Pierścień z Krwawnikiem/Rozdział XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Pierścień z Krwawnikiem
Wydawca A. Piasecki S. A. Fabryka czekolady w Krakowie
Data wyd. 1938
Druk Krakowskie Zakłady Graficzne i Wydawnicze
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIII.
AŻ DWA PIERŚCIENIE DŻENGIZA-CHANA.

W Radż-Szupurze zaszły nieoczekiwane zmiany.
Na razie nie mówiono już nic o projektowanym wielkim przyjęciu z udziałem samego wice-króla, wszystkich gubernatorów, najwyższych dowódców wojskowych i zaprzyjaźnionych radżów.
Ghas-Bogra odroczył dzień ogłoszenia zaręczyn swej córki Atri.
Tak bowiem złożyły się nieprzewidziane okoliczności.
W pałacu, w lewym jego skrzydle, gdzie była jedna jasna sala, zamieszkał najbardziej zacięty wróg radży — Baab-al-Madras.
Radża Balory cierpiał bardzo, bo, chociaż zioła Firleja zabezpieczyły go przed zakażeniem krwi, straszliwa, szarpana rana nie goiła się wcale i od czasu do czasu zaczynała krwawić.
Widząc pochylonego nad sobą Firleja dwa razy dziennie zmieniającego mu opatrunki Baab, zaciskając zęby, by nie wydać krzyku bólu, mówił:
— Napróżno tyle zachodu! Przecież tak czy owak zginę z ręki Ghas-Bogry...
— Ależ ma radża przed nim pietra, no-no-no! — dziwił się doktór wesołymi oczami patrząc na pacjenta. — Nie taki straszny diabeł jak go malują, a mój przyszły teść przy tym wcale nie jest do diabła podobny!
Baaba nie uspokoiło wszakże wesołe oświadczenie Firleja, więc wpadał w coraz bardziej ponury i beznadziejny nastrój, aż pewnego razu ujrzawszy wchodzącego do pokoju doktora podniósł zdrową rękę i grożąc pięścią syknął:
— Zginę tu, ale i Ghas-Bogra nigdy nie doczeka się spełnienia swoich marzeń!
— Co radża może wiedzieć o marzeniach władcy Rungpuru? — zauważył Firlej badawczo patrząc na chorego.
— Wiem wszystko, ale to już moja rzecz! Powiem tylko, że rungpurski radża nigdy nie będzie kierownikiem wyzwolenia Azji i — chwała za to Allahowi, gdyż Ghas-Bogra oddałby nas raz jeszcze pod władzę Brytanii!
Firlej usiadł przy nim i długo przyglądał się pacjentowi, usiłując przeniknąć jego myśli.
— No, tak! — mruknął wreszcie. — Myśl ludzka różnymi dąży drogami do jednego nieraz celu. Ghas-Bogra uważa, że Indie przy pomocy Wielkiej Brytanii mogą stać się drugim po Japonii państwem cywilizowanym i rozpocząć pertraktacje z Londynem o uznanie swej niezależności. Gdyby Indie osiągnęły to, dlaczego, pytam, nie mogłyby one pretendować do kierowania sprawą zjednoczenia ludów Azji?
Baab trząsł głową i mruczał:
— Mrzonki! Zbyt długa droga i niepewna!
— Pewniejsza niż wojna nieprzygotowanych ludów z flotą i armią Europy — odpowiedział Firlej przystępując do odwijania starego opatrunku.
W tym właśnie dniu, kiedy wynikła tak znamienna rozmowa, doktór po raz pierwszy wyraził swoje zadowolenie z wyglądu i stanu poszarpanego przez tygrysa ramienia.
— Dobrze... dobrze!... — mówił. — Krew znalazła już dla siebie inne drogi krążenia, więc rychło patrzeć rana zacznie się goić, a wtedy pomyślimy o nadaniu ramieniu piękniejszego wyglądu...
Baab-al-Madras wyrażał swoją radość, lecz spochmurniał, gdy do pokoju wszedł nagle Ghas-Bogra w towarzystwie małżonki.
— Cieszymy się, że dostojny gość nasz czuje się lepiej i że jest nadzieja na uratowanie jego ręki — oznajmiła łagodnym głosem „wielka, jasna pani“.
— Jestem tu więźniem, nie gościem! — rzucił prawie brutalnie Baab wbijając oczy w poważną twarz swego wroga.
Jakież jednak było jego zdumienie, gdy zwykle porywczy i dumny radża Rungpuru spokojnym a nawet życzliwym głosem odpowiedział:
— Mój brat radża w każdej chwili mógłby opuścić pałac i moją stolicę. Sądziłem jednak, że sam los chciał, by zaopiekował się tobą, tak wybitny lekarz, jakim jest doktór Firlej z Ameryki...
— Zamierzałem zabić go i strzeliłem do doktora z karabina... — wtrącił zaciskając szczęki Baab.
Firlej wybuchnął głośnym śmiechem.
— Radża Balory ma gorączkę i za wcześnie, widać, pochwaliłem się wynikiem swego leczenia! — powiedział. — Wiem, że radża Baab strzelał, a to już nie jego wina, że karabin wytrącony mu z rąk przez tygrysa wypalił w moją właśnie stronę... Tyle tylko pamiętam, radżo Baab-al-Madras, i pan powinien tylko tak myśleć, nie inaczej... Ale, nie mówmy już o rzeczach znanych! Powiem wam, że postanowiłem za dwa dni przystąpić do operacji i mam już nadzieję, że...
Urwał nagle i dodał:
— Wynik będzie zależał od miłosierdzia Bożego! Co zaś tyczy się mnie — to zrobię wszystko jak najsumienniej!
Gdy wszyscy opuścili pokój radża Baab-al-Madras leżał długo z szeroko otwartymi oczyma.
Miotało się w nich zdumienie, przechodziło w jakąś walkę wewnętrzną, krystalizowało się w określone postanowienie, by po chwili przekształcić się w niepewność, wahanie, podejrzliwość i wrogość. I tak — raz po raz. Cały łańcuch sprzecznych wrażeń i kalejdoskopicznie szybko zmieniających się uczuć przesnuwał się przed oczami chorego radży.
Firlej w tym samym czasie był już w innym miejscu.
Nie sam jednak.
Obok niego pracowały dwie drogie mu istoty.
Atri-Maja i jej matka w białych fartuchach i czepkach pomagały mu w ambulatorium, przygotowując chore dzieci do oględzin lekarza i do zabiegów.
Przemywały zapuchnięte, zaropione powieki chorych na jaglicę i usadawiały pacjentów w kolejce.
Przy tych czynnościach nie zapominały wypytywać dzieci o ich rodziców, dom i życie, zapisywały adresy, by potem posłać zapomogę, żywność lub ubranie.
Nie wiedziały, że przed domem mieszczącym przychodnię lekarską gromadziły się tłumy mieszkańców stolicy.
Każdy bowiem z nich chciał widzieć „wielką, jasną panią“ i córkę radży, które nie tylko nie gardziły biedakami, ale same spełniały przy nich przykre i niebezpieczne posługi.
Gdy powracały do pałacu, tłum w uroczystym, wymownym milczeniu rozstępował się przed nimi, a zachwyt i wdzięczność zapalały gorące ognie w czarnych oczach tubylców. Niektórzy klękali przed nimi, inni całowali ich szaty, a nawet ślady ich stóp, lecz entuzjazm tłumu doszedł do szczytu, kiedy pewnego razu ujrzano samego Ghas-Bogrę jadącego na pięknym rumaku i zsiadającego przed ambulatorium.
Radża obejrzał poczekalnię, osobiście rozdając dzieciom i ich rodzicom zapomogi pieniężne, a potem przyglądał się pracy Firleja, małżonki i Atri-Maji pomagających lekarzowi.
Gdy zbliżył się do doktora i położył mu dłoń na ramieniu, wyrażając mu tym ruchem swoją wdzięczność, Firlej spojrzał na niego wesoło i szepnął po angielsku:
— Dobrze, że dostojny radża usłuchał mnie! Od dnia dzisiejszego stał się radża „ojcem ludu“, a miłość ludu jest przecież potęgą panującego!
Powiedziawszy to zmrużył oczy i powiedział w duchu:
— Małoż to ja nałamałem sobie jęzora, zanim przekonałem radżę i tych jego zacofanych doradców — brahmanów, że, jeżeli już tak bardzo tego sobie życzą, to niech mają te głupie kasty, ale niech Ghas-Bogra będzie radżą wszystkich kast!
Przyjąwszy jeszcze piętnastu chorych, doktór oznajmił, że następne przyjęcie będzie za dwa dni, gdyż teraz musi z rozkazu radży Rungpuru zaopiekować się poszarpanym przez tygrysa radżą Balory.
Wieść o tym lotem błyskawicy rozbiegła się po całym mieście i pomknęła dalej i dalej aż pod spychy Himalajów.
— Radża Ghas-Bogra opiekuje się radżą Balory! — powtarzano z ust do ust.
W pałacu zameldowano Firlejowi, że jakiś nieznany nikomu przybysz prosi o posłuchanie u niego.
Doktór zajrzał do poczekalni.
Naprzeciwko niemu szedł już ogromny, barczysty Mongoł o ospowatej twarzy i kabłąkowatych nogach.
— Hutuhta Dżałhandzy! — zawołał uradowany Firlej potrząsając mu ręce.
Zwęszył go widać rozbijający się po pałacu „Knox“, bo zdyszany pędził już z komnat Atri, szczekał i piszczał, a dopadłszy Mongoła jął skakać i lizać go po rękach i nogach, czym bardzo wzruszył lamę.
— Co się z wami dzieje, hutuhto? — troskliwie wypytywał przyjaciela doktór. — Widzę, że nie udało wam się odnaleźć pierścienia, bo jesteście smutni?
— Pierścień przepadł bez śladu! — zamruczał lama z westchnieniem. — Czegośmy tylko nie robili z detektywami, żeby choć cokolwiek dowiedzieć się o człowieku, który go odnalazł! Bo przecież ktoś musiał go znaleźć?!
— Zapewne! — potwierdził Firlej. — Zapewne, jeżeli nie był nim... Sobcow. Mógł wszakże po ucieczce swojej z więzienia czatować na odpowiednią chwilę, by dostać w swoje ręce pierścień, ukrywany przez Torczi?
Mongoł spojrzał na doktora z uwagą i nadzieją, lecz po chwili mruknął znowu:
— Sobcow też zniknął jak cień ważki na zwierciadle jeziora.
— Zniknął... to prawda! — uśmiechnął się Firlej. — Musi jednak być gdzieś blisko, gdyż ludzie jego kręcili się koło mnie... w niezupełnie przyjaznych zamiarach!
Umilkli obaj przyglądając się sobie z życzliwością.
— Co zamierzasz robić teraz, hutuhto? — spytał doktór.
— Powracam do Dołon-Noru. Nie jestem już tu potrzebny! — szepnął Dżałhandzy marszcząc brwi. — Chciałem przedtem zobaczyć się z tobą, „cagan emczi“, i z guru Unenem...
— Cieszy mnie to, że pamiętaliście o nas! — zawołał wzruszony Firlej ściskając mocno dłoń lamy. — Mam do was prośbę, drogi przyjacielu! Mam tu jeszcze pracy na dwa tygodnie. Załatwiwszy wszystko muszę powrócić do Tassgongu, bo pozostało mi tam coś niecoś do odrobienia. Należy wykonać wszystko, czegom się podjął w Ameryce.
Hutuhta milczał długo aż w końcu zdecydował się.
— Będę czekał na ciebie „cagan emczi“ — powiedział z prostotą.
Firlej prosił administrację pałacową, by jak najwygodniej ulokowała jego wypróbowanego przyjaciela, a gdy jego prośbę spełniono natychmiast, odwiedził go razem z Unenem.
Dżałhandzy za głowę się łapał, słuchając opowiadania Firleja o przygodzie na łowach i o leczeniu przez niego Baab-al-Madrasa.
Nie mógł jednak zrozumieć, jak się mogło stać, że gwardia radży nie rozsiekała od razu radży Balory i Assamczyka Czandrę?
Próżno tłumaczył mu doktór, że litość i wielkoduszność cudów dokonać mogą — hutuhta trząsł głową i powtarzał z uporem:
— Należało zabić! Należało zabić!
— Czy taką też radę dałby mądry Sakkia-Muni, wielki mistrz? — spytał doktór.
Unen posłyszawszy tak podstępne pytanie uśmiechnął się chytrze.
Zaperzony Mongoł nie podejrzewając zasadzki, urządzonej mu przez przyjaciela, odpowiedział bez namysłu:
— Budda nie uznawał ani miłości, ani gniewu i nienawiści, więc stał się beznamiętny, jak bóg, bo urodził się bogiem; my zaś jesteśmy tylko ludźmi i musimy postępować po ludzku! Zabić tych łotrów — tego wymaga zdrowy rozsądek, „cagan emczi“, powtarzam — zabić, zrobić z nimi koniec!
— W takim razie trzeba spalić świętą księgę „Kandżur“, bo wszystko, co umieścili w niej z nauki mistrza uczniowie Buddy, napisane jest dla bogów, ludziom więc nie jest to potrzebne, a nawet szkodliwe — zauważył Firlej zerkając chytrze w stronę Unena.
Guru zaśmiał się bezdźwięcznie.
Dżałhandzy długo sapał, obawiając się spojrzeć na guru.
Wreszcie machnął ręką i zamruczał:
— Głupi jestem jak „tyme“[1]!
Żeby go więcej nie gnębić, doktór spytał go:
— Co robią nasi przyjaciele — Szimbo Iwari i Otu Sumbara?
— Z Tassgongu przyjechał znajomy kupiec chiński i opowiadał mi, że japońscy lekarze już odjechali. Pundita Eher-Balan dał im przewodnika z Giantse, który miał towarzyszyć im do stacji kolejowej w Slosaga, powracają bowiem oni morzem z Kalkuty. Teraz płyną już zapewne...
— Szkoda, że nagle opuszczając klasztor, nie pożegnałem ich — zauważył Firlej.
— Czy bardzo szczerze żałujesz tego, że wonczas zdążyłeś wymknąć się i nie czekać świtu? — spytał hutuhta ironicznym wzrokiem patrząc na doktora.
Unen znowu się uśmiechnął.
Bawiło go to, że teraz lama z kolei nacierał na przyjaciela.
— N-no... naturalnie, że dobrze, szczęśliwie się to stało... — niepewnym głosem odpowiedział doktór. — Kilka zaoszczędzonych godzin w takim wypadku — to bardzo ważne!
— Czy szczęśliwie dowiozłeś Atri-Maję do rodzicielskiego domu, „cagan emczi“? — wypytywał dalej Dżałhandzy.
— Bardzo... bardzo pomyślnie... bez przygód — mruknął Firlej, lecz nagle przełapał porozumiewawcze spojrzenie przyjaciół i zawołał ze śmiechem:
— Zdrajcy! Drwicie sobie ze mnie?! Drwijcie, ile się zmieści, ale ja jestem teraz najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem!
— Obyś mógł zawsze tak powiedzieć nie tylko ludziom obcym, ale i samemu sobie! — rzekli obaj kapłani z powagą i serdecznością.
— Dziękuję wam, przyjaciele! — zawołał doktór. — A teraz lecę do mego pacjenta! Atri i jej matka przygotowują mi salę operacyjną. Muszą dopatrzeć i wszystko obmyśleć! Operacja nie będzie łatwa, bo tego Baaba trzeba będzie pocerować bardzo porządnie. Tygrys podarł go jak starą szmatę, co sama pod palcami się rozłazi!
Uścisnął dłonie przyjaciołom i pobiegł na górne piętro. Za nim z wyzywająco dumną miną dreptał „Knox“, obojętnym wzrokiem spoglądając na tkwiących na wartach gwardzistów.
Długo i starannie krzątał się Firlej przygotowując się do pierwszej operacji, którą miał wykonać nazajutrz.
Pomagały mu w tym Atri z matką i kilka milczących służebnic w białych czepkach i fartuchach.
Wreszcie wszystko zostało zakończone. Przejęta swoją rolą Atri natychmiast z zamkniętymi oczami niemal odnajdywała każden przedmiot, który jutro miała w ustalonym porządku podawać operatorowi.
— Jeżeli ten brodaty Baab nie wyzdrowieje od samego tylko dotknięcia noża lub pinceta, które ty, cudna moja, trzymałaś w swoich kochanych paluszkach, to ja mu za to... zgolę brodę i wąsy!
Śmiali się wszyscy troje, raz jeszcze uważnie oglądając dzieło swoich rąk.
— W takiej pięknej sali operacyjnej miło jest poddać się najcięższemu nawet zabiegowi! — uśmiechnął się Firlej.
— Wiesz co, Ado — zaproponowała mu nagle Atri — pojedźmy sobie trochę na spacer. W głowie mi się kręci od tych tam środków odkażających, przysłanych ci ze szpitala wojskowego w Patnie!
— Ależ jak najchętniej, najdroższa moja! — ucieszył się doktór. — Dziś jakoś szczególnie czuję potrzebę pozostania z tobą sam na sam. Czekaj na mnie u siebie! Wnet umyję się, przebiorę i każę podać Cadillac’a.
W pół godziny po tej rozmowie przemykali się już ulicami Rungpuru, zatłoczonego zawsze wielbłądami, osłami, bawołami, ciągnącymi ogromne, ciężkie arby, małymi, lekkimi wózkami o płóciennych tentach, zaprzężonymi w powolne, płowe zebu, tłumem wieśniaków, przybywających z okolicznych osiedli, rzemieślników, drobnych przekupniów, żebraków, zaklinaczów wężów, sztukmistrzów, wróżbów, szarlatanów udających jogów, mnichów buddyjskich i brahmańskich, muezzinów z meczetów muzułmańskich, tancerek w rzucających się w oczy strojach, poganiaczów słoni, tragarzy, marynarzy, flisaków z Gangesu i Brahmaputry, połączonych ze sobą kanałem, który przepływał przez miasto.
Każdy z mieszkańców znał tu niebieski Cadillac księżniczki Atri, sprzedany jej przed pół rokiem przez wygadanego Hilla, który popiwszy dobrego wina z piwnic w Radż-Szupurze i ubiwszy interes dla siebie i czerwonobrodego Parsa Allaedina Husseina, z wielkim żalem odjechał przed trzema dniami do Singribari na „zimowe leże“.
Zresztą jeszcze bardziej znali oni „Knoxa“ cieszącego się w stolicy takim samym szacunkiem, jak opasłe i bezczelne „święte“ krowy hinduskie.
Opowieść o odnalezieniu przez pieska porwanej i uwięzionej córki radży spoza murów siedziby władcy przedostała się na ulicę, na place miejskie, na rynek i do każdego najnędzniejszego nawet domku przedmieścia, więc o ostrowłosym foxterierze opowiadano sobie niebywałe rzeczy, tworząc żywą legendę, a nawet układając o nim pieśni.
Zresztą „Knox“ lubił popularność i reklamę, więc jadąc obok szofera wytykał co chwila z okna samochodu na pół biały, na pół czarny łebek i darł się wniebogłosy, ujadając przeraźliwie, jak gdyby sam siebie wychwalając:
— Patrzcie, ludzie, to jestem ja — najsławniejszy z ostrowłosych foxterierów, niezrównany, znakomity „Knox“, zbawca pięknej Atri-Maji i przyjaciel doktora, Adolfa Firleja z Detroit! Podziwiajcie ludzie, bo nic podobnego nigdy już nie zobaczycie! Jestem Knox, Knox, Knox, Knox!
Zdawało się, że po całej stolicy Ghas-Bogry biegło jedno tylko słowo:
— Knox! Knox! Knox!
Ludzie widząc niebieską maszynę z godłem dynastii kłaniali się nisko, przyklękali i wykrzykiwali słowa pozdrowienia i błogosławieństwa. Każdy przechodzień widział powiewną, uroczą sylwetkę Atri i wesołą, rozpromienioną szczęściem twarz białego lekarza, który ratował tracące wzrok dzieci, więc witano oboje radośnie i serdecznie, lecz zarozumiały „Knox“ przekonany był święcie, że to on właśnie jest przedmiotem owacji.
— Nie mogę bez oburzenia patrzeć na tych brahmanów z wyższej kasty — szepnął Firlej pochyliwszy się do swej towarzyszki. — Popatrz tylko na tę figurę!
Samochód sunął właśnie w tłumie tubylców powracających z rynku.
Chodnikiem szedł wysoki, bardzo dostojny i dumny Hindus w przewiewnej, białej szacie, białych sandałach na bronzowych stopach i białą opaską, otaczającą obfite, czarne włosy, namaszczone olejkiem bergamotowym.
Pomiędzy szerokimi brwiami miał wytatuowane godło swej kasty — stylizowany kwiat magnolii; w ręku trzymał białą, cienką laskę.
Szedł jak gdyby był bocianem wśród żab, których nie chciał spostrzegać gardząc nimi i brzydząc się.
Uważał tylko na jedno, aby się nie otrzeć o któregokolwiek z przechodniów, ludzi niższych kast lub zgoła nieczystych pariasów. Tych ostatnich unikał najstaranniej, gdyż wierzył, że cień nawet padający na niego od ich postaci czynił go nieczystym.
Tłum rozstępował się przed nim i rozbiegał się na boki obawiając się gniewu brahmana.
— Czy wiesz — powiedziała przyciszonym głosem Atri — że istnieją śmieszne kasty ludzi chodzących prawą stroną ulicy i inna — złożona z tych, co wolą lewą stronę?!
— To bezsensowne, a zarazem szkodliwe dla państwa, gdyż żaden władca nie może polegać na narodzie, gdzie sama religia i przestarzałe obyczaje stoją na przeszkodzie jedności i współpracy! — odparł Firlej i nagle się zaśmiał wesoło: — To tak, jakby Baab-al-Madras zażądał stanowczo, żeby operował go nie biały człowiek, tylko członek jego kasty i z tego powodu... wyzionąłby ducha!
— E-e, radża Balory nie zażąda tego! — potrząsnęła główką dziewczyna. — Jest on muzułmaninem, a więc nie uznaje kast.
— No, to jego szczęście!
— Ale za to będzie napewno mruczał zaklęcia! — zaśmiała się Atri. — Muzułmanie są strasznie zabobonni!
— Niedługo będzie tego mruczenia, bo mu zrobię usypiający zastrzyk i — może sobie chrapać ile się zmieści, ale od mruczenia — wara! — wesołym głosem powiedział doktór.
Samochód wydostał się wreszcie na szosę i pomknął na południe.
Po godzinie jazdy wyjechali na brzeg Gangesu.
Mętna struga „świętej rzeki“, do której Hindusi wrzucają popioły swych spalonych nieboszczyków, a sami się kąpią zmywając grzechy, choroby i... brud, wartko biegła, dążąc ze spychów góry Nanda-Devi w objęcia Oceanu Indyjskiego.
Na lesistych zboczach pagórków bielały malownicze wille bogaczy hinduskich, a nad nimi strzelając pod ciemnoszafirowe niebo rzeźbionymi wieżyczkami górowała letnia rezydencja radży Rungpuru.
Cadillac zatrzymał się przy wjeździe do parku i ryknął syreną.
Natychmiast przybiegł odźwierny, otworzył kutą, żelazną bramę i z niskim pokłonem przepuścił wóz.
— Stań tu, Roanda! — zawołała Atri do szofera.
Młoda para wysiadła z samochodu i, poprzedzana przez ucieszonego z przechadzki „Knoxa“, weszła w boczną aleję.
Piesek szalał z radości, gonił małpki, a zapędziwszy je na sam wierzchołek figowca oszczekiwał je długo, podbudzony ich rechotaniem i zgrzytem ostrych ząbków; dalej wypłoszył całe stadko złocistych bażantów, aż wreszcie ścigać począł oswojonego jelenia — aksisa, naśladując ogara.
Firlej z Atri usiedli w białej altance opartej na ośmiu strzelistych marmurowych kolumienkach.
Przez dach z różowych i fioletowych płytek szklanych sączyło się miękkie, pieszczotliwe światło. Lekki wietrzyk niewidzialnymi skrzydłami delikatnie muskał siedzących ludzi, zapatrzonych w siebie. Jakiś malutki, zielony, jak szmaragd ptaszek z długim szkarłatnego koloru ogonkiem kołysał się na cienkiej gałązce i szczebiotał dzwonnie.
Z oddali dobiegało szczekanie „Knoxa“, rechot zaniepokojonych małpek i zgrzyt żwiru pod racicami aksisa, gonionego przez upartego pieska.
Spoza krzewów limanij, okrytych okiściami koralowego kwiecia, połyskiwało dalekie zakole Gangesu tworzącego w tym miejscu zawiłą pętlę pełną łach, mielizn i kęp, okrytych bujną roślinnością.
Na jednej z nich stała potężna pagoda — tępo zakończona piramida o ścianach, ozdobionych rzeźbami scen z życia Indry.
Barki o różowych i złocistych żaglach spływały z wartem rzeki.
Nadzy, do posągów podobni żeglarze siedzieli przy burtach — nieruchomi, zadumani.
Unosiły się nad wodą błyskając srebrem skrzydeł czeredy rybitw rozkrzyczanych.
Za rzeką rozparła się jasno-zielona, ni to z malachitowych płytek ułożona mozaika pól ryżowych, dalej — ciemna ściana dżungli, a nad nią pierzaste korony palm i jeszcze jedna pagoda — ogromna, ciężka, prawie czarna.
Za murem parku przechodził młody Hindus, i brzdąkał coś na jednostrunnej „dwanga“ i nucił piosnkę cichym głosem.
— Piękny jest świat! — westchnęła Atri. — Ale jakie to dziwne! Spostrzegłam to dopiero teraz, kiedy pokochałam ciebie, Ado!
— Miłość jak słońce opromienia wszystko i z ubogiej chałupy czyni najwspanialszy pałac! Wiem to, bo tak czuję teraz, słodka moja dziewczyno, cudna moja Atri!
Ogarnął ją ramieniem i całował jej oczy o drgających, trzepotliwych powiekach i czarnych zasłonach długich rzęs.
Tuliła się do niego jak dziecko pełne ufności, szczęścia i tej głębokiej radości, która jednakowo bez reszty pochłania biedne, skromne wieśniaczki i dumne córki najpotężniejszych władców.
I nagle jak piorun z jasnego nieba rozległ się jakiś dziwnie suchy, surowy i stanowczy głos Firleja:
— Atri moja, muszę ci powiedzieć coś bardzo ważnego... Po skończeniu kuracji Baaba odjadę do Tassgongu na pół roku. Muszę zakończyć studia, których się podjąłem i za które mi zapłacono. Nie mogę nikogo oszukać i nie spełnić swoich zobowiązań. Czy rozumiesz mnie, najdroższa?
Atri drgnęła i przymknąwszy oczy szepnęła:
— Mów, mów dalej!
— Może, to i dobrze się składa, że się rozstaniemy na pewien czas, bo będziesz mogła skontrolować, wypróbować swoje uczucia dla mnie... Rozumiem przecież, że w młodej główce twojej i w gorącym serduszku mogło pod wpływem silnych wrażeń i niecodziennych przeżyć zrodzić się uczucie wdzięczności dla tego, który dopomógł ci uniknąć niebezpieczeństwa, a potem wdzięczność twoja przekształciła się w miłość. Podobno, często tak bywa — i jest to zrozumiałe, najdroższa moja Atri... Teraz, gdy mnie nie będzie przy tobie, zdasz sobie sprawę z tego, co zaszło, zrobisz rachunek sumienia, ocenisz wszystko na trzeźwo i — postanowisz... Pół roku — to krótki termin, a zarazem długi...
Głos doktora stawał się coraz smutniejszy, a jasne zawsze i pogodne oczy okryły się mgiełką zadumy.
Milczeli oboje wsłuchując się w bicie własnych serc i ciszę, która zaległa dokoła.
Trzymali się za ręce, ni to szukając w sobie oparcia i obrony.
Do altanki wszedł zziajany, zasapany „Knox“ i padł jak nieżywy w cieniu pod ławką.
Od strony Gangesu dobiegła zwrotka pieśni z Gitagowindy:

„Gdy z gór Malaji wiatr luby wionie,
Unosząc słodkie gwoździków wonie,
Kiedy w zawody z brzęczeniem pszczoły
Kukułka kuka trel swój wesoły,
I brzmi jej śpiewem altana —
Przyjaciółko kochana,
W wiosenną porę
Gdy serce chore
W rozłące kona,
Hari się bawi, weseli, tańczy śród dziewcząt grona“.

Śpiewak urwał nagle, bo skądś z daleka, może z dżungli za rzeką dopłynęło częstotliwe, jednostajne kukanie kukułki, a echo jej głosu z lekkim szelestem tłukło się pod marmurową kopułą altany, niby wielka ćma miękkimi skrzydłami muskała zimny kamień.
Wreszcie odezwała się Atri.
Energicznym ruchem uniosła główkę i błyskając ciemnobursztynowymi oczami, spytała, ukazując białe ząbki:
— Czy to mądry Sain-Noin nauczył ciebie rozumieć tak właśnie duszę i serce kochającej dziewczyny?
Firlej wzruszył ramionami.
— Nie mówiliśmy z nim o tym — szepnął smutnym głosem.
— Chwała Bogu, gdyż w przeciwnym razie pomyślałabym, że napróżno uważają go za mędrca!
— A więc powiedziałem coś niemądrego?
— Tak, tak, mały, niepoprawny, głupiutki mój chłopaku! — zawołała serdecznie, a zanim zdążył się opamiętać, otoczyła jego szyję ramionami i przycisnęła do siebie.
Firlej poczuł na swych ustach gorące wargi Atri i na pocałunki jej jął odpowiadać pocałunkami.
Od czasu do czasu Atri odrywała swoje usta i szeptała niby jakąś przysięgę:
— Miłość moja jest mocna i wieczna, jak wieczne są i niezniszczalne nasze góry! Nie z wdzięczności się zrodziła ona, tylko ze zrozumienia czystości twego serca i z tego, co nie da się wyrazić innymi słowami, jak te, że wszedłeś do serca całego mego życia...
— Atri, moja Atri...
— Nie mów nic! — położyła mu malutką dłoń na ustach. — Słuchaj! Gdybyś był biedakiem bez przyszłości, ściganym i pogardzanym, poszłabym za tobą, gdyż bez ciebie już nie potrafiłabym żyć! Nic i nikt nie powstrzyma mnie, żeby być przy tobie w ciężkiej, czy groźnej chwili twego życia. Przed wszystkim i przed wszystkimi bronić cię będę i nie będzie nikogo już ponad ciebie!...
Usta ich złączyły się znowu, a cały świat opromienił się złotą poświatą słońca: i zakole rzeki, i biała altanka marmurowa, i daleka ściana dżungli, i obie pagody, roziskrzone teraz i wesołe, i kwadraty pól ryżowych, i palmy, magnolie, figowce i mangi, i struga fontanny cichodzwonnej i słodko szemrzącej, i ziemia, i niebo... wszystko, wszystko — cały świat widzialny i niewidzialny, wyczuwany zmysłem nieznanym.
Więcej nie mówili już o tym. To, co padło przed chwilą z ust rozkochanej dziewczyny, płochliwe było i więdnące przy każdym zwykłym dźwięku mowy ludzkiej.
Długo milczeli, przytuleni do siebie, a potem porozumieli się szybko i stanowczo.
— Już mówiłeś mi w Singribari, Ado, że musisz powrócić do Tassgongu i zakończyć pracę swoją u Sain-Noina — westchnęła Atri. — Jestem już do tego przygotowana i dlatego to uprosiłam ojca, by naszą zaręczynową ucztę odłożył do wiosny, kiedy powrócisz z Tassgongu... Wedle indyjskiego ceremoniału musiałbyś po zaręczynach pozostawać przy mnie aż do ślubu. Nie chcemy łamać ustalonej od wieków etykiety i starego obyczaju, w którym zresztą nie ma nic złego... Kiedy chcesz odjechać?
— Wkrótce po operacjach, którym się podda Baab-al-Madras, i przewiezieniu go do Balory — odpowiedział doktór, uszczęśliwiony i uspokojony gorącym wyznaniem Atri. — Zatrzymałem w tym celu Dżałhandzy, gdyż lepszego nie mógłbym znaleźć przewodnika. Będę pracował w klasztorze, jak skazaniec, jak galernik, żeby czym prędzej skończyć studia, przejść praktykę i — powrócić, powrócić do ciebie, Atri, ukochana moja, radości mego życia!...
W milczeniu skinęła główką i wzdrygnęła się leciutko.
— Zimno ci jest? — spytał z niepokojem.
— Wiatr powiał od gór — odparła. — Popatrz, jak poruszają się liście palm i osypują się suche gałązki cyprysów!...
— Powracajmy do domu — ociągając się szepnął ze smutkiem Firlej.
Ująwszy Atri pod ramię prowadził do bramy i, usadowiwszy w samochodzie, otulił ją troskliwie białym pledem.
Rozstawszy się z Atri i jej rodzicami udał się po kolacji do siebie i do późna ślęczał nad dostarczonymi mu z Patny atlasami anatomicznymi, odwiedził Baab-al-Madrasa, obejrzał mu ramię i nałożywszy nowy opatrunek, raz jeszcze sprawdził, czy nic nie zapomniał dla jutrzejszej operacji.
Nazajutrz o dziewiątej rano przystąpił do pierwszej jej części.
Należało złożyć potrzaskane kłami tygrysa ramię.
Uśpiony radża leżał bez ruchu, przywiązany mocno do stołu.
Lekarz przeciąwszy mu skórę i mięśnie i obnażywszy kość starannie ułożył jej odłamki, sprawdził, czy wszystko ściśle zostało dopasowane, unieruchomił bandażami ramię i doprowadził wreszcie pacjenta do przytomności.
Wtedy dopiero zdjął z twarzy maskę, ściągnął gumowe rękawiczki i z wdzięcznością spojrzał na pomagającą mu Atri i na „wielką, jasną panią“, która własnoręcznie wygotowywała skrwawione noże i pincety.
— Cudowne są te zioła Sain-Noina! — zawołał z zachwytem. — Kości, mięśnie, naczynia, chociaż uszkodzone, zachowały zupełną świeżość, zupełnie tak, jak gdyby wypadek miał miejsce dopiero wczoraj! Za trzy lub cztery dni odłamki kości prawdopodobnie zrosną się już o tyle, że będziemy mogli przystąpić do drugiej części operacji.
Osłabiony i otumaniony jeszcze Baab leżał nieruchomo, nie mając sił oczu nawet powrócić w stronę mówiącego. Może zresztą nie rozumiał tego, co pochwytywał jego słuch, gdyż nie obudziła się w nim jeszcze całkowita świadomość.
Przebrawszy się po operacji Firlej poszedł do salonu, gdzie zbierała się zwykle cała rodzina radży Ghas-Bogry.
„Wielka, jasna pani“ z przejęciem opowiadała mężowi o przebiegu operacji, pod niebiosa wychwalając zręczność i pewność ręki młodego lekarza, jego opanowanie i spokój.
Ghas-Bogra widząc wchodzącego Firleja począł mu winszować i wyrażać radość, że tak zacny i uczony człowiek wchodzi do ich rodziny.
Firlej aż zarumienił się od tylu pochwał i drogich dla niego słów, więc, żeby pokryć zażenowanie, zaśmiał się i zawołał, patrząc na Atri:
— To nietrudna rzecz zestawić kość. Od dziecka miałem zdolności do składanek! Takiej sztuki potrafiłby dokonać zwykły kowal lub cyrulik, bo oni są w pewnych dziedzinach konkurentami lekarzy. Dopiero, gdy będziemy cerowali radżę Balory — tedy zacznie się jubilerska robota... a może raczej hafciarska? Wogóle jednak tę drugą operację powinny robić obie nasze panie, drogi radżo, gdyż to damska raczej sztuka fastrygować, przykrajać, zaszywać, łatać i cerować. Ach, mój Boże! Cóż to za roztrzepaniec ze mnie! Na śmierć zapomniałem, że panujące damy nie znają takiego rzemiosła!
— O, przepraszam! — zaprotestowała „wielka, jasna pani“. — Co do mnie, to wszystkie wyliczone przez ciebie, mój drogi Adolfie, rzemiosła znam i mogłabym się pochwalić niejedną w przeszłości łatą i cerą...
— W takim razie i ja muszę się zareklamować — podtrzymała ją Atri. — Na pensji zakonnice zmuszały nas cerować pończochy (w niższych klasach darły się okropnie!) i łatać bieliznę stołową. Miałyśmy jedną serwetę... historyczną. Była calutka w łatach! Podobno ozdobiły ją nimi setki poprzedzających pokoleń wychowanek, a wśród nich nawet tak znakomite osobistości, jak Margo — siostrzenica Karoliny z Bonapartów Murat, Beatrice — bratanica Izabeli II, królowej Hiszpanii, i Elżbieta — córka Karola bawarskiego, a późniejsza cesarzowa austro-węgierskiej monarchii! No, i co ty na to powiesz, Ado?
Firlej zaśmiał się wesoło i odpowiedział:
— Teraz nie mam już wątpliwości i operację łatano-cerowaną oddaję w ręce moich pań, jako bardziej wprawne i godne!
Długo potem rozmawiali o przyszłym życiu młodej pary, o odjeździe Firleja do Tassgongu i o zamiarach jego.
Doktór w pewnej chwili powiedział.
— Moje zamiary będą zawsze szły po linii waszego życia, drogi radżo, mamo i kochana moja Atri! Myślałem o tym wszystkim długo i poważnie. Jeżeli sądzone mi jest wejść do waszej rodziny, nie chciałbym pozbawić was córki, bo rozumiem jak ciężko by wam było rozstać się z Atri-Mają... Pozostanę więc z wami i mam nadzieję, że nie pożałujecie tego nigdy. Z pomocą radży założymy centralny szpital i zakład medycyny doświadczalnej. Państwo liczące 20 milionów obywateli powinno mieć taką placówkę niezbędną dla zdrowia ludności i rozwoju nauki. Pozwolicie mi sprowadzić kilku wybitnych lekarzy-Polaków z Krakowa, rodzinnego miasta moich rodziców, a my już zrobimy swoje, rozsławimy państwo Rungpuru i jego postępowych władców!
Firlej zapalił się i począł snuć plany przyszłej pracy.
Wszyscy zrozumieli, że nie było to młodzieńcze marzycielstwo i improwizacja, lecz akcja głęboko przemyślana i ugruntowana.
Radża słuchał go uważnie, nie tylko jako przyszły teść młodego lekarza, lecz i jako władca, troskający się o dobro ludu i cywilizacyjny rozwój swego państwa.
„Wielka, jasna pani“ i Atri-Maja, zasłuchane i porwane gorącą mową Firleja, potakiwały mu i czekały z pewnym niepokojem, co powie na to Ghas-Bogra.
Radża, stanowczy zawsze i szybko się decydujący, wypowiedział się krótko i wyraźnie:
— Niezawodnie, że właśnie tak należy postąpić. Zgadzam się z twoim projektem, Adolfie, i zajmę się jego przeprowadzeniem w radzie pałacowej! Możesz na mnie polegać, Ado! Polegać tak, jak na Atri!
— O, przepraszam! — oburzyła się dziewczyna. — Tak, jak na mnie na kimkolwiek bądź innym, Ada nie może i nie śmie polegać!
— A to dlaczego? — zaśmiał się radża.
— Dlatego, że na ciebie mogą mieć wpływ kapłani z wielkiej pagody Wisznu, wyższe kombinacje polityczne, kryzys, finanse kraju, a na mnie — nikt i nic! — odpowiedziała z mocą.
— Kochana, moja Atri! — szepnął gorąco doktór.
Dalszą rozmowę przerwał dyżurny oficer.
Stanął na progu i meldował:
— Jakiś człowiek z Kaszmiru stoi przed bramą pałacową i błaga, by dopuszczono go do białego lekarza, dostojny radżo! Przysięga, że ma do sahiba Firleja bardzo ważny interes i że znakomity lekarz będzie tym ucieszony...
— Proszę mi powiedzieć, jak wygląda ten człowiek? Czy nie jest wysoki, chudy, z siwą brodą i z pękiem amuletów na piersi? — spytał zaciekawiony Firlej.
— Tak jest, czcigodny panie! Opis zgadza się całkowicie! — odparł oficer brzęknąwszy ostrogami.
— To już wiem! — uśmiechnął się doktór. — Przed dwoma tygodniami przyprowadził mi on wnuka, chorego na jaglicę. Chłopak pomagał mu w przedstawieniach z kobrami[2]. Gdzieś nabawił się choroby, która szybko mu postępowała. Jakoś tak mi się udało, że wstrzymałem dalszy rozwój choroby i niezwykle szybko wyleczyłem bąka. Sprytny był to, wygadany i dowcipny łobuziak! Jakżeż obaj dziękowali mi! Doprawdy wzruszyli mnie nawet... Ciekaw jestem, co za interes ma do mnie ten sztukmistrz? Chciałbym go zobaczyć, panie lejtenancie! Proszę wprowadzić go do holu, zaraz tam przyjdę!
Opowiedziawszy jeszcze kilka szczegółów ze znajomości swojej z Kaszmirczykami, Firlej udał się do holu.
Zobaczywszy go stary Kaszmirczyk padł na kolana i począł bić pokłony, jękliwym głosem ściągać na głowę doktora błogosławieństwa Allaha i wszystkich świętych Islamu:
— Niech miłosierny zawsze będzie dla ciebie, sahibie, Allah-Akbar, Allah-jaunek, Allah-ihhafdhek! Niech strzegą ciebie i dopomagają Sidi Ali ben-Mohammed, Sidi El Hadż-Abu-Hafs i prorokowi miła Lalla Imma Hallula! Niech w ślad za tobą idą Sidi Ahmed ben-Jusef, Sidi Bu-Dżema i święty Marus Billah! Niech Amer ben-Sliman...
— Człowieku, opamiętaj się! — przerwał mu Firlej. — Przecież takiej litanii nie skończysz do Nowego Roku? Gadaj, przyjacielu, z czym przychodzisz? Może ten twój mały urwipołeć, Diraja, znowu zachorował?
Obleśna, komediancka twarz Kaszmirczyka nagle spoważniała.
— Niech Allah-Sędzia wynagrodzi ciebie, sahibie! Chłopak zdrów jak ryba i widzi teraz lepiej niż dawniej!
— Tedy cóż cię do mnie sprowadza, dobry człowieku? — spytał doktór.
— Sahibie! Muszę pomówić z tobą na osobności — szepnął Kaszmirczyk.
Firlej skinął na niego i razem wyszli do parku.
— Sahibie! Przybyłem tu ze swoją bandą z Singribari... Tam działy się rzeczy niezwykłe, w które i nas przypadkiem zamięszano... i nic za to nie dostaliśmy — westchnął stary wyga.
— Jak to było?
— Gdy jechaliśmy na targi przyłączyło się do nas czterech jeźdźców na zdrożonych, ale dobrych koniach, o-o, bardzo dobrych! — cmokając ciemnymi wargami opowiadał Kaszmirczyk. — Trzech odjechało z karawaną chińską, a jeden pozostał przy koniach i z nami przybył do Singribari. Rozumieliśmy, że krył się, ale to była jego sprawa, nasza zaś — zarobić parę rupij. Na Allaha Sprawiedliwego! Potem, słysz, dwóch z tych cudzoziemców zostało aresztowanych, trzeci okazał się... trzecią, cha-cha-cha, i ktoś ją porwał, jak to nieraz z kobietami bywa, czwarty zaś zwiał i policja schwytać go nie zdążyła...
— Wiem coś o tym — uśmiechnął się Firlej — no, i co dalej?
— Jeden z aresztowanych, ten właśnie, który z nami przyjechał do miasta, wyrzucił przez okno więzienia jakiś pierścień z bardzo pięknym kamieniem, czerwonym jak krew!
— I cóż się stało z tym pierścieniem? Mów prędzej! — zainteresował się doktór.
Kaszmirczyk począł trząść się ze śmiechu i machać rękami, jak wiatrak, gdyż ręce miał straszliwie długie i ruchliwe.
Naśmiawszy się do syta opowiadał dalej z przejęciem i coraz żywszą gestykulacją:
— Kramu narobił ten pierścień! Jakiś lama poszukiwał go, poszukiwała policja, poszukiwali wszyscy, bo każdego ręce świerzbiały do dwóch nagród po 10.000 rupij za znalezienie pierścienia z czerwonym kamykiem, ale wszystko do chrzanu! Przepadł jak srebrna rupia w nurcie Gangesu!
— Wiem, że pierścień ten przepadł — kiwnął głową rozczarowany opowiadaniem Firlej.
— Pierścień ten sam się odnalazł! — zarechotał Kaszmirczyk. — Wyrzucony przez okno wpadł do kosza, który niósł na plecach żebrak z Tezpuru. Leżał tam wśród rupieci kilka dni aż wygrzebał go ów żebrak i nic nie wiedząc o nagrodzie sprzedał jakiemuś Butańczykowi za dziesięć rupij, a, że ten barbarzyńca mieszkał w tym samym, co i my zajeździe, więc wnuczek mój, Diraja, którego ty, sahibie, uratowałeś od ślepoty, niech Allah-jaunek, Allah-ihhafdhek ma cię za to w swej opiece...
— Gadajże, chłopie, co zrobił Diraja? — niecierpliwił się zaciekawiony na nowo doktór.
— Co miał zrobić taki sprytny chłopak? — podniósł brwi stary włóczęga. — Wyciągnął Butańczykowi pierścień z sakwy i pobiegł z nim na miasto.
— Po nagrodę? Jakbym widział tego spryciarza! — zawołał Firlej.
— No, niby... tak... — potwierdził Kaszmirczyk. — Powrócił jednak markotny i tak mówił: „Dziadku, z tych nagród, to tylko jedno dla nas pozostanie — więzienie! Bo, powiada, do takich znalazców jak my zabierze się wnet policja. Skąd? Kiedy? Gdzie znaleziono pierścień? Dlaczego od razu nie przyniesiono go do biura komisarza? Skąd przybyliście? Co robiliście? Kiedy i gdzie odjeżdżacie? A po co? A na co? W końcu — ul i tylko ul!“ Pomyślawszy zrozumiałem, że mały mówi dobrze, więc posmutniałem, bo za 20.000 rupij, a nawet choćby za dziesięć, sahibie, nabyłbym pole i chatę Faramusy, co to nad Gafizą ma kawał ziemi i piękny dom, i szmat lasu tekowego, i...
— O tym później opowiesz mi, bo ciekaw jestem co zrobiliście z pierścieniem Dżen...? — pytał Firlej i w sam czas ugryzł się w język, by nie odkryć tajemnicy krwawnika ze swastyką.
— Co zrobiliśmy? — powtórzył starzec grzebiąc w zanadrzu i głośno sapiąc.
Po chwili wyciągnął rękę do Firleja.
Na prawej czarnej dłoni jego połyskiwał złoty pierścień z krwawnikiem.
— Weź go sobie, sahibie, bo tak mi kazał zrobić Diraja! — uroczystym głosem oznajmił Kaszmirczyk. — Powiedział mi chłopak: „Oddaj, dziadku, pierścień sahibowi, bo on mi zwrócił wzrok, a my z tym pierścieniem mielibyśmy tylko same hece, bałagan i z ula chyba nigdy by nie wyszliśmy“ Weź więc pierścień, sahibie, i niech ci przyniesie szczęście, jak modlitwa do Abd-el-Kadera, do Abu-ben-Slimana, do Sidi Okba ben Husseina, do...
— Przychodź jutro o tej samej porze, przyjacielu! — przerwał mu doktór. — Być może, że dostaniesz jedną z nagród, a teraz bierz ode mnie sto rupij i powiedz Diraji, że wyleczyłem mu oczy nie po to wcale, żeby kradł! Więc do jutra, dobry człowieku!
— Niech Allah-Akhar, Allah-jaunek, Allah... — bełkotał stary wyga, kłaniając się nisko i tyłem cofając się ku bramie parkowej.
Firlej pobiegł do Atri, by podzielić się z nią radosną nowiną.
Długo rozglądali tajemniczy, historyczny pierścień Dżengiza-chana, symbol panowania nad całą Azją i miliardem jej mieszkańców.
Szeroki, gruby pierścień z miękkiego złota okryty był dość misterną rzeźbą.
Zapewne wprawny snycerz pracował niegdyś, zdobiąc go zawiłym rysunkiem przedstawiającym splot różnych czarodziejskich roślin oraz hieroglifów chińskich, tybetańskich i mongolskich.
Główną ozdobę jego stanowił jednak wspaniały krwawnik z wyciętą w nim swastyką — emblematem słońca.
Rozglądając pierścień w najdrobniejszych szczegółach milimetr po milimetrze Firlej dopatrzył się na nim małego znaczka umieszczonego wśród liści jakiejś rośliny. Znaczek miał kształt regularnego trójkąta z drobnymi na nim kreseczkami.
— Coby to mogło być? — spytał patrząc na Atri i biorąc z biurka szkło powiększające.
Po chwili wydał syk zdumienia i szepnął:
— Patrz, patrz Atri, przecież to jakiś zakład probierczy wystawił swój znak i próbę. Widzę wyraźnie dwugłowego orła, liczbę 96... a niżej — jakąś literę, której nie znam...
Nagły domysł zaświtał w głowie doktora.
Schwyciwszy pierścień wybiegł z pałacu, pozostawiając zdumioną Atri.
Firlej wpadł do sklepu jubilerskiego niejakiego Jacka Bustona, Anglika, od dawna już mieszkającego w Rungpurze. Słynął on ze swej sztuki w Londynie, skąd sprowadził go w swoim czasie radża, nadawszy mu tytuł nadwornego złotnika.
— Niech pan obejrzy ten przedmiot, określi jego wiek i oceni! — poprosił dotykając daszka białego hełmu.
Buston uzbroił się w lupę i długo rozglądał pierścień, a potem badał kamień oświetlając go latarką elektryczną z różnych stron.
Czynności te trwały dość długo, ale w końcu mister Buston wyjął z oka lupę w rogowej oprawie i, położywszy pierścień przed doktorem, wygłosił całą prelekcję.
— Wprawne oko jubilera odróżnia z łatwością złoto różnego pochodzenia... twierdzę zatem, że złoto, użyte na ten pierścień zostało wydobyte z kopalni syberyjskich... złoto 96-tej próby... miękkie, prawie czyste. Znak wybił urząd probierczy w Petersburgu w r. 1905. Rzeźby są pochodzenia nowego i wykonane zostały przez artystę-jubilera szkoły europejskiej. Myślę, że rosyjska litera „F“ oznacza nazwę znanej w stolicy Rosji firmę „Faberge“. Dziwi mnie to niewymownie, że tak pięknej oprawy użyto do kamienia syntetycznego, to znaczy krwawnika, stopionego z drobnych odłamków rubinu. Jak pan zapewne wie, kamień tego rodzaju nie ma szczególnej wartości. Powiedziałbym, że wartość pierścienia nie wiele przewyższa wartość samego złota. Amator pięknej roboty jubilerskiej istotnie mógłby zapłacić znacznie drożej...
Była to rewelacja!
Firlej po rozmowie z Bustonem powrócił do pałacu i o wszystkim opowiedział radży.
— Teraz jasne — zauważył Ghas-Bogra — że Sobcow chciał oszukać Azjatów, rozpalić płomień wojny, podbudzając ich urokiem pierścienia Dżengiza, fałszywym pierścieniem...
— Rozumiem — kiwał głową doktór — ale dlaczego falsyfikat pierścienia nosi datę r. 1905-go?
Ghas-Bogra uśmiechnął się i odpowiedział natychmiast:
— No, przecież w 1905 r. miała miejsce wojna rosyjsko-japońska, która zakończyła się porażką Rosji i rewolucją w niej. Tym podrobionym klejnotem Dżengiza Rosjanie zamierzali wykorzystać siły Mongołów i Chińczyków przeciwko zwycięskiej Japonii, podtrzymać swój urok i upadające wpływy w Azji, które przechodziły już niepodzielnie do Wielkiej Brytanii.
— Tak! Słusznie! Zgadzam się z takim objaśnieniem — mówił doktor. — To dopiero zadziwię tym wszystkim poczciwego Dżałhandzy, który za fałszywym pierścieniem zapędził się tu aż z Dołon-Noru! Cha-cha-cha!
— Sądzę, że lepiej nie mówić mu o twoim odkryciu, bo to go nie powstrzyma od szukania prawdziwego pierścienia — zauważył radża.
— Czy może istnieć taki prawdziwy autentyczny pierścień? — spytał Firlej.
— Zapewne znajduje się w safesie Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Moskwie lub... w ręku syna Żywego Buddy... — szepnął Ghas-Bogra, jak gdyby obawiając się, że ktoś może go posłyszeć. — Jutro zapłacisz swemu Kaszmirczykowi nagrodę, obiecaną przeze mnie, i na tym się wszystko skończy. Azjaci będą myśleć, że jestem posiadaczem pierścienia Dżengiza i to w wielu wypadkach może być dla mnie korzystne!
Na tym też stanęło ostatecznie i uszczęśliwiony Kaszmirczyk wychodził nazajutrz z pałacu unosząc w zanadrzu wielki los, wygrany na loterii dziwacznego zbiegu okoliczności i niedostępnych mu kombinacyj politycznych.
W kilka dni potem Firlej zapomniał już o pierścieniu władcy Azji, gdyż musiał przystąpić do drugiej operacji.
Ramię Baaba zrosło się, więc doktór mógł już zoperować poszarpane mięśnie.
Napracował się Firlej, a z nim razem Atri i „wielka, jasna pani“, zanim udało mu się usunąć drobne skrawki mięsa i skóry, połączyć oddzielne części muskułów szwami i klamrami, a następnie nałożyć specjalnie przez siebie obmyślone bandaże.
— No, teraz niech radża modli się do Allaha-Akbara, jauneka i ihhafdheka, do waszych świętych El-Hadi-Abu Hafsa, Ahmeda-ben-Jussefa i Amera-ben-Slimana, żeby wszystko zrosło się dobrze, nie ropiło i zabliźniło! Teraz to już tylko od niebiańskich zależy mieszkańców, bo ja nic już więcej zrobić nie mogę — mówił doktór, gdy w dwie godziny po obudzeniu Baab-al-Madras oprzytomniał dostatecznie.
— Odwdzięczę się panu wkrótce! — obiecał z tajemniczą miną radża. — I panu, i radży Ghas-Bogra!
W tydzień po operacji z Balory przybył samochód, żeby zabrać radżę do jego stolicy.
Rana zabliźniła się niebywale szybko, co Firlej przypisywał działaniu ziół, zalecanych w podobnych wypadkach przez medycynę tybetańską.
Przed odjazdem Baab-al-Madras zaprosił do swego apartamentu radżę i doktora.
Zbliżywszy się do nich i wziąwszy z rąk swego ochmistrza safianowe pudełko podał je Firlejowi.
— Oddaję ci to, co mam najdroższego — powiedział uroczyście.
Doktór otworzył pudełko i osłupiał.
Na białym jedwabiu połyskiwał złotem i czerwienią „pierścień Dżengiza“.
Nie wierząc swoim oczom, Firlej rozglądał go, szukając zdradliwych znaków probierczych.
Odnalazł na wewnętrznej stronie pierścienia identycznie taki sam znak. Nie wątpił już, że i krwawnik ze swastyką był również nie prawdziwy.
Firlej szepnął coś do Ghas-Bogry, który wyszedł na chwilę i powróciwszy podał Baabowi drugi „pierścień Dżengiza“, mówiąc z cichym śmiechem:
— Może zamienimy te pierścienie, bracie, na znak dozgonnej przyjaźni, sojuszu i wspólnej walki z fałszerzami klejnotów, idei, haseł i moralności?
Firlej opowiedział Baabowi o wynikach ekspertyzy Bustona i o istotnym celu fałszerstwa, którego dopuścili się dyplomaci rosyjscy za czasów carskich, a teraz powtórzyli je komisarze — komuniści.
Opowiadanie swoje doktór zakończył wesołą i ironiczną uwagą:
— Jak tak dalej pójdzie, to będziemy mogli założyć hurtownię „pierścieni Dżengiza“!
Baab-al-Madras wydawał się zupełnie zgnębiony wykryciem niebywałego oszustwa politycznego. Długo siedział w milczeniu i głębokiej zadumie.
Wreszcie wstał i bez słowa mocno, przyjaźnie uścisnął ręce radży Ghas-Bogrze i doktorowi.
Po chwili wychodził już z pałacu mrucząc ni to zaklęcia, ni to błogosławieństwa dla tych, co uratowali go i odrzucili od siebie pokusę zemsty.
W każdym razie uszu Firleja dobiegły słowa modlitwy muzułmańskiej:
— La Illa Illah Allah u Mahomed Rasul Allah, Allah-Akbar...





  1. Wielbłąd.
  2. Najbardziej jadowita żmija — okularnik.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.