazg! Jestem wysportowana. Pragnęłabym tylko czym prędzej wyrwać się z rąk tego człowieka o złych, bezbarwnych oczach, które niewiadomo gdzie patrzą i nigdy nie zdradzają jego zapewne zbrodniczych myśli! Jakżeż jestem wdzięczna panu i temu cudnemu foxterierkowi — takiemu mądremu zwierzakowi, za uratowanie mnie! Napisałam przed tym dwa listy: jeden na wstążce, drugi na wieku skrzyni, lecz bez wyniku. Myślałam, że już nigdy nikt nie pospieszy mi z pomocą!
Urwała nagle i wzdrygnęła się na tę myśl.
— Niech pani mówi jeszcze! — szepnął doktór. — Niech pani mówi! Głos pani brzmi w moim sercu jak kląskanie słowika, a z oczu pani spływa na mnie ukojenie!
— Pan nie jest Anglikiem! — ożywiła się nagle.
— Jestem Polakiem z Ameryki — odpowiedział. — Nazywam się Adolf Firlej, jestem doktorem medycyny, laureatem i stypendystą Naukowej Fundacji Rockefellera. Studiowałem medycynę w Tybecie i tam to właśnie, do kure w Tassgongu, przywiózł panią ten drab — Sobcow. O, gdybym mógł go dostać na długość ramienia!
— Pan nie odda mnie już tym ludziom? — spytała podnosząc na niego błagające i pełne trwogi oczy.
— Ja pani wogóle nikomu nie oddam! — wybuchnął.
— Nawet memu ojcu? — uśmiechnęła się mimowoli.
Firlej opamiętał się i zmieszał.
— Plotę głupstwa, a tu trzeba ratować panią i czym prędzej stąd zabrać — zamruczał spuszczając oczy. — Wie pani, dlaczego trzymają się mnie w tej chwili podobne nonsensy?
Patrzyła na niego pytająco.
— Dlatego, że byłem święcie przekonany, iż znajdę strasznie grubą, niezgrabną i nieruchawą pannicę — mówił pospiesznie.
— Dlaczego pan tak myślał? — zdumiała się Atri-Maja.
— Jest to zrozumiałe! — wzruszył ramionami. — Ogromnie podobała się pani Buriatowi Dżambojewowi, a wiadomo, że wschodni człowiek przepada tylko za opasłymi niewiastami!
Zaśmiali się oboje, a tak wesoło, że aż „Knox“ spojrzał na nich z wyraźnym wyrzutem, jak gdyby chciał powiedzieć:
— Nie czas na wesołe pogadanki i dowcipy! Zwiewajmy lepiej!
Firlej trzymając Atri jak dziecko za rękę wprowadził ją do poczekalni.
Hill z Parsem powrócili już i stali przy stole, ale Hussein obrócony był do nich plecami, więc nie mógł widzieć wchodzącej pary i skaczącego koło niej „Knoxa“.
Za to Amerykanin otworzył oczy i usta szeroko i zatrzepotał nad głową rękami.
Hussein robiąc drobne kroczki obrócił się wreszcie dokoła własnej osi i natychmiast zamienił się w słup soli.
— No, to już i koniec! — powiedział marszcząc brwi Firlej. — Co? W wice-prezesa izby handlowej, w członka rady jakiegoś tam banku piorun trzasł? I że też takiego wygę, drapichrusta, zbrodniarza szlag nie trafił! Nie rozumiem! Co robi Karma? Dlaczego nie odzywa się „Kismet“? Pospały się, czy co? A może brzydzą się nawet patrzeć na takiego arcy-szelmę, na takiego super-draba?! Dość tego! Teraz ja będę gadał z tym worem łojowym! Otwieraj paszczę i szczekaj!
Wypowiedziawszy to jednym tchem, Firlej wydobył rewolwer z kieszeni i jego lufą zmacał miękki bok Husseina.
Pars jęknął od ciosu i upadł na tachtę, wpatrzony w doktora jak w widmo.
Jednak drugi cios rozwiązał mu język.
Opowiedział wszystko od początku, lecz najważniejsza z tego była wiadomość, że w ciągu dwóch dni karawana białego człowieka pod przewodnictwem Czandry i Irgi miała wyruszyć z Singribari. Za przechowanie u siebie dziewczyny Pars otrzymał spory woreczek złotego piasku.
— Czy ty wiesz, wieprzu, kogoś więził u siebie? — spytał go Firlej.
— Nie! Biały człowiek nie powiedział mi tego, przysięgam na głowę mego syna Ibrahima, który za miesiąc będzie już muftim — wysokim kapłanem w Basorze.
— Nie zapomnij poradzić mu, by się modlił o twoją rychłą śmierć, gdyż wstydzę się, że chodzę z tobą po jednej ziemi — dogadywał mu doktór, roziskrzonym wzrokiem patrząc na Atri-Maję. — Skoro nic nie wiesz, powiem ci, hipopotamie afrykański, że ta cudna miss jest córką radży Ghas-Bogry, który przy sposobności każe obedrzeć ciebie ze skóry i — będzie miał primo — słuszność, secundo — wdzięczność ludzkości! No, i co ty teraz będziesz bełkotać na to? W ładną, nie ma co, wplątałeś się hecę, wieprzu jorkszajrski!
— Radża Rungpuru!... — jęknął Hussein i nagle zdumiewająco zwinnie zerwawszy się z tapczanu upadł przed Atri na kolana wołając:
— Litości, królewno! Miłosierdzia, najpiękniejsza z najpiękniejszych!
— Po raz pierwszy w życiu powiedziałeś prawdę!... — zauważył rozpromieniony Firlej. — Czyż nie mam racji, mister Hill?
— Okay! Naturalnie! Absolutnie! — potwierdził zażenowany nieco Amerykanin.
— All right! — pochwalił go doktór. — Księżniczka Atri-Maja upoważniła mnie (gdyż sama nie lubi przemawiać do gadów) oznajmić ci, Husseinie, że jeżeli pomożesz nam schwytać Urusa Sobcowa i dwóch jego ludzi, wtedy radża nie tylko pozostawi ci twoją skórę, ale nawet, być może, da ci prawo handlować w swojej stolicy... Jeżeli zdradzisz nas, wtedy najlepiej zrobisz, jeżeli zaraz wybierzesz sobie na swojej szubrawej głowie miejsce, gdzie umieszczę kulę... Mógłbym strzelić ci w serce, ale hipopotamy strzela się wyłącznie w łeb, bo przez sadło kula nie łatwo im przechodzi. Tak to jest, effendi Allaedin Hussein, czcigodny czegoś tam wice-prezesie!
— Allah jest wielki... — zaczął Pars.
— I sprawiedliwy, sprawiedliwy! — dokończył sakramentalną formułę muzułmańską Firlej, który zawziął się na czerwonobrodego kupca i, zdaje się, oczekiwał tylko najmniejszego z jego strony powodu, żeby, jak mówił, zrobić z nim „porządek na amen“.
Nie doszło jednak do tego, gdyż przerażony ostatecznie Hussein wciąż jeszcze klęcząc przed księżniczką i podnosząc ręce na znak przysięgi, zawołał:
— Wszystko uczynię, żeby wam dopomóc! Nic nie wiedziałem, jacy to ludzie i kogo porwali. Zdarza się to przecież nieraz, że porywają dziewczyny hinduskie, assamskie, a nawet bajadery ze świątyń i tanecznice birmańskie, żeby je oddać lub sprzedać zakochanym w nich mężczyznom... Żebym wiedział, że porwano córkę wielkodusznemu Ghas-Bogrze...
Firlejowi aż język świerzbiał, gdyż chciał powiedzieć, że stary wyga zażądałby za to z pewnością potrójnej zapłaty. Zadawał sobie też pytanie, co właściwie skłoniło kupca do uległości: perspektywa utraty skóry, dobrej chyba tylko na bębny, czy też nadzieja uzyskania koncesji w państwie radży? Nie powiedział tym razem nic, nie chcąc popsuć sprawy.
Zasiedli więc wszyscy dokoła stołu, a Hussein uderzył w gong i kazał słudze podać herbaty, owoców i sorbetu różanego, bez czego nie może się obejść żadna narada w domach wychodźców z Iranu.
Hill siedział obok Parsa i słuchał jego sprytnych i niezawodnych rad, marszcząc czoło i potrząsając głową. Od czasu do czasu mruczał:
— Wonderful! That’s boy![31]
Przysłuchiwała się też bardzo uważnie Atri, głaszcząc „Knoxa“ leżącego u niej na kolanach i od czasu do czasu wstawiała swoją uwagę.
Na dźwięk jej niskiego kontraltowego głosu Hussein przymykał oczy i przykładał obie dłonie do piersi. Robił to być może dlatego, żeby nie widzieć pogardy i wstrętu w spojrzeniu dumnej dziewczyny.
Mrużył też oczy i Firlej, ale z innego zupełnie powodu.
Bał się zdradzić swój zachwyt, uwielbienie i rozpierającą go radość, że to on, on właśnie i do tego prawie samodzielnie, jeżeli nie liczyć w mniejszym stopniu Hilla, a w większym „Knoxa“, znalazł i uratował Atri-Maję, „cudną Atri“, jak nazywał ją w duchu.
— Chłopie — myślał — nie bądź głupi! Zdaje mi się, że zakochałeś się z kopyta! Opamiętaj się, panie doktorze Firlej! Pomyśl tylko czym ty jesteś dla takiej królewny, dla takiej uroczej, najcudniejszej dziewczyny?! Ona marzy zapewne o jakimś Krezusie, nababie, maharadży z Allahabadu czy tam innej Barody, który osypał by ją perłami, wielkimi jak groch w Oregonie, brylantami i całym deszczem, powodzią fantastycznych klejnotów! A ty, biedaku, uczony badaczu, wesoły awanturniku, śmiesz podnosić na nią oczy? Zresztą — patrz, patrz, ile się zmieści, bo już nie długo tego patrzenia! Rychło przybędzie tato — radża i zabierze córuchnę, a ty, chłopaku zwariowany, powleczesz się z powrotem do Tassgongu słuchać wykładów Sain-Noina, śmiać się z plotek I-Tuna i objadać się baraniną z czosnkiem i baraniną bez czosnku!
Doktór znowu zaczynał wpatrywać się w śliczną, trochę przybladłą twarzyczkę Atri-Maji, w jej ogniste, rozmarzone oczy, w których francuski rozum i zalotność stopiły się w czarowną całość z mistyczną tęsknotą Wschodu i jak gdyby nieobudzoną jeszcze żądzą życia. Ciarki go przechodziły za każdym razem, gdy w najdalszym zakątku jego mózgu i serca rozbrzmiewać poczynał powolny, nieco leniwy kontraltowy głos dziewczyny, takiej bliskiej mu i takiej...
— Milcz, cichaj, chłopie! — mitygował doktór swoje uczucia i zaciskał szczęki.
I znowu to mrużył oczy ni to przed słońcem, to znów szeroko je otwierał, by chłonąć czar bijący od tej uratowanej przez niego istoty, takiej cudnej, jak te niebiańskie „deoty“, władczynie wierchów górskich, niepokalanie białym okrytych śniegiem.
— Jak zapatruje się pan, doktorze, na plan effendi? — zagadnął go Hill.
Trzy pary oczu zwróciły się ku niemu, lecz on widział tylko jedną i nic poza nią. Uświadomił sobie, że ani słówka nie słyszał z tego, co mówili Hill i Hussein, bo wszystko utonęło dlań w głosie Atri, „jego“ Atri.
Uśmiechnął się więc trochę zmieszany i mruknął:
— Postanawiajcie państwo sami, bo ja dziś nie jestem zdolny do żadnych rad i rozumnych gawęd. Uważam, że najmądrzejszej w swoim życiu rzeczy dokonałem: Miss Atri jest wolna! Wolna! Czy możecie zrozumieć cały sens i treść tego słowa?!
Szczerość i prawdomówność Firleja podobała się Hillowi. Klepnął więc rodaka po ramieniu i zawołał ubawiony:
— Assam to wymarzony dla pana kraj, doktorze!
— A to znów dlaczego? — spytał niedowierzającym głosem Firlej.
— Tu ciągle niewiadomo dlaczego trzęsie się ziemia, aż w osobie pańskiej wybuchnął wreszcie wulkan! — ryknął śmiechem Amerykanin.
Doktór tak się zmieszał, że aż się zarumienił, mimo, że powietrze gór tybetańskich od dawna już na ciemny brąz opaliło jego skórę.
Zapomniał języka w gębie i nie odciął się nawet poczciwemu Hillowi, który tak zanosił się od śmiechu, że aż krzesło pod nim trzeszczało, a obudzony „Knox“ szczekać zaczął.
Śmiał się też i Pars, chociaż oględnie i z lękiem.
Tylko księżniczka patrzyła na zawstydzonego Firleja z sympatią i zaciekawieniem.
Wreszcie doktór wziął się w garść i burknął:
— Zawsze jestem taki! Jeżeli co robię, to już całym sercem... Podobno jest to głupie i nikomu nie potrzebne.
— Przeciwnie! — zaprotestowała Atri-Maja. — Tacy ludzie rzadko się teraz spotykają i przez to samo choćby powinni być bardzo cenieni...
Powiedziawszy to wzdrygnęła się nagle i skuliła.
Spostrzegł ten odruch Firlej i zerwał się z krzesła.
— Gadamy wciąż i gadamy, a zapomnieliśmy, że miss Atri-Maja odbyła taką straszną podróż i jest zapewne zmęczona śmiertelnie! — zawołał. — Niech pani weźmie moją kurtkę i otuli się nią.
Zrzucił natychmiast zamszową kurtkę na flaneli i pozostał w granatowej koszuli.
Bez sprzeciwu dała okryć sobie ramiona i wstała trzymając pieska na rękach.
— Na ziemię „Knox“! — zakomenderował doktór. — Czyż nie widzisz, że pani ciężko jest dźwigać takiego objedzonego bydlaka?
Posłuszny zwykle i doskonale wytresowany foxterier podniósł jedno ucho i rzucił na swego pana spojrzenie wyraźnie mówiące:
— A jakże! Do tej pani ja też mam pewne prawa, mój drogi doktorku!
I ani się poruszył więcej.
Nie zareagował nawet na rzuconą mu obelgę:
— Cymbał ostrowłosy!
„Knox“ udał, że do słuchu jego doszło tylko jedno słowo:
— Ostrowłosy!
To go bynajmniej nie obrażało. Urodził się przecież ostrowłosym foxterierem.
Wszystkim zrobił ostatnią niespodziankę dobroduszny mister Hill.
Potarłszy sobie czoło i zmrużywszy oczy powiedział:
— Well! Musimy się porządnie wyspać, lady i dżentelmeni! Pani, miss Atri, ma już przygotowany w moim domu pokój, gdyż przewidywałem, że tak czcigodny effendi, jak Allaedin Hussein odda nam panią, dowiedziawszy się, że został zamieszany w niebezpieczną aferę przez tego niegodziwego bolszewika. Pan, mój przyjacielu Allaedinie, zanocuje również u mnie, żeby od samego rana zacząć telefonować, a pan, kochany doktorze... uda się do swoich towarzyszy, bo zapewne niepokoją się już oczekując pana w „kiongu“.
Zmrużył szelmowsko oczy i szepnął do Firleja:
— Nie mogę przecież zostawić tu starego lisa, bo coś nam zapewne zmaluje?!
— All right! — mruknął smutnym i rozczarowanym głosem doktór. — Chociaż co do oczekujących mnie towarzyszy, to muszę powiedzieć, że gdy wychodziłem, chrapało bractwo unisono, jak stado sarłyków! Cha-cha! Z pewnością i teraz tak samo muzykują!
Parsa propozycja Hilla zaskoczyła niemile.
Czuł się teraz obrażony brakiem zaufania dla siebie, chociaż te dwa pojęcia: zaufanie i Allaedin Hussein tak do siebie pasowały, jak siodło jokeja do dwugarbnego wielbłąda.
Zgodził się jednak bez szemrania, kazawszy tylko usługującemu Assamczykowi wyłamać kraty w oknie pokoju, gdzie była uwięziona córka radży.
— Po co to? — spytał go zdumiony Hill.
— Na wszelki wypadek! Jeżeli Rosjanin będzie miał do mnie pretensje — powiem mu, że Atri-Maja została wykradziona — odparł Pars z obleśnym uśmiechem na grubej, błyszczącej twarzy.
— Aha, rozumiem! — zaśmiał się Hill. — Bogu świeczka, a diabłu ogarek? Nie chce ci się zwracać bolszewikowi woreczka ze złotym piaskiem? Źle ty skończysz, chciwcze! No, ale to już nie moja rzecz... Chodźmy więc!
— Pani pozwoli, Miss Atri, że poniosę tego bęcwała — zwrócił się do dziewczyny Firlej i już wyciągnął do pieska ręce, gdy nagle „Knox“ otworzył oczy i — o, dziwo! — warknął ostrzegawczo:
— Nie ruszaj!
Atri-Maja zaśmiała się wesoło:
— Trudno! Pan doktór będzie zmuszony podarować mi „Knoxa“.
— Podarować pani? Ależ wszystko czego tylko pani zażąda! — zawołał ucieszony.
Foxterierek znowu warknął:
— Zdrajca!
Ludzie jednak tego nie zrozumieli. Ludzie nigdy nie rozumieją myśli i uczuć zwierząt.



ROZDZIAŁ IX.
„KNOX“ BIERZE CZYNNY UDZIAŁ W SPRAWACH SWEGO PANA.

Doktór Firlej nie mógł już dostać się do klasztoru. Brama była zamknięta a na jego walenie pięściami nikt nawet się nie zjawił.
Oddźwierny spał twardym snem, miał zresztą nakaz niewpuszczania nikogo po zamknięciu bramy, jak tego surowo przestrzegała reguła klasztorów buddyjskich.
Doktór ucieszył się nawet z tego, gdyż nie chciał odchodzić daleko od białego domu „Oriental Stocks Limited“, gdzie Ernest Lewis Hill ukrył Atri-Maję.
Powrócił więc i usiadłszy na stopniach między kolumnami domu śledził zamierające powoli życie miasteczka.
Spojrzał na zegarek. Dochodziła godzina pierwsza po północy. Ulica opustoszała i tylko od czasu do czasu rozlegały się kroki Hindusa — policjanta i stuk jego bambusowego kija zawadzającego o kamienie.
Wkrótce i to ustało.
Hindus przykucnął na ławce koło pomnika generała Campbella, a może wstąpił do jakiejś nocnej spelunki, gdzie się zbierali poganiacze wielbłądów, słoni i jaków, tragarze, drobni kupcy i różne męty, żerujące w tym sezonowym zbiegowisku ludzkim.
Zdawało się, że cisza bezszelestnymi falami napływała od gór i dżungli dyszącej wilgotnymi oparami, wypełniała łożyska krętych uliczek Singribari i czarną opończą otulała drzewa, domy i kopulastą świątynię „kiongu“.
Z rzadka śmigały duże nietoperze i bezdźwięcznie trzepotały skrzydłami nad nieruchomo siedzącym Firlejem.
Noc była ciepła, duszna i parna.
Ubranie doktora nasiąkło przenikającą wszędzie, lepką wilgocią.
Bzykały jakieś bąki i z chrzęstem padały uderzając się o kolumny i szyby okien.
Nie milkło ani na chwilę drapieżne trąbienie moskitów, ale pochłonięty myślami, cały we władzy nieznanych mu wrażeń doktór nie czuł ich żądeł. W sercu jego, nie zatrutym zdawkowym lub przypadkowym uczuciem, rozgorzał wielki płomień, co ogarniał całą jego istotę. Analizował ten swój stan, tak nowy dla niego, nieznany i pochłaniający, lecz nie śmiał jeszcze nazwać go miłością.
Omamiał się, że jest to głęboka radość, że udało mu się wyrwać z rąk Sobcowa tę miłą, dzielną i rozważną dziewczynę, która poza tym posiadała tak pociągającą urodę i nieprzeparty urok.
Nie chciał się przyznać samemu sobie, że w sercu jego zagnieździła się pierwsza potężna miłość i że dla niej gotów już jest na wszystkie ofiary w bezmiernym pragnieniu tych ofiar i poświęceń.
Bronił się jak mógł przed uświadomieniem sobie prawdy, więc szydził z siebie, robił sobie wyrzuty, drwił i z jasną wyczuwaną nieszczerością przeklinał godzinę, w której się dowiedział o jakiejś tam dziewczynie, wykradzionej przez bolszewickiego agenta.
Oderwało go od tych myśli i zmagań z samym sobą dalekie, jękliwe zawodzenie szakalów.
Na ich głosy odezwał się przeciągły, chrapliwy, jakiś ponuro-smutny poryk, a raczej basowe miauczenie, wychodzące z potężnych zapewne płuc.
Po pierwszych echach tego poryku wszystko, zdawało się przyczaiło w przerażeniu najwyższym. Urwały swe szczekania psy podwórzowe, odpowiadające szakalom, które też umilkły nagle; znikły nietoperze, a nawet moskity i bąki ukryły się gdzieś.
Firlej prawie, że nie słyszał tego groźnego poryku i nie uświadomił sobie, że to o swym istnieniu, głodzie i prawie mordu i krwi oznajmił pręgowany władca i postrach dżungli — tygrys bengalski.
Ale pastuchy, biwakujący przy wypędzonych na paszę wielbłądach, zebu i innych zwierzętach pociągowych, wiedzieli co znaczy ten władczy i złowróżbny głos. Zaczęli więc krzyczeć, nawoływać się, bić w bębny i gongi, dorzucać suchej trzciny do ognisk buchających płomieniem.
Hałas ten, zagłuszony odległością i ciężkimi oparami, ledwo dobiegał uszu doktora.
Nagle Firlej drgnął i zerwał się ze stopnia.
Tuż nad nim rozedrgało się przeraźliwe, cienkie ujadanie psa. Wydało mu się w pewnej chwili, że poznaje szczekanie „Knoxa“, lecz myśli doktora były dalekie od wszelkiej rzeczywistości, więc zdumiony, a raczej nawet przerażony podniósł głowę.
Nad nim widniało kamienne ogrodzenie werandy opartej na kolumnach frontowych. Spomiędzy jej filarków wyglądała biała głowa pieska z czarną plamą przez jedno oko i ucho. Głowa ta targała się gwałtownie wydając przeraźliwe, niemal histeryczne szczekanie, przerywane na krótko jak gdyby niecierpliwym pojękiwaniem i piskiem.
Doktór nie miał już teraz najmniejszej wątpliwości, że to jego piesek, jego „Knox“ wyrwał się z wnętrza domu zwęszywszy swego gospodarza i dobija się, żeby go puszczono do niego, bo nigdy się z nim nie rozstawał. Stęsknił się zapewne za nim i swoją wierną psią duszą pragnie być przy nim.
Tak myślał Firlej, a tymczasem piesek spostrzegłszy, że jego pan patrzy na niego, z piskiem pobiegł do domu. Doktór słyszał jego szczekanie w głębi budynku, a po chwili ujrzał go znowu na werandzie. Szczekał znowu i pojękiwał, jak gdyby chcąc wyrazić myśl:
— Ach! Ach! Ci ludzie nic nie rozumieją. Ach! Ach!
Darł się na całe psie gardło i znowu, warcząc niecierpliwie, popędził do domu.
Wreszcie dopiął swego i wtedy dopiero niemądry człowiek zrozumiał zamiary i plan pieska i z wdzięcznością spojrzał na niego.
Przez balustradę przechyliła się jakaś postać i zajrzała na dół, mówiąc cichym głosem:
— Co tam zwęszyłeś, „Knox“! Dosyć! Dosyć!
Firlej poznał niskie nuty głosu Atri-Maji, ale nie odzywał się i stał jak urzeczony wpatrując się w majaczącą nad nim w mroku postać dziewczyny.
W końcu Atri spostrzegła, czy raczej wyczuła stojącego na dole doktora, gdyż przechyliwszy się jeszcze bardziej przez balustradę spytała dziwnym głosem, który ni to drgnął jej nagle, ni to się załamał:
— Czy to pan, panie doktorze?
Zbrakło mu tchu w piersi, więc całą piersią wciągnął powietrze i odpowiedział usiłując nadać swoim słowom wyraz beztroski:
— Do usług pani, miss Atri, to rzeczywiście ja! Tłukę się po tym Singribari jak Marek po piekle.
— Dlaczego pan nie śpi? — spytała prawie przerażonym głosem.
— Proszę pani, w Singribari nie jest to takie proste! — zaśmiał się czując jak ciepła, łagodna fala zalewa mu serce i podnosi się coraz wyżej, ogarnia go całego, pozbawia sił i świadomości.
Umilkł, bo nie mógł już mówić.
Wbijał oczy w mrok i szukał jej twarzy z taką namiętnością, jak gdyby stał się nagle poganinem — nomadem skrajnej północy, gdy to po nieskończenie długiej i beznadziejnej nocy polarnej szuka na wschodniej połaci nieba pierwszych, nikłych jeszcze oznak brzasku, szarej, zwodniczej poświaty, zmieniającej kształty gór, drzew i ludzi, pełnej dziwnych — to słodkich i radosnych, to znów przerażających i złowrogich mamideł.
— Dlaczego pan nie śpi? Miał pan wszak ciężką dobę? — szepnęła znowu.
Otrząsnął się, zdusił w sobie wzruszenie i wszystko, co nań tak nagle spadło i porwało na jakąś zawrotną wyżynę.
Znowu usiłował wydusić z siebie ów beztroski śmiech, który odleciał go teraz i wydawał się samemu niepotrzebnym i fałszywym, jak jakiś zgrzyt, wrywający się do płynnej i pięknej harmonii.
— O, to wcale nie łatwa rzecz w tym miasteczku, miss Atri! — powtórzył. — Mnisi buddyjscy razem z kurami udają się na spoczynek i na siedem spustów zamykają bramę klasztoru, żeby się przez nią nie dostały złe duchy! Mister Hill nie chciał mnie wpuścić do domu — nie wiem, z jakiego powodu? Może obawiał się, że po podróży będę chrapał jak zakatarzony słoń i nie dam pani i jemu spać? A może też bał się, że bądź co bądź uduszę tego perskiego effendi... Więc cóż miałem robić?... Usiadłem tu... i siedzę.
— Siedzi pan tu? — spytała znowu, bo Firlej umilkł, wyrecytowawszy swoją improwizację.
— Siedzę! — mruknął. — Doczekałbym się tu ranka, gdyby nie ten nieznośny „Knox“... Zawsze mu strzeli coś niedorzecznego do głowy!
— Na przykład zwęszenie mnie u starego Parsa? Tak też i ja mogę myśleć, skoro pan doktór narzeka na najmilszego „Knoxa“ — posłyszał Firlej głos księżniczki, a w głosie tym zadrgały różne nuty.
— Pani się już gniewa na mnie! — odparł prawie z rozpaczą doktór. — Za to, że mój pies znalazł panią, ja mu za życia posąg z bronzu wystawię w Nowym Jorku w holu domu, w którym będę mieszkać...
Ta odpowiedź Firleja skierowała niespodziewaną rozmowę nocną na zupełnie nowe tory.
— Pan doktór zapewne jest żonaty? — spytała nagle Atri-Maja.
— Czy podobny jestem do żonatego? — odpowiedział zdumiony, lecz po chwili zaśmiał się i dodał: — Zresztą ma pani słuszność — jestem żonaty, a pani Firlej ma na imię Me-dy-cy-na. Prawda, że wdzięczne i dźwięczne imię?
Cichutki i jakiś bardzo radosny śmiech rozległ się z werandy.
Ośmielony już i zachęcony tym śmiechem doktór prawił dalej:
— Żarty na stronę! Nie jestem żonaty... Mieszkam w Nowym Jorku z siostrą Izą. Ma siedemnaście lat i w tym roku skończy szkołę sztuki dekoracyjnej. Ja się na takich rzeczach nie znam, lecz Iza twierdzi, że zrobi business, karierę, miliony i jeszcze coś. Daj jej Boże, bo to dziewucha, muszę pani powiedzieć, zupełnie all right.
— Co pan będzie dalej ze sobą robić? — z wzrastającym zaciekawieniem wypytywała go Atri-Maja siadając na balustradzie i patrząc na „Knoxa“, który od chwili rozpoczęcia tej rozmowy przestał szczekać i wytknąwszy łebek spomiędzy słupków patrzał na swego pana i cichutko posapywał.
— Ja? Będę tu siedział — odparł nie zrozumiawszy pytania Firlej.
— Całe życie? — rozsypał się jak dzwonne złoto śmiech Atri-Maji.
— Ach, pani mówi o moim życiu? — odezwał się doktór. — Moja droga jest już wytknięta, jak tor kolejowy. Powrócę z Tybetu i zostanę profesorem w Uniwersytecie Harwarda. Zacznę tyć i stanę się niezmiernie godnym i dumnym ze swej uczoności, a potem umrę i w uniwersytecie na korytarzu północnym senat wmuruje tablicę pamiątkową na moją cześć i ku pamięci przyszłych pokoleń. To już i koniec, miss Atri-Maja!
— W tej autobiografii widzę kilka białych kartek, doktorze — rozległ się znowu cichy, melodyjny śmiech. — W przerwie pomiędzy rokiem, w którym pan zostanie profesorem a tablicą pamiątkową jest jeszcze miejsce dla pani Firlej. Nic pan nie powiedział o niej. Dlaczego?
Doktór długo milczał.
Chodził przed werandą i borykał się ze sobą. Pragnął wypowiedzieć wszystko, co przeżywał od kilku godzin, ale jednocześnie nie chciał się wydać naiwnym i śmiesznym.
Dopomogła mu w tym Maja.
Była przecież kobietą, a kobiety mają odwagę zaglądać miłości w źrenice i nie znoszą, gdy jest jak niema, zbyt powściągliwa i utajona.
— Dlaczego? — powtórzyła pytanie. — Czyżby pan doktór nie był zdolny do prawdziwego uczucia na całe życie?
— Ja? Ależ jabym... — zerwało się coś w Firleju i już poniosło go, lecz pomiarkował się zawczasu.
Przeszedłszy się jeszcze parę razy przed domem, wykrztusił bardzo niepewnym i cichym głosem:
— Kto spojrzał na panią choćby jeden raz, ten już nie zapragnie innej kobiety...
Było to bardzo śmiałe powiedzenie.
Zrozumiał to, więc chciał osłabić wrażenie, przynajmniej tak mu się to wydawało:
— Mówię to istotnie wyłącznie o sobie! Inni mężczyźni w tej kwestii nic mnie nie obchodzą!
Uświadomił sobie nagle, że tymi słowami jeszcze bardziej podkreślił prawdziwe swoje uczucie, więc wtulił głowę w ramiona zupełnie zgnębiony tą beznadziejnie śmieszną sytuacją i mruknął:
— Czy słyszy pani, miss Atri, jak coś tam miauczy?
— To wcale nie żadne „coś“ tylko tygrys — odpowiedziała przekornie.
— Ach... to tygrys?... — przeciągnął i na nowo zaczął chodzić tam i na powrót.
Przez kilka chwil trwało milczenie.
Mrok się zgęścił jeszcze bardziej.
Moskity korzystając, że tygrys umilkł, wściekały się i cięły Firleja jak opętane.
Doktór klepał się co chwila po ramionach, czole i szyi, ale nic to na tę plagę nie pomagało.
Wreszcie Atri zawołała ze współczuciem:
— Pana jeszcze te przebrzydłe moskity na śmierć zażądlą! Dlaczego pan doktór nie zapali papierosa?
— Ach, prawda! — ucieszył się Firlej, ale, sięgnąwszy do kieszeni, odpowiedział ze śmiechem: — Nie mogę, bo tytoń i fajka zostały w kurtce, a kurtkę oddałem przecież pani!
— Boże, jakaż ja nieuważna! — zawołała wbiegając do domu.
Rzeczywiście po chwili zrzuciła mu kurtkę z werandy i zmusiła, by włożył ją na siebie, gdyż wilgoć w tych szerokościach bywa straszliwym wrogiem białego człowieka.
Wciągnął kurtkę na zupełnie wilgotną, lepiącą się do ciała koszulę i zapalił fajkę. Ulżyło mu to, bo komary odleciały, a zarazem dopomogło mu też i w czymś innym.
Księżniczka przy blasku zapałki dojrzała coś w twarzy doktora, bo znowu go spytała i tym razem z niepokojem i troską w głosie:
— Co się panu przydarzyło, doktorze Firlej? Skąd znowu taki tragiczny wyraz oczu?
— E-ech! — machnął ręką Firlej. — Lepiej nie mówić, bo to wyglądałoby tak, jak gdybym powiedział pani, że pragnę dotrzeć do słońca...
— Skoro pan pragnie, to znaczy, że pan doktór ma jakiś plan i możliwości — zauważyła zniżając głos.
— Ani planu, ani możliwości, same tylko pragnienia, a tego nie wystarczy! — zamruczał i nagle podnosząc głowę zawołał z przerażeniem:
— Ładny ze mnie lekarz! Pani, lekko ubrana, siedzi tam na werandzie w wilgoci i wśród moskitów, a ja gotów jestem tak rozmawiać do samej mojej śmierci i nie oszczędzam zdrowia pani! Miss Atri, musi pani natychmiast wracać do domu i kłaść się do łóżka! Dosyć tych niepotrzebnych rozmówek, bo już ani słowem się nie odezwę! Dobranoc, miss Atri-Maja! Do jutra! Jakież to szczęście, że tymczasem jeszcze mogę powiedzieć — do jutra!
— Jestem strasznie podniecona i wyprowadzona z równowagi ostatnimi przeżyciami i nie mogłabym w tej chwili usnąć — odpowiedziała.
— Teraz pani uśnie, bo znudziłem panią swoją śmieszną paplaniną. Ale to przyszło zapewne z wilgoci i tej tygrysiej arii. Bardzo romantyczna noc! Jżeli jeszcze wziąć pod uwagę moskity...
— O-o — przeciągnęła rozczarowanym głosem — teraz to rzeczywiście staje się pan nudnym, mister Firlej, znakomity uczony z tablicą pamiątkową!
— A czy nie mówiłem?! — zawołał doktór. — Ale po co wogóle coś jeszcze mówię, kiedy dawno już oznajmiłem, że ani słowa więcej nie powiem?! Pójdę sobie do jakiejkolwiekbądź karczmy i zagram z poganiaczami osłów w ping-ponga...
— Przegra pan! — zaśmiała się wesoło.
— Dlaczego mam przegrać? — spytał. — Nieszczęśliwi w miłości zawsze wygrywają, miss Atri, ale to — jak amen w pacierzu — ostatnie moje słowo!
— Pan przegra, doktorze, przegra! — odpowiedziała mu śmiechem i klasnąwszy w dłonie znikła w ciemnej głębi domu.
Skądś z daleka już dobiegło go ogromnie drwiące szczeknięcie „Knoxa“.
Zdaje się, że chciał nim wyrazić mniej więcej taką myśl:
— Pa, niemądry doktorku!
Firlej odszedł od werandy i powlókł się ulicą.
Teraz nic już nie mąciło ciszy nocy. Nic, poza łomocącym w piersi sercem młodego doktora.
Tego jednak nikt nie słyszał, nawet policjant, wyciągnięty na ławce koło pomnika generała Campbella z obnażoną szablą w spiżowej dłoni.



ROZDZIAŁ X.
CZCIGODNY EFFENDI HUSSEIN MIAŁ GŁOWĘ.

Wszystko ma swój koniec na ziemi, a więc i ta dziwna a jakże pamiętna dla doktora Firleja noc w Singribari przeminęła.
Gdy spoza wschodnich uskoków lesistego grzbietu Patkoi wyłoniła się niemal nagle złotoszkarłatna tarcza słońca — rozedrgała się naprzeciwko pomnika pogromcy wojowniczych Birmańczyków trąba i wierzeje bramy „kiongu“ rozwarły się naoścież.
Firlej był pierwszym człowiekiem wchodzącym tego dnia na dziedziniec klasztorny.
Wbiegł do gościnnych pokojów i zdumiał się.
Obaj jego towarzysze chrapali w tych samych pozach, w jakich ich pozostawił — może tylko jeszcze głośniej.
— Wstawajcie! — wrzasnął zrzucając na krzesło wilgotną kurtkę i przygładzając sobie zwichrzone włosy.
Z trudem doprowadził obu lamów do przytomności.
— Umyjcie się, a wtedy zreferuję wam niezmiernie ważne nowiny — powiedział, idąc do swego pokoju, by się ogolić i umyć.
Nie zdążył jednak doktór ogolić sobie jednego policzka, kiedy lamowie weszli do jego izby. Byli już po „toalecie“, to znaczy, że, umoczywszy w wodzie końce palców, przetarli sobie zaspane oczy. Woda i mydło nie cieszą się sympatią Mongołów i Tybetańczyków. Higiena pod tym względem nie jest im znana. Rolę i działanie wody i mydła wykonywa u nich idealnie czyste powietrze i potężny wiatr przenikający wszystkie pory.
Nie potrzebują się też golić, gdyż brzytwę zastępują im małe szczypczyki, którymi stale wyrywają sobie najmniejsze oznaki wogóle nieobfitego owłosienia na policzkach i brodzie.
W ten sposób „odświeżeni“ lamowie usiedli na ławie i zobaczywszy pozostawione z wieczora jedzenie poczęli jeść biorąc palcami kawałki mięsa, suszonych ryb i szczypty zimnego ryżu.
Jedli chciwie i szybko, nie patrząc na doktora i o nic go nie pytając.
Wreszcie Firlej przysiadł się również do stołu i pochylając głowę ku przyjaciołom począł opowiadać im przyciszonym głosem o wypadkach ubiegłej nocy.
Gdy zaczął rozwodzić się szczegółowo o wyglądzie, głosie i powiedzeniach młodej księżniczki, pierwszy Dżałhandzy, a po nim wnet i Unen uśmiechnęli się do siebie.
Firlej zamierzał już się obrazić, gdy spostrzegłszy serdeczny i przyjazny wyraz ich oczu machnął ręką i sam począł się śmiać tak głośno, że aż zwabił do izby służkę, który wbiegł i w zdumieniu zatrzymał się na progu.
— Świetnie, żeś przyszedł wreszcie! — zawołał jakimś radosnym głosem doktór. — Przynieś no nam, bracie, coś do zjedzenia i jak najwięcej gorącej, bardzo gorącej herbaty, gdyż przemokłem dziś w nocy i czuję dreszczyki... Muszę łyknąć porządną dawkę chininy i... „nuangi-upo“ — dodał przypomniawszy sobie wykłady Sain-Noina.
— Nuangi-upo z pieprzem pół na pół — poprawił go Dżałhandzy — to najlepiej chroni przed febrą!
Firlej skinął głowę na znak zgody i, gdy młody mniszek odszedł, jął ciągnąć zaczęte opowiadanie.
Gdy wykładał im szczegóły planu, obmyślonego przez czerwono-brodego Parsa, Unen skupił się, oceniając nowowytworzoną sytuację, hutuhta zaś zatarł ręce i nagle zerwawszy się z ławy począł biegać po izbie, wołając:
— Ten Pars ma głowę na karku i ty, cagan tała, napróżno zamierzałeś urwać mu tak tęgi i sprytny łeb! To dopiero będzie musiał połamać sobie głowę Urus, żeby się wymknąć z takiej pułapki! Istotnie ty, emczi, guru Unen i ja poświadczymy, że to Sobcow i jego ludzie porwali córkę radży, bo przecież widzieliśmy ich na przełęczy Taklung i tu, w Singribari! A gdy będą już siedzieli w więzieniu, oskarżymy ich o wykradzenie pierścienia Dżengiza-chana ze świątyni Buddy w Urdze! Odzyskamy święty pierścień!
Unen patrząc na wzruszoną twarz Dżałhandzy milczał.
— Nic nie mówisz, guru? — zwrócił się do niego zaniepokojony nagle hutuhta.
Unen opuścił głowę i przykrył oczy powiekami, nadając tym tajemniczy wygląd całej swej postaci, w tej chwili jak gdyby przyczajonej i czymś przejętej głęboko.
Uniósł wreszcie głowę i szepnął:
— Długa to jeszcze i najeżona trudnościami droga do pierścienia Temudżyna-władcy!
— Co ty o tym myślisz, guru? — trwożnym głosem spytał Dżałhandzy.
Unen jednak nic więcej nie powiedział.
Hutuhta nie miał już możności nalegać, gdyż do pokoju wszedł służka wnosząc tacę ze śniadaniem i duży imbryk z herbatą, a tuż za nim kroczył opasły effendi Hussein, konwojowany przez Hilla.
Rzuciwszy porozumiewawcze spojrzenie na Firleja Amerykanin mruknął:
— W nocy telefonowaliśmy do gubernatora w Patna i do radży w Rungpurze. Nie wątpię, że koło południa będziemy mieli w Singribari gości, ale przed tym zrobi swoje policja miejscowa.
— All right! — odpowiedział doktór i zniżając głos zapytał: — Jak się czuje miss Atri-Maja?
— O, wcale się nie czuje, tylko śpi! — zarechotał Hill. — Należy jej się wypoczynek, bo nielada miała przejście. Będzie opowiadać o tym przez całe życie!
W tej samej chwili do pokoju jak szalony wpadł „Knox“.
Szczekał, skakał i trząsł łebkiem. W końcu wskoczył Firlejowi na kolana i począł wylewnie witać się z nim liżąc mu nos i policzki.
Doktór był wzruszony serdecznością i dowodami przywiązania swego foxteriera. Objął go i przytulił do siebie, ale w tej chwili palcami trafił pod obrożę i namacał przymocowany do niej papierek. Nieznacznie wydostał go i chciał ukryć w kieszeni, lecz „Knox“ zatrzymał jego rękę, obwąchał papierek i z triumfującym szczekaniem wypadł z pokoju.
Firlej pod pozorem szukania psa wybiegł na dziedziniec i gorączkowym ruchem rozwinął zwinięty w rurkę papier.
Czuł, że drżą mu ręce, a oddech stał się zbyt głośnym.
W oczach latały mu czerwone płatki, gdy odczytywał pismo Atri.
„Doktorze — donosiła — w tej chwili przyjęłam telefon z Rungpuru. Mój ojciec przyjeżdża samochodem zaraz po południu. Wiadomość ta może panom się przydać, dlatego też komunikuję ją przez miłego „Knoxa“. Przyniosłabym ją sama, lecz mister Hill zabronił mi wychodzić z domu. Szkoda, bo chciałabym wiedzieć, ile dziś w nocy przegrał pan doktór w ping-ponga? — Atri — bardzo wdzięczna“.
— Najdroższa, najcudniejsza moja! — szepnął z wybuchem Firlej i podniósł oczy ku niebu pytając z wielkim wzruszeniem: — Boże, cóżem zrobił, żeś zesłał mi tak wielkie szczęście?
Musiał jednak powracać do towarzyszy, żeby nie wzbudzić niepożądanych domysłów.
Pars pouczał lamów jak mają świadczyć przeciwko Sobcowowi i jego pomocnikom.
Ledwie skończył, gdy do izby wszedł inspektor policji i kilku konsteblów, a za nimi, mocno wystraszony przeor Nang-Dac.
— Panowie! — powiedział niezmiernie uroczystym i surowym głosem inspektor. — Otrzymałem z Patny telefonogram polecający mi sporządzenie protokółu zeznań panów w sprawie porwania córki jego dostojności, radży Ghas-Bogry, którego oczekujemy tu lada chwila!
— Radża przybędzie po południu, panie inspektorze, teraz zaś dochodzi dopiero ósma — poprawił go Firlej.
— Rzeczywiście dopiero ósma — zdziwił się urzędnik miarkując, że nieznajomy posiada ściślejsze informacje. — Tyle się już zrobiło od piątej, że zgubiłem rachubę czasu... Wynalezienie kryjówki tych złoczyńców, aresztowanie dwóch Mongołów i wreszcie bezskuteczne poszukiwanie Rosjanina, który zniknął jak kamfora.
— Ach — tak? To Sobcow jednak wymknął się panu, inspektorze? — zaśmiał się ironicznie Hill. — Pan mi przypomina tych inspektorów ze Scottland Yard, których w tak niekorzystnym dla nich świetle przedstawia Conan-Doyle w swych powieściach kryminalnych. Śmiechu jest warta taka robota! Najważniejszy zbrodniarz wyślizgnął się panu pomiędzy palcami! Cha-cha-cha!
— Proszę panów do biura policji! — marszcząc brwi i pokrywając surowością swoje zakłopotanie przerwał drwiny Hilla inspektor.
— Za pozwoleniem! — zwrócił się do niego raz jeszcze Amerykanin. — Za pozwoleniem! Niech pan zechce poinformować nas, czy została przez pana odnaleziona córka radży?
— Nie dostałem rozkazu szukania jej — mruknął urzędnik.
— Możliwe! — zachichotał Hill. — Ale cóżby to była za reklama dla pana, gdyby pan mógł pochwalić się odnalezieniem królewny Rungpuru? Co? Aż się panu ślepie zaświeciły? No, chodźmy, dżentelmeni, do pana inspektora! Niech choć protokół spisze, bo inaczej byłby całkowicie tu zbyteczny...
Za podobne docinki inspektor Spencer zemścił się na cudzoziemcach.
Badał ich prawie trzy godziny, straszliwie długo pisał protokół, poprawiał, uzupełniał i przepisywał go na nowo. Wreszcie oznajmił, że świadkowie, którzy zostaną w swoim czasie wezwani przez sąd, są tymczasem wolni.
— Świetnie! — zaśmiał się Hill. — Wymacerował nas pan, jak się maceruje maniok[32] przed użyciem. Dobry byłby z pana garbarz...
— Jakto grabarz? — spytał zaniepokojony tym słowem inspektor.
— Powiedziałem garbarz, gdyż skóry również długo się maceruje w garbniku, jak pan nas w swoim biurze. A co do grabarza, to się panu udało! Grabarzem dla pana po tej zaprzepaszczonej przez policję sprawie stanie się zapewne pan gubernator z Patny!
To dobiło już ostatecznie pana Spencera. Umilkł i nawet się nie odkłonił opuszczającym jego biuro cudzoziemcom.
— Źle się stało, że Sobcow uciekł — zauważył Dżałhandzy patrząc na Firleja.
Doktór wzruszył ramionami obojętnie i odparł jakimś rozmarzonym głosem:
— E-e! Nie jest on już mi potrzebny... Moja Atri została uwolniona!
— A pierścień? Pierścień Dżengiza? — szepnął hutuhta.
— Jeżeli ma go Sobcow, wtedy trzeba ścigać Rosjanina, myślę jednak, że pierścień nosi przy sobie Torczi. Znalazłszy go możecie gwizdać na tego bolszewika. Niech go czarci mają w swej opiece!
Uspokoiwszy tymi słowami Dżałhandzy, Firlej porzucił towarzystwo i, niby to udając się na przechadzkę, kilka razy przeszedł przed oknami „Oriental Stocks Limited“.
Wszystkie okna całego domu były szczelnie zasłonięte żaluzjami. Nikogo też nie było na werandzie.
— Hm... — zamruczał doktór. — Jak tak, to trzeba działać... No, piesku, złóż dowody swej inteligencji!
Tak myśląc wydał krótki gwizd, którym zwykle przywoływał „Knoxa“, gdy piesek odbiegał zbyt daleko.
Foxterierek istotnie posłyszał znany mu dobrze sygnał i począł dobijać się do oszklonych drzwi werandy, piszcząc i drapiąc deski.
Księżniczka spostrzegłszy niepokój pieska zaśmiała się cichutko a jej piękne oczy okryły się mgiełką.
Szybkim krokiem podeszła do drzwi i wyszła za szczekającym radośnie „Knoxem“, który, wpatrzony w swego pana stojącego na przeciwległej stronie ulicy, szalał, jak gdyby zamierzał zeskoczyć z werandy. Tymczasem piesek bynajmniej nie miał tego na myśli.
Ruchy jego i głos wyrażały zupełnie co innego.
„Knox“ tupał z niecierpliwości, a ujadaniem swoim przekonywał swego pana i wołał:
— Nie udawaj, nie rób z siebie wariata! Oj-oj-oj, cóż to za dziwny człowiek! Oj-oj-oj! Chodź bliżej, bo czekamy tu na ciebie od samego rana. Oj-oj-oj! Ileż to sprawiasz mi kłopotu!
— A-a-a, to pan doktór? — przeciągnęła Atri-Maja spod długich rzęs patrząc na kłaniającego się jej Firleja.
— Hau-hau-hau! — zaśmiewał się „Knox“.
— Powracam właśnie z policji — zaczął opowiadać doktór. — Wie pani, że obaj Mongołowie zostali już aresztowani i tylko Sobcow uciekł... Myślałem, że pani jeszcze śpi... Bardzo miła niespodzianka... takie spotkanie... doprawdy bardzo miła... — bełkotał.
— Hu-hu-hu — zanosił się od psiego śmiechu foxterierek i mrużył od natury podbite oko do Firleja.
Stanowczo tracił dla niego szacunek.
— Żeby być aż tak niedomyślnym?! — dziwił się.
Ileż to razy w nocy i wczesnym rankiem ta miła dziewczyna całowała go i szeptała mu do ucha jakieś słowa, które w przekładzie na psi język brzmiały coś w tym rodzaju:
— Widzisz, mały „Knox“ całuję ciebie w sam pyszczek, leć że teraz co tchu do swego pana i liźnij go prościuteńko w nos, ale koniecznie — w nos!
— Hi-hi-hi! — najwyższym dyszkantem chichotał przebiegły „Knox“.
— Jak mógł pan przypuszczać, iż śpię, kiedy już posłałam panu wieść o telefonie z Rungpuru? — spytała przekornie Atri. — Pan nie był nawet o tyle uprzejmy, żeby zaspokoić moją ciekawość i powiedzieć mi, ile pan przegrał...
Firlej poweselał i poczuł się śmielszym. Rozumiał teraz, że to, co wczoraj tak dziwnie samo się nawiązało pomiędzy nim i Atri, trwa i że tę ciągłość i trwałość nieokreślonych jeszcze więzów wyczuwają oboje.
Szybkim krokiem zbliżył się do werandy i wbił rozognione oczy w zapłonioną twarzyczkę dziewczyny.
— Przegrałem osiem... — zaczął.
— Rupij?
— Nie.
— O mój Boże! Funtów?
— Nie! — powiedział ciepłym, serdecznym głosem. — Osiem godzin, w ciągu których nie widziałem pani, nie słyszałem jej głosu i — wogóle... byłem nieszczęśliwy! Powinienem tkwić tu w pobliżu pani, bo każda chwila stracona jest niepowetowaną dla mnie przegraną!
— Panie... doktorze... — szepnęła — panie doktorze!...
Nie miała innych słów, bo przychodziło na pamięć jeszcze jedno, ale tego nie śmiała tymczasem wymówić.
Za to „Knox“ zrozumiał zapewne wszystko, gdyż z nowym zapałem skakał i szczekał triumfująco.
Tulił się do stóp Atri, a potem wystawiał łebek pomiędzy filarki balustrady i patrząc miłosnym wzrokiem na doktora szczekał radośnie.
Ludzie i tym razem nie zrozumieli go i po chwilowym wybuchu prawdziwych uczuć nałożyli maski i zasklepili się w skorupie zimnej, sztucznej etykiety.
— Cieszę się niezmiernie, że niebawem już powróci pani do rodziców, do stosownych warunków życia — powiedział suchym tonem Firlej.
— Tak — odparła natychmiast prostując się dumnie — ostatni miesiąc spędziłam, jak to pan słusznie zauważył, zupełnie niestosownie...
„Knox“ nadstawił uszu.
Co to? Posłyszał jakieś obce głosy. Chrapki jego rozdęły się gwałtownie, gdyż zwęszyły nieznanych mu ludzi.
Sprawdził swoje wrażenie i skulił się cały.
Nic nie rozumiał. Widział i węszył tę miłą dziewczynę o łagodnym głosie, miękkich, delikatnych dłoniach i gorących ustach, a tam na dole — dobrze mu znanego i oddanym psim sercem kochanego pana swego, z którym tyle już świata zwiedził.
Tymczasem teraz nie poznawał ich i to przeraziło go najwięcej.
— Jacyż ci ludzie są dziwni i straszni! — myślał trwożnie „Knox“ i nie szczekał już, nie piszczał i nie tulił się nawet do Atri.
Odszedł i położył się na uboczu z podniesioną głową i wyprężonym ciałem, gotowy w każdej chwili do ucieczki w najwyższym popłochu.
— Prędko już pożegnamy się ze sobą, bo muszę się spieszyć do Tassgongu... Mój mistrz, Sain-Noin, nie lubi przerwy w pracy swoich uczniów — odezwał się znów Firlej. — Nic już mnie tu nie zatrzymuje w tym zapadłym kącie. Dopiąłem celu i odnalazłem panią, miss Atri-Maja...
W głosie doktora drgnęły znowu gorące nuty.
Foxterierek posłyszał je. Ostrożnie skradłszy się do filarków i rozdymając chrapki zajrzał na dół.
Jego pan stał w kapeluszu i patrząc w ziemię palił fajkę.
Piesek zerknął na dziewczynę. Oparta o balustradę wpatrywała się w niezwykle zgnębioną postać doktora.
Wreszcie potrząsnęła główką i spytała:
— Ale chyba dziś jeszcze pan doktór nie wyjeżdża z Singribari? Chciałabym bardzo przedstawić pana memu ojcu, żeby i on mógł osobiście podziękować za ocalenie córki!
— Wielki to zaszczyt dla mnie, miss Atri-Maja, lecz doprawdy podzięka radży jest zbyteczna. Każdy na moim miejscu postąpiłby tak samo — odpowiedział oficjalnym tonem.
„Knox“ czym prędzej cofnął się i znowu położył się drżąc z niepokoju.
Księżniczka zaśmiała się nagle i unosząc ramiona zauważyła z gorącym wyrzutem.
— Każdy na pańskim miejscu postąpiłby może tak samo, ale pan na swoim miejscu powinien postępować inaczej...
— Inaczej? — Czyż zrobiłem cośkolwiek niestosownego? Może obraziłem panią? — zawołał takim głosem, że „Knox“ zerwał się w jednej chwili i znowu wytknął łebek poza balustradę.
— Nie obraził mnie pan — potrząsnęła przecząco główką. — Gorzej! Krzywdzi mnie pan bardzo i uczucie tej krzywdy pozostanie we mnie na całe życie...
— Ja krzywdzę panią! Miss Atri! Pani doprowadza mnie do rozpaczy! Ja już nic nie rozumiem, nic! — syczał biegając przed domem i zaciskając sobie głowę rękami.
— Nareszcie jakieś pierwsze prawdziwe słowo! — ucieszyła się dziewczyna. — Istotnie pan nic nie rozumie, albo też nie chce, czy nie ma odwagi rozumieć...
„Knox“ zatupotał łapkami na jednym miejscu i szczeknął zachęcając:
— Śmiało, stary przyjacielu! — wyraził jego zawadiacki, dźwięczny jak dzwonek głos.
Przed domem „Oriental Stocks Limited“ stanął jakiś człowiek.
Młodzi ludzie nie spostrzegli go nawet, więc mógł spokojnie im się przyglądać.
Stał skupiając w oczach całą swoją wolę i ogarniając oboje tysiącami niewidzialnych źrenic. Wreszcie przez jego natchnioną twarz przemknął lekki uśmiech. Unosząc poły długiej szaty kapłańskiej, podszedł do chodzącego szybkimi krokami doktora i powiedział łagodnym, przenikającym do serca tonem:
— Jutro o świcie odjadę, cagan tała. Wykonałem rozkaz Sain-Noina. Doprowadziłem cię do celu, do nowej drogi... Nie zawracaj z niej, bo tak chciał Wielki Duch... i tak przewidział nasz mistrz... Teraz nie jestem ci już potrzebny, biały druhu, gdyż ludzie noszący szczęście w sobie obywają się z łatwością bez przyjaciół...
Firlej wpatrywał się w poważną i rozrzewnioną twarz Unena. Czuł, że łzy podstępują mu do gardła. Szepnął namiętnie:
— Guru!... Jestem w tej chwili bardzo nieszczęśliwy! Pozostań przy mnie!
Lama dotknął dłonią jego ramienia i szepnął:
— Widziałeś w górach czarne chmury brzemienne burzą? Rozpływają się nieraz nagle i odsłaniają złote oblicze słońca... Chwila, krótka chwila...
— Potrzebuje ciebie także hutuhta Dżałhandzy, więc pozostań jeszcze! — prosił go doktór.
— Sprawy hutuhty są mi obce... Guru nie troskają się o rzeczy przejściowe... — odparł z powagą i podniósłszy swoje tajemnicze oczy na księżniczkę, chciał zda się przeniknąć do najskrytszych tajników jej serca i mózgu, zrozumieć, zważyć i zmierzyć każdą jej myśl, każde drgnienie uczucia.
Przykuł do siebie wzrok dziewczyny, która wpatrywała się w niego jak urzeczona.
Po chwili lama Unen uśmiechnął się do niej łagodnie i uczyniwszy jakiś znak w powietrzu wyrzekł słowa z Bhagawadgity:
— Bądź smakiem wód dla niego, blaskiem księżyca, ciepłem i światłem słońca, świętą sylabą księgi jego życia, słodkim dźwiękiem w powietrzu, którym oddycha, ogniem dla hartu jego serca i duszy...
Nawet nie spostrzegli, kiedy odszedł, jak gdyby roztopił się w powodzi słonecznej.
— Jaki to dziwny człowiek! — szepnęła Atri-Maja.
— Cudny człowiek! — poprawił ją Firlej. — Guru!... Czy pani wie, co to jest guru?
W milczeniu, ni to bojąc się słowami wyrazić to pojęcie, skinęła główką.
— Południe! — zawołała po chwili. — Mnisi już trąbią na modlitwę w „kiongu“. Lada chwila przybędzie mój ojciec! Opowiem mu wszystko, wszystko o sobie i o panu! Zdobędzie pan doktór nowego przyjaciela. O, Ghas-Bogra potrafi być wiernym w przyjaźni!
Firlej stał w milczeniu, gdyż nie wiedział, co ma na to odpowiedzieć.
„Knox“ zaszczekał znowu radośnie, cieniutko, cieniusieńko:
— Hi-hi-hi!...
Śmiał się uszczęśliwiony czymś bezmiernie.
— Muszę pójść teraz do klasztoru i umówić się z Unenem o dniu odjazdu — powiedział żegnając Atri.
— Do widzenia, doktorze! — zawołała błyskając oczyma dziewczyna. — Przekonałam się, że nie ma pan świętej sylaby w księdze swego żywota! Dziś w nocy mówiłam panu, że w biografii pana doktora razi niczym nie wypełniona luka.
Zaśmiała się chytrze i wybiegła z werandy.
Firlej poszedł w kierunku „kiongu“, odprowadzany wesołym ujadaniem pieska.
Wkrótce doktór siedział już naprzeciwko Unena i słuchał jego cichego głosu.
— Ludzie biali nie mogą jeszcze dojść do wyrzeczenia się życia człowieczego i do prawdziwej wzniosłości ducha. To też nie należy ci schodzić z drogi szczęścia, na którą skierował cię Wielki Duch. Pamiętaj, że doskonałość ma dwie matki. Jedna — to szczęście, druga — wiedza. Sądzona ci jest doskonałość, zrodzona ze szczęścia. Nie odtrącaj więc jej nieoględnym czynem lub słowem fałszywym! — pouczał Unen trzymając dłoń na ramieniu Firleja.
— Miotam się... walczę ze sobą... waham się i nie wiem, co mam począć! — z jękiem wybuchnął młody doktór.
— Gdy zapytano raz Sakkia-Muni: jaki jest lek na wahanie, niewiedzę i miotanie, odparł boski mędrzec jednym słowem: Prawda! — szepnął lama zaglądając w smutne i niespokojne oczy przyjaciela.
— Ach — prawda! — powtórzył Firlej opuszczając głowę. — Prawda zabija zawsze złudzenie, a ono czasem staje się największą radością życia i, gdy rozwieje się, życie wyda się szarym, niepotrzebnym...
— I to mówi uczeń Sain-Noina, który dowodzi, że sam człowiek nawet jest złudzeniem! — uśmiechnął się Unen z udanym oburzeniem.
Doktór odpowiedział mu ciężkim westchnieniem.
Rozmowa przeszła wreszcie na inne tory. Firlej przekonał przyjaciela, że powinien pozostać w Singribari do czasu aż się skończy dochodzenie sądowe i zapadnie wyrok w sprawie Sobcowa.
— Przez ten czas zostanie też wydany wyrok i na mnie, Unenie... — zauważył.
— On już zapadł! — zaśmiał się cicho lama. — Nic go odmienić nie zdoła — to mówię ci ja, guru Unen! Taka była wola Wielkiego Ducha, byś po ten wyrok ze zgiełkliwej Ameryki przybył do zacisznego Tassgongu do źródła wiedzy, której zgłębić do dna nie sądzono ci, biały przyjacielu. Nie martw się jednak, gdyż Władca Świata każdemu człowiekowi jego własną wyznacza drogę.
— Mnie pozostawił On na bezdrożu czy na rozstaju, guru! — jęknął Firlej.
— Tak ci się tylko wydaje, cagan tała! — znowu zaśmiał się Unen. — Gdy słońce świeci w oczy — trudno jest znaleźć ścieżkę...
Umilkli, ale po chwili lama zaczął kreślić plan, w jaki sposób każe dostarczyć Firlejowi pozostawione przezeń rzeczy i książki w Tassgongu.
Doktór długo słuchał w milczeniu aż podniósł głowę i ruchem stanowczym wyciągając do Unena rękę powiedział:
— Dziękuję ci, guru, za wszystko! Jednak, cokolwiek by się stało, powrócę do waszego klasztoru i do końca doprowadzę swoje studia, po to tam pojechałem i obowiązek swój spełnić muszę!
— Jesteś mężczyzną, mocnym człowiekiem! — ucieszył się lama.
Przeszedł się kilka razy po izbie i zatrzymawszy się przed Firlejem dodał:
— Zostanę przy tobie tyle czasu, ile zażądasz...
— Dziękuję! — powtórzył wzruszonym głosem doktór ściskając mu dłoń.
Więcej nie mówili już do siebie, zresztą uwaga ich i myśli skierowane zostały na inne wypadki.
Ulicą miasteczka jeden po drugim przemykały się samochody. Najpierw przejechały cztery szare maszyny z urzędnikami sądowymi i policją, za nimi trzy następne, natłoczone niezwykle barwnie umundurowanymi żołnierzami — w czerwonych mundurach, niebieskich szarawarach i białych zawojach opasanych złotymi sznurami.
Firlej domyślił się, że była to gwardia przyboczna radży Rungpuru i że wkrótce ujrzy samego władcę.
Istotnie przed oknami przesunęła się olbrzymia limuzyna połyskująca kryształem szyb, srebrnymi ozdobami, wspaniałym herbem na drzwiczkach i sztandarem władcy półzależnego państwa, liczącego koło 20 milionów mieszkańców.
Firlej poznał dostojną i dumną twarz Ghas-Bogry, którego dwukrotnie miał sposobność widzieć w Tassgongu.
Obok radży siedział wysoki, chudy, o zaciętych i surowych oczach Anglik.
Z tłumu stojącego pod oknami klasztoru rozległy się zaniepokojone głosy:
— Patrzcie! Sam sir Reginald Mellington, gubernator Bengalu, przybył do Singribari! Jak widać coś ważnego zaszło w naszym mieście!
Za autem radży biegł kłusem inspektor Spencer a za nim pędziło dziesięciu konsteblów-Hindusów.
Samochody z urzędnikami zatrzymały się przed biurem policji, inne — wiozące świtę stanęły przed białym gmachem „Oriental Stocks“. Żołnierze wyskoczyli i ustawili się w dwa szeregi z bronią na ramieniu. Przed frontem stał oficer, a tuż za nim wyprężony jak struna z fanfarą opartą na biodrze — trębacz.
Rozedrgała się trąba, oddział sprezentował broń, oficer podszedł z raportem do wysiadających z limuzyny radży i gubernatora, podpierającego się laską z kości słoniowej, gdyż Anglik cierpiał na podagrę.
Przyjąwszy raport od dowódcy gwardii obaj dostojnicy weszli do holu, gdzie ze zwykłą amerykańską swobodą i dobroduszną rubasznością powitał ich na progu mister Ernest Hill zwykłym:
— How do you do? Jak się, panowie, macie?
Dostojnych gości spotkał też wesołym szczekaniem i z własnej woli wykonanym salto mortale mały, bardzo z czegoś zadowolony „Knox“, po czym na krok już nie odstępował radży.
— Czy córka nasza cieszy się zdrowiem? — spytał Ghas-Bogra dotykając dłonią zawoju i zwracając się do Amerykanina.
— Eh-eh-eh! — uprzedził jego odpowiedź dyszkant foxterierka.
— Cicho, mały! — machnął na niego ręką Hill. — Córka waszej dostojności czuje się znakomicie! Cóż to za dzielna i energiczna panienka! Miss Atri-Maja poleciła mi przeprosić panów, że nie może wyjść na ich spotkanie, gdyż dopiero mają nadejść walizy z sukniami, by mogła się przebrać.
— Ach — kobiety! — uśmiechnął się gorzko sir Mellington. — Czy wasza dostojność może sobie wyobrazić, że kobieta przed skokiem do wody w celu samobójczym musi sobie koniecznie upudrować nos?
Oczy radży błysnęły figlarnie.
Czy on wie o tym? On, który uważany był za najniebezpieczniejszego lwa salonów paryskich i londyńskich, zanim nie poskromiła go biedna, lecz piękna i mądra nauczycielka, którą poznał w jakimś zamku arystokracji francuskiej i od pierwszego spojrzenia pokochał.
Tak pomyślał Ghas-Bogra i na pytanie gubernatora odpowiedział przelotnym uśmiechem. Skinąwszy na adiutanta wydał mu jakieś rozporządzenie.
Siedzieli już w salonie Hilla i pili whisky-soda oraz zimny sok z agawy, kiedy dwóch gwardzistów wniosło na piętro ciężki kufer stalowy, upstrzony kolorowymi nalepkami najwytworniejszych hotelów Europy i Ameryki.
Atri-Maja nie kazała długo czekać na siebie.
Po kwadransie wbiegła już do salonu, jak zjawa powiewna w białej, lekkiej sukience, przepasanej szeroką żółtą wstęgą, i z wstążką tego samego koloru w kruczych, puszystych włosach.
Rzuciła się na szyję ojcu, który na widok córki miał łzy w oczach i tulił ją do piersi, szepcąc wzruszonym głosem:
— Atri-Maja, słoneczko jasne, gwiazdko moja!
Wycałowawszy ojca księżniczka wyciągnęła rękę do gubernatora.
— Witam pana, drogi sir Reginald! Mam wyrzuty sumienia, że zmuszony był pan fatygować się z mojej przyczyny. Bardzo przepraszam pana!
— Już ja tam stratny nie będę! — zarechotał drewnianym śmiechem Mellington z pewnym rozczuleniem patrząc na panienkę. — Będzie pani musiała zaśpiewać stare berżeretki francuskie na dorocznym kiermaszu dobroczynnym!
— Ależ jak najchętniej, sir Reginald — zawołała Atri. — Proszę siadać, moi panowie, gdyż mister Hill, choćby miał stoczyć bitwę z całą gwardią papy, nie wypuści was bez śniadania, a muszę wam powiedzieć, że ma on kucharza — Filipińczyka — czarownika! Bajeczny maître! Przeproszę pana, sir Reginald, i na chwileczkę zabiorę papę do siebie, gdyż muszę zapytać o mamę i brata i coś niecoś opowiedzieć o sobie.
Sir Reginald Mellington skłonił się w jej stronę z całą wytwornością angielskiego dżentelmena.
Gdy radża z córką wyszli z salonu, gubernator rozpoczął rozmowę z gospodarzem na temat ostatnich wypadków. Elokwentny Hill miał pole do popisu. Opowiedział więc wszystko szczegółowo i z przejęciem, dolewając gubernatorowi whisky i częstując go wybornymi cygarami z Yomy.
— Spostrzegam, że dolega panu prawa stopa — w pewnej chwili zauważył Amerykanin i klasnął w dłonie.
— Mój fotel! — rzucił do Assamczyka.
Kiedy przytoczono wygodny fotel na kołach, Hill ulokował w nim troskliwie sira Mellingtona, który był mu za to bardzo wdzięczny. Anglik wyciągnął się rozkosznie z nogą nieco podniesioną na miękkim wałku i słuchając Hilla zdrzemnął się, zmęczony długą podróżą i nieprzespaną nocą.
Z piętra dobiegł dźwięk gongu, a po chwili Amerykanin zobaczył służącego, który trzymając jakiś papier w ręku zbiegł po schodach do holu i wypadł na ulicę.
— Hm... tegom się właśnie spodziewał... Taka to była najpilniejsza sprawa miss Atri-Maji! — uśmiechnął się Hill, małymi łykami ciągnąc whisky z wodą sodową, co, jak dowodził z własnego doświadczenia, znakomicie wzbudza apetyt.
W jadalnym pokoju Assamczycy pod komendą Filipińczyka Albaja nakrywali do stołu.
— Śpieszcie się — mruczał do nich kucharz — bo mi zupa z gniazd jaskółczych wygotuje się i przepali!...
Słysząc lekkie pochrapywanie sira Mellingtona, Hill wyszedł na palcach z salonu i naradzał się z adiutantem radży. Musiał wiedzieć, kogo wedle etykiety i stanowiska służbowego należało zaprosić na lunch. Okazało się, że przybyło zaledwie dwie osobistości zasługujące na zaszczyt zaproszenia na obiad z radżą i gubernatorem Bengalu.
Assamczyk — woźny pobiegł niebawem do biura policyjnego, niosąc zaproszenie dla wice-prokuratora sądu w Patna i dla szefa policji całego obwodu. Adiutanta — sympatycznego młodego oficera, Hill zaprosił osobiście, po czym wszedł do jadalnego pokoju i rzucił okiem na stół.
Zdumiał się ujrzawszy nakrycia na osiem osób.
— Skąd wiedziałeś, że będzie właśnie tyle gości? — spytał Filipińczyka.
— O, o! — odparł z dumą kucharz i majordom w jednej osobie. — Poleciałem do inspektora Spencera i zapytałem go kogo ma u siebie. Znam się na hierarchii biurokratycznej, mister Hill!
— Ale dlaczego właśnie osiem, a nie siedem nakryć, jeżeli mówisz mi, drogi Albaju, o hierarchii?
— Ósme nakrycie przeznaczyłem dla doktora Firleja, sir! — objaśnił natychmiast Filipińczyk. — Tak mi się zdaje, że dziś to on właśnie będzie najpierwszą tu personą. No, nie?
Hill śmiał się serdecznie i kiwał głową.
— Kiedy będę prezydentem Stanów, mianuję ciebie szefem protokółu w Białym Domu! — zawołał wesoło.
— Przepraszam, sir! — uśmiechnął się Albaj. — W tym czasie Filipiny będą już niezależną republiką, a ja również mam zamiar kandydować w niej na stanowisko prezydenta.
— Będziemy tedy kolegami! — parsknął śmiechem Hill klepiąc po ramieniu sprytnego majordoma.



ROZDZIAŁ XI.
UŁUDA CZY RZECZYWISTOŚĆ?

Firlej otrzymawszy od Atri kartkę z zaproszeniem na lunch — odczytywał ją zapewne z dziesięć razy.
„Mój ojciec cieszy się, że pozna mego zbawcę i obrońcę. Niech pan doktór czym prędzej przychodzi do Hilla na lunch. Proszę być takim, jakim pan jest w rzeczywistości, bo to najwięcej mi się podoba i najlepiej do pana pasuje! Ja i „Knox“ z niecierpliwością czekamy na pana doktora!“ — pisała księżniczka.
Z jakimś niepokojem w sercu szedł Firlej na lunch do „Oriental Stocks“.
Czuł się trochę skrępowany z powodu nieodpowiedniego stroju, w którym miał wystąpić w obecności radży i gubernatora.
— Zapewne wszyscy się wystroją jak na bal dworski, a ty, człowieku, paraduj w kurcie zamszowej, wytartych portkach, zrudziałych butach i w czerwonej kraciastej koszuli. Wspaniały dżentelmen nie ma co mówić. Psy na widok takiego wyć by zaczęły, a konie by się uśmiały!
Odmówić się od zaproszenia i możliwości widzenia Atri nie miał jednak sił, więc szedł, chociaż ociągał się jak mógł i zwalniał coraz bardziej kroku.
— Cóż to, podagra panu dokucza, czy co? — posłyszał drwiący głos księżniczki.
Stała na werandzie, oparta na ramieniu ojca i od dawna już wyglądała Firleja.
Czarne oczy Ghas-Bogry migotały wesołymi iskierkami.
Z ciekawością przyglądał się zbliżającemu się młodzieńcowi i z zadowoleniem wydymał grube wargi, przyciskając do boku ramię córki.
— Może posłać paru gwardzistów, by wprowadzili na schody schorzałego podagryka? — Atri znowu zaczepiła Firleja i głośno się roześmiała.
Doktór spojrzał na nią i na radżę.
Tyle ciepła wyczuł w ich spojrzeniach, że poweselał nagle i zapomniał o wszystkich swoich troskach i wahaniach.
Jednym susem okazał się przy drzwiach holu, a za chwilę wbiegał już na werandę opędzając się „Knoxowi“, który usiłował liznąć go w twarz.
— Ojcze! — posłyszał głos Atri. — Oto jest właśnie ten doktór medycyny Adolf Firlej, o którym opowiadałam ci wszystko w swoim i jego imieniu, chociaż on woli raczej milczeć i truć się...
Radża Ghas-Bogra szedł już do niego z rozwartymi ramionami.
Objąwszy go i przycisnąwszy do piersi powiedział:
— Słowa wdzięczności, choćby najpiękniejsze są tylko słowami. Oznajmiam ci, młody przyjacielu, że kocham już ciebie jak syna!
— Wasza Dostojność, nie zasłużyłem na tak wielką łaskę... — zaczął doktór, lecz przerwała mu natychmiast Atri nadąsanym głosikiem:
— O, widzisz, papo, już zaczyna! Taki to nieznośny, uparty chłopak z tego uczonego pana doktora!
Firlej udał zasmuconego i mruknął:
— Stanowczo drażnię panią! Miss Atri-Maja jest wciąż ze mnie niezadowolona...
— Właśnie! Właśnie! Mówiła mi coś o tym i skarżyła się na pana — zaśmiał się radża.
— Usiądę dziś jak najdalej od pani — wygrażał się Firlej. — Przede wszystkim dlatego, że brzydko wyglądałbym w moich łachmanach obok tak wytwornej toalety. Poza tym ciągle pani strofowałaby mnie a sama nic by nie jadła i mnie by zagłodziła!
— Słusznie! — kiwnęła główką panienka. — Już mister Hill posadzi doktora jak najdalej ode mnie, żebym nie miała wreszcie udręki z panem!
„Knox“ wskoczył na parapet balustrady, omal, że nie spadł z niej i w końcu liznął Firleja w sam nos, wydawszy urwane i pełne zawartego w nim pytania szczeknięcie:
— Hum?
Miało to znaczyć:
— No, i co? Nie mówiłem?
W tej właśnie chwili wszedł Albaj i skłoniwszy się oznajmił:
— Mister Hill prosi do salonu!
Zeszli na dół.
Radża sam przedstawił sir Mellingtonowi doktora Firleja.
— Bardzo jestem rad poznać pana, doktorze — z uprzejmym uśmiechem zawołał gubernator. — Mówił mi tu nasz gościnny gospodarz, że pan jest Polakiem? Miałem kolegę w Oxfordzie — Polaka, hrabiego Koniecpolskiego. Przyjaźniliśmy się z nim i do dziś podtrzymujemy stosunki. Hrabia Leon odwiedzał mnie w Patnie i polował w Bengalu na tygrysy. Znam dobrze dzieje Polski, więc cieszyłem się, gdy uzyskała niepodległość i wierzę, że czeka was świetna przyszłość, jeżeli wyrobicie w sobie umiejętność narzucania swojej woli nie tylko w bitwach...
— Świetnie pan to powiedział, kochany, drogi sir Reginald! — klasnęła w dłonie Atri. — To samo cięgle staram się wytłumaczyć doktorowi, że on choruje na brak decyzji!
— No, no, no! — pokręcił głową Anglik. — Uważam, że doktór Firlej przejawił bardzo dużo stanowczości decydując się bez namysłu i potrzeby na ściganie tak niebezpiecznych i przed niczym nie cofających się zbrodniarzy.
— Dziękuję panu za obronę mnie! — skłonił się doktór przyjaźnie spojrzawszy na gubernatora.
— A to ślicznie pan powiedział, sir Reginald?! — zawołała Atri. — Nie ma co! I uważa się pan za mego przyjaciela i adoratora! Poskarżę się na pana lady Mellington! Jak to? Więc doktór nie miał potrzeby ścigania ludzi, którzy mnie porwali?!
— Przecież nie mógł wiedzieć, jakie cudo wiozą ci bandyci w skrzyni? — bronił się Anglik.
— Musiał, musiał wiedzieć! — tupała nóżkami piękna dziewczyna. — Od tego jest doktorem, od tego jest uczonym i wreszcie od tego ja byłam zamknięta w skrzyni!
Sir Mellington dosłyszał coś w tonie Atri, bo ręce tylko rozłożył i trącając z lekka Firleja mówił z udaną skruchą:
— A-a-a, jeżeli tak, to ma pani słuszność! Doktorze, poddajmy się lepiej!
— Ja już od wczoraj się poddałem — uśmiechnął się doktór, — bo nie ma innego sposobu... ratunku.
— Zwycięstwa — chciał pan rzec, najuczeńszy panie? — spytała go dziewczyna mrużąc gorejące oczy.
Zaproszeni na lunch — wice-prokurator Strew i nadkomisarz policji Fulton śmiali się dyskretnie, przysłuchując się zabawnej szermierce słownej.
Albaj oznajmił, że podano już do stołu.
Sir Mellington poczekał chwilkę, pytającym wzrokiem mierząc Firleja, lecz wreszcie podał ramię Atri-Maji i ruszył z nią do jadalnego pokoju.
Doktór był zdumiony, ale z wdzięcznością spojrzał na księżniczkę i Hilla.
Miejsce jego znalazło się obok Atri siedzącej przy gubernatorze.
Spojrzawszy na Firleja dziewczyna szepnęła do niego przekornie:
— Ten Hill wszystko poprzekręcał! Miał pan siedzieć daleko ode mnie, a okazał się przy mnie.
— Wdzięczny jestem poczciwemu Hillowi! — odparł.
— A poczciwej Atri-Maji to wcale nie? — spytała.
Odpowiedział jej pełnym uwielbienia wzrokiem, a tak gorącym, że aż spuściła oczy.
Spojrzenie doktora przełapał wszakże zawodowo spostrzegawczy nadkomisarz.
Pochylił się natychmiast do wice-prokuratora i szepnął:
— Coś mi się wydaje, mister Strew, że wkrótce będę miał kram z ochroną szos z Kalkuty, Deli, Allahabadu i Patny do Rungpuru!
— Alboż oczekujecie tam jakichś poważnych rozruchów? — zainteresował się prokurator.
— Nie! Sądzę tylko, że w niedalekiej przyszłości należy oczekiwać wielkiego zjazdu gości w Rungpurze.
— Hm... hm... gości w Rungpurze?... — powtórzył mister Strew nie zrozumiawszy aluzji szefa policji.
Hill wystąpił ze wspaniałym przyjęciem.
Kucharz Albaj popisał się niebywale.
Zupa z gniazd jaskółczych, dostarczonych z wysp Nikobarskich, miała niesłychane powodzenie. Sir Reginald Mellington zażądał nawet drugiej porcji i smakował ją tak, jak gdyby pił starego burgunda. Tuniec w zielonym sosie imbirowym, pieczone perliczki, nadziewane truflami i patatami, sałatka z młodych pędów bambusowych i rdzenia palmowego wywoływały szczere okrzyki zachwytu i aprobaty. Prawdziwym jednak triumfem Filipińczyka była legumina — małe, soczyste i wonne melony tanasserimskie, napełnione kremem morelowym z arakiem.
Melon „à l’Albaj“ tak zasmakował Atri, że wyprosiła u doktora połowę jego leguminy.
Panowie delektowali się wybornym winem, które w doskonale dobranych gatunkach nalewali Assamczycy, bezszmernie krążąc dokoła stołu. Przy leguminie podano zimny szampan i Hill jako gospodarz wystąpił z mową.
— Czarująca lady i dostojni dżentelmeni — zwrócił się z ukłonem do gości. — Winniśmy być wdzięczni przygodzie jej dostojności Atri-Maji, bo spowodowała ona przybycie do naszego miasteczka tak znakomitych osób. Jestem dumny i szczęśliwy, że to na mnie właśnie spadł zaszczyt podejmowania tak świetnego towarzystwa w gmachu „Oriental Stocks Limited“, gdzie znalazła pierwszy schron urocza córka jego dostojności, radży Rungpuru! Cieszę się również, że los chciał, by acz młody, lecz znakomity już uczony, odważny i szlachetny współobywatel mój stał się zbawcą jej dostojności księżniczki Atri-Maji. Ponieważ myśli nasze i sympatie w chwili tej zwracają się ku nim wyłącznie, sądzę, że będę wyrazicielem uczuć wszystkich tu obecnych, jeżeli wniosę toast za pomyślność i spełnienie życzeń jej dostojności uroczej Atri-Maji i dzielnego doktora, Adolfa Firleja! Hurra!
— Hurra! Hurra! Hurra! — powtórzyli trzykrotnie goście podnosząc się ze swoich miejsc.
Do tych okrzyków z całym zapałem dołączył swoje szczekanie „Knox“.
Towarzystwo przeszło do gabinetu gospodarza i na werandę, gdzie podano kawę, herbatę, owoce i napoje chłodzące.
Nadkomisarz Fulton opowiadał radży i Mellingtonowi o zakończonym śledztwie w sprawie porwania Atri-Maji i o wypadku, który miał miejsce w więzieniu.
— Proszę sobie wyobrazić, wasza dostojność i ekscelencjo, że już ustaliliśmy z prokuratorem wszystkie punkty dla oskarżenia obu Mongołów o porwanie, gdy zjawił się przeor klasztoru w Dołon-Norze — hutuhta Dżałhandzy i wniósł przeciwko nim nową skargę.
— Cóż to za skarga? — spytał gubernator.
— Ekscelencjo! Dżałhandzy oskarżył Mongołów o wykradzenie ze świątyni Buddy w Urdze jakiegoś historycznego i rytualnego pierścienia, twierdząc, że jeden z aresztowanych, Torczi, ma go przy sobie, za przeciętą pod pachą skórą.
— Zarządziliście zapewne oględziny oskarżonego? — zadał pytanie sir Reginald.
— Tak jest, ekscelencjo, istotnie! Jednak, gdy zaczęto ściągać szatę z Mongoła, sięgnął on sobie pod pachę, wydobył ukryty tam pierścień i cisnął go na plac przed więzieniem. Napróżno szukaliśmy potem tego przedmiotu, przepadł jak kamień w morzu! Zapewne ktoś z przechodniów porwał pierścień i uciekł.
— Proszę ogłosić nagrodę w sumie 10.000 rupij za zwrot lub odnalezienie pierścienia! — podnieconym głosem zawołał Ghas-Bogra. — Ten pierścień nie powinien przepaść!
Wyprowadziwszy gubernatora do sąsiedniego pokoju radża wytłumaczył mu znaczenie i legendę pierścienia Dżengiza-chana.
— O-o-o! — zawołał Mellington. — Panie Fulton! Proszę ogłosić także, że kancelaria gubernatora Bengalu wypłaci znalazcy pierścienia również 10.000 rupij nagrody!
— Rozkaz, ekscelencjo! Rozkaz, wasza dostojności! — prostując się służbowo odpowiedział nadkomisarz. — Pojutrze będzie tu już dwóch najlepszych detektywów!
— All right! — mruknął gubernator i zapalił zagasłe cygaro.
Usiedli na kanapie. Z pokoju widoczna była prawie cała weranda.
W prawym jej rogu siedzieli przy małym stoliku pochyleni ku sobie Atri i Firlej.
— Hm... — chrząknął nagle Mellington — czy nie uważacie, drogi przyjacielu, że wasza córka... jakby to wyrazić?... że Atri jest bardzo zainteresowana tym młodym doktorem?
Radża z całym spokojem odpowiedział natychmiast:
— Córka przyznała mi się, że całym sercem pokochała tego dzielnego, niezwykle jak na nasze czasy skromnego i moralnego młodzieńca!
— O-o-o! — wyrwało się sir Reginaldowi.
— Cóż w tym dziwnego? — wzruszył ramionami Ghas-Bogra. — Gdyby nie doktór Firlej, dostałaby się ona w ręce naszego wroga, radży Baab-al-Madras i musiałaby poślubić go albo zginąć! Ten młody uczony ratuje ją, jest dla niej dobry, opiekuje się i troszczy o nią, gotów bronić jej z narażeniem własnego życia, porzuca dla niej wszystko, od pierwszego wejrzenia czuje dla niej uwielbienie i miłość, lecz jest skromny, więc milczy i zamierza czym prędzej powracać do Tassgongu, a że jest przystojny, zgrabny i męski, że odbywa się to wszystko w nocy, w podnieceniu nerwowym, w otoczeniu działającym na wyobraźnię...
— Rozumiem! — ucieszył się nagle gubernator. — Bardzo serdecznie życzę miłej Atri szczęścia! Takie to kochane, urocze dziecko! Lady Mellington też bardzo ją kocha. Więc cóż — małżeństwo? A jak będzie z etykietą, mezaliansem, wymogami dynastycznymi, wasza dostojności, wspaniały radżo Rungpuru?
Głos Anglika drgnął lekką ironią.
— Jeżeli ma być, to będzie tak jak i ze mną, ekscelencjo! Jeżeli „wspaniały radża“ Rungpuru pokochał skromną nauczycielkę i stał się jej szczęśliwym mężem, dlaczego córka tego radży i nauczycielki nie mogłaby poślubić uczonego lekarza i swego zbawcy? Etykiety i prawa dynastyczne piszą ludzie, przyjacielu drogi, więc ludzie też mogą z łatwością zmienić napisane a nawet przekreślić! Zresztą mamy najwyższe wzory — król Anglii i cesarz Wielkiej Brytanii Edward VIII, obecny książę Windsoru...
— Ach! Nie wspominaj o tym strasznym ciosie, kochany radżo! — wzdrygnął się sir Reginald. — Czy wiesz, że od dnia abdykacji — lady Mellington nie może przyjść do równowagi? Odnowił się jej męczący tik w twarzy. Cierpi bardzo...
Rozmowa się urwała, bo wszedł Hill i zaproponował partię bridża.
Tymczasem na werandzie czujny „Knox“ przysłuchiwał się następującej rozmowie:
— Właściwie pan nie jest dżentelmenem — nacierała Atri-Maja.
— Jestem wszystkim co tylko może być najgorszego — kiwał głową Firlej. — Pani mnie o tym wczoraj jeszcze przekonała...
— Proszę bez wykrętów! — pogroziła mu paluszkiem. — Mam słuszność! Bo, proszę pomyśleć, doktorze, cóż to za dżentelmen, który uratowawszy pannę spieszy czym prędzej zrzucić całą odpowiedzialność za jej dalsze bezpieczeństwo na ojca...
— I na jego tak straszliwie wojowniczą gwardię — wtrącił nieśmiało doktór.
— A jeżeli uratowana przez pana istota ma pewność, że tylko pan bezpiecznie odda ją ojcu i matce w rodzicielskim domu? — spytała.
— Naprawdę pani tak czuje? — ucieszył się Firlej.
— Zawsze mówię prawdę! — szepnęła. — Albo nic nie mówię, jeżeli nie chcę wyjawić prawdy...
— Czego więc mi pani nie dopowiedziała?
— Tego, czego i pan nie mówi!
Porwał się z krzesła i postąpił krok naprzód, ale raptownie opamiętał się i usiadł na nowo.
— Hu-hu-hu! — zaśmiał się szyderczo „Knox“.
— Miss Atri! Pani mnie prowokuje... jak gdyby chcąc... wystawić mnie na pośmiewisko — mruknął Firlej.
— Nie rozumiem — szepnęła ledwie dosłyszalnie.
— Niech pani sobie wyobrazi na jedną chwilę... powtarzam: wyobrazi... taką niemożliwą... idiotyczną scenę... Na przykład ja... ot taki sobie... wybijający się dopiero kosztem wielkiej pracy i nawet pewnego ryzyka uczony... ośmielony tym, że wyrwał panią z rąk Sobcowa, czy tam kogoś innego i przeceniający swoją w tej sprawie zasługę... odważył się nie tylko... pokochać panią... bo to już wyłącznie jego rzecz... ale... wyznać jej tę miłość...
— Taki człowiek powinien wyznać swoje uczucie — odpowiedziała natychmiast.
— Różnice stanu, majątku, sytuacji społecznej... — zaczął objaśniać dziwnie nieswoim głosem.
— Gdybym nie kochała pana tak bardzo... powiedziałabym — jesteś niemądrym, a nawet całkiem głupiutkim chłopakiem! — szepnęła z wzruszającą czułością.
— Ha! — szczeknął z ulgą „Knox“ i przypadł do drobnych stópek księżniczki.
— Atri... Atri! Nie! To — niemożliwe! Śnię chyba... — mówił doktór urywanym głosem, przecierając sobie oczy to znów chwytając się oburącz za głowę. — Ty mnie kochasz? Takiego skromnego, najzwyklejszego człowieka?! O, Boże! Dziękuję Ci za Atri-Maję, w której umieściłeś całe życie moje, radość i promienne szczęście!
Miał łzy w oczach i rękami przyciskał kołaczące mu w piersi serce, wezbrane miłością i szczęściem.
— Ho-ho-ho-ho! — rozbrzmiewać poczęło po całym domu radosne szczekanie pieska, który oblatywał teraz wszystkie zakątki i wszędzie roznosił wieść, że stało się tak, jak było sądzone, gdyż ręka Twórcy i Sternika taki zapisała wyrok w nieznanych nikomu księgach przeznaczeń.
Oprzytomniawszy Firlej począł całować Atri po małych, opalonych rączkach i bełkotać słowa bezładne a gorące, serdeczne i szczere.
— Mów, mów jeszcze! — szeptała patrząc na niego spod przymkniętych powiek.
Więc mówił bez końca, w rozszalałym korowodzie słów zamykając cały swój świat, wszystko, co było w nim i dla niego najuczciwsze, najszlachetniejsze i najpiękniejsze.
A piesek ujadał już aż hen — pod „kiongiem“ i pod bramą północną, głosząc radosną nowinę narodzin wielkiego szczęścia.
Firlej z trudem opanował swój poryw i wzburzone nerwy.
Z zachwytem, a zarazem zakłopotaniem patrzał na ukochaną, szczęśliwą i zapłonioną dziewczynę.
— Atri — szepnął — zdaje mi się, że zachowałem się znów niestosownie...
— Od dwudziestu godzin naszej znajomości postąpiłeś po raz pierwszy zupełnie stosownie, najdroższy mój! — odpowiedziała pełnym miłości głosem.
— Pomyśl tylko, co się stało! — zawołał a w jego oczach odmalowało się przerażenie. — Teraz będę podwójnie, nie, sto razy więcej nieszczęśliwy!
— Jak to nieszczęśliwy? — podniosła łuki czarnych brwi. — Przecież kochasz mnie?
— Nad życie, nade wszystko! — potwierdził. — Ale jakżeż będę mógł teraz żyć bez ciebie. Nie widzieć ciebie i nie słyszeć twego głosu, którym powiedziałaś, że mnie kochasz? Jak będę żył dalej?
Patrzyła na niego w szczerym zdumieniu, lecz po chwili namysłu zanurzyła palce w jego jasnej czuprynie i błyskając białymi ząbkami szeptać poczęła:
— Będziesz żył szczęśliwie — jestem o to spokojna! O, zupełnie spokojna! W pałacu Radż-Szupur będziemy mieli całe piętro dla siebie... tylko dla siebie! Pomyśl tylko — ty i ja!
— Atri, jak możesz tak mnie dręczyć? — syknął zaciskając ręce. — Zdobyłem się na to, żeby ci powiedzieć, że resztę życia przeżyję niosąc wspomnienia miłości dla ciebie w każdej kropli mojej krwi, lecz nie jestem tak szalony, żeby nie wiedzieć, że to skończy się już rychło.
— Małżeństwem!... — dokończyła Atri wyciągając do doktora obie rączki... — Mógłbyś nawet pójść zaraz do papy i prosić go o moją rękę, lecz odłóżmy to do Rungpuru, bo mama byłaby zazdrosna o tę chwilę... Mama jest piękna i dobra jak Anioł!... Pokochasz ją — zobaczysz!... Ojciec wydaje się dumnym i surowym, ale to tylko „na niby“, bo inaczej radża nie może wyglądać. Co by pomyśleli sobie poddani... dwadzieścia milionów poddanych?!
Szczebiotała wesoło, a oczy jej pałały jak dwie czarne gwiazdy.
— Papa zaprosi ciebie do swojej stolicy... Będziesz jego gościem... najdroższym gościem! Wielki łowczy urządzi wspaniałe polowanie na tygrysy i dzikie bawoły... Będą widowiska dla ludu i amnestia dla więźniów... Zostanie poruszone całe nasze państwo, bo lud kocha papę i nas z mamą, chociaż jest ona cudzoziemką... Przyjedzie do nas wice-król, wspaniały dżentelmen z małżonką, bardzo godną i rozumną lady, przyjadą też najmilsi Mellingtonowie, a potem sir Reginald będzie miał atak podagry, bo popije starego burgunda z naszych piwnic, a jemu właśnie burgunda nie wolno; zjadą się radżowie — napuszeni, śmieszni w swej posągowej powadze, ruchome wystawy klejnotów, ostatnie rozdziały historii Indii i ostatnie echa jej świetności! Śmieszni są ale i wzruszający zarazem.
— O, ja to rozumiem! — zawołał Firlej. — My — Polacy przez 150 lat zapisywaliśmy podobno ostatnie rozdziały historii wolnej ojczyzny, lecz stała się przecież wolną i nowe poczyna teraz zapisywać karty!
Głos jego drgnął tak gorącym tonem, że Atri z żywym współczuciem przyjrzała mu się baczniej, a jakaś myśl nagła odbiła się w jej wyrazistych oczach.
— Co pomyślałaś przed chwilą? — spytał spostrzegłszy dziwny błysk jej źrenic.
Pochyliła główkę i odparła:
— Pomyślałam, że będziesz mógł pracować dla swojej ojczyzny... Nie pytaj jednak o nic! Mam pełną głowę planów! Obmyśliłam wszystko... wszystko... od pierwszych kroków twoich w Radż-Szupurze aż... do końca naszego życia...
Na werandę wyszli radża i sir Mellington.
Ghas-Bogra był w świetnym humorze. Zacierał ręce i chytrze spoglądając na gubernatora zawołał ze śmiechem:
— Wiesz, córuchno wygrałem całą fortunę! Zabrałem sir Reginaldowi całe pięć rupij! Aż się przeraził widząc zagrażającą mu ruinę finansową i skapitulował!
— Wasza dostojność grała dziś wyjątkowo szczęśliwie! — mruknął ubawiony Mellington.
— Wygrałeś, ojcze, pięć rupij? To musi pójść na mój posag! — skacząc i klaszcząc w dłonie śmiała się Atri.
Radża nie mógł powstrzymać okrzyku radości, czym zdradził „tajemnicę“, którą od dawna przejrzeli wszyscy goście poczciwego Hilla:
— A więc już?! No, serdecznie się cieszę!
Nic już nie mówiąc wycałował córkę i szerokim ruchem przygarnął Firleja do piersi.
Sir Mellington, długi jak tyka prokurator Strew i chytry, o biegających oczach nadkomisarz Fulton udawali, że nic szczególnego nie zaszło. Tylko Hill nieco chwiejnym krokiem zbliżył się do doktora i trącając go łokciem w bok mruknął:
— All right, my dear! Tak musiało być, bo inaczej cała przygoda nie miałaby pointy i happy endu. Co do mnie, to nie znoszę powieści i filmów z zakończeniem ni to ni owo...
— O czym pan mówi, drogi mister Hill? — zdobywając się na dyplomację spytał Firlej.
— O czym? — powtórzył Amerykanin. — Mówię o odnalezieniu alpinisty, zbłąkanego w Himalajach...
— To ciekawe! — zauważył doktór. — Opowie mi pan o tym jutro w biurze, gdyż teraz, my dear, goście pana muszą trochę wypocząć!
— Ach, prawda! — przypomniał sobie Hill. — Wasza dostojność i ekscelencjo, pokoje są już przygotowane; przepraszam, że są skromne, ale to przecież tylko Singribari!
Goście zaczęli się rozchodzić i tylko gubernator zwlekał z odejściem. Znalazłszy stosowną chwilę mruknął do gospodarza:
— Jabym wypił jeszcze szklaneczkę tego świetnego burgunda, mister Hill...
To pobożne życzenie posłyszała Atri.
Podbiegła do Anglika i grożąc mu paluszkiem szepnęła do ucha:
— Sir Reginald! Bierze mnie ochota napisać do lady Mellington, że jej małżonek lubi... podagrę!
Gubernator parsknął śmiechem i odciął się natychmiast:
— A ja zaraz napiszę do jej dostojności — mamy, że córeczka jej lubi... Polaków o jasnych włosach! Cha-cha-cha! A co? Dobrze ci tak! Cha-cha-cha!
— Zdrajco! — śmiała się Atri.
— Burzycielko domowego ogniska! — odparował cios podochocony gubernator.
Dziewczyna podbiegła do niego i wspinając się na palce szepnęła mu do ucha.
— Gdy ja dostanę to, co lubię, pan też dostanie to, co lubi, ale dopiero w Radż-Szupurze na moim weselu.
Sir Mellington ujął główkę Atri w obie dłonie i złożył pocałunek na jej czole, szepnąwszy serdecznie:
— Drogie, kochane dziecko!
Weranda opustoszała.
Firlej pozostał sam na sam z Atri.
Przyłączył się do nich po chwili „Knox“.
Rozniósłszy radosną nowinę niemal po całym Singribari, bo chodziło mu przede wszystkim o odnalezienie Dżałhandzy, którego polubił i chciał go koniecznie zobaczyć, piesek powrócił na werandę.
Stanął w drzwiach i, ujrzawszy swego pana trzymającego w rękach dłonie Atri-Maji i zapatrzonego w jej oczy, skradł się cichutko i położył się pomiędzy nimi. Oświadczał tym, że należy do obojga i że nie potrzebuje już żadnemu z nich dopomagać i doradzać w tej tak intymnej sprawie.
Leżał cicho, złożywszy łebek na przednich łapach i nie zamykając oczu.
Chrapki jego węszyły ostrożnie, podniesione uszki wsłuchiwały się w najmniejszy szmer i szelest.
Po chwili upadł na prawy bok i usnął.
Mógł już spać spokojnie. Wzburzone nagle życie jego pana, ni to spieniony i rozszalały potok mknący ze śnieżnych wierchów, ni to wicher, co chyli i łamie drzewa w puszczy i strąca lawiny piargowe, znalazło dla siebie nowe łożysko.
„Knox“ mógł już nareszcie wyspać się i o nikogo nie troskać.
Więc po chwili chrapnął głośno.
— Mój Boże — zerwał się nagle Firlej. — Z tego szczęścia zapomniałem, że musisz pójść do siebie i wypocząć, gdyż z mojej to winy nie spałaś prawie całą noc, Atri! Najdroższa moja... O, patrz! Przybladłaś nawet...
Wziął ją troskliwie pod ramię i odprowadził do drzwi pokoju, gdzie przy wejściu siedziała czekając na rozkazy młoda Assamka w białej zapasce w niebieskie kwiaty.
Doktór ucałował rączki Atri-Maji i zbiegł na dół.
— Mister Hill, drogi przyjacielu, jaki ja jestem szczęśliwy! — zawołał wpadając do gabinetu Hilla.
— Śmiałbyś pow-w-wiedzieć... c-co... in-n-nego!... — wybełkotał Amerykanin, mocno podchmielony. — Miss Atri-Maja przystojniejsza jest n-nawet od... od filmowej gwiazdy...
— Cicho bądź, mister Hill! — oburzył się. — Nie ma innej kobiety, z którą można byłoby porównać Atri!
— Yes! Indeed! Okey[33] — bełkotał Hill sennym głosem.
Firlej wyszedł na ulicę.
Szukał ciszy i samotności.
Wyszedł poza bramę miasteczka i skierował się w stronę pagórków, gdzie stała ciemna ściana dębów i klonów.
Wszedłszy do lasu usiadł na wystających korzeniach i począł po raz drugi przeżywać wypadki i wrażenia od chwili, gdy znalazł się pode drzwiami pokoju, gdzie Pars kazał zamknąć córkę radży, — aż do ostatniego dźwięku niskiego głosu Atri, rozbrzmiewającego w jego duszy jak najcudowniejsza muzyka.
— Niech się stanie co ma się stać! — myślał. — Kocham Atri i nie mógłbym już żyć bez niej!
Porwała go tak wielka fala szczęścia, że łzy zakręciły mu się w oczach a serce zamierzało zda się rozsadzić pierś, wyrwać się i rozbić na tysiące kawałków.
— O, Boże, Boże! — powtarzał nieruchomymi wargami, a gdy wołanie to dotarło wreszcie do jego świadomości, wstał i zdjąwszy kapelusz bez słów modlić się począł i korzyć przed Ojcem i Opiekunem w Niebiosach.
Tak pochłonęła go pełna wdzięczności i porywu modlitwa, że nie widział, co się działo w tym ustronnym szmacie puszczy, z dala od drogi.
Nie widział stadka złocistych drozdów, zaniepokojonych czymś i rozkrzyczanych. Przefruwały z gałęzi na gałąź, wzlatywały wysoko ponad korony dębów, jak gdyby wyglądając jakiegoś wroga.
Nie spostrzegł Firlej kilku małp, które z głuchym rechotem pomykały wśród młodej porośli i trawy, oglądając się co chwila i szczerząc kły.
Koło jego stóp przeczołgał się brunatno-żółty wąż „nanga“ i zniknął pod poduszką mchu.
Nic tego nie widział i nie słyszał doktór, zagłębiony w modlitwie i drgnął nagle posłyszawszy tuż poza sobą głośne parskanie i tupot.
Przez las szedł stary odyniec, błyskając szablami i pozostawiając za sobą płaty piany, spadającej z ryja, i krwi płynącej z głębokiej rany na boku.
Dzik szedł wprost na Firleja.
Miał opuszczony łeb ze zjeżoną na karku szczeciną; małe oczki jarzyły mu się wściekłością.
Zoczywszy człowieka przystanął i przyjrzał mu się z ponurą uwagą.
Po chwili ruszył dalej, minął doktora o dwa kroki i nagle zachwiał się i upadł.
Rzęził i usiłował podnieść się, lecz nie miał już sił. Chrapnął przeciągle i znieruchomiał.
Firlej obejrzał odyńca.
Nie wątpił już, że ponury samotnik spotkał się gdzieś oko w oko z tygrysem — może nawet z tym samym, który zakłócał ciszę minionej nocy, — i stoczył z nim bój.
Świadczyły o tym zerwane płaty skóry na boku i głębokie cięcia na łbie i ryju.
Firlej starał się wyobrazić sobie przebieg tej walki na życie i śmierć, lecz nagle poczuł ogarniający go smutek.
Pochłonięty swym szczęściem stał się dalekim wszelkim przejawom brutalnej walki o byt.
Pragnąłby widzieć dokoła siebie tylko słońce, promienną ciszę i pogodną radość — wszystko to, co wypełniało jego serce, duszę i każdą myśl.
Jak gdyby po raz pierwszy, z bólem serca uświadomił sobie, że życie jest surowe, poza nieznaną ludziom sprawiedliwością nie liczące się z niczym i z nikim, że z jednakowym okrucieństwem i łatwością, niby nikłą bylinę i słabego owada, niszczy zrozpaczonego nędzarza i człowieka, który zdobył sobie największe i najprawdziwsze szczęście.
Doktór westchnął głęboko i szepnął:
— Wielki, Dobry Boże! Zachowaj dla mnie moje szczęście i obroń przed wszelkim złem tę, którą do ostatniego tchnienia umiłowało moje serce!
Nie patrząc już na leżącego odyńca, szybkim krokiem powrócił do Singribari i wszedł do klasztoru.
W izbie gościnnej zastał obu lamów przy herbacie.
Ucieszyli się ujrzawszy go i zrobili mu miejsce na ławce.
Unen przyglądał mu się bacznie i po chwili uśmiechać się począł.
— Czarne chmury przepłynęły i słońce świeci znowu? — szepnął.
— Tak, guru! Świeci jak wielkie ognisko na szczycie Albordżu! — odpowiedział.
Lamowie łagodnie i przyjaźnie patrzyli na Firleja, czekając, że coś powie, lecz młody doktór widział majaczącą przed nim postać Atri-Maji i w milczeniu uśmiechał się do swej miłości.



ROZDZIAŁ XII.
TYGRYS W ZGOŁA RZADKIEJ DLA NIEGO ROLI ZBAWCY.

W Rungpurze, w pałacu Radż-Szupur przygotowywano się do wielkich uroczystości z powodu odzyskania córki władcy. Tydzień już minął, jak przybył z Assamu Ghas-Bogra wraz z Atri-Mają przywożąc gości cudzoziemskich.
Szczególną uwagę zwracał na siebie młody, o jasnych włosach, zawsze pogodny doktór, który we dwoje z córką radży odbywał dalekie spacery samochodem, sam prowadząc maszynę.
Po całym kraju rozeszła się już wieść, że Atri-Maja zamierza poślubić cudzoziemca, więc wszędzie wyglądano z niecierpliwością i nadzieją amnestii, umorzenia zaległych podatków, nowych nominacyj, zapomóg dla biednej ludności i wspaniałych widowisk.
Cieszył się powszechną sympatią i popularnością w Rungpurze wesoły, zawsze dowcipny mister Ernest Hill, zupełnie jednakowo zachowujący się w obecności panującego władcy jak i w stosunku do ostatniego tragarza na rynku.
Amerykanin uważnie studiował rynek państwa Ghas-Bogry i nawiązywał stosunki handlowe z poszukiwaczami drogich kamieni, jubilerami nepalskimi, łowcami i włóczykijami, niewiadomo gdzie i jak zdobywającymi drogocenne korzenie zybetu, mandragory i wypełnione krwią „panty“ czyli rogi jelenie, uważane za potężny środek leczniczy.
Ludność miasta podziwiała też i z szacunkiem patrzyła na poważnego zawsze i spokojnego Unena, gdy z rzadka wychodził z pałacu, by pomodlić się wśród ruin dawno już zburzonej świątyni Buddy, gdzie pozostał tylko potężny narożnik z ciosanych kamieni, część opartej na nim kopuły i postument posągu, od którego przechowała się tylko drobna część stopy mędrca.
Mówiono o nim szeptem, że jest „guru“, co niepokoiło kapłanów brahmańskich obawiających się jego wpływów przy dworze radży.
Z Sigribari nie przyjechał jedynie hutuhta Dżałhandzy.
Nie mógł wyjechać z miasteczka, w którym ktoś nieznany mu trzymał w ukryciu pierścień z krwawnikiem Dżengiza.
W poszukiwaniach dopomagało hutuhcie dwóch detektywów, sprowadzonych przez nadkomisarza Fultona.
Detektywi — mały, okrągły, jak piłka tennisowa, i ogromnie ruchliwy John Ball oraz wysoki, cienki, jak trzcina bambusowa, i irytująco powolny Herbert Calb szukali nie tylko pierścienia, lecz i Sobcowa, bo takie otrzymali zlecenie od prokuratora Strewa.
Na ich żądanie oddziałek strzelców, wysłany z Dardżelingu, obsadził wartami przełęcz Takelung i kontrolował podróżnych na drogach prowadzących do Tybetu.
Prokurator zupełnie logicznie przypuszczał, że Rosjanin po ucieczce z Singribari podąży dawnym szlakiem do Tybetu i dalej — do zagarniętej przez bolszewików Mongolii.
Firlej cały ubiegły tydzień przeżył niby we śnie.
Tak szczęśliwych dni nie miał nigdy w życiu.
Spotkała go w Radż-Szupurze niezmiernie miła niespodzianka.
Matka Atri, którą w siedzibie radży tytułowano „wielką, jasną panią“, powitała doktora z taką serdecznością, że wzruszyła go do łez.
Rozumna, skromna i zrównoważona wytwarzała przyjemny, naturalny nastrój we wspaniałym pałacu męża.
Jej posiwiałe przedwcześnie, faliste włosy i szafirowe oczy pięknie odcinały się od bronzowych twarzy i czarnych czupryn dworaków i służby pałacowej, a na dźwięk jej spokojnego i melodyjnego głosu wszystkie oczy zwracały się ku niej z szacunkiem i oddaniem.
Adiutant radży opowiedział Firlejowi, że pomiędzy władcą a „wielką, jasną panią“ na początku ich pożycia małżeńskiego powstawały nieraz znaczne rozbieżności poglądów.
„Wielka, jasna pani“ bowiem, z domu Manon de Fougères, nie była przyzwyczajona i nigdy przyzwyczaić się nie mogła uważać siebie za istotę inną od całego otoczenia.
Poznano ją wkrótce w najbiedniejszych dzielnicach stolicy i w całym kraju, gdyż samotnie odwiedzała domy i chałupy z gnieżdżącą się w nich nędzą.
Ona to namówiła męża do wydawania dużych sum na szkoły, szpitale i ochronki dla sierot i starców. Sama zaś usiłowała walczyć z kastami, które wprowadzały głęboko sięgający rozłam w narodzie.
Duchowieństwo brahmańskie, chociaż opierało się tak postępowym poczynaniom „wielkiej, jasnej pani“, przeciwko niej wrogo nie występowało nigdy.
Matka Atri-Maji ujrzawszy po raz pierwszy Firleja ogarnęła go długim, głębokim spojrzeniem mądrych oczu, a gdy doktór podniósł na nią wzrok — uczciwy, szczery i wzruszony — szepnęła do córki:
— Cudowna Matka Boska z Lourdes natchnęła cię miłością do tego człowieka!
Powiedziawszy to ujęła głowę doktora w obie ręce i serdecznie ucałowała go w czoło.
Firlej zrozumiawszy wszystko przycisnął jej dłoń do ust, a gdy uniósł głowę, miał łzy w oczach.
Atri, wzruszona nie mniej od niego, nie mogła powstrzymać się jednak od skargi przed matką.
— Mój Adolf wyczuł sympatię mamusi od razu, a ileż to musiałam się nakłopotać, żeby zrozumiał, że go kocham! — użalała się przed matką.
— Zbyt wielkie wtedy spadło na mnie szczęście! — odpowiedział doktór.
Takie to było wejście Firleja do rodziny i domu Ghas-Bogry.
Z młodym radżą zaprzyjaźnił się szybko i serdecznie.
Następca Ghas-Bogry, młody Parta Pandawa, był przemiłym młodzieńcem i dziwakiem zwariowanym na punkcie geologii, prehistorii i... lotnictwa. Tak, jak jego matka nic sobie nie robił ze swego pochodzenia królewskiego i miał przyjaciół wśród najprostszych nawet ludzi. Kształcił się w Sorbonie i z tej wspaniałej szkoły wyniósł entuzjazm do nauki i pełen wyrozumiałości stosunek do ludzi.
Nienawidził etykiety i służalczości, uświadamiał sobie zacofanie ludu i nieraz spierał się z przyboczną radą radży i ojcem, w czym podtrzymywała go matka.
Ghas-Bogra nieraz mawiał ze śmiechem do Firleja:
— Czy wiesz, mój drogi, że moja opozycja składa się z dwóch osób: z żony i syna?! Boję się, że dostaną oni teraz posiłki... w twojej osobie... No, przyznaj się, doktorze!
— Ja tam na polityce się nie znam — odpowiedział Firlej — ale, gdybym musiał przymknąć do opozycji jego dostojności radży, postarałbym się wzmocnić ją liczebnie o jednego jeszcze człowieka...
— Kogo jeszcze masz na widoku?
— Wspaniałego radżę Ghas-Bogrę!
— No, tak, no tak! Przeciwko tak licznej i silnej opozycji rada przyboczna okaże się bezsilna a nawet całkiem zbyteczna! — śmiał się radża.
Rodzice Atri postanowili urządzić uroczyste przyjęcie, na którym miało być ogłoszone narzeczeństwo księżniczki z doktorem Firlejem.
Radża starał się uprzyjemniać czas przyszłemu zięciowi, który wcale nie był z tego zadowolony.
Zabierało to mu dużo czasu i odrywało od Atri.
Nigdy bowiem nie mogli dostatecznie nacieszyć się sobą.
Tysiące tematów wyłaniało się codziennie, a wszystkie niezmiernie ważne i porywające, gdyż bezpośrednio dotyczyły ich samych w przeszłości, teraźniejszości i przyszłości.
Chcieli przecież wiedzieć o sobie wszystko i poznać do głębi swoje uczucia i myśli.
Jednak istniała jeszcze jedna przyczyna, dlaczego młody doktór nie był rad rozrywkom i zabawom, urządzanym dla niego przez radżę i książąt podległych mu.
Zwiedzając Rungpur, Firlej spostrzegł znaczną ilość niewidomych dzieci.
Oględziny dowiodły, że ślepotę powodowała groźna choroba oczu — zaraźliwa jaglica.
— Przy braku higieny może się to stać zjawiskiem epidemicznym — myślał Firlej, przypominając sobie uniwersyteckie wykłady słynnego okulisty amerykańskiego, profesora Chartera, ale jeszcze żywiej — sposoby leczenia tej choroby przez lekarzy tybetańskich, którzy w swoim kraju jaglicę zwalczyli całkowicie.
Wysławszy gońca do najbliższego klasztoru buddyjskiego w Nepalu, z żądaniem dostarczenia mu pewnej kolekcji ziół leczniczych, doktór urządził na przedmieściu ambulatorium i zaczął przyjmować chorych.
Pacjenci napływali z dniem każdym w takiej obfitości, że cała uliczka, przy której mieściło się ambulatorium, była zatłoczona od wylotu do wylotu.
Firlej miał już kilka szybkich uzdrowień, co zdobyło mu popularność wśród ludności.
Od tej pracy również odrywały go zabawy w pałacu i przyjęcia, wydawane przez radżę.
Uskarżał się na to przed Atri, która tłumaczyła mu, że są to kolce życia osób panujących.
— Osób panujących, rozumiem to! — mówił doktór. — Ale ja panuję tylko nad sobą i to nie zawsze!
Powiedziawszy to brał ukochaną dziewczynę w objęcia i szeptał:
— Moje państwo nazywa się Atri-Maja! Jedynie Atri-Maja, a to jest państwo wspanialsze nawet od Wielkiej Brytanii — władczyni Oceanów!
Pewnego dnia oznajmiono mu, że cały dwór i zaproszeni goście nazajutrz wyjadą do Sabah — małej mieściny na „terai“, gdzie wielki łowczy zarządził polowanie na tygrysy i bawoły.
Chociaż Firlej ciekaw był bardzo podobnego polowania, o którym nieraz czytał w angielskich powieściach, jednak na tę wiadomość posmutniał.
Musiał przecież rozstać się na parę dni z narzeczoną i swymi pacjentami.
— Nie możesz odmówić ojcu! — przekonywała go Atri. — Zresztą dobrze ci zrobi ta wyprawa. Zasiedziałeś się bez ruchu i zapracowałeś się w ambulatorium. O, patrz, nie masz już teraz czasu na codzienną partię tennisa!
— Uważasz, że tyję, jak ten pasibrzuch „Knox“, który cały Radż-Szupur uważa za swoją budę? Wiesz co? Wczoraj spał i chrapał na wielkim tronie radży! Co za bezczelność u takiego psiaka! W Detroit i Nowym Jorku był taki cichy i skromny, a tu nagle do takiego stopnia się rozpanoszył, że oszczekuje nawet ministrów! — skarżył się na „Knoxa“ doktór.
— On wie, że stał się naszą „maskotą“, to i zadziera nosa! — śmiała się Atri, ubawiona oburzeniem Firleja.
Trzeba więc było jechać na łowy i — doktór wyruszył.
Do Sabah myśliwi dotarli w samochodach.
Dalej w głąb dżungli na „terai“ biegły tylko ścieżki.
Myśliwi dosiedli słonie, zawczasu dla nich przygotowane.
Na ich potężnych grzbietach, zaopatrzonych w specjalne siodła, ustawiono palankiny i platformy z poręczami.
Mądre zwierzęta z głuchymi westchnieniami klękały, ułatwiając ludziom wsiadanie.
Wreszcie około dwudziestu myśliwych ruszyło w stronę dżungli.
Przed każdym słoniem szedł tropiciel, uzbrojony w krótki miecz o krzywej klindze i dzidę.
Olbrzymie zwierzęta szły powolnym krokiem słuchając głosu siedzącego u nich na karku kornaka — poganiacza.
Firlej jechał w palankinie trzymając w ręku sztucer, znakomitej fabryki „Holland and Holland“ ze zbrojowni radży.
Ścieżka biegła przez grząską równinę zarośniętą wysokimi trzcinami i krzakami ciemnych tamaryndów.
Niewidzialny w gąszczu dzwonił pędzący z gór wartki strumyk.
Świergotały ptaki i szeleściły skrzydłami wielkie, barwne motyle unoszące się nad Firlejem.
Tu i tam przez nieduże polanki przemykały się szakale. Na niewysokim pagórku przywarowała hiena, nastraszona rozlegającym się ze wszystkich stron ciężkim stąpaniem słoni i ich pochrapywaniem. Śmignęła wreszcie do haszczy i gdzieś się zaczaiła.
Z puszczy dobiegał trwożny rechot małp i jękliwe kwilenie sępów wypatrujących zdobyczy.
W wysokiej trawie z szelestem suchych łodyg i badylów sunęły stadka dzikich perliczek, bażantów i czarnych indyków himalajskich, by, dobiegłszy do skraju polanki, wystrzelić jak race do góry błysnąwszy pstrym opierzeniem.
Czasem przekicał zając i ukrył się gdzieś pod krzakiem.
Wreszcie słonie doszły do obszernej kotliny.
Na jej dnie połyskiwało zwierciadło jeziorka, okolonego gmatwaniną młodej porośli, oplecionej różnymi powojami i bluszczem.
Tam i sam biły w oczy barwne bukiety storczyków i jakiś czerwonych, mięsistych kwiatów.
Pomiędzy tymi haszczami strzelały wyżej kępy bambusów i brunatnych, chwiejnych trzcin z czarnymi na wierzchołkach kitami.
Słoń Firleja doszedł do krzaków na dnie kotliny i na rozkaz kornaka stanął, podnosząc zwiniętą trąbę i nadstawiając uszu.
Tropiciel obiegł teren i powrócił mruknąwszy kilka słów do kornaka.
Poganiacz zwrócił twarz do doktora i powtórzył z uszanowaniem:
— Dostojny panie! Tropiciel dostrzegł ślady gajała i tygrysa. Przysięga on, że muszą przejść tym przesmykiem pomiędzy spróchniałym dębem a gęstwiną bambusów.
Firlej w milczeniu skinął głową i mocniej zacisnął sztucer w ręku.
Wbijał wzrok w gąszcz krzaków, twardej trawy i trzcin, lecz cisza panowała dokoła. Gdyby nie dwie rybitwy unoszące się nad jeziorkiem i ich drapieżny skwir, można byłoby myśleć, że cała miejscowość wymarła od dawna.
Nagle gdzieś daleko, zapewne na przeciwległym krańcu kotliny, zagrała trąbka.
To łowczy dawał sygnał naganiaczom.
Odpowiedziała mu natychmiast głucha jeszcze i daleka wrzawa.
Nad lasem i jeziorem przeciągnęło stado spłoszonych żórawi.
Rybitwy zapadły do trzcin i nie odzywały się więcej.
Wrzawa wzmagała się i zbliżała.
Doktór mógł już rozróżnić poszczególne głosy, stuk kijów o pnie drzew i jazgot grzechotek.
Na skraju kotliny z trzech stron mignęły mu sylwetki naganiaczy i znikły w zaroślach.
Po chwili Firlej spostrzegł rudel plamistych jeleni — aksisów śmigających przez wąski ducht.
Przepadły gdzieś jak widma.
Na lewo od stojącego na posterunku myśliwego buchnęło raz po raz dwa strzały.
Wrzawa umilkła natychmiast i na jedną krótką chwilę zapadła znów jeszcze bardziej tajemnicza, przyczajona cisza.
Na chwilę tylko, bo znowu rozedrgał się róg łowiecki, zerwały się krzyki i drażniący jazgotliwy turkot grzechotek.
Przed Firlejem rozbiegały się w różne strony trzy wąziutkie przesmyki — grządy wydeptane przez zwierzęta idące na wodopój. Ścieżki te robiąc ostry zakręt ginęły w haszczach.
Słoń chrapnął nagle i jak mógł najwyżej zadarł łeb.
Firlej czuł, że potężne zwierzę mocniej wparło nogi w grząski grunt i skupiło się w sobie.
Tam, gdzie ścieżki znikały w haszczach, przed krzakami wyrastała szczecina trzcin.
Z nieco wyższego miejsca i z karku olbrzymiego słonia doktór widział tę część terenu z góry.
Na razie nic podejrzanego nie spostrzegł w zwartej ścianie szeleszczących, chybotliwych trzcin i w gęstej gmatwaninie oplecionych pnączami krzaków.
Przechyliwszy się więc poza poręcz palankinu zajrzał na dół, gdzie obok słonia stał tropiciel.
Hindus o siwej, rozwichrzonej czuprynie nie widział go.
Stał wpatrzony w gęstwinę, i od czasu do czasu podnosił rękę nad głową, dając komuś sygnały.
Firlej patrzał na niego ze zdumieniem.
Nic nie rozumiał.
Przecież nie naganiaczom sygnalizował stary tropiciel?
Byli zbyt daleko, żeby mogli spostrzec jego ruchy, zresztą zasłaniała go ściana trzcin i krzaków?
Firlej dotknął ramienia kornaka i oczami wskazał mu stojącego przy słoniu Hindusa.
Poganiacz zajrzał na dół i uważnie przyglądał się tropicielowi jednocześnie podejrzliwie oglądając całą miejscowość.
W pewnej chwili aż podskoczył na karku słonia i szepnął, wyciągając rękę w stronę grubego pnia spróchniałego drzewa:
— Sahibie...[34] tam... tam... zaczaił się człowiek... człowiek z karabinem... Sahibie... on mierzy... w naszą stronę...
W tej samej chwili słoń, chrapnąwszy głośno, gwałtownie uskoczył na bok...
Z gęstwiny buchnął strzał i kula gwizdnąwszy w powietrzu z suchym klaśnięciem uderzyła w zbocze kotliny.
Prawie jednocześnie z odgłosem strzału wśród krzaków mignęło coś, zamajaczywszy na chwilę żółtą skórą i czarnymi pręgami.
— Tygrys... sahibie... tygrys! — wyjąkał kornak. — Zaraz skoczy na słonia!
Wystraszony śmiertelnie Hindus nie zgadł jednak.
Tygrys przesadziwszy nagle krzaczastą palmę zniknął w wysokiej trawie.
Rozległ się tam natychmiast przeraźliwy, pełen bólu krzyk człowieka, i głuchy, wściekły ryk tygrysa.
— Naprzód! Naprzód! — zawołał Firlej.
Słoń postąpił kilka kroków ku haszczom coraz wyżej podnosząc trąbę i trwożnie wymachując uszami.
Doktór zobaczył teraz straszną scenę.
Przed nim odkryła się ukryta w krzakach polanka.
Najpierw rzucił mu się w oczy rasowy koń pod bogatym siodłem i wzorzystym czaprakiem.
Leżał na ziemi i wierzgał tylnymi nogami próżno usiłując powstać.
Spod czerwonej terlicy spływała mu po boku szeroka struga krwi.
Doktór domyślił się, że drapieżnik uderzywszy konia potężną łapą zerwał mu zapewne mięśnie lub zgruchotał kość pacierzową.
O kilka kroków dalej Firlej zobaczył wreszcie tygrysa.
Stary, pręgowany kot leżał, przytłoczywszy swym prężnym ciałem jakiegoś człowieka. Zwierz przyciskał uszy do czaszki, jeżył białe bakobrody i bił ogonem po ziemi.
Doktór widział tylko jedwabne, wiśniowego koloru szarawary leżącego człowieka i jego długie zielone buty, bogato haftowane srebrem.
Mimo całej zgrozy sytuacji mignęła mu myśl, że wśród gości radży uczestniczących w polowaniu dzisiejszym, nie zauważył nikogo tak wystrojonego.
Należało jednak działać natychmiast.
Firlej ukląkł i oparłszy lufy sztucera o poręcz palankinu począł mierzyć do tygrysa.
Musiał być bardzo ostrożny, żeby nie trafić w człowieka, obalonego przez zwierza, a jednocześnie rozumiał, że źle umieszczona kula grozi śmiercią i temu nieszczęśliwemu, i jemu samemu.
Wreszcie nacisnął cyngiel. Uczuł mocne szarpnięcie karabina i silne uderzenie w prawe ramię.
Nie zwrócił jednak na to uwagi, gdyż to, co ujrzał po strzale, napełniło go szaloną radością, ale nie tylko jego, bo kornak też począł klaskać w dłonie, a słoń przestępował z nogi na nogę, ni to wykonując jakiś taniec wojenny, i wydawał głośne, triumfujące trąbienie.
Celna kula doktora zerwała drapieżnikowi część czaszki.
Tygrys zrobił szalony skok, jak gdyby jakaś straszna siła podrzuciła go w powietrze, po czym padł na bok. Drgawki przebiegały mu od grubego karku aż do końca długiego ogona. Skóra marszczyła mu się i poruszała na bokach.
Nie wydawał jednak żadnego już dźwięku.
Leżał wyciągnięty, bezwładny.
Życie uchodziło powoli z potężnego ciała tygrysa.
Firlej przyjrzał się leżącemu człowiekowi.
Na okolonej kruczą, gęstą brodą ciemnej twarzy nieznajomego widniały sople i plamy krwi.
Cała prawa strona bogatego stroju była zbroczona krwią i poszarpana na strzępy.
Obok nieznajomego widniał przełamany w szyjce kolby karabin.
— Ktoby to mógł być? — zadawał sobie pytanie doktór i zaglądając na dół zamierzał zapytać o to tropiciela.
Zdumiał się, gdyż nie zobaczył już siwego Hindusa.
— Gdzież jest tropiciel? — spytał kornaka.
Ten przekonawszy się, że Hindusa nie ma przy słoniu, schwycił się oburącz za głowę.
— Czandra uciekł! Czandra uciekł!
— Czandra? — powtórzył Firlej. — Czy nie był to łowca Czandra z Singribari?
— Tak jest, sahibie! Czandra jest najlepszym tropicielem na cały Assam i Bengal! Zna on dżunglę na „terai“ wzdłuż i wszerz! Sahibie! Czy mogę powiedzieć, co wiem?
— Mów! Musisz powiedzieć! — rzucił surowo patrząc na poganiacza doktór.
— Do mego słonia, wynajętego dla ciebie, sahibie, był wyznaczony inny tropiciel, Rugara z Triwaszy, ale przyszedł później Czandra i powiedział, że łowczy jego posłał ci do pomocy...
— Aha! Czandra z Singribari! Czandra sygnalizujący komuś! Mogę przeto spodziewać się, że na polance obok zabitego tygrysa znajdę starego znajomego — Michała Sobcowa z przyklejoną brodą! — pomyślał Firlej. — No, cóż?! Nosił wilk, ponieśli i wilka! Do czasu dzban wodę nosi!
Na rozkaz kornaka słoń ukląkł. Doktór jednym skokiem był już na ziemi i biegł do leżącego człowieka w ciemno wiśniowym stroju i zielonych butach, szytych srebrem.
Firlej biegł całym pędem, nie słysząc odgłosów strzałów, wzmagającej się wrzawy, czynionej przez zbliżającą się nagonkę, i nie widząc mknących w popłochu jeleni o wspaniałych wieńcach i ciemnoszarego gajała o potężnych rogach, cwałującego zboczem kotliny.
Firlej przedarł się wreszcie przez krzaki i pochylił się nad leżącym człowiekiem.
Obejrzawszy go uważnie gwizdnął przeciągle wyrażając tym najwyższe zdumienie.
Broda była najprawdziwsza, a jej posiadacza Firlej nigdy nie widział.
— Cóż to znów za jakaś nowa tajemnica? — mruknął drapiąc się w głowę.
Przy nim stanął kornak.
— Sahibie! Sahibie! — szeptał ze strachem. — Jest to Baab-al-Madras, radża Balory! Nie żyje!
— Radża Balory? — zapytał doktór patrząc na poganiacza słonia.
— Tak jest, sahibie! — kiwnął głową Hindus. — Mówię dobrze... Znam Baaba, gdyż dawniej, gdy uważał się za przyjaciela naszego władcy, często bywał w Rungpurze i brał udział w łowach naszego pana!
— Był przyjacielem? To znaczy, że teraz nim nie jest? — spytał Firlej.
— Teraz, sahibie, od dwóch już lat Baab-al-Madras nie bywa w Rungpurze.
— Co się stało, przyjacielu?
— Baab zasyłał swatów do Radż-Szupuru, gdyż zamierzał poślubić córkę naszego władcy, lecz otrzymał odmowę — objaśniał kornak, składając niezłomny dowód, że tajemnicy nie mogą utrzymać nawet mury pałacowe i gwardia przyboczna królów.
— Dlaczego nie przyjęto jego oświadczyn? — dopytywał się doktór.
Kornak wzruszył ramionami i skrzywił usta w nieszczerym uśmiechu.
— Różnie powiadają ludzie! — mruknął. — Podobno Baab ma przy sobie doradców-bolszewików z Rosji i ci buntują go przeciwko dobrotliwemu mahatmie Gandhiemu i Anglikom, nasz zaś władca jest przyjacielem wice-króla i gubernatora Bengalu...
— Co wiesz jeszcze, bo to dopiero jeden powód, a mówiłeś, że ludzie różnie bają! — zmuszał Firlej kornaka do dalszych zwierzeń.
— Gadali jeszcze, że Baab nie uznaje wyższości Ghas-Bogry, który pochodzi od dawnych królów naszych... starożytnych... W końcu powiedziane było tak: Baab jest muzułmaninem, a Ghas-Bogra — brahmanem, więc nic z małżeństwa radży Balory z Atri-Mają nie będzie, no — i stąd nieprzyjaźń! Baab-al-Madras przygotowywał nawet zamach na naszego radżę... i ciągle buntuje przeciwko niemu lud, obiecując, że odda mu pałac, ziemie i bogactwa Ghas-Bogry...
— Ach, to tak? — pomyślał doktór zrozumiawszy wreszcie zamiary przeciwnika swego przyszłego teścia i nagle wyłonił się przed nim cały plan postępowania z Baabem, który zamierzał zabić go, a teraz leżał u stóp Firleja.
— Żyje, czy go diabły zawlokły już do piekła i wrzuciły na samo dno kotła z wrzącą smołą? — pytał siebie doktór klękając przy radży.
Rozdarł na nim szatę i koszulę i dotknął pulsu.
Przekonał się, że serce biło jeszcze słabym tętnem.
Prawe ramię za to było w straszliwym stanie. Kość — strzaskana potężnymi kłami tygrysa, mięśnie — poszarpane na włókna i skrawki.
— Za dużo, bracie, wypłynęło z ciebie posoki — mruczał do niego Firlej. — Teraz nie będziesz już taki jurny i krewki... Będziesz miał szczęście, jeżeli zakończy się tylko amputacją ramienia. Właściwie, zgodnie z zasadami medycyny oficjalnej powinieneś się wykopycić, odlecieć do Abrahama na piwo, bo czarna Kali, bogini śmierci, dotknęła już ciebie swoją dłonią, a jeżeli nie zabiła ciebie odrazu, to dlatego, że brzydziła się dotknąć takiego szelmy po raz drugi...
Hindus — kornak z szacunkiem patrzał na Firleja, bo był przekonany, że ten odmawia jakieś zaklęcia.
Doktór tymczasem mruczał dalej:
— Będę ciebie, drabie, pielęgnował, jak niańka niemowlę, będę się nosił z tobą, jak z rozbitym jajkiem, i urobię ciebie na gomółkę, a jeżeli nie wykopycisz mi się — zatańczysz mi tak, jak ja ci zagram...
Tak mrucząc rozglądał się dokoła i szukał czegoś w trawie.
Wreszcie rozdarłszy koszulę radży, kazał poganiaczowi porobić z niej wąskie bandaże, sam zaś w pochylonej postawie krążył w krzakach i od czasu do czasu zrywał drobne, lepkie listeczki jakichś roślin.
Uśmiechał się do nich i mówił żartobliwie:
— A... to pani, panno „lu-man-di“? No, wreszcie odnaleźliśmy się, panie „gou-czu“? Mam dla was pilną pracę!
Uzbierawszy sporą garść potrzebnych mu ziół, powrócił do nieprzytomnego Baaba i począł rozcierać w dłoniach przyniesione listki i blado zielone piórka. Wydzielały czerwony, lepki sok o ostrym zapachu. Przepoiwszy tą cieczą bandaż nałożył go na straszną, szarpaną ranę i zrobił opatrunek.
— Przewróćmy dostojnego radżę na jego dostojny lewy bok — powiedział lekarz do kornaka, po czym odnalazł jakieś miejsce koło słupa pacieżowego i zrobił głęboki masaż.
— Twoje szczęście, że jesteś nieprzytomny, gdyż inaczej wyłbyś z bólu, jak foka! — uspokajał swego nieruchomego pacjenta młody lekarz. — Ale teraz — trudno, chłopie, trzymaj się mocno! R-r-raz!
To powiedziawszy nacisnął znany mu splot nerwów.
Radża drgnął, wydał żałosny jęk i podniósł powieki.
— Gdzie jestem? — spytał drżącymi wargami.
— W piekle u Belzebuba, bo taki byłby najwłaściwszy twój adres, brodaczu! — pomyślał po polsku Firlej, lecz po angielsku odpowiedział inaczej. — Jesteś w ręku tego, którego tak uprzejmie chciałeś poczęstować kulą karabinową. Odwdzięczę ci się tym, że będę ciebie starannie leczył, gdyż tygrys zaczął już połykać cię, panie radżo, ale jakoś mu nie zasmakowało, więc wyplunął ciebie i niechcący poharatał ci kości i wogóle całe ramię. Musisz teraz być posłuszny i potulny jak jagnię, bo inaczej poddani twoi złożą cię w sarkofagu i będą oszukiwać samych siebie i wszystkich twierdząc, żeś był dobry, cnotliwy, mądry, że nie znałeś zawiści i nie nastawałeś na życie bliźnich.
Radża milczał ze strachem patrząc na Firleja, aż wreszcie spytał:
— To ty, sahibie, jesteś tym lekarzem, za którego ma wyjść... Atri-Maja?...
— Pewno, że ja, bo pocóż inaczej radża strzelałby do mnie i przystawiał do mnie tego tchórza Czandrę?! — zaśmiał się doktór.
Rozmowa się urwała.
Firlej posłał kornaka po naganiaczy, żeby pomogli mu wynieść ostrożnie rannego z kotliny i umieścić w palankinie.
— No — westchnął z ulgą doktór pozostawszy sam na sam z radżą — w gruncie rzeczy jestem wdzięczny memu niedoszłemu mordercy za to, że dziś jeszcze zobaczę się z moją małą, cudną Atri!
Miał błyski w oczach i radosny uśmiech na twarzy.
Radża milczał nie spuszczając z doktora zdumionego spojrzenia.
Od czasu do czasu syczał z bólu i szeptał:
— Pali jak ogień!...
— To dobrze! — cieszył się Firlej i śmiał się beztrosko: — Lekarze zawsze tak mówią! Nic ich nie obchodzi cierpienie pacjenta. Grunt, żeby naukowe fakty zostały potwierdzone... Ale, żarty na stronę! Piec musi, bo zrobiłem opatrunek z pewnych ziół chroniących przed gangreną i zakażeniem...
— Dziękuję!...
— Mocno przedwcześnie radża składa podziękowanie — wzruszył ramionami Firlej. — Kuracja dopiero się zaczyna, a jak się skończy — Bóg jeden raczy wiedzieć! Wypadek bardzo ciężki, leczenie będzie trwało długo... Może zmuszony pan będzie poddać się operacji...
— Odjęcia ramienia? — zżymnął się Baab.
— E-e, to głupia operacja, najzwyklejsza! Nie, miałem na myśli inny zabieg chirurgiczny... coś nakształt cerowania, łatania i fastrygowania pańskich mięśni... Taka elegancka, artystyczna, precyzyjna operacyjka!
Firlej wpadł w wyborny humor.
Zdawało się, że zapomniał do reszty o wypadku i zamachu na swoje życie.
Kornak przyprowadził wkrótce dziesięciu naganiaczów.
Zrobiono nosze z gałęzi i zaniesiono radżę na skraj kotliny.
Firlej kazał ułożyć go w palankinie i usiadł przy nim mając w pogotowiu termos z gorącą herbatą na wypadek nowego zemdlenia.
Baab jednak ani myślał tracić przytomności, czuł się bardzo podnieconym i mówił bez przerwy, tłumacząc swój napad pragnieniem wywarcia zemsty na szczęśliwym rywalu.
— Świetnie! — śmiał się doktór. — Według pana uczucie zemsty usprawiedliwia wszystko.
Radża skinął głową.
— W takim razie nie zdziwiłby się pan i nie miałby do mnie pretensji, gdybym lecząc pana, wyprawił radżę Balory do ogrodu Allaha, gdzie hurysy z utęsknieniem czekają na tak porywczego jegomościa?
Baab przyjrzał się uważniej Firlejowi i mruknął:
— Tak!
Doktór parsknął śmiechem i powiedział:
— Nie obawiaj się pan! Ja tego nie uczynię! Jestem chrześcijaninem i lekarzem. To cię broni skuteczniej od twojej gwardii! Cha-cha-cha! Zrobię wszystko, żeby cię uratować...
— Dziękuję...
— Chwileczkę! — przerwał mu doktór. — Rachunek przedstawię po skończonej kuracji...
— Zapłacę ile zażądasz, sahibie!
— Trzymam pana za słowo, radżo!
— Rzekłem, a słowo moje jest jak stal... — odparł dumnie.
— Stal się gnie w jedną i drugą stronę, radżo — uśmiechnął się Firlej.
— Nie obrażaj mnie, sahibie — zasyczał Baab. — Nie znasz mnie!
— Częściowo... — zmrużył oczy Firlej. — Wiem o tobie tylko tyle, że pozwalasz bandytom porywać dla siebie dziewczyny, że obiecujesz szczodrze ludom sąsiednich księstw podział majątku ich dynastii, że słuchasz podstępnych rad bolszewików, spiskujesz przeciwko mahatmie Gandhiemu i władzom brytyjskim, lubisz urządzać zamachy, no i... że strzelasz źle!
Spojrzał na Baaba-al-Madrasa wesołym, lekko ironicznym wzrokiem i począł wygwizdywać jakąś piosenkę amerykańską.
Zaczęli zjeżdżać się myśliwi, aż wreszcie przybył sam Ghas-Bogra.
Wszyscy osłupieli, dowiedziawszy się, kogo ma w swoim palankinie Firlej.
Doktór opowiadał im z humorem o wypadku z tygrysem, ale ani słowem nie wspomniał o kuli, która gwizdnęła mu koło ucha, ani też o tropicielu Czandrze.
Ghas-Bogra słuchał go uważnie i w końcu zapytał swego wroga:
— Cóżeś robił w granicach mego państwa, Baab-al-Madras!
Radża Balory nie mógł znaleźć odpowiedzi, więc wyręczył go Firlej:
— Radża Baab mówił mi, że w kniei swego państwa ścigał tego starego tygrysa, a że jest zapalonym myśliwcem, nie spostrzegł, że znalazł się na twoim terytorium, dostojny radżo!
— Hm... uhum... hm... — mruczał Ghas-Bogra spostrzegłszy wymowny wyraz oczu przyszłego zięcia, który tymczasem pytał:
— Czy nie widział ktoś z nagonki tropiciela Czandry — łowcy z Singribari?
W tłumie Bengalczyków przebiegł pogwar. Pytanie doktora podawano sobie z ust do ust.
— Ja widziałem Czandrę! — zawołał młody Hindus w czarnym zawoju.
— Gdzieś go widział? — podbiegł do niego Firlej.
— Wlazł na sam szczyt figowca nad Kolambogą! Myślałem, że chce obejrzeć okolicę i wypatrzyć zwierzynę — objaśnił naganiacz.
Firlej podszedł do łowczego i coś szepnął mu do ucha.
W godzinę potem, kiedy karawana łowców dochodziła już do Sabali, gdzie stały samochody, pięciu konnych gwardzistów dogoniło całe towarzystwo.
Żołnierze z Rungpuru prowadzili ze sobą Czandrę, uwiązanego pomiędzy dwoma końmi.
Doktór Firlej nie czekał na obiad, wydawany w polu przez radżę Ghas-Bogrę, lecz ulokowawszy swego pacjenta w samochodzie, wraz z nim i sierżantem gwardii pałacowej ruszył do Rungpuru.
Miał poważne powody do pośpiechu, a jeden najważniejszy miał nawet... imię.
Brzmiało ono — Atri-Maja.



ROZDZIAŁ XIII.
AŻ DWA PIERŚCIENIE DŻENGIZA-CHANA.

W Radż-Szupurze zaszły nieoczekiwane zmiany.
Na razie nie mówiono już nic o projektowanym wielkim przyjęciu z udziałem samego wice-króla, wszystkich gubernatorów, najwyższych dowódców wojskowych i zaprzyjaźnionych radżów.
Ghas-Bogra odroczył dzień ogłoszenia zaręczyn swej córki Atri.
Tak bowiem złożyły się nieprzewidziane okoliczności.
W pałacu, w lewym jego skrzydle, gdzie była jedna jasna sala, zamieszkał najbardziej zacięty wróg radży — Baab-al-Madras.
Radża Balory cierpiał bardzo, bo, chociaż zioła Firleja zabezpieczyły go przed zakażeniem krwi, straszliwa, szarpana rana nie goiła się wcale i od czasu do czasu zaczynała krwawić.
Widząc pochylonego nad sobą Firleja dwa razy dziennie zmieniającego mu opatrunki Baab, zaciskając zęby, by nie wydać krzyku bólu, mówił:
— Napróżno tyle zachodu! Przecież tak czy owak zginę z ręki Ghas-Bogry...
— Ależ ma radża przed nim pietra, no-no-no! — dziwił się doktór wesołymi oczami patrząc na pacjenta. — Nie taki straszny diabeł jak go malują, a mój przyszły teść przy tym wcale nie jest do diabła podobny!
Baaba nie uspokoiło wszakże wesołe oświadczenie Firleja, więc wpadał w coraz bardziej ponury i beznadziejny nastrój, aż pewnego razu ujrzawszy wchodzącego do pokoju doktora podniósł zdrową rękę i grożąc pięścią syknął:
— Zginę tu, ale i Ghas-Bogra nigdy nie doczeka się spełnienia swoich marzeń!
— Co radża może wiedzieć o marzeniach władcy Rungpuru? — zauważył Firlej badawczo patrząc na chorego.
— Wiem wszystko, ale to już moja rzecz! Powiem tylko, że rungpurski radża nigdy nie będzie kierownikiem wyzwolenia Azji i — chwała za to Allahowi, gdyż Ghas-Bogra oddałby nas raz jeszcze pod władzę Brytanii!
Firlej usiadł przy nim i długo przyglądał się pacjentowi, usiłując przeniknąć jego myśli.
— No, tak! — mruknął wreszcie. — Myśl ludzka różnymi dąży drogami do jednego nieraz celu. Ghas-Bogra uważa, że Indie przy pomocy Wielkiej Brytanii mogą stać się drugim po Japonii państwem cywilizowanym i rozpocząć pertraktacje z Londynem o uznanie swej niezależności. Gdyby Indie osiągnęły to, dlaczego, pytam, nie mogłyby one pretendować do kierowania sprawą zjednoczenia ludów Azji?
Baab trząsł głową i mruczał:
— Mrzonki! Zbyt długa droga i niepewna!
— Pewniejsza niż wojna nieprzygotowanych ludów z flotą i armią Europy — odpowiedział Firlej przystępując do odwijania starego opatrunku.
W tym właśnie dniu, kiedy wynikła tak znamienna rozmowa, doktór po raz pierwszy wyraził swoje zadowolenie z wyglądu i stanu poszarpanego przez tygrysa ramienia.
— Dobrze... dobrze!... — mówił. — Krew znalazła już dla siebie inne drogi krążenia, więc rychło patrzeć rana zacznie się goić, a wtedy pomyślimy o nadaniu ramieniu piękniejszego wyglądu...
Baab-al-Madras wyrażał swoją radość, lecz spochmurniał, gdy do pokoju wszedł nagle Ghas-Bogra w towarzystwie małżonki.
— Cieszymy się, że dostojny gość nasz czuje się lepiej i że jest nadzieja na uratowanie jego ręki — oznajmiła łagodnym głosem „wielka, jasna pani“.
— Jestem tu więźniem, nie gościem! — rzucił prawie brutalnie Baab wbijając oczy w poważną twarz swego wroga.
Jakież jednak było jego zdumienie, gdy zwykle porywczy i dumny radża Rungpuru spokojnym a nawet życzliwym głosem odpowiedział:
— Mój brat radża w każdej chwili mógłby opuścić pałac i moją stolicę. Sądziłem jednak, że sam los chciał, by zaopiekował się tobą, tak wybitny lekarz, jakim jest doktór Firlej z Ameryki...
— Zamierzałem zabić go i strzeliłem do doktora z karabina... — wtrącił zaciskając szczęki Baab.
Firlej wybuchnął głośnym śmiechem.
— Radża Balory ma gorączkę i za wcześnie, widać, pochwaliłem się wynikiem swego leczenia! — powiedział. — Wiem, że radża Baab strzelał, a to już nie jego wina, że karabin wytrącony mu z rąk przez tygrysa wypalił w moją właśnie stronę... Tyle tylko pamiętam, radżo Baab-al-Madras, i pan powinien tylko tak myśleć, nie inaczej... Ale, nie mówmy już o rzeczach znanych! Powiem wam, że postanowiłem za dwa dni przystąpić do operacji i mam już nadzieję, że...
Urwał nagle i dodał:
— Wynik będzie zależał od miłosierdzia Bożego! Co zaś tyczy się mnie — to zrobię wszystko jak najsumienniej!
Gdy wszyscy opuścili pokój radża Baab-al-Madras leżał długo z szeroko otwartymi oczyma.
Miotało się w nich zdumienie, przechodziło w jakąś walkę wewnętrzną, krystalizowało się w określone postanowienie, by po chwili przekształcić się w niepewność, wahanie, podejrzliwość i wrogość. I tak — raz po raz. Cały łańcuch sprzecznych wrażeń i kalejdoskopicznie szybko zmieniających się uczuć przesnuwał się przed oczami chorego radży.
Firlej w tym samym czasie był już w innym miejscu.
Nie sam jednak.
Obok niego pracowały dwie drogie mu istoty.
Atri-Maja i jej matka w białych fartuchach i czepkach pomagały mu w ambulatorium, przygotowując chore dzieci do oględzin lekarza i do zabiegów.
Przemywały zapuchnięte, zaropione powieki chorych na jaglicę i usadawiały pacjentów w kolejce.
Przy tych czynnościach nie zapominały wypytywać dzieci o ich rodziców, dom i życie, zapisywały adresy, by potem posłać zapomogę, żywność lub ubranie.
Nie wiedziały, że przed domem mieszczącym przychodnię lekarską gromadziły się tłumy mieszkańców stolicy.
Każdy bowiem z nich chciał widzieć „wielką, jasną panią“ i córkę radży, które nie tylko nie gardziły biedakami, ale same spełniały przy nich przykre i niebezpieczne posługi.
Gdy powracały do pałacu, tłum w uroczystym, wymownym milczeniu rozstępował się przed nimi, a zachwyt i wdzięczność zapalały gorące ognie w czarnych oczach tubylców. Niektórzy klękali przed nimi, inni całowali ich szaty, a nawet ślady ich stóp, lecz entuzjazm tłumu doszedł do szczytu, kiedy pewnego razu ujrzano samego Ghas-Bogrę jadącego na pięknym rumaku i zsiadającego przed ambulatorium.
Radża obejrzał poczekalnię, osobiście rozdając dzieciom i ich rodzicom zapomogi pieniężne, a potem przyglądał się pracy Firleja, małżonki i Atri-Maji pomagających lekarzowi.
Gdy zbliżył się do doktora i położył mu dłoń na ramieniu, wyrażając mu tym ruchem swoją wdzięczność, Firlej spojrzał na niego wesoło i szepnął po angielsku:
— Dobrze, że dostojny radża usłuchał mnie! Od dnia dzisiejszego stał się radża „ojcem ludu“, a miłość ludu jest przecież potęgą panującego!
Powiedziawszy to zmrużył oczy i powiedział w duchu:
— Małoż to ja nałamałem sobie jęzora, zanim przekonałem radżę i tych jego zacofanych doradców — brahmanów, że, jeżeli już tak bardzo tego sobie życzą, to niech mają te głupie kasty, ale niech Ghas-Bogra będzie radżą wszystkich kast!
Przyjąwszy jeszcze piętnastu chorych, doktór oznajmił, że następne przyjęcie będzie za dwa dni, gdyż teraz musi z rozkazu radży Rungpuru zaopiekować się poszarpanym przez tygrysa radżą Balory.
Wieść o tym lotem błyskawicy rozbiegła się po całym mieście i pomknęła dalej i dalej aż pod spychy Himalajów.
— Radża Ghas-Bogra opiekuje się radżą Balory! — powtarzano z ust do ust.
W pałacu zameldowano Firlejowi, że jakiś nieznany nikomu przybysz prosi o posłuchanie u niego.
Doktór zajrzał do poczekalni.
Naprzeciwko niemu szedł już ogromny, barczysty Mongoł o ospowatej twarzy i kabłąkowatych nogach.
— Hutuhta Dżałhandzy! — zawołał uradowany Firlej potrząsając mu ręce.
Zwęszył go widać rozbijający się po pałacu „Knox“, bo zdyszany pędził już z komnat Atri, szczekał i piszczał, a dopadłszy Mongoła jął skakać i lizać go po rękach i nogach, czym bardzo wzruszył lamę.
— Co się z wami dzieje, hutuhto? — troskliwie wypytywał przyjaciela doktór. — Widzę, że nie udało wam się odnaleźć pierścienia, bo jesteście smutni?
— Pierścień przepadł bez śladu! — zamruczał lama z westchnieniem. — Czegośmy tylko nie robili z detektywami, żeby choć cokolwiek dowiedzieć się o człowieku, który go odnalazł! Bo przecież ktoś musiał go znaleźć?!
— Zapewne! — potwierdził Firlej. — Zapewne, jeżeli nie był nim... Sobcow. Mógł wszakże po ucieczce swojej z więzienia czatować na odpowiednią chwilę, by dostać w swoje ręce pierścień, ukrywany przez Torczi?
Mongoł spojrzał na doktora z uwagą i nadzieją, lecz po chwili mruknął znowu:
— Sobcow też zniknął jak cień ważki na zwierciadle jeziora.
— Zniknął... to prawda! — uśmiechnął się Firlej. — Musi jednak być gdzieś blisko, gdyż ludzie jego kręcili się koło mnie... w niezupełnie przyjaznych zamiarach!
Umilkli obaj przyglądając się sobie z życzliwością.
— Co zamierzasz robić teraz, hutuhto? — spytał doktór.
— Powracam do Dołon-Noru. Nie jestem już tu potrzebny! — szepnął Dżałhandzy marszcząc brwi. — Chciałem przedtem zobaczyć się z tobą, „cagan emczi“, i z guru Unenem...
— Cieszy mnie to, że pamiętaliście o nas! — zawołał wzruszony Firlej ściskając mocno dłoń lamy. — Mam do was prośbę, drogi przyjacielu! Mam tu jeszcze pracy na dwa tygodnie. Załatwiwszy wszystko muszę powrócić do Tassgongu, bo pozostało mi tam coś niecoś do odrobienia. Należy wykonać wszystko, czegom się podjął w Ameryce.
Hutuhta milczał długo aż w końcu zdecydował się.
— Będę czekał na ciebie „cagan emczi“ — powiedział z prostotą.
Firlej prosił administrację pałacową, by jak najwygodniej ulokowała jego wypróbowanego przyjaciela, a gdy jego prośbę spełniono natychmiast, odwiedził go razem z Unenem.
Dżałhandzy za głowę się łapał, słuchając opowiadania Firleja o przygodzie na łowach i o leczeniu przez niego Baab-al-Madrasa.
Nie mógł jednak zrozumieć, jak się mogło stać, że gwardia radży nie rozsiekała od razu radży Balory i Assamczyka Czandrę?
Próżno tłumaczył mu doktór, że litość i wielkoduszność cudów dokonać mogą — hutuhta trząsł głową i powtarzał z uporem:
— Należało zabić! Należało zabić!
— Czy taką też radę dałby mądry Sakkia-Muni, wielki mistrz? — spytał doktór.
Unen posłyszawszy tak podstępne pytanie uśmiechnął się chytrze.
Zaperzony Mongoł nie podejrzewając zasadzki, urządzonej mu przez przyjaciela, odpowiedział bez namysłu:
— Budda nie uznawał ani miłości, ani gniewu i nienawiści, więc stał się beznamiętny, jak bóg, bo urodził się bogiem; my zaś jesteśmy tylko ludźmi i musimy postępować po ludzku! Zabić tych łotrów — tego wymaga zdrowy rozsądek, „cagan emczi“, powtarzam — zabić, zrobić z nimi koniec!
— W takim razie trzeba spalić świętą księgę „Kandżur“, bo wszystko, co umieścili w niej z nauki mistrza uczniowie Buddy, napisane jest dla bogów, ludziom więc nie jest to potrzebne, a nawet szkodliwe — zauważył Firlej zerkając chytrze w stronę Unena.
Guru zaśmiał się bezdźwięcznie.
Dżałhandzy długo sapał, obawiając się spojrzeć na guru.
Wreszcie machnął ręką i zamruczał:
— Głupi jestem jak „tyme“[35]!
Żeby go więcej nie gnębić, doktór spytał go:
— Co robią nasi przyjaciele — Szimbo Iwari i Otu Sumbara?
— Z Tassgongu przyjechał znajomy kupiec chiński i opowiadał mi, że japońscy lekarze już odjechali. Pundita Eher-Balan dał im przewodnika z Giantse, który miał towarzyszyć im do stacji kolejowej w Slosaga, powracają bowiem oni morzem z Kalkuty. Teraz płyną już zapewne...
— Szkoda, że nagle opuszczając klasztor, nie pożegnałem ich — zauważył Firlej.
— Czy bardzo szczerze żałujesz tego, że wonczas zdążyłeś wymknąć się i nie czekać świtu? — spytał hutuhta ironicznym wzrokiem patrząc na doktora.
Unen znowu się uśmiechnął.
Bawiło go to, że teraz lama z kolei nacierał na przyjaciela.
— N-no... naturalnie, że dobrze, szczęśliwie się to stało... — niepewnym głosem odpowiedział doktór. — Kilka zaoszczędzonych godzin w takim wypadku — to bardzo ważne!
— Czy szczęśliwie dowiozłeś Atri-Maję do rodzicielskiego domu, „cagan emczi“? — wypytywał dalej Dżałhandzy.
— Bardzo... bardzo pomyślnie... bez przygód — mruknął Firlej, lecz nagle przełapał porozumiewawcze spojrzenie przyjaciół i zawołał ze śmiechem:
— Zdrajcy! Drwicie sobie ze mnie?! Drwijcie, ile się zmieści, ale ja jestem teraz najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem!
— Obyś mógł zawsze tak powiedzieć nie tylko ludziom obcym, ale i samemu sobie! — rzekli obaj kapłani z powagą i serdecznością.
— Dziękuję wam, przyjaciele! — zawołał doktór. — A teraz lecę do mego pacjenta! Atri i jej matka przygotowują mi salę operacyjną. Muszą dopatrzeć i wszystko obmyśleć! Operacja nie będzie łatwa, bo tego Baaba trzeba będzie pocerować bardzo porządnie. Tygrys podarł go jak starą szmatę, co sama pod palcami się rozłazi!
Uścisnął dłonie przyjaciołom i pobiegł na górne piętro. Za nim z wyzywająco dumną miną dreptał „Knox“, obojętnym wzrokiem spoglądając na tkwiących na wartach gwardzistów.
Długo i starannie krzątał się Firlej przygotowując się do pierwszej operacji, którą miał wykonać nazajutrz.
Pomagały mu w tym Atri z matką i kilka milczących służebnic w białych czepkach i fartuchach.
Wreszcie wszystko zostało zakończone. Przejęta swoją rolą Atri natychmiast z zamkniętymi oczami niemal odnajdywała każden przedmiot, który jutro miała w ustalonym porządku podawać operatorowi.
— Jeżeli ten brodaty Baab nie wyzdrowieje od samego tylko dotknięcia noża lub pinceta, które ty, cudna moja, trzymałaś w swoich kochanych paluszkach, to ja mu za to... zgolę brodę i wąsy!
Śmiali się wszyscy troje, raz jeszcze uważnie oglądając dzieło swoich rąk.
— W takiej pięknej sali operacyjnej miło jest poddać się najcięższemu nawet zabiegowi! — uśmiechnął się Firlej.
— Wiesz co, Ado — zaproponowała mu nagle Atri — pojedźmy sobie trochę na spacer. W głowie mi się kręci od tych tam środków odkażających, przysłanych ci ze szpitala wojskowego w Patnie!
— Ależ jak najchętniej, najdroższa moja! — ucieszył się doktór. — Dziś jakoś szczególnie czuję potrzebę pozostania z tobą sam na sam. Czekaj na mnie u siebie! Wnet umyję się, przebiorę i każę podać Cadillac’a.
W pół godziny po tej rozmowie przemykali się już ulicami Rungpuru, zatłoczonego zawsze wielbłądami, osłami, bawołami, ciągnącymi ogromne, ciężkie arby, małymi, lekkimi wózkami o płóciennych tentach, zaprzężonymi w powolne, płowe zebu, tłumem wieśniaków, przybywających z okolicznych osiedli, rzemieślników, drobnych przekupniów, żebraków, zaklinaczów wężów, sztukmistrzów, wróżbów, szarlatanów udających jogów, mnichów buddyjskich i brahmańskich, muezzinów z meczetów muzułmańskich, tancerek w rzucających się w oczy strojach, poganiaczów słoni, tragarzy, marynarzy, flisaków z Gangesu i Brahmaputry, połączonych ze sobą kanałem, który przepływał przez miasto.
Każdy z mieszkańców znał tu niebieski Cadillac księżniczki Atri, sprzedany jej przed pół rokiem przez wygadanego Hilla, który popiwszy dobrego wina z piwnic w Radż-Szupurze i ubiwszy interes dla siebie i czerwonobrodego Parsa Allaedina Husseina, z wielkim żalem odjechał przed trzema dniami do Singribari na „zimowe leże“.
Zresztą jeszcze bardziej znali oni „Knoxa“ cieszącego się w stolicy takim samym szacunkiem, jak opasłe i bezczelne „święte“ krowy hinduskie.
Opowieść o odnalezieniu przez pieska porwanej i uwięzionej córki radży spoza murów siedziby władcy przedostała się na ulicę, na place miejskie, na rynek i do każdego najnędzniejszego nawet domku przedmieścia, więc o ostrowłosym foxterierze opowiadano sobie niebywałe rzeczy, tworząc żywą legendę, a nawet układając o nim pieśni.
Zresztą „Knox“ lubił popularność i reklamę, więc jadąc obok szofera wytykał co chwila z okna samochodu na pół biały, na pół czarny łebek i darł się wniebogłosy, ujadając przeraźliwie, jak gdyby sam siebie wychwalając:
— Patrzcie, ludzie, to jestem ja — najsławniejszy z ostrowłosych foxterierów, niezrównany, znakomity „Knox“, zbawca pięknej Atri-Maji i przyjaciel doktora, Adolfa Firleja z Detroit! Podziwiajcie ludzie, bo nic podobnego nigdy już nie zobaczycie! Jestem Knox, Knox, Knox, Knox!
Zdawało się, że po całej stolicy Ghas-Bogry biegło jedno tylko słowo:
— Knox! Knox! Knox!
Ludzie widząc niebieską maszynę z godłem dynastii kłaniali się nisko, przyklękali i wykrzykiwali słowa pozdrowienia i błogosławieństwa. Każdy przechodzień widział powiewną, uroczą sylwetkę Atri i wesołą, rozpromienioną szczęściem twarz białego lekarza, który ratował tracące wzrok dzieci, więc witano oboje radośnie i serdecznie, lecz zarozumiały „Knox“ przekonany był święcie, że to on właśnie jest przedmiotem owacji.
— Nie mogę bez oburzenia patrzeć na tych brahmanów z wyższej kasty — szepnął Firlej pochyliwszy się do swej towarzyszki. — Popatrz tylko na tę figurę!
Samochód sunął właśnie w tłumie tubylców powracających z rynku.
Chodnikiem szedł wysoki, bardzo dostojny i dumny Hindus w przewiewnej, białej szacie, białych sandałach na bronzowych stopach i białą opaską, otaczającą obfite, czarne włosy, namaszczone olejkiem bergamotowym.
Pomiędzy szerokimi brwiami miał wytatuowane godło swej kasty — stylizowany kwiat magnolii; w ręku trzymał białą, cienką laskę.
Szedł jak gdyby był bocianem wśród żab, których nie chciał spostrzegać gardząc nimi i brzydząc się.
Uważał tylko na jedno, aby się nie otrzeć o któregokolwiek z przechodniów, ludzi niższych kast lub zgoła nieczystych pariasów. Tych ostatnich unikał najstaranniej, gdyż wierzył, że cień nawet padający na niego od ich postaci czynił go nieczystym.
Tłum rozstępował się przed nim i rozbiegał się na boki obawiając się gniewu brahmana.
— Czy wiesz — powiedziała przyciszonym głosem Atri — że istnieją śmieszne kasty ludzi chodzących prawą stroną ulicy i inna — złożona z tych, co wolą lewą stronę?!
— To bezsensowne, a zarazem szkodliwe dla państwa, gdyż żaden władca nie może polegać na narodzie, gdzie sama religia i przestarzałe obyczaje stoją na przeszkodzie jedności i współpracy! — odparł Firlej i nagle się zaśmiał wesoło: — To tak, jakby Baab-al-Madras zażądał stanowczo, żeby operował go nie biały człowiek, tylko członek jego kasty i z tego powodu... wyzionąłby ducha!
— E-e, radża Balory nie zażąda tego! — potrząsnęła główką dziewczyna. — Jest on muzułmaninem, a więc nie uznaje kast.
— No, to jego szczęście!
— Ale za to będzie napewno mruczał zaklęcia! — zaśmiała się Atri. — Muzułmanie są strasznie zabobonni!
— Niedługo będzie tego mruczenia, bo mu zrobię usypiający zastrzyk i — może sobie chrapać ile się zmieści, ale od mruczenia — wara! — wesołym głosem powiedział doktór.
Samochód wydostał się wreszcie na szosę i pomknął na południe.
Po godzinie jazdy wyjechali na brzeg Gangesu.
Mętna struga „świętej rzeki“, do której Hindusi wrzucają popioły swych spalonych nieboszczyków, a sami się kąpią zmywając grzechy, choroby i... brud, wartko biegła, dążąc ze spychów góry Nanda-Devi w objęcia Oceanu Indyjskiego.
Na lesistych zboczach pagórków bielały malownicze wille bogaczy hinduskich, a nad nimi strzelając pod ciemnoszafirowe niebo rzeźbionymi wieżyczkami górowała letnia rezydencja radży Rungpuru.
Cadillac zatrzymał się przy wjeździe do parku i ryknął syreną.
Natychmiast przybiegł odźwierny, otworzył kutą, żelazną bramę i z niskim pokłonem przepuścił wóz.
— Stań tu, Roanda! — zawołała Atri do szofera.
Młoda para wysiadła z samochodu i, poprzedzana przez ucieszonego z przechadzki „Knoxa“, weszła w boczną aleję.
Piesek szalał z radości, gonił małpki, a zapędziwszy je na sam wierzchołek figowca oszczekiwał je długo, podbudzony ich rechotaniem i zgrzytem ostrych ząbków; dalej wypłoszył całe stadko złocistych bażantów, aż wreszcie ścigać począł oswojonego jelenia — aksisa, naśladując ogara.
Firlej z Atri usiedli w białej altance opartej na ośmiu strzelistych marmurowych kolumienkach.
Przez dach z różowych i fioletowych płytek szklanych sączyło się miękkie, pieszczotliwe światło. Lekki wietrzyk niewidzialnymi skrzydłami delikatnie muskał siedzących ludzi, zapatrzonych w siebie. Jakiś malutki, zielony, jak szmaragd ptaszek z długim szkarłatnego koloru ogonkiem kołysał się na cienkiej gałązce i szczebiotał dzwonnie.
Z oddali dobiegało szczekanie „Knoxa“, rechot zaniepokojonych małpek i zgrzyt żwiru pod racicami aksisa, gonionego przez upartego pieska.
Spoza krzewów limanij, okrytych okiściami koralowego kwiecia, połyskiwało dalekie zakole Gangesu tworzącego w tym miejscu zawiłą pętlę pełną łach, mielizn i kęp, okrytych bujną roślinnością.
Na jednej z nich stała potężna pagoda — tępo zakończona piramida o ścianach, ozdobionych rzeźbami scen z życia Indry.
Barki o różowych i złocistych żaglach spływały z wartem rzeki.
Nadzy, do posągów podobni żeglarze siedzieli przy burtach — nieruchomi, zadumani.
Unosiły się nad wodą błyskając srebrem skrzydeł czeredy rybitw rozkrzyczanych.
Za rzeką rozparła się jasno-zielona, ni to z malachitowych płytek ułożona mozaika pól ryżowych, dalej — ciemna ściana dżungli, a nad nią pierzaste korony palm i jeszcze jedna pagoda — ogromna, ciężka, prawie czarna.
Za murem parku przechodził młody Hindus, i brzdąkał coś na jednostrunnej „dwanga“ i nucił piosnkę cichym głosem.
— Piękny jest świat! — westchnęła Atri. — Ale jakie to dziwne! Spostrzegłam to dopiero teraz, kiedy pokochałam ciebie, Ado!
— Miłość jak słońce opromienia wszystko i z ubogiej chałupy czyni najwspanialszy pałac! Wiem to, bo tak czuję teraz, słodka moja dziewczyno, cudna moja Atri!
Ogarnął ją ramieniem i całował jej oczy o drgających, trzepotliwych powiekach i czarnych zasłonach długich rzęs.
Tuliła się do niego jak dziecko pełne ufności, szczęścia i tej głębokiej radości, która jednakowo bez reszty pochłania biedne, skromne wieśniaczki i dumne córki najpotężniejszych władców.
I nagle jak piorun z jasnego nieba rozległ się jakiś dziwnie suchy, surowy i stanowczy głos Firleja:
— Atri moja, muszę ci powiedzieć coś bardzo ważnego... Po skończeniu kuracji Baaba odjadę do Tassgongu na pół roku. Muszę zakończyć studia, których się podjąłem i za które mi zapłacono. Nie mogę nikogo oszukać i nie spełnić swoich zobowiązań. Czy rozumiesz mnie, najdroższa?
Atri drgnęła i przymknąwszy oczy szepnęła:
— Mów, mów dalej!
— Może, to i dobrze się składa, że się rozstaniemy na pewien czas, bo będziesz mogła skontrolować, wypróbować swoje uczucia dla mnie... Rozumiem przecież, że w młodej główce twojej i w gorącym serduszku mogło pod wpływem silnych wrażeń i niecodziennych przeżyć zrodzić się uczucie wdzięczności dla tego, który dopomógł ci uniknąć niebezpieczeństwa, a potem wdzięczność twoja przekształciła się w miłość. Podobno, często tak bywa — i jest to zrozumiałe, najdroższa moja Atri... Teraz, gdy mnie nie będzie przy tobie, zdasz sobie sprawę z tego, co zaszło, zrobisz rachunek sumienia, ocenisz wszystko na trzeźwo i — postanowisz... Pół roku — to krótki termin, a zarazem długi...
Głos doktora stawał się coraz smutniejszy, a jasne zawsze i pogodne oczy okryły się mgiełką zadumy.
Milczeli oboje wsłuchując się w bicie własnych serc i ciszę, która zaległa dokoła.
Trzymali się za ręce, ni to szukając w sobie oparcia i obrony.
Do altanki wszedł zziajany, zasapany „Knox“ i padł jak nieżywy w cieniu pod ławką.
Od strony Gangesu dobiegła zwrotka pieśni z Gitagowindy:

„Gdy z gór Malaji wiatr luby wionie,
Unosząc słodkie gwoździków wonie,
Kiedy w zawody z brzęczeniem pszczoły
Kukułka kuka trel swój wesoły,
I brzmi jej śpiewem altana —
Przyjaciółko kochana,
W wiosenną porę
Gdy serce chore
W rozłące kona,
Hari się bawi, weseli, tańczy śród dziewcząt grona“.

Śpiewak urwał nagle, bo skądś z daleka, może z dżungli za rzeką dopłynęło częstotliwe, jednostajne kukanie kukułki, a echo jej głosu z lekkim szelestem tłukło się pod marmurową kopułą altany, niby wielka ćma miękkimi skrzydłami muskała zimny kamień.
Wreszcie odezwała się Atri.
Energicznym ruchem uniosła główkę i błyskając ciemnobursztynowymi oczami, spytała, ukazując białe ząbki:
— Czy to mądry Sain-Noin nauczył ciebie rozumieć tak właśnie duszę i serce kochającej dziewczyny?
Firlej wzruszył ramionami.
— Nie mówiliśmy z nim o tym — szepnął smutnym głosem.
— Chwała Bogu, gdyż w przeciwnym razie pomyślałabym, że napróżno uważają go za mędrca!
— A więc powiedziałem coś niemądrego?
— Tak, tak, mały, niepoprawny, głupiutki mój chłopaku! — zawołała serdecznie, a zanim zdążył się opamiętać, otoczyła jego szyję ramionami i przycisnęła do siebie.
Firlej poczuł na swych ustach gorące wargi Atri i na pocałunki jej jął odpowiadać pocałunkami.
Od czasu do czasu Atri odrywała swoje usta i szeptała niby jakąś przysięgę:
— Miłość moja jest mocna i wieczna, jak wieczne są i niezniszczalne nasze góry! Nie z wdzięczności się zrodziła ona, tylko ze zrozumienia czystości twego serca i z tego, co nie da się wyrazić innymi słowami, jak te, że wszedłeś do serca całego mego życia...
— Atri, moja Atri...
— Nie mów nic! — położyła mu malutką dłoń na ustach. — Słuchaj! Gdybyś był biedakiem bez przyszłości, ściganym i pogardzanym, poszłabym za tobą, gdyż bez ciebie już nie potrafiłabym żyć! Nic i nikt nie powstrzyma mnie, żeby być przy tobie w ciężkiej, czy groźnej chwili twego życia. Przed wszystkim i przed wszystkimi bronić cię będę i nie będzie nikogo już ponad ciebie!...
Usta ich złączyły się znowu, a cały świat opromienił się złotą poświatą słońca: i zakole rzeki, i biała altanka marmurowa, i daleka ściana dżungli, i obie pagody, roziskrzone teraz i wesołe, i kwadraty pól ryżowych, i palmy, magnolie, figowce i mangi, i struga fontanny cichodzwonnej i słodko szemrzącej, i ziemia, i niebo... wszystko, wszystko — cały świat widzialny i niewidzialny, wyczuwany zmysłem nieznanym.
Więcej nie mówili już o tym. To, co padło przed chwilą z ust rozkochanej dziewczyny, płochliwe było i więdnące przy każdym zwykłym dźwięku mowy ludzkiej.
Długo milczeli, przytuleni do siebie, a potem porozumieli się szybko i stanowczo.
— Już mówiłeś mi w Singribari, Ado, że musisz powrócić do Tassgongu i zakończyć pracę swoją u Sain-Noina — westchnęła Atri. — Jestem już do tego przygotowana i dlatego to uprosiłam ojca, by naszą zaręczynową ucztę odłożył do wiosny, kiedy powrócisz z Tassgongu... Wedle indyjskiego ceremoniału musiałbyś po zaręczynach pozostawać przy mnie aż do ślubu. Nie chcemy łamać ustalonej od wieków etykiety i starego obyczaju, w którym zresztą nie ma nic złego... Kiedy chcesz odjechać?
— Wkrótce po operacjach, którym się podda Baab-al-Madras, i przewiezieniu go do Balory — odpowiedział doktór, uszczęśliwiony i uspokojony gorącym wyznaniem Atri. — Zatrzymałem w tym celu Dżałhandzy, gdyż lepszego nie mógłbym znaleźć przewodnika. Będę pracował w klasztorze, jak skazaniec, jak galernik, żeby czym prędzej skończyć studia, przejść praktykę i — powrócić, powrócić do ciebie, Atri, ukochana moja, radości mego życia!...
W milczeniu skinęła główką i wzdrygnęła się leciutko.
— Zimno ci jest? — spytał z niepokojem.
— Wiatr powiał od gór — odparła. — Popatrz, jak poruszają się liście palm i osypują się suche gałązki cyprysów!...
— Powracajmy do domu — ociągając się szepnął ze smutkiem Firlej.
Ująwszy Atri pod ramię prowadził do bramy i, usadowiwszy w samochodzie, otulił ją troskliwie białym pledem.
Rozstawszy się z Atri i jej rodzicami udał się po kolacji do siebie i do późna ślęczał nad dostarczonymi mu z Patny atlasami anatomicznymi, odwiedził Baab-al-Madrasa, obejrzał mu ramię i nałożywszy nowy opatrunek, raz jeszcze sprawdził, czy nic nie zapomniał dla jutrzejszej operacji.
Nazajutrz o dziewiątej rano przystąpił do pierwszej jej części.
Należało złożyć potrzaskane kłami tygrysa ramię.
Uśpiony radża leżał bez ruchu, przywiązany mocno do stołu.
Lekarz przeciąwszy mu skórę i mięśnie i obnażywszy kość starannie ułożył jej odłamki, sprawdził, czy wszystko ściśle zostało dopasowane, unieruchomił bandażami ramię i doprowadził wreszcie pacjenta do przytomności.
Wtedy dopiero zdjął z twarzy maskę, ściągnął gumowe rękawiczki i z wdzięcznością spojrzał na pomagającą mu Atri i na „wielką, jasną panią“, która własnoręcznie wygotowywała skrwawione noże i pincety.
— Cudowne są te zioła Sain-Noina! — zawołał z zachwytem. — Kości, mięśnie, naczynia, chociaż uszkodzone, zachowały zupełną świeżość, zupełnie tak, jak gdyby wypadek miał miejsce dopiero wczoraj! Za trzy lub cztery dni odłamki kości prawdopodobnie zrosną się już o tyle, że będziemy mogli przystąpić do drugiej części operacji.
Osłabiony i otumaniony jeszcze Baab leżał nieruchomo, nie mając sił oczu nawet powrócić w stronę mówiącego. Może zresztą nie rozumiał tego, co pochwytywał jego słuch, gdyż nie obudziła się w nim jeszcze całkowita świadomość.
Przebrawszy się po operacji Firlej poszedł do salonu, gdzie zbierała się zwykle cała rodzina radży Ghas-Bogry.
„Wielka, jasna pani“ z przejęciem opowiadała mężowi o przebiegu operacji, pod niebiosa wychwalając zręczność i pewność ręki młodego lekarza, jego opanowanie i spokój.
Ghas-Bogra widząc wchodzącego Firleja począł mu winszować i wyrażać radość, że tak zacny i uczony człowiek wchodzi do ich rodziny.
Firlej aż zarumienił się od tylu pochwał i drogich dla niego słów, więc, żeby pokryć zażenowanie, zaśmiał się i zawołał, patrząc na Atri:
— To nietrudna rzecz zestawić kość. Od dziecka miałem zdolności do składanek! Takiej sztuki potrafiłby dokonać zwykły kowal lub cyrulik, bo oni są w pewnych dziedzinach konkurentami lekarzy. Dopiero, gdy będziemy cerowali radżę Balory — tedy zacznie się jubilerska robota... a może raczej hafciarska? Wogóle jednak tę drugą operację powinny robić obie nasze panie, drogi radżo, gdyż to damska raczej sztuka fastrygować, przykrajać, zaszywać, łatać i cerować. Ach, mój Boże! Cóż to za roztrzepaniec ze mnie! Na śmierć zapomniałem, że panujące damy nie znają takiego rzemiosła!
— O, przepraszam! — zaprotestowała „wielka, jasna pani“. — Co do mnie, to wszystkie wyliczone przez ciebie, mój drogi Adolfie, rzemiosła znam i mogłabym się pochwalić niejedną w przeszłości łatą i cerą...
— W takim razie i ja muszę się zareklamować — podtrzymała ją Atri. — Na pensji zakonnice zmuszały nas cerować pończochy (w niższych klasach darły się okropnie!) i łatać bieliznę stołową. Miałyśmy jedną serwetę... historyczną. Była calutka w łatach! Podobno ozdobiły ją nimi setki poprzedzających pokoleń wychowanek, a wśród nich nawet tak znakomite osobistości, jak Margo — siostrzenica Karoliny z Bonapartów Murat, Beatrice — bratanica Izabeli II, królowej Hiszpanii, i Elżbieta — córka Karola bawarskiego, a późniejsza cesarzowa austro-węgierskiej monarchii! No, i co ty na to powiesz, Ado?
Firlej zaśmiał się wesoło i odpowiedział:
— Teraz nie mam już wątpliwości i operację łatano-cerowaną oddaję w ręce moich pań, jako bardziej wprawne i godne!
Długo potem rozmawiali o przyszłym życiu młodej pary, o odjeździe Firleja do Tassgongu i o zamiarach jego.
Doktór w pewnej chwili powiedział.
— Moje zamiary będą zawsze szły po linii waszego życia, drogi radżo, mamo i kochana moja Atri! Myślałem o tym wszystkim długo i poważnie. Jeżeli sądzone mi jest wejść do waszej rodziny, nie chciałbym pozbawić was córki, bo rozumiem jak ciężko by wam było rozstać się z Atri-Mają... Pozostanę więc z wami i mam nadzieję, że nie pożałujecie tego nigdy. Z pomocą radży założymy centralny szpital i zakład medycyny doświadczalnej. Państwo liczące 20 milionów obywateli powinno mieć taką placówkę niezbędną dla zdrowia ludności i rozwoju nauki. Pozwolicie mi sprowadzić kilku wybitnych lekarzy-Polaków z Krakowa, rodzinnego miasta moich rodziców, a my już zrobimy swoje, rozsławimy państwo Rungpuru i jego postępowych władców!
Firlej zapalił się i począł snuć plany przyszłej pracy.
Wszyscy zrozumieli, że nie było to młodzieńcze marzycielstwo i improwizacja, lecz akcja głęboko przemyślana i ugruntowana.
Radża słuchał go uważnie, nie tylko jako przyszły teść młodego lekarza, lecz i jako władca, troskający się o dobro ludu i cywilizacyjny rozwój swego państwa.
„Wielka, jasna pani“ i Atri-Maja, zasłuchane i porwane gorącą mową Firleja, potakiwały mu i czekały z pewnym niepokojem, co powie na to Ghas-Bogra.
Radża, stanowczy zawsze i szybko się decydujący, wypowiedział się krótko i wyraźnie:
— Niezawodnie, że właśnie tak należy postąpić. Zgadzam się z twoim projektem, Adolfie, i zajmę się jego przeprowadzeniem w radzie pałacowej! Możesz na mnie polegać, Ado! Polegać tak, jak na Atri!
— O, przepraszam! — oburzyła się dziewczyna. — Tak, jak na mnie na kimkolwiek bądź innym, Ada nie może i nie śmie polegać!
— A to dlaczego? — zaśmiał się radża.
— Dlatego, że na ciebie mogą mieć wpływ kapłani z wielkiej pagody Wisznu, wyższe kombinacje polityczne, kryzys, finanse kraju, a na mnie — nikt i nic! — odpowiedziała z mocą.
— Kochana, moja Atri! — szepnął gorąco doktór.
Dalszą rozmowę przerwał dyżurny oficer.
Stanął na progu i meldował:
— Jakiś człowiek z Kaszmiru stoi przed bramą pałacową i błaga, by dopuszczono go do białego lekarza, dostojny radżo! Przysięga, że ma do sahiba Firleja bardzo ważny interes i że znakomity lekarz będzie tym ucieszony...
— Proszę mi powiedzieć, jak wygląda ten człowiek? Czy nie jest wysoki, chudy, z siwą brodą i z pękiem amuletów na piersi? — spytał zaciekawiony Firlej.
— Tak jest, czcigodny panie! Opis zgadza się całkowicie! — odparł oficer brzęknąwszy ostrogami.
— To już wiem! — uśmiechnął się doktór. — Przed dwoma tygodniami przyprowadził mi on wnuka, chorego na jaglicę. Chłopak pomagał mu w przedstawieniach z kobrami[36]. Gdzieś nabawił się choroby, która szybko mu postępowała. Jakoś tak mi się udało, że wstrzymałem dalszy rozwój choroby i niezwykle szybko wyleczyłem bąka. Sprytny był to, wygadany i dowcipny łobuziak! Jakżeż obaj dziękowali mi! Doprawdy wzruszyli mnie nawet... Ciekaw jestem, co za interes ma do mnie ten sztukmistrz? Chciałbym go zobaczyć, panie lejtenancie! Proszę wprowadzić go do holu, zaraz tam przyjdę!
Opowiedziawszy jeszcze kilka szczegółów ze znajomości swojej z Kaszmirczykami, Firlej udał się do holu.
Zobaczywszy go stary Kaszmirczyk padł na kolana i począł bić pokłony, jękliwym głosem ściągać na głowę doktora błogosławieństwa Allaha i wszystkich świętych Islamu:
— Niech miłosierny zawsze będzie dla ciebie, sahibie, Allah-Akbar, Allah-jaunek, Allah-ihhafdhek! Niech strzegą ciebie i dopomagają Sidi Ali ben-Mohammed, Sidi El Hadż-Abu-Hafs i prorokowi miła Lalla Imma Hallula! Niech w ślad za tobą idą Sidi Ahmed ben-Jusef, Sidi Bu-Dżema i święty Marus Billah! Niech Amer ben-Sliman...
— Człowieku, opamiętaj się! — przerwał mu Firlej. — Przecież takiej litanii nie skończysz do Nowego Roku? Gadaj, przyjacielu, z czym przychodzisz? Może ten twój mały urwipołeć, Diraja, znowu zachorował?
Obleśna, komediancka twarz Kaszmirczyka nagle spoważniała.
— Niech Allah-Sędzia wynagrodzi ciebie, sahibie! Chłopak zdrów jak ryba i widzi teraz lepiej niż dawniej!
— Tedy cóż cię do mnie sprowadza, dobry człowieku? — spytał doktór.
— Sahibie! Muszę pomówić z tobą na osobności — szepnął Kaszmirczyk.
Firlej skinął na niego i razem wyszli do parku.
— Sahibie! Przybyłem tu ze swoją bandą z Singribari... Tam działy się rzeczy niezwykłe, w które i nas przypadkiem zamięszano... i nic za to nie dostaliśmy — westchnął stary wyga.
— Jak to było?
— Gdy jechaliśmy na targi przyłączyło się do nas czterech jeźdźców na zdrożonych, ale dobrych koniach, o-o, bardzo dobrych! — cmokając ciemnymi wargami opowiadał Kaszmirczyk. — Trzech odjechało z karawaną chińską, a jeden pozostał przy koniach i z nami przybył do Singribari. Rozumieliśmy, że krył się, ale to była jego sprawa, nasza zaś — zarobić parę rupij. Na Allaha Sprawiedliwego! Potem, słysz, dwóch z tych cudzoziemców zostało aresztowanych, trzeci okazał się... trzecią, cha-cha-cha, i ktoś ją porwał, jak to nieraz z kobietami bywa, czwarty zaś zwiał i policja schwytać go nie zdążyła...
— Wiem coś o tym — uśmiechnął się Firlej — no, i co dalej?
— Jeden z aresztowanych, ten właśnie, który z nami przyjechał do miasta, wyrzucił przez okno więzienia jakiś pierścień z bardzo pięknym kamieniem, czerwonym jak krew!
— I cóż się stało z tym pierścieniem? Mów prędzej! — zainteresował się doktór.
Kaszmirczyk począł trząść się ze śmiechu i machać rękami, jak wiatrak, gdyż ręce miał straszliwie długie i ruchliwe.
Naśmiawszy się do syta opowiadał dalej z przejęciem i coraz żywszą gestykulacją:
— Kramu narobił ten pierścień! Jakiś lama poszukiwał go, poszukiwała policja, poszukiwali wszyscy, bo każdego ręce świerzbiały do dwóch nagród po 10.000 rupij za znalezienie pierścienia z czerwonym kamykiem, ale wszystko do chrzanu! Przepadł jak srebrna rupia w nurcie Gangesu!
— Wiem, że pierścień ten przepadł — kiwnął głową rozczarowany opowiadaniem Firlej.
— Pierścień ten sam się odnalazł! — zarechotał Kaszmirczyk. — Wyrzucony przez okno wpadł do kosza, który niósł na plecach żebrak z Tezpuru. Leżał tam wśród rupieci kilka dni aż wygrzebał go ów żebrak i nic nie wiedząc o nagrodzie sprzedał jakiemuś Butańczykowi za dziesięć rupij, a, że ten barbarzyńca mieszkał w tym samym, co i my zajeździe, więc wnuczek mój, Diraja, którego ty, sahibie, uratowałeś od ślepoty, niech Allah-jaunek, Allah-ihhafdhek ma cię za to w swej opiece...
— Gadajże, chłopie, co zrobił Diraja? — niecierpliwił się zaciekawiony na nowo doktór.
— Co miał zrobić taki sprytny chłopak? — podniósł brwi stary włóczęga. — Wyciągnął Butańczykowi pierścień z sakwy i pobiegł z nim na miasto.
— Po nagrodę? Jakbym widział tego spryciarza! — zawołał Firlej.
— No, niby... tak... — potwierdził Kaszmirczyk. — Powrócił jednak markotny i tak mówił: „Dziadku, z tych nagród, to tylko jedno dla nas pozostanie — więzienie! Bo, powiada, do takich znalazców jak my zabierze się wnet policja. Skąd? Kiedy? Gdzie znaleziono pierścień? Dlaczego od razu nie przyniesiono go do biura komisarza? Skąd przybyliście? Co robiliście? Kiedy i gdzie odjeżdżacie? A po co? A na co? W końcu — ul i tylko ul!“ Pomyślawszy zrozumiałem, że mały mówi dobrze, więc posmutniałem, bo za 20.000 rupij, a nawet choćby za dziesięć, sahibie, nabyłbym pole i chatę Faramusy, co to nad Gafizą ma kawał ziemi i piękny dom, i szmat lasu tekowego, i...
— O tym później opowiesz mi, bo ciekaw jestem co zrobiliście z pierścieniem Dżen...? — pytał Firlej i w sam czas ugryzł się w język, by nie odkryć tajemnicy krwawnika ze swastyką.
— Co zrobiliśmy? — powtórzył starzec grzebiąc w zanadrzu i głośno sapiąc.
Po chwili wyciągnął rękę do Firleja.
Na prawej czarnej dłoni jego połyskiwał złoty pierścień z krwawnikiem.
— Weź go sobie, sahibie, bo tak mi kazał zrobić Diraja! — uroczystym głosem oznajmił Kaszmirczyk. — Powiedział mi chłopak: „Oddaj, dziadku, pierścień sahibowi, bo on mi zwrócił wzrok, a my z tym pierścieniem mielibyśmy tylko same hece, bałagan i z ula chyba nigdy by nie wyszliśmy“ Weź więc pierścień, sahibie, i niech ci przyniesie szczęście, jak modlitwa do Abd-el-Kadera, do Abu-ben-Slimana, do Sidi Okba ben Husseina, do...
— Przychodź jutro o tej samej porze, przyjacielu! — przerwał mu doktór. — Być może, że dostaniesz jedną z nagród, a teraz bierz ode mnie sto rupij i powiedz Diraji, że wyleczyłem mu oczy nie po to wcale, żeby kradł! Więc do jutra, dobry człowieku!
— Niech Allah-Akhar, Allah-jaunek, Allah... — bełkotał stary wyga, kłaniając się nisko i tyłem cofając się ku bramie parkowej.
Firlej pobiegł do Atri, by podzielić się z nią radosną nowiną.
Długo rozglądali tajemniczy, historyczny pierścień Dżengiza-chana, symbol panowania nad całą Azją i miliardem jej mieszkańców.
Szeroki, gruby pierścień z miękkiego złota okryty był dość misterną rzeźbą.
Zapewne wprawny snycerz pracował niegdyś, zdobiąc go zawiłym rysunkiem przedstawiającym splot różnych czarodziejskich roślin oraz hieroglifów chińskich, tybetańskich i mongolskich.
Główną ozdobę jego stanowił jednak wspaniały krwawnik z wyciętą w nim swastyką — emblematem słońca.
Rozglądając pierścień w najdrobniejszych szczegółach milimetr po milimetrze Firlej dopatrzył się na nim małego znaczka umieszczonego wśród liści jakiejś rośliny. Znaczek miał kształt regularnego trójkąta z drobnymi na nim kreseczkami.
— Coby to mogło być? — spytał patrząc na Atri i biorąc z biurka szkło powiększające.
Po chwili wydał syk zdumienia i szepnął:
— Patrz, patrz Atri, przecież to jakiś zakład probierczy wystawił swój znak i próbę. Widzę wyraźnie dwugłowego orła, liczbę 96... a niżej — jakąś literę, której nie znam...
Nagły domysł zaświtał w głowie doktora.
Schwyciwszy pierścień wybiegł z pałacu, pozostawiając zdumioną Atri.
Firlej wpadł do sklepu jubilerskiego niejakiego Jacka Bustona, Anglika, od dawna już mieszkającego w Rungpurze. Słynął on ze swej sztuki w Londynie, skąd sprowadził go w swoim czasie radża, nadawszy mu tytuł nadwornego złotnika.
— Niech pan obejrzy ten przedmiot, określi jego wiek i oceni! — poprosił dotykając daszka białego hełmu.
Buston uzbroił się w lupę i długo rozglądał pierścień, a potem badał kamień oświetlając go latarką elektryczną z różnych stron.
Czynności te trwały dość długo, ale w końcu mister Buston wyjął z oka lupę w rogowej oprawie i, położywszy pierścień przed doktorem, wygłosił całą prelekcję.
— Wprawne oko jubilera odróżnia z łatwością złoto różnego pochodzenia... twierdzę zatem, że złoto, użyte na ten pierścień zostało wydobyte z kopalni syberyjskich... złoto 96-tej próby... miękkie, prawie czyste. Znak wybił urząd probierczy w Petersburgu w r. 1905. Rzeźby są pochodzenia nowego i wykonane zostały przez artystę-jubilera szkoły europejskiej. Myślę, że rosyjska litera „F“ oznacza nazwę znanej w stolicy Rosji firmę „Faberge“. Dziwi mnie to niewymownie, że tak pięknej oprawy użyto do kamienia syntetycznego, to znaczy krwawnika, stopionego z drobnych odłamków rubinu. Jak pan zapewne wie, kamień tego rodzaju nie ma szczególnej wartości. Powiedziałbym, że wartość pierścienia nie wiele przewyższa wartość samego złota. Amator pięknej roboty jubilerskiej istotnie mógłby zapłacić znacznie drożej...
Była to rewelacja!
Firlej po rozmowie z Bustonem powrócił do pałacu i o wszystkim opowiedział radży.
— Teraz jasne — zauważył Ghas-Bogra — że Sobcow chciał oszukać Azjatów, rozpalić płomień wojny, podbudzając ich urokiem pierścienia Dżengiza, fałszywym pierścieniem...
— Rozumiem — kiwał głową doktór — ale dlaczego falsyfikat pierścienia nosi datę r. 1905-go?
Ghas-Bogra uśmiechnął się i odpowiedział natychmiast:
— No, przecież w 1905 r. miała miejsce wojna rosyjsko-japońska, która zakończyła się porażką Rosji i rewolucją w niej. Tym podrobionym klejnotem Dżengiza Rosjanie zamierzali wykorzystać siły Mongołów i Chińczyków przeciwko zwycięskiej Japonii, podtrzymać swój urok i upadające wpływy w Azji, które przechodziły już niepodzielnie do Wielkiej Brytanii.
— Tak! Słusznie! Zgadzam się z takim objaśnieniem — mówił doktor. — To dopiero zadziwię tym wszystkim poczciwego Dżałhandzy, który za fałszywym pierścieniem zapędził się tu aż z Dołon-Noru! Cha-cha-cha!
— Sądzę, że lepiej nie mówić mu o twoim odkryciu, bo to go nie powstrzyma od szukania prawdziwego pierścienia — zauważył radża.
— Czy może istnieć taki prawdziwy autentyczny pierścień? — spytał Firlej.
— Zapewne znajduje się w safesie Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Moskwie lub... w ręku syna Żywego Buddy... — szepnął Ghas-Bogra, jak gdyby obawiając się, że ktoś może go posłyszeć. — Jutro zapłacisz swemu Kaszmirczykowi nagrodę, obiecaną przeze mnie, i na tym się wszystko skończy. Azjaci będą myśleć, że jestem posiadaczem pierścienia Dżengiza i to w wielu wypadkach może być dla mnie korzystne!
Na tym też stanęło ostatecznie i uszczęśliwiony Kaszmirczyk wychodził nazajutrz z pałacu unosząc w zanadrzu wielki los, wygrany na loterii dziwacznego zbiegu okoliczności i niedostępnych mu kombinacyj politycznych.
W kilka dni potem Firlej zapomniał już o pierścieniu władcy Azji, gdyż musiał przystąpić do drugiej operacji.
Ramię Baaba zrosło się, więc doktór mógł już zoperować poszarpane mięśnie.
Napracował się Firlej, a z nim razem Atri i „wielka, jasna pani“, zanim udało mu się usunąć drobne skrawki mięsa i skóry, połączyć oddzielne części muskułów szwami i klamrami, a następnie nałożyć specjalnie przez siebie obmyślone bandaże.
— No, teraz niech radża modli się do Allaha-Akbara, jauneka i ihhafdheka, do waszych świętych El-Hadi-Abu Hafsa, Ahmeda-ben-Jussefa i Amera-ben-Slimana, żeby wszystko zrosło się dobrze, nie ropiło i zabliźniło! Teraz to już tylko od niebiańskich zależy mieszkańców, bo ja nic już więcej zrobić nie mogę — mówił doktór, gdy w dwie godziny po obudzeniu Baab-al-Madras oprzytomniał dostatecznie.
— Odwdzięczę się panu wkrótce! — obiecał z tajemniczą miną radża. — I panu, i radży Ghas-Bogra!
W tydzień po operacji z Balory przybył samochód, żeby zabrać radżę do jego stolicy.
Rana zabliźniła się niebywale szybko, co Firlej przypisywał działaniu ziół, zalecanych w podobnych wypadkach przez medycynę tybetańską.
Przed odjazdem Baab-al-Madras zaprosił do swego apartamentu radżę i doktora.
Zbliżywszy się do nich i wziąwszy z rąk swego ochmistrza safianowe pudełko podał je Firlejowi.
— Oddaję ci to, co mam najdroższego — powiedział uroczyście.
Doktór otworzył pudełko i osłupiał.
Na białym jedwabiu połyskiwał złotem i czerwienią „pierścień Dżengiza“.
Nie wierząc swoim oczom, Firlej rozglądał go, szukając zdradliwych znaków probierczych.
Odnalazł na wewnętrznej stronie pierścienia identycznie taki sam znak. Nie wątpił już, że i krwawnik ze swastyką był również nie prawdziwy.
Firlej szepnął coś do Ghas-Bogry, który wyszedł na chwilę i powróciwszy podał Baabowi drugi „pierścień Dżengiza“, mówiąc z cichym śmiechem:
— Może zamienimy te pierścienie, bracie, na znak dozgonnej przyjaźni, sojuszu i wspólnej walki z fałszerzami klejnotów, idei, haseł i moralności?
Firlej opowiedział Baabowi o wynikach ekspertyzy Bustona i o istotnym celu fałszerstwa, którego dopuścili się dyplomaci rosyjscy za czasów carskich, a teraz powtórzyli je komisarze — komuniści.
Opowiadanie swoje doktór zakończył wesołą i ironiczną uwagą:
— Jak tak dalej pójdzie, to będziemy mogli założyć hurtownię „pierścieni Dżengiza“!
Baab-al-Madras wydawał się zupełnie zgnębiony wykryciem niebywałego oszustwa politycznego. Długo siedział w milczeniu i głębokiej zadumie.
Wreszcie wstał i bez słowa mocno, przyjaźnie uścisnął ręce radży Ghas-Bogrze i doktorowi.
Po chwili wychodził już z pałacu mrucząc ni to zaklęcia, ni to błogosławieństwa dla tych, co uratowali go i odrzucili od siebie pokusę zemsty.
W każdym razie uszu Firleja dobiegły słowa modlitwy muzułmańskiej:
— La Illa Illah Allah u Mahomed Rasul Allah, Allah-Akbar...



ROZDZIAŁ XIV.
ROZŁĄKA.

Już trzy miesiące minęły od dnia, w którym doktór Adolf Firlej powrócił do klasztoru w Tassgongu. Powrócił razem z Unenem, Dżałhandzy lamą i „Knoxem“, bo oddała mu go Atri, wierząc, że mądry piesek, przywiązany do nich obojga, stał się ich „maskotą“, talizmanem szczęścia.
Pierwszą troską zakochanego Firleja było ustalenie stałej komunikacji pomiędzy klasztorem a Singribari, pierwszą placówką poczty brytyjskiej. Dwa razy tygodniowo konny Tybetańczyk wyruszał z jego korespondencją do Singribari i przywoził mu wyglądane z upragnieniem listy Atri-Maji.
Czasami też sama kancelaria pałacowa w Rungpurze posyłała do Tassgongu swego gońca, obładowanego upominkami i grubą kopertą z listami Atri, „wielkiej, jasnej pani“, która serdecznie pokochała swego przyszłego zięcia, i radży opisującego szczegółowo wszystko, co się działo w jego państwie.
Pewnego razu w kopercie, dostarczonej mu z Rungpuru, Firlej znalazł list radży Balory.
Baab-al-Madras donosił, że już wyzdrowiał ostatecznie i może władać prawą ręką, która, chociaż znacznie słabsza od lewej, została jednak uratowana przez doktora. List wypełniony był wyrazami prawdziwej wdzięczności, różnych przysiąg i obietnic, ale dwie z nich najbardziej ucieszyły i wzruszyły Firleja.
— Zrozumiałem teraz podstęp i nikczemność moich bolszewickich doradców — pisał radża Balory. — Rozpędziłem ich więc na cztery wiatry, a gdy jeden z nich, nie licząc się z zakazem wjazdu do mojego kraju, powrócił i został przez policję schwytany, kazałem ukarać go chłostą i oddać w ręce rezydenta brytyjskiego. Przysięgłem sobie, że wraz z dostojnym druhem moim, Ghas-Bogrą, zwalczać będę komunizm, bo jest on wrogiem Allaha i Proroka, burzycielem państw i szerzycielem zgubnych, niemoralnych haseł, ogłupiających i prowadzących ludy do klęski wojny, niewoli, głodu, nędzy, rozpaczy i upadku! Postanowiłem więc przeciwstawić temu wzmożoną opiekę nad moim ludem. Robię co mogę, a gdy powrócisz, sahibie, do Indii, będę prosił ciebie o radę i wskazówki. Niedawno odwiedziłem Radż-Szupur i dowiedziałem się od radży, że macie zamiar założyć wielki szpital i zakład medycyny doświadczalnej. Prosiłem Ghas-Bogry, by ten szpital stanął na pograniczu naszych państw, ja zaś ze swej strony wezmę udział w wydatkach na tak niezbędną i pożyteczną instytucję i będę również łożył potrzebne sumy na naukowe badania chorób i walkę z nimi.
To właśnie najwięcej ucieszyło młodego doktora i napełniło go nadzieją, że uda mu się stworzyć coś rzeczywiście doniosłego i dać możność w kraju, rządzonym przez Anglików, pokazać najlepsze cechy Polaków, jako ludzi i jako uczonych.
Wszystkie listy dochodzące go tchnęły miłością Atri-Maji, szacunkiem i serdecznością jej rodziców, wdzięcznością Baaba i przyjaźnią młodego radży Parta Pandawy, który też tęsknił za nim, i jak pisał, „czuł brak bratniej duszy zwariowanego naukowca“.
Pod wpływem takich to bodźców Firlej z głową zanurzył się w studia.
Całe dnie i do późna w nocy spędzał w klinice Sain-Noina, na jego wykładach, w laboratoriach i na seminariach, kierowanych przez najwybitniejszych kolegów uczonego karła, znakomitych lekarzy.
Doktór uświadamiał sobie z całą ścisłością, że w wielu wypadkach medycyna zachodnia stoi niezrównanie wyżej, rozporządzając współczesną techniką, chemią leczniczą, bakteriologią i najnowszymi wynalazkami w dziedzinie elektryczności i radiologii, jednak sprawa przedstawiała się zupełnie inaczej w kwestii zachowania zdrowia i przedłużenia życia ludzkiego, jak też w sposobach rozwinięcia intuicji lekarskiej i odmiennej zupełnie diagnostyki. Połączenie tych dwóch wiedz medycznych i pogodzenie metody wschodniej z zachodnią wskazywały nauce o lecznictwie nowe drogi.
Kucharz I-Tun i coraz bardziej gruby „Knox“ rzadko teraz widywali swego pana, który wpadał tylko po to, żeby coś zjeść naprędce, i znikał natychmiast.
Piesek nie chodził już z doktorem na spacery, bo ten nie miał na to czasu.
Zresztą cały park i malownicze okolice Tassgongu przysypał głęboki śnieg.
Nieustający wiatr gromadził wszędzie wysokie zaspy i ślepił oczy ostrymi igiełkami śniegu.
Po nocach przychodziły silne mrozy, najczęściej razem z zamiecią i tylko w południe szare niebo przecierało się, by ukazać oblicze słońca i przepuścić tyle tylko ciepła, by drzewa nie zmarniały na zawsze.
Dżałhandzy wyjechał już dawno do Dołon-Noru, uwożąc ze sobą smutną wieść, że pierścień Dżengiza przepadł bez śladu i nigdy już nie zostanie zapewne odnaleziony.
Unen, jak i inni mnisi wyższych stopni, prowadził w „kure“ życie odosobnione, nie pokazując się nigdzie, zatopiony w swych praktykach, czytaniu ksiąg, modłach i rozmyślaniach.
Firlej raz jeden tylko spotkał go przypadkowo w korytarzu hali wykładowej, lecz guru w milczeniu spojrzał na niego z łagodnym uśmiechem i przeszedł skupiony, z pochyloną głową i dłońmi ukrytymi w szerokich rękawach szaty.
Doktór zdążył jednak spostrzec, że przyjaciel jego schudł, zapadnięte głęboko oczy jarzyły mu się wewnętrznym ogniem, a przez twarz raz po raz przemykał się skurcz prawie nieuchwytny, błyskawicznie szybki.
— Zachorował Unen, czy może przepracował się zanadto? — pomyślał Firlej obejrzawszy się za nim ze współczuciem.
Nie śmiał jednak dogonić go i zapytać.
Firlej nie spostrzegał, że i jego też wygląd zmienił się nie do poznania.
Wychudł zupełnie, przybladł, oczy mu się rozszerzyły i pałały, chociaż czuł się na zdrowiu znakomicie; umysł jego stał się niezwykle jasnym i chłonnym; organizm nie potrzebował prawie snu i wypoczynku. Doktór nie czuł nigdy głodu, ani pragnienia; potężnym wysiłkiem woli nauczył się poskramiać tęsknotę i miłość swoją, obawiając się, że zawadą mu się staną w wytężonej jego i gorączkowej pracy i odroczą szczęśliwy dzień, w którym będzie mógł ujrzeć Atri, umiłowaną całą istotą jego, każdą myślą i każdym uderzeniem serca.
Te zmiany zaszły w nim nie bez powodu.
Firlej studiował właśnie ostatni stopień przygotowania do zawodu lekarskiego.
Uczył się wprowadzania siebie w stan skupienia myśli i woli, od czego oddzielał go jeden zaledwie krok od wyzwolenia daru intuicji, jasnowidzenia i niczym nie wytłumaczonego kontaktu z pancjentem, gdy to lekarz poczyna wyczuwać w sobie samym cierpienia, nastroje, niedomaganie chorego, prawie nie mając już potrzeby ściśle naukowego rozpoznawania choroby.
Ćwiczenia w tej dziedzinie wymagały nieraz straszliwej pracy nerwowej, nieustannej walki ze sobą, by zwalczyć i zdusić w sobie skłonność do rozproszenia myśli i uwagi, zwykłej cechy ludzi zachodu, szczególniej zaś mieszkańców wielkich i zgiełkliwych miast.
Wszystko to działało na młodego lekarza, jak jakiś nieznany mu narkotyk, zmieniający funkcjonowanie całego jego organizmu.
W chwili napięcia woli i skupienia się na jakimś jednym zjawisku, czy przedmiocie czuł, jak one niewidzialnie zazębiają się o inne, tworzą łańcuch zależnych od siebie faktów, układają się w system, odsłaniając cały obraz — dokładny i przerażająco wyraźny.
Stan ten, nazywany przez Sain-Noina „jogibahan“, nie wyczerpywał bynajmniej Firleja, lecz jak gdyby spalał go.
Chudł więc, tracił apetyt i sen, nie czuł zmęczenia, zimna, ani gorąca; opuściło go uczucie radości i tęsknoty tak dalece, iż przestał już oczekiwać z niecierpliwością regularnie nadchodzących listów, a raz nawet, gdy stanął przed nim goniec odjeżdżający do Singribari, przypomniał sobie, że przez trzy dni ani razu nie myślał o Atri-Maji, Radż-Szupurze i swoich projektach, aprobowanych przez radżę Ghas-Bogrę, i nie napisał listu do ukochanej dziewczyny ani do siostry.
Zaniepokoiło go to na chwilę, lecz rozumiał, że musi wytrwać i uzyskać to, co dla lekarza było najistotniejsze — dokładne wyczucie i przejrzenie natury pacjenta.
Tak żył jeszcze dwa miesiące doktór Firlej w klasztorze Tassgong.
Już ciepłe południowo-wschodnie wiatry coraz częściej dobiegały do ostatnich uskoków Himalajów, zmiatając śnieg, który topniał i wypełniał zimną wodą łożyska potoków, zbiegających do Brahmaputry i martwe milczące wąwozy.
Wkrótce tu i ówdzie, w miejscach osłoniętych od północy i zachodu wybijać się poczęły bladozielone byliny, pierwiosnki górskie, barwne krokusy i żółte „sarana“ — wonne lilie wyżynne.
Na krzakach nabrzmiewały sokami pączki z ukrytymi w nich listeczkami, lepkimi i słabowitymi jeszcze, niby niemowlęta w ciepłych, włochatych pieluszkach.
Na nagich pędach „tribaldii“ wysypały się żółte gwiazdki, pachnące goździkami i żywicą; na ciemnych łapach modrzewi srebrzyły się już białe niemal świeczki i świeże miotełki młodego igliwia.
Rozśpiewało się ptactwo drobne i pysznie na wiosnę ubarwione. Trąbiły klucze żórawi i klangorzyły łabędzie, ciągnąc z „terai“, z bagnisk Irawadi i Menamu, a dążąc na północne mszarniki tundry syberyjskiej, gdzie miały wychować młode, zdrowe pokolenie.
W mroku kniei tokowały czarnogranatowe indyki górskie.
Na polankach śród krzaków piały namiętnie koguty bażancie i skakały sobie do oczu, walcząc o szare, ospałe kury, żerujące w suchej, szeleszczącej trawie.
Po przygrzewkach pofrunęły już żółte motylki, bzyknęły bąki i wyszedłszy z ziemnej kryjówki zaczaił się za kamykiem duży, kosmaty pająk — złowrogi goniec śmierci w chwili narodzin.
Wszystko krzyczało, porwane żądzą życia i świadczyło o nadchodzącej wiośnie.
Wreszcie wiatr gorący i parny wionął od oceanu, od skąpanego w słońcu Dekanu i w jednym niemal dniu wiosna zwyciężyła zimę i zapanowała wszechwładnie.
Firlej obojętny na wszystko poczuł jej tchnienie i jej ożywczą moc, która była jak wino, jak te drażniące opary snujące się o świcie nad ziemią, i po raz pierwszy od kilku miesięcy zdumionym wzrokiem rozejrzał się dokoła.
— To już i zima minęła — zdziwił się — i wiosna przyszła?...
Przypomniał sobie, że rychło już porzuci klasztor, bo wczoraj właśnie Sain-Noin powiedział mu, że więcej niczego go nauczyć nie może i tylko sam biały lekarz własną pracą i rozumem udoskonali nabyte w Tassgongu wiadomości.
A więc koniec! Teraz oczekuje go powrót do Rungpuru.
Znowu ujrzy cudne, pełne miłości oczy Atri-Maji, posłyszy jej niski, aksamitny głos i otoczy go piękny, promienny świat, taki inny od życia w zacisznym „kure“.
Obraz Atri przesuwał się przed jego oczyma, stawał się widzialnym, jak gdyby się materializował, przybierał żywe kształty, wołał go do siebie.
Chwilami zdawało mu się, że widzi w oczach Atri trwogę i przerażenie.
Coraz częściej i częściej widział ją z tym wyrazem bolesnego niepokoju i smutku.
— Co się stało? — zadawał sobie pytanie Firlej i próżno szukał odpowiedzi w ciemno-bursztynowych oczach, majaczących przed nim — to dalekich i zamglonych, to bliskich i pełnych rozpaczliwego wołania.
Ostatnie listy z Rungpuru nie dawały doktorowi najmniejszego powodu do niepokoju i jakichkolwiek bądź obaw, a jednak te wynurzające się przed nim oczy Atri-Maji poczęły budzić w duszy doktora niewyraźną jeszcze, wzmagającą się z dniem każdym ni to trwogę, ni to przeczucie zbliżającego się, nieuświadomionego jeszcze nieszczęścia.
Co by to mogło być i skąd miało spaść na nich — tego nie mógł przewidzieć, gdyż nic nie przepowiadało katastrofy, więc do szczytu doprowadzony jego zmysł analityczny nie miał się o co zahaczyć, żeby snuć dalej zawiły łańcuch niewidzialnie skojarzonych ze sobą zjawisk i faktów.
Z niecierpliwością przeto oczekiwał doktór dnia odjazdu.
Pożegnał już Eher-Balana, Sain-Noina i innych uczonych w Tassgongu; sam dopatrzył, by I-Tun przy pomocy jeszcze jednego Chińczyka jak najdokładniej upakował jego rzeczy i książki w podłużnych skrzyniach jucznych; wynajął wielbłądy, konia dla siebie, zgodził przewodnika i dwóch doświadczonych poganiaczy, zamówił torby z prowiantem i czekał z utęsknieniem dnia, w którym mógłby wyruszyć ku przełęczy Taklung i do Singribari, gdzie miał oczekiwać na niego samochód radży i mały wóz na bagaże.
Musiał jednak czekać...
Szybko topniejące śniegi zalały doliny pomiędzy wschodnimi odnogami Himalajów; wezbrane rzeki wyszły z brzegów i zamieniły równiny w nieprzebyte trzęsawiska; zamarzające w nocy, przepojone wilgocią spychy górskie okrywały się raz po raz lodową skorupą.
Przełęcze więc stały się niedostępne i niebezpieczne, a na ich szczytach hulał jeszcze wściekły duch Puryn, wiejąc wiatrem, wzdymając kurzawę śnieżną i wyjąc złowrogo.
Aż pewnego dnia pierwsze karawany chińskich kupców z Junnaniu przybyły do opuszczonej na zimę osady handlowej pod murami Tassgongu.
Wkrótce po nich zjawili się kupcy nepalscy, assamscy i wszędobylscy „kaczi“, wreszcie przyjechali agenci firm handlowych z Singribari, Tezpuru, Patny, by porobić zamówienia na dostawę towarów tybetańskich: wełny „paszma“, czerwonego sukna, niebieskich i żółtych „hatyków“, świec ofiarnych, skór, futer, woreczków z „tzarem“, czyli piżmem, ziół i korzeni leczniczych, turkusów i rogów jelenich.
Ci już przedostali się do Tassgongu drogą, którą musiał przebyć Firlej, więc doktór przystąpił do ostatecznych przygotowań do wyjazdu.
Raz jeszcze odwiedził Sain-Noina, by podziękować mu za naukę i przyjaźń, a potem jął szukać Unena, lecz znaleźć go nie mógł.
„Bandi“, obsługujący lamę, jakimś wylękłym głosem powiedział mu, że guru opuścił chwilowo klasztor i że powrót jego jest oczekiwany dopiero jutro.
— Gdzie pojechał mój przyjaciel, lama Unen? — spytał Firlej, uważnie przyglądając się chłopakowi.
— Nie wiem! nie wiem! — szeptał coraz bardziej przerażony „bandi“, chowając ręce w rękawach wyświechtanej i poplamionej szaty.
Odpowiedź, ton głosu i wyraz jego twarzy zastanowiły doktora, lecz w tej samej chwili, gdy zamierzał zadać nowe pytanie, poczuł tak wyraźnie obecność Unena, iż zaczął wzrokiem szukać go po izbie. Zdawało mu się nawet, że słyszy szelest jego szaty, lekki szmer miękkiego obuwia i echo oddechu.
— To dziwne! — pomyślał, wychodząc z domku pod górą, gdzie mieszkał Unen.
Była to raczej pustelnia, gdyż domek stał daleko od głównych budynków i gwarnej dzielnicy klasztoru, ukryty przed oczami ludzi wysokimi dębami i klonami. Nad domkiem wznosiła się zalesiona góra, uwieńczona białym obłokiem, który spowił jej szczyt, najeżony szczeciną modrzewi.
Firlej wyszedł za bramę i podążył do osady handlowej, by uprzedzić przewodnika o wyruszeniu karawany nazajutrz o świcie.
Przechodząc koło zajazdu chińskiego, gdzie niegdyś stanął Dżałhandzy i japońscy lekarze, na jedno mgnienie oka mignęła mu w oknie jak gdyby znajoma twarz. Doktór minął długą szopę i skierował się na drugą stronę ulicy.
Do świadomości jego doszedł suchy trzask strzału, niby klaśnięcie bicza, ale świadomość odleciała natychmiast i wszystko utonęło w czarnym jak noc mroku.
Firlej nie słyszał już krzyków Chińczyków i tupotu zbiegających się zewsząd ludzi.
— Cagan-emczi postrzelony w plecy! Zabity!! Patrzcie, cały we krwi! Kto strzelił do białego lekarza! Biegnijcie do klasztoru! Niech zabiorą zabitego...
Tego nie słyszał Firlej i nie widział, jak z zajazdu wyszedł człowiek o białej twarzy i okrutnych oczach i wskoczywszy na konia, wymknął się z osady, dążąc ku północy, gdzie coraz wyżej i wyżej piętrzyły się skamieniałe fale Himalajów...
Przybiegło dwóch lekarzy i zdarłszy z leżącego Firleja kurtkę i koszulę, poczęło go badać.
— Żyje jeszcze! — mruknął jeden.
— Kula przeszła tuż nad sercem! — dodał drugi.
Podnieśli się i skinęli na oczekujących ich rozkazów „bandi“ z noszami.
— Do sali Sain-Noina! — powiedział jeden z lekarzy.
— On tylko pomóc może, bo całe płuco zalane jest krwią! — szepnął drugi.



ROZDZIAŁ XV.
PRÓBA OGNIOWA.

Firlej oprzytomniał dopiero w nocy.
Leżał w obszernej sali, słabo oświetlonej lampą naftową.
Obok łóżka stał niski stolik, a na nim szeroka waza z jakimś płynem. Ostry, wszystko przenikający aromat rozchodził się z parującej w wazie cieczy.
Ranny zaczął przypominać sobie wypadki minionego dnia — od samego świtu, gdy zerwał się tak wcześnie, żeby zobaczyć, czy nie ma chmur na niebie i czy nie nadciąga ulewa, i tak minuta, po minucie, godzina po godzinie, aż... ach, ta dziwnie znajoma twarz! Kto by to mógł być? Taka pamiętna, budząca niepokój twarz... zimna i zawzięta... Przecież widział ją w klasztorze... tak niezawodnie — w klasztorze!... Wtedy... wtedy... kiedy nogą ku sobie posuwał szarą szmatkę... pierwsze wołanie Atri-Maji o pomoc... Sobcow!... Potem strzał... i na tym wszystko się urywało, zapadało się w przepaść bez dna...
Ale jeden strzęp tych wspomnień wypłynął na powierzchnię ich i zagórował nad wszystkim.
— Atri-Maja! Atri-Maja! — zawyła rozpacz w sercu leżącego człowieka.
Chciał unieść się, zerwać i gdzieś biec — tam, gdzie był jego jedyny ratunek, radość i ukojenie.
Czy nie miał sił poruszyć choćby jednym mięśniem, czy może lekarze tybetańscy tak skrępowali go bandażami, ale pozostał na dawnym miejscu i leżał bezmiernie osłabiony.
Sama myśl o podźwignięciu się z łóżka, znużyła go śmiertelnie.
— Atri-Maja! — jęknął przeciągle i natychmiast przerażenie miotać się poczęło w jego rozszerzonych źrenicach.
Z ciemnego kąta, gdzie nie sięgały żółte promienie lampy, wyłoniła się nagle nieznana zjawa.
Jakiś człowiek wysokiego wzrostu, w białej, obcisłej sukni, podkreślający wiotkość całej postaci, stanął przy Firleju.
Doktór ujrzał młodą, skamieniałą w skupieniu twarz i szeroko rozwarte, przepastne oczy o tysiącach, czy milionach źrenic, wbitych w niego jak sztylety.
Poznał tę zjawę.
— Guru Unen! — szepnął przez mocno zaciśnięte zęby, czując w ustach cierpki smak krwi.
Postać ni to cofnęła się w dal, nie zmieniając jednak swoich rozmiarów, ni to rozpłynęła się w drgającej mgiełce, tracąc wyrazistość zarysów i kształtów — a te tysiące i miliony źrenic jarzyły się przed doktorem i swymi ostrzami przeszywały go.
Obawiał się już wymawiać imię guru, gdyż myślał, że może zniknąć mu sprzed oczu i pozostawić samego, kiedy serce jego miota się w tęsknicy, a dusza chwieje się i pełga jak nikły płomyk świeczki w podmuchu zimnego wiatru.
Postać Unena stała się znowu bliższą i wyraźniejszą.
Guru pochylił się nad rannym i zimnymi palcami ujął jego rozpaloną dłoń.
Drugą rękę Unen wyciągnął ku zachodowi.
— Tak — mignęła Firlejowi myśl — ku zachodowi, gdyż w tej ścianie nie ma okien.
Jakieś przeszywające prądy przebiegły w jego ciele, jakaś moc nieznana skupiła wszystkie najdrobniejsze wrażenia i odruchy myśli w jednym miejscu, aż gdzieś pod czaszką natłoczyło się ich bez liku, powstał chaos i zamęt, lecz po chwili ucichać wszystko zaczęło, układać się, zamierać i nagle to, co było takie bezładne, pomieszane, niby kupa odłamków i skrawków, niby jazgot i fałszywy zgrzyt tysięcy kłócących się ze sobą dźwięków, — wszystko to wchłonęło w siebie jedno imię:
— Atri-Maja!
— Atri-Maja! — szepnął Firlej i zamknął oczy, niby w ekstazie modlitwy.
Gdy po chwili podniósł powieki, ujrzał Unena w tej samej pozornie postawie.
A jednak nawet osłabiony przez utratę krwi i ostry ból w plecach i piersi wzrok doktora spostrzegł coś nowego.
Zdało mu się, że Guru uniósł się nieco w powietrzu i jak gdyby lekko kołysał się nad ziemią. Pomiędzy palcami opuszczonej lewej ręki Unena, a dłonią Firleja przeciągnęły się niby świecące się struny fosforyzujące smugi światła. Takież smugi wysnuwały się z jego prawej ręki, wyciągniętej ku zachodowi.
Smugi te przebijały mury sali i biegły w przestrzeń niby kable telegraficzne, rozżarzone do białości, przeszywały masyw górski i ciągnęły się dalej i dalej, aż uderzyły w mury Radż-Szupuru, przenikły je i rozświetliły wnętrze jakiejś komnaty.
Firlej omal nie krzyknął, lecz ból w płucach wstrzymał go od tego.
Ujrzał bowiem Atri-Maję.
Miotała się po komnacie, to podchodząc do okna, do którego z zimną chciwością przylgnęła ciemność, to siadając przy stole, to krążąc z kąta w kąt i rękami zaciskając sobie głowę.
Dobiegały wyraźnie jej westchnienia, ciche jęki, zdławione łkania i stuk kolan, gdy klękała przed białym posążkiem Matki Bożej z Lourdes, użalać się poczynała przed Bogurodzicielką, i płakać, i błagać rozpaczliwym szeptem.
Po chwili rozproszone po całej komnacie drgające promienie sączące się z palców guru, skupiły się w szerokie pasmo, ogarnęły i oplotły postać dziewczyny, a Firlej poczuł odrazu, że pomiędzy nim, a nią nawiązała się nierozerwalna nić łączności i wzajemnego wyczucia.
— Atri-Maja — wołało jego serce, omdlewające od szczęścia.
— Atri-Maja! — wtórowała mu dusza, oskrzydlona nagłą nadzieją.
— Atri-Maja! Atri-Maja! Atri-Maja! — powtarzały częstotliwie syczące w skroniach i rozbiegające się po ciele kropelki wzburzonej krwi.
Przez jedną chwilę mignęła mu droga postać Atri, gdy podbiegła do drzwi swej komnaty i odrzuciwszy haftowaną złotem zieloną kotarę, bezdźwięcznie uderzyła w gong.
Zapadła cisza i przytłoczył wszystko mrok.
Znikła komnata w Radż-Szupur i miotająca się w niej Atri, i Unen w białej sukni, i te zielone, fosforyzujące smugi i nici, co niby kable telegraficzne uchodziły w dal.
Firlej stracił przytomność.
Z gardła i nosa buchnęła mu czarna krew i powoli wsiąkała w poduszkę.
Przybiegli lekarze, zbadali puls, zajrzeli choremu pod powieki i posłali natychmiast po mistrza.
Karzeł zjawił się po chwili i ujął Firleja za obie ręce.
Miał w tej chwili opuszczone powieki i wykrzywioną straszliwym skurczem twarz.
— To niedobra krew odchodzić poczęła z przestrzelonego płuca — szepnął do lekarzy. — Wlejcie mu do ust... „dżen-tariby“ i pozostawcie go w spokoju. Młody jest, silny i szczęśliwy, więc może zwalczyć śmierć.
Doczekał się, aż dano choremu lekarstwo i odprawił wszystkich.
Idąc za nimi, zapytał siedzącego pod oknem Unena:
— Czy uczyniłeś, bracie, o co ciebie prosiłem?
— Uczyniłem... — szepnął słabym głosem młody lama.
Sain-Noin kulejąc i zgrzytając paciorkami różańca, wyszedł.
Długo leżał Firlej jak nieżywy, ale niepostrzeżenie ocknął się na chwilę i zapadł w głęboki sen, bez majaków i marzeń...
Ciężki był ten kamienny sen, gdy to życie rozpaczliwie walczyło ze śmiercią, zmagało się z nią w ponurym i groźnym milczeniu.
Obudził go gwar, krzyki tłumu, przeraźliwe nawoływania i jeszcze jakiś hałas, nigdy tu nie słyszany. Głuchy warkot i jak gdyby strzały zagłuszały chwilami zgiełk, panujący za murami sali, a, gdy słabnął nagle, dobiegało wściekłe ujadanie psów, ryk wielbłądów, rżenie koni i nowe wybuchy krzyków i wycie wylękłych ludzi, jak gdyby tam, za klasztorem wrzała bitwa.
Wreszcie warkot ustał, gwar począł szybko się oddalać. Tupot nóg dowodził, że ludzie biegną gdzieś, wykrzykując tylko dwa słowa:
— Urdzegdył szubu! Urdzegdył szubu! Ptak-zjawa! Ptak-zjawa!
Firlej spostrzegł Unena.
Guru w zwykłej żółtej szacie szybkim krokiem szedł ku drzwiom.
Rozwarł je szeroko i na salę wbiegła dziwna postać.
Miała na sobie szerokie, futrzane palto do kolan, futrzane również buty, na głowie hełm z okularami.
Podbiegła do łóżka doktora i padłszy przy nim na kolana zerwała z głowy hełm.
Gorąca fala napłynęła do serca Firleja.
— Boże Miłosierny!... — upadła przed tron Najwyższej Istoty krótka dziękczynna modlitwa jego duszy.
Widział, jak rozsypały się po plecach czarne loki Atri, zarumieniła się i zbladła naraz smagła, piękna twarz, zapłakały gorzko ciemno-bursztynowe oczy, a łez tych powstrzymać nie mogły czarne zasłony rzęs.
— Twoja Atri-Maja przy tobie, luby mój! — szepnęła, przyciskając wargi do bladej dłoni rannego. — Wczoraj wyczułam, że muszę być przy tobie, bo jestem ci potrzebna... Przybyłam samolotem... Żaden lotnik nie podjął się tego przelotu, więc dopiero dziś polecieliśmy razem z bratem — we dwoje... naszą awionetką. Przeżyliśmy ciężkie chwile... Mogliśmy zginąć, lecz dolecieliśmy. Jestem, jestem przy tobie, Ado mój, i nie oddam ciebie nawet...
Nie śmiała wymówić strasznego słowa — śmierć, więc przytuliła się policzkiem do zimnej dłoni Firleja i cicho, cicho płakała.
Powstała jednak posłyszawszy znajome, szybkie i stanowcze kroki.
Młody radża, Parta Pandawa, szedł niosąc w ręku ciężkie zawiniątko.
Zdjęli z niego papier i kawał miękkiej tkaniny.
Wyłoniła się biała porcelanowa statuetka Cudownej Bogurodzicy z Lourdes.
Atri postawiła ją na stoliku i znowu padłszy na kolana szepnęła:
— Pomódl się wraz ze mną, Ado!...
Długo korzyła się strwożona i stroskana dziewczyna przed Matką Ukrzyżowanego Zbawiciela, modliła się żarliwie, płakała i wzdychała żałośnie, lecz, gdy powstała z klęczek, uduchowiona i piękna jej twarzyczka była już spokojna i jasna.
— Atri-Maja... Atri-Maja!... — cicho jak szelest spadających liści szeptały bezbarwne wargi doktora.
— Będziesz zdrów, będziesz zdrów! — odpowiadała mu z mocą Atri, całując jego oczy i czoło. — Zabiorę cię stąd i już nigdy nie rozstaniemy się, nigdy!...
Długo jeszcze borykał się ze śmiercią młody, silny organizm Firleja.
Gasła i znów rozpłomieniała się nadzieja, by raptem przygasnąć i rozpaczą i buntem wypełnić serce Atri-Maji.
Doktór nie skarżył się i nie zdradzał śmiertelnej trwogi.
Widział przed sobą ukochane oczy, pełne miłości, wychudłą, stroskaną twarzyczkę i drżące usta dziewczyny — czuł, że cały świat jego skupił się przy nim i tak do niego przywarł, że nawet śmierć nie miałaby mocy oderwać go od niego.
Czuł się zupełnie szczęśliwy, ukojony i pogodzony z losem, a gdy wsłuchiwał się w niski, melodyjny głos Atri-Maji, oczy mrużył w zachwycie i wdzięczności, ni to posłyszał nagle namiętną pobudkę do życia i szczęścia.
Jednak dzień przepowiedziany przez pełną wiary dziewczynę nastał — co prawda dopiero w lipcu, kiedy Sain-Noin zawyrokował wreszcie, że Firlej może już odbyć podróż do Singribari i dalej do Rungpuru.
Trzech gońców z tą wieścią pchnęła Atri do Radż-Szupur, gdzie zapanowała natychmiast wielka radość, iż powracają ci, którzy wierzą, że miłość ich, choć wybuchająca nagle, nie przeminie nigdy, gdyż los poddał ją ogniowej próbie męki ona zaś wyszła z niej zwycięsko.

***

W pięć lat po opisanych w tej powieści wypadkach w Rungpurze odbyła się wielka uroczystość, o której wiadomość powtórzyły pisma całego świata. W stolicy Ghas-Bogry w obecności wice-króla Indii, gubernatorów prowincji, konsulów państw cudzoziemskich i radżów został otwarty wielki szpital wraz z klinikami i laboratoriami doświadczalnymi. Wice-król — przedstawiciel króla Zjednoczonego Królestwa i Cesarstwa Indii — w mowie swojej podkreślił wielką rolę kulturalną i cywilizacyjną nowej fundacji, powstałej sumptem dwóch zaprzyjaźnionych radżów dla dobra olbrzymiej ludności kraju. Po tej mowie kierownik fundacji dr Firlej w podniosłym przemówieniu podkreślił cele i zadania instytucji i, oznajmiając, że współpracownikami jej będą młodzi polscy uczeni, wyraził przekonanie, iż przedstawiciele narodu rozumiejącego radość i bóle swe i niedolę dusz ludzkich potrafią dokonać wielkiego dzieła, zrodzonego z miłości bliźniego.
Gdy padły te słowa, Atri-Maja pochyliła się do męża i szepnęła cicho:
— Zrodzonego z miłości...
Dr Firlej spojrzał na nią rozpromienionym wzrokiem i powtórzył z siłą:
— Tak! Zrodzonego z miłości!
Radiostacje, telegraf i dzienniki roznosiły tymczasem po wszystkich zakątkach ziemi wiadomość takiej treści:
— W Rungpurze powstała naukowa instytucja nie ustępująca amerykańskiej. Na czele jej stanął słynny doktór Firlej, Polak, znawca medycyny współczesnej i badacz medycyny tybetańskiej. Młody, energiczny lekarz jest małżonkiem czarującej Atri-Maji, córki Ghas-Bogry, radży Rungpuru.

KONIEC.





  1. Klasztory.
  2. Tytuł kapłański — przeor klasztoru lub starszy lama — kapłan świątyni lamaickiej.
  3. Dobrze!
  4. Japonia.
  5. Ta-emczi — wielki lekarz.
  6. Hinduskie imię Buddy.
  7. Pundita — stopień wyższego wtajemniczenia.
  8. Wielmożny panie.
  9. Teksty z „Bhagawad Gity“ przytoczone są z przekładu St. F. Michalskiego.
  10. Biały lekarz.
  11. 11,0 11,1 Rosjanin.
  12. Diabłów.
  13. Puhacz.
  14. Przyjacielu stróżu.
  15. Pantera.
  16. Lekarz.
  17. Rządca klasztoru.
  18. Wierzchnie ubranie, rodzaj szuby.
  19. Ryś.
  20. Ślady wielbłąda.
  21. Konie wierzchowe.
  22. Bóstw.
  23. Barany skalne.
  24. Grobowiec, kaplica.
  25. Gryzonie, pospolite w Azji Środkowej.
  26. Napój z kwaśnego mleka kobylego.
  27. Buddyjski klasztor, nazwa birmańska.
  28. Birmańskie cygaro z jasnego tytoniu.
  29. Drogi, mały piesek.
  30. No, mój chłopcze.
  31. Zdumiewające! A to ci chłop!
  32. Mącznisty korzeń jadalny, pospolity artykuł żywnościowy tubylców Azji i Afryki.
  33. Tak! Istotnie! Tak!
  34. Panie.
  35. Wielbłąd.
  36. Najbardziej jadowita żmija — okularnik.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.