Pionierowie nad źródłami Suskehanny/Tom II/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pionierowie nad źródłami Suskehanny |
Wydawca | Gubrynowicz i Schmidt |
Data wyd. | 1885 |
Druk | K. Piller |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
I pod wpływem księżyca miesiące oznaczył.
Ledwo w nocy z niedzieli na poniedziałek powrócił do Templtonu Ryszard. Oprócz zwołania sądu przysięgłych, miał jeszcze do schwytania kilku zbrodniarzy, którzy ukrywając się po lasach fałszowali monetę i zalewali nią wszystkie Stany Zjednoczone. Wyprawa ta udała mu się wybornie, przyprowadzi bowiem z sobą czterech takich dobrze skrępowanych zbrodniarzy, osadził ich w więzieniu i wszedł do sędziego, bardzo z siebie uradowany.
Już było po północy, gdy przybył i brama była zamknięta.
— Hola Aggy! wołał — Aggy hultaju, chceszże, bym stał do dnia białego pod bramą? Pójdź tu Braw! szczekaj psie, szczekaj, obudź tego śpiocha. A to szczególniejsza? Czyś i ty zasnął jak inni? pierwszy to mu raz zdarza się dopuście w nocy podchodzącego pod bramę i nie zwietrzyć domowego. Braw! pójdź tu! pójdź sam. A! ledwoż go wywołałem!
Rzeczywiście widział on w tej chwili coś wyłażącego z psiej budy, ale z wielkiem zadziwieniem postrzegł, iż się to zmniejszało w długości, podrastało, nareszcie mniemany.
Braw w kształt ludzki się przerabiać zaczął i przy skąpem gwiazd świetle, poznał Aggego.
— A tyż do licha co tu robisz murzynie? czy dom dla ciebie nie dosyć ciepły, abyś miał jeszcze Brawa z budy wypędzać i sam się w jego słomę pakować?
Tu murzyn zaczął się tłumaczyć zwykle niezrozumiałym sposobem, bredził o okropnym przypadku, o śmierci, o wykopanej jamie, pilnowaniu ciała, bez związku i ładu.
— Umarł! i pogrzebiony! — powtórzył Ryszard głosem zmięszanym — czy nie przypadek jaki Beniaminowi się zdarzył? Wiem, że chorował, ale to com mu radził w piątek, powinno go było uzdrowić.
— O nie, to gorzej jeszcze! — odpowiedział murzyn — daleko gorzej! — i znowu mieszał nie do zrozumienia o spacerze Elżbiety i panny Grant, sforował Nattego Bumpo z psem nieszczęśliwym, strzelał w panterę, ubijał kobietę, i chciał pokazywać jak leży nieżywa.
Wszystko to było przedziwnie niezrozumiałe dla Ryszarda, ale Aggy zbiegłszy do kuchni przyniósł latarnię i pokazał mu rozciągniętego przy budce Brawa pływającego we krwi, którego murzyn uczcił przykryciem surduta. Ryszard nowe zadawał pytania i podobnież niepojęte otrzymywał odpowiedzi, gdy drzwi od sieni się otworzyły i wyszedł Beniamin ze świecą w ręku. Szeryf wstąpił do domu natychmiast, oddawszy wprzód konia Aggemu i polecając nad nim staranie.
— Powiedz mi Beniaminie, co się to wszystko znaczy? Jakim sposobem pies ten zabity? I gdzie jest miss Templ?
— W swojej kajucie.
— A brat Marmaduk?
— W izbie kapitana jak zazwyczaj.
— Ale jakim sposobem Braw zginął?
— Wszystko to tu znajdziesz — odpowiedział Beniamin pokazując na tabliczkę kamienną. Przy niej na stole stał dzban toddy prawie próżny, lulka z której się jeszcze kurzyło i stara książka do nabożeństwa.
Trzeba uwiadomić czytelników o tem, iż Ryszard miał fantazyą pisywania dzienników, w których mieścił wydarzenia zaszłe nie tylko w domu sędziego, ale nawet całego miasteczka, a niekiedy jeszcze dodawał i postrzeżenia zmian powietrza. Skoro zaś z domu wyjeżdżał, co się dość często zdarzało od czasu wyniesienia go na godność szeryfa, zobowiązywał Beniamina, aby go w tem zastępował i dostarczał mu za powrotem potrzebnych notat dla zapełnienia miejsc próżnych, zostawionych przez czas jego nieobecności. Niepokonanąby miał w tem trudność każdy, wyjąwszy Ryszarda, gdyż Beniamin czytał tylko na książce do nabożeństwa grubemi literami drukowanej, a i w tej jeszcze, chociaż na pamięć ją umiał, wiele wyrazów codzień wysylabizować musiał, pisać zaś ani jednej laski nie umiał. Lecz żadna zawada wstrzymać nie mogła geniuszu Jonesa. Wynalazł on w swej wyobraźni znaki hieroglificzne służące do okazania różnych zmian, któreby zajść mogły w powietrzu, co zaś do innych wypadków, przestał na wyłożeniu zasad ogólnych, odwołując się zresztą do własnego pojęcia. Czytelnik teraz zrozumiał zapewne, że Ben-Pompa na taką kronikę wypadków zwracał uwagę szeryfa.
Pan Jones począł od wypróżnienia dzbana stojącego na stole, wydobył swój dziennik z szuflady i zasiadł do wpisania zdarzeń podczas jego nieobecności zaszłych, gdyż ciekawość jego wzbudzona była niezrozumiałą mową Aggego i nie chciał iść spać wprzód nim onej nie zaspokoi. Beniamin oparł się jedną ręką o krzesło z pozorną poufałością, zostawując drugą dla giestykulacyi koniecznie potrzebnej do wytłumaczenia Ryszardowi znaków przytrudnych ku odgadnieniu, co się dość często zdarzało. Pierwszy przedmiot jaki zwrócił uwagę szeryfa był rysunek busolki, którą Beniamin wykreślił na samym wierzchu tabliczki, w jednem zaś tylko miejscu na niej zakreślił kredą dla zaznaczenia swoich obserwacyi. Wszystkie podziały były dosyć dobrze narysowane, tak przynajmniej aby mógł poznać ten, któremu nie są obce podróże morskie.
— Oho! — wykrzyknął Ryszard — wiatr był wschodnio-południowy tej nocy. Wątpiłem o tem, alem się spodziewał, że nam deszczu napędzi.
— Niech mię licho — odpowiedział Beniamin — jeśli choć kroplę wydmuchał. Deszcz z całego miesiąca zebrany nie wystarczyłby na utrzymanie łódki starego Johna, choć tylko na cal wody potrzebuje.
— Czyliż wiatr nie zmienił się nad rankiem? bo tam gdzie ja byłem to się zmienił.
— A zmienił się i u nas, panie Jonesie, czyż nie widzisz małego znaczka ze strony wschodnio-północno-zachodniej i coś tam niby słońce wschodzące, dla pokazania, że zmiana ta zaszła z rana samego.
— Widzę, widzę. Ale słońce twoje ma minę księżyca, czemuś bo nie porysował promieni.
— Jest i w tem przyczyna panie Jones, gdyż niebo było pochmurne.
— Otóż i na prawdziwy księżyc trafiliśmy, a do tego na księżyc w pełni. Ale co u licha, Beniaminie, jak widzę wielki postęp zrobiłeś w rysunku! Tylko tego nie rozumiem? bo teraz księżyc nie w pełni. Co też znaczy ta klepsydra na stronie?
— Jest to mój własny interes panie Jones i mojej osoby się tyczy. To co nazywasz księżycem nic innego nie jest jak portret Betty Hollister. Wiedząc, że ona ma nowy transport rumu z Jamajki, idąc do kościoła zaszedłem skosztować, łyknąwszy szklankę na kredyt, jakem człowiek poczciwy dla lepszej pamięci wyrysowałem jej portret.
— A klepsydra cóż znaczy?
— To nie klepsydra panie, to tylko dwie szklanki, a spodnią przewróciłem, aby był zgrabniejszy rysunek. To się znaczy, że powracając z kościoła jeszcze jedną szklankę rumu na kredyt wypiłem. Ale że idąc wieczorem na trzecią opłaciłem wszystkie, możesz sobie i znaki pokasować jako niepotrzebne.
— Nie lubię tej mieszaniny twoich z mojemi interesami, to przyczynia niewyrozumiałości. Kupię ci drugą, tabliczkę na twoje osobiste notaty.
— Już nie potrzeba, panie Jonesie, gdyż przewidując, że często do tego portu przybijać będę, ułożyłem z Betty rachunek, póki ładunek rumu trwać będzie, ona kredką znaczy za drzwiami, a ja karby na drzewie zarzynam.
Kończąc te słowa pokazał ten gatunek rejestru, na którym już było pięć głębokich razów.
Ryszard spojrzał i znowu na tablicę zwrócił uwagę.
— Cóż znaczy jeszcze ta familia małp i szczurów?
— Proszę z uszanowaniem panie Jones. Ta pierwsza figura, którą po lewej stronie postrzegasz jest miss Lizzy, a ta druga na stronie to córka pastora.
— Elżbieta i miss Grant! A cóż one robią w moim dzienniku?
— A co one robiły naprzeciw pantery, która im drogę zastąpiła, a którą pan szczurem nazwałeś? Ten zaś drugi nad którym kreska odrysowana jest biedny Braw, zginął on śmiercią walecznych, jakby admirał jaki walcząc za króla i za ojczyznę. A tamta osoba...
— Chcesz mówić straszydło.
— Tak, w rzeczy samej ma coś strasznego w postawie, i jak mi się zdaje, nic podobniejszego w życiu mojem nie odrysowałem, to Natty Bumpo, który zabił panterę, która chciałaby zabić, a może i co gorszego zrobić z obiema naszemi panienkami?
— Nie pojmuję co znaczą te wszystkie szarady?
— Tak, szarady! Dziennik Boadycei tak jasno i tak dokładnie nie był utrzymywany.
Tysiące pytań zadając, Ryszard ledwo otrzymać potrafił obszerniejsze opisanie wypadku zdarzonego w lesie, czem tak był wzruszony, iż nie śmiał patrzeć dalej na tablicę, ochłonąwszy wkrótce, gdy rzucił okiem na nowo, hieroglify na niej porysowane zdały mu się jeszcze bardziej niezrozumiałe.
— Cóż mi tu znowu zrobiłeś — zapytał — dwóch zapaśników? Czy bitwa jaka była w miasteczku? Już to zwyczajnie, abym się tylko na krok oddalił...
— Jest to sędzia z panem Edwardem — odpowiedział Beniamin przerywając rubasznie.
— Sędzia w bitwie z panem Edwardem — odezwał się Ryszard. Piękny przykład daje parafii. Ależ do licha! więcej tu wypadków w trzydziestu sześciu godzinach, niż było przez sześć miesięcy.
— To prawda, mości Jonesie. Widziałem Boadiceę atakującą jedną korwetę, widziałem jak ona stłukła, zabrała, koniec końcem że mniej było pisania w dzienniku tego okrętu, niż na mojej tablicy. Z tem wszystkiem jednak nie przyszło do bitwy między sędzią i panem Edwardem, skończyło się na pocisku słówek, które sobie raczyli powiedzieć.
— Bądź łaskaw jaśniej mi to opowiedz, Beniaminie. Bez wątpienia, poszło o kopalnią. Tak, tak, już widzę, poznałem po tym człowieku z motyką na plecach. A ty słyszałeśże sprzeczkę?
— Broń Boże, nie chodziło tu o kopalnią mospanie; oni tylko swój sposób myślenia wyłożyli nawzajem, bez żadnych ogródek. Mogę o tem mówić najlepiej, bo okno było otwarte i ja nieopodal stałem. A co do tej figury, to wcale nie motyka na plecach, lecz kotwica. Czyż pan nie widzisz, drugi ząb na grzbiet się zakrzywia, może troszeczkę za blisko, ale mniejsza z tem? To tylko znaczy, że młody człowiek zerwał kotwicę i w świat popłynął.
— Jakto? Edward wyniósł się z domu?
— Tak jest, wyniósł się.
Nowe wypytywanie rozpoczęło się i Ryszard acz nie łatwo, dowiedział się nietylko o rozprawie Edwarda z Templem, lecz jeszcze o daremnem usiłowaniu Hirama i o sposobie jakiego użył Natty na odpędzenie go od swojej chałupy. Ledwo nasz gorliwy urzędnik wysłuchał historyi, którą Beniamin opowiadał, osłaniając ile było można zły postępek Nattego, porwał za kapelusz, Beniaminowi kazał bramę zamknąć i pójść spać, sam zaś wyszedł tak nagle, że zdumiony intendent stał z pięć minut jak posąg z wlepionemi oczami ku drzwiom i z rękami na krzyż złożonemi, nim pomyślał uskutecznić otrzymane rozkazy.
Ryszard dla przytrzymania fałszerzów monety zebrał był silną straż w pomoc, która z nim razem przyszła aż do Templtonu, pewny był, że ich jeszcze znajdzie w szyneczku przy więzieniu, zajętych ocenieniem i próbą trunków przedawanych przez dozorcę więzienia. W tym celu szedł przez uśpione ulice miasteczka, do budowli wznoszącej się w kształcie fortecy, która służyła na zamknięcie nie tylko ludzi przekonanych o rozmaite przestępstwa, lecz jeszcze i tych nieszczęśliwych dłużników, których wierzyciele dosyć są głupi na tracenie dwóch swoich dolarów, dla odzyskania jednego.
Wrzawa, jaką usłyszał podchodząc pod bramę, dowodziła mu, że się nie zawiódł w mniemaniu i że służba sadowa zamierzała sobie wesoło noc tę przepędzić, spokojność jednak nastąpiła w moment, skoro tylko postrzegli przybywającego szeryfa, ten wybrawszy z nich siedmiu najodważniejszych, rozkazał aby szli za nim. I tak na czele oddziału przeszedł znowu przez miasteczko, udał się na mostek przez jeden ze strumieni do koryta Suskehanny należący, ztamtąd nad brzegi jeziora i w las się zanurzył. Tam się zatrzymał i na wzór greckich lub rzymskich wodzów, miał do rycerzy przemowę, jak następuje:
— Wezwałem moi przyjaciele waszej pomocy, do ujęcia osoby Nattego Bumpo, pospolicie Kosmatym Kamaszem nazywanego. Śmiałek ten podniósł rękę na członka sądowego, wzbraniał wykonania rozkazu danego na rewizyą chaty jego, wymierzając strzelbę do urzędnika. Krótko mówiąc, dał gorszący przykład buntu przeciw prawom i wystawił tem siebie na całą ich srogość. Oprócz tego, podejrzany jest o inne przestępstwa ściągające się do rzeczy prywatnych, a jakem urzędnik, mam sobie za powinność schwytać go tej nocy, osadzić w więzieniu i przedstawić jutro izbie sądowej. Do spełnienia tego przedsięwzięcia, trzeba nam moi przyjaciele odwagi i roztropności. Odwagi, abyście się nie dali przestraszyć strzelbą tego człowieka i psami których do obrony używać może, roztropności, znaczy się tutaj potrzeba baczności i uwagi, ażeby nie wypuścić z pomiędzy nas jego i dla wielu innych przyczyn których wyszczególniać nie mam potrzeby. Okrążycie jego chatkę około, a jak tylko krzyknę: naprzód! ci którzy najbliżej drzwi będą, rzucą się do mieszkania zbrodniarza i schwytają go, niedając mu czasu do namysłu. Rozdzielcie się zatem, ażebyście z cicha podeszli każdy z innej strony, a ja zejdę nad brzeg jeziora, naprzeciw drzwi samych. Ten punkt ataku biorę na siebie, wy mnie tam znajdziecie do utworzenia potrzebnego łańcucha działań w podobnych razach.
Mowa ta, którą Ryszard układał i w myśli powtarzał w ciągu marszu, sprawiła skutki jakich się był powinien spodziewać. Otworzył on oczy swych ludzi na trudność i przypadki przedsięwziętej wyprawy, lecz jeśli nie zapalił w nich odwagi, wpoił dokładnie potrzebę roztropności, nie tylko zachowali przyzwoitą ostrożność w rozchodzeniu się, by szmeru żadnego nie zrobić, nadto jeszcze każdy z nich starał się iść jak najpowolniej, aby towarzyszom dać czasu do ich uprzedzenia.
Ryszard najdłuższą miał do odbycia drogę, tak się zdarzyło jednakże, iż przybył pierwszy. Skoro tylko stanął nad brzegiem jeziora, wykrzyknął ogromnym głosem umówione słowo: Naprzód! i sam tylko posłuszny własnemu rozkazowi, pobiegł na miejsce gdzie była chatka Nattego, dosyć zdziwiony, że czujne psy nie odpowiedziały szczekaniem na odgłos jego. Ale podziwienie jego bardziej jeszcze wzrosło, gdy zamiast chaty znalazł tylko reszty kurzących się części i kiedy niekiedy płomienie wybuchające.
Osłupiały na ten widok, na który się wcale nie przygotował, tak się zdziwił, że słowa przez czas niejaki wymówić nie mógł, postąpił jednak naprzód skoro usłyszał, że służba podchodziła, niemniej zdziwiona jak ich dowódzca widokiem na wpół gorejących szczątków, gdy w tem z pośrodka zwalisk postrzegli wstającego człowieka, który podżegał ogień zbliżając jedne do drugich niedopalone głownie i przy blasku wzrastającego ztąd ognia poznali w nim Nattego.
— Czego chcecie od starca niemającego przytułku? — zapytał ich. Wygnaliście ztąd stworzenia, które Bogu podobało się osiedlić, przynieśliście wykręty i subtelności prawne w te miejsca, w których człowiek nigdy bliźniego nie skrzywdził. Chcąc przeszkodzić wam i waszym prawom wejść pod ten dach który głowę moją przez czterdzieści lat pokrywał, zmusiliście mię abym własną ręką podpalił i łzy nad popiołem wylewał, jakby ojciec nad zwłokami dziecięcia, zraniliście serce nędznego starca, który ani wam, ani braciom waszym nigdy nic złego nie zrobił, i to wtenczas gdy myśli jego lepszym światem zajęte być powinny; zazdrościć mu każecie losu źwierząt dzikich które krwi swojej nie pragną, i gdy zadumany myślą nad dogorywającą głownią swojej chaty, wy go napadacie wśród nocy jako psy wściekłe w ślad goniąc zmęczonego daniela! Czegóż więcej chcecie? Jestem jeden, a was kilku widzę. Zresztą płakać tu, a nie bić się przyszedłem, a jeśli taka wola jest Boska, róbcie ze mną co się wam podoba.
Skończywszy to mówić znowu ogień poprawiał i niemyśląc w las uciekać, chociażby mu to łatwo przyszło, bo i ciemność była w około i w osłupienie wprawił swoich słuchaczy, podchodził z kolei do każdego z nich, jakby szukał tego któryby go miał pojmać. Żaden nie śmiał ręki nań ściągnąć, lecz gdy przyszedł był do Ryszarda, ten już wracał do zmysłów i wziąwszy go za ramię pojmańcem go swoim mianował, tłumacząc się zarazem z przykrej powinności, która go do użycia srogości takiej zmuszała. Straż skupiać się natenczas zaczęła i wziąwszy we środek Nattego, poszli wszyscy do miasteczka mając na czele Ryszarda.
W ciągu drogi rozmaite jeńcowi zadawali pytania, zdjęci ciekawością co się stało z Johnem Moheganem i co skłoniło Nattego do spalenia swej chaty, lecz on odpowiadać nie chciał i do końca głębokie milczenie zachował. Przyszli nareszcie do miasteczka. Ryszard osadziwszy Nattego w więzieniu, zostawił wolne użycie pozostającej nocy dla swoich towarzyszy wyprawy, sam zaś powrócił do domu sędziego i spać się położył.