Piotr i Jan (Maupassant, 1920)/IX
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Piotr i Jan |
Wydawca | Księgarnia Ludowa |
Data wyd. | 1920 |
Miejsce wyd. | Chicago |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Pierre et Jean |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Listy polecające od profesorów: Mas-Roussela. Remusot’a, Flache’a i Borriquel’a, z najwyższemi pochwałami dla ich ucznia, doktora Piotra Rolanda, zostały za pośrednictwem pana Marchanda przedłożone Radzie Towarzystwa Transatlantyckiego, poparte nadto przez pana Poutin, sędziego trybunału handlowego, pana Lenient, dostawcę okrętowego, oraz p. Marival, sekretarza burmistrza, będącego znów najlepszym przyjacielem kapitana Beausire.
A ponieważ posada lekarza na „Lorraine“ nie była jeszcze nadaną, więc Piotr miał nadzieję otrzymania nominacji w ciągu najbliższych dni.
List, przynoszący mu tę wiadomość, oddała mu pewnego ranka służąca, Józia, w chwili, gdy właśnie kończył się ubierać.
W pierwszej chwili doznał uczucia skazańca, któremu komunikują, że karę śmierci złagodzono mu na więzienie; natychmiast doznał ulgi na myśl o wyjeździe i o tym życiu spokojnym, kołysanym przez falę, wiecznie zmienną, wiecznie umykającą.
W domu rodzicielskim żył teraz jak człowiek całkiem obcy, milczący i sztywny. Od owego wieczoru, kiedy wobec brata wyrwał się z ohydną tajemnicą przezeń wykrytą, czuł, że ostatnie łączące go z nim węzły zostały zerwane. Dręczyły go wyrzuty sumienia, że o tem powiedział Janowi. Uważał się człowieka wstrętnego, złośliwego, a jednak ulżyło mu, że to z siebie wyrzucił.
Nigdy nie spotykał się ze spojrzeniem matki lub brata. Oczy ich, unikając tego zetknięcia, przyswoiły sobie ruchliwość zadziwiającą i podstępność wroga, obawiającego się potyczki. I stale zadawał sobie pytanie: — Co ona też mogła powiedzieć Janowi? Czy przyznała się, czy wyparła? Co sądzi mój brat? Co myśli o niej i co o mnie? — Niepodobna było odgadnąć, i to go doprowadzało do rozpaczy. Zresztą rozmawiał z nimi tylko w obecności Rolanda, aby nie zwrócić jego uwagi.
Otrzymawszy pismo, mianujące go lekarzem okrętowym, tegoż samego dnia zawiadomił rodzinę. Ojciec, skłonny wogóle do radowania się ze wszystkiego, zaczął klaskać w dłonie. Jan tonem poważnym, lecz głęboko uradowany, rzekł:
— Winszuję ci z całego serca, bo wiem, że miałeś wielu współzawodników. Zawdzięczasz to niewątpliwie poleceniom twych profesorów.
A matka, schylając głowę, szepnęła:
— Jestem szczęśliwa, że ci się udało.
Po śniadaniu udał się do biura Towarzystwa, zasięgnąć rozmaitych informacji; spytał też o nazwisko lekarza „Pikardji“, mającej odpłynąć nazajutrz, by od kolegi dowiedzieć się szczegó[1] łów, dotyczących nowego trybu życia.
Doktor Pirette był właśnie na okręcie, więc udał się do niego i w małej kajucie przyjęty został przez młodego człowieka, o długiej, jasnej brodzie, podobnego do jego brata. Długo z sobą rozmawiali.
Z głębi olbrzymiego okrętu dochodziła tu ustawicznie głucha, zmieszana wrzawa; stukot ustawianych na spodzie towarów mieszał się z echem głosów, kroków, odgłosem ładowanych skrzyń, świstem werkmistrzów, brzękiem łańcuchów, wleczonych lub okręcanych dokoła wind siłą pary, wprawiającej w lekkie drżenie cały olbrzymi korpus statku.
Gdy jednak, po wyjściu od kolegi, Piotr znów wrócił do miasta, smutek go ogarnął ponowny, obsnuwając mu duszę, niby te mgły nadmorskie, płynące gdzieś z drugiego krańca świata i niosące w swej nieuchwytnej zasłonie coś tajemniczego i nieczystego, niby tchnienie zaraźliwe krain dalekich, zabójczych.
Nawet w chwilach najostrzejszego cierpienia nie czuł się nigdy pogrążonym w taką otchłań nędzy. Bo oto dokonało się ostatnie rozdarcie i nic go już nie trzyma. Wyrywając z serca korzenie wszystkich uczuć czułych, doznawał tej rozpaczliwej pustki psa zbłąkanego, jaka nim nagle zawładnęła.
Nie było to już cierpienie moralne, dręczące, lecz obłęd zwierza bezdomnego, lęk fizyczny istoty, pozbawionej dachu nad głową, narażonej na deszcze i wiatr i burzę i napastliwość brutalnych mocy tego świata. Wstępując na okręt, wchodząc do maleńkiego pokoiczku, kołysanego przez fale, ciało człowiecze, które dotychczas spoczywało w łóżku spokojnym, nieruchomym, podniosło bunt przeciw niepewności dni przyszłych. Ciało to czuło się dotąd zabezpieczonem przez mocny mur, tkwiący głęboko w ziemi, pod osłoną dachu, urągającego sile wiatru. Odtąd, wszystko to, co człowiek zwykł wyzywać przy cieple ogniska domowego, stanie się istotnem niebezpieczeństwem i stałym cierpieniem.
Nie będzie już ziemi pod stopami, lecz morze wiecznie falujące, huczące, pochłaniające. Ani przestrzeni wokół, by się przechadzać, biegać, gubić wśród niezliczonych, tylko parę metrów desek, po których może kroczyć, jak skazaniec wśród innych więźniów. Ni drzew, ni ogrodów, ni ulic, ni domów, nic, prócz wody i obłoków. I to bezustanne chybotanie okrętu. W dnie burzliwe trzeba się będzie opierać o ściany, trzymać się drzwi, chwytać brzegu wąskiego łóżka, by nie potoczyć się na ziemię. A w dnie pogodne słuchać drgania śruby okrętowej i czuć umykający z nim okręt, biegnący w dal bezustannie, niezmiennie, rozpaczliwie.
I on jest skazanym na to życie przymusowej włóczęgi, li dlatego, że matka jego poddała się pieszczocie obcego człowieka.
Szedł przed siebie, uginając się pod brzemieniem melancholji straszliwej ludzi, mających porzucić ojczyznę.
Nie uczuwał już teraz tej wzgardy wyniosłej, tej obojętności lekceważącej dla mijających go przechodniów, lecz raczej smutne pragnienie pomówienia z nimi, powiedzenia im, że porzuca Francję i usłyszenia paru słów pociechy. W głębi duszy czuł wstydliwą potrzebę biedaka, mającego wyciągnąć rękę po jałmużnę, potrzebę wstydliwą a głęboką, by go ktoś żałował, cierpiał z powodu tego wyjazdu.
Przyszedł mu na myśl Marowski. Tak, jedynie ten stary Polak kocha go dostatecznie, by jego wyjazd prawdziwie zasmucił; natychmiast też postanowił go odwiedzić.
Na jego widok aptekarz, rozcierający jakieś proszki, drgnął i, porzucając swe zajęcie, rzekł:
— Wcale się pan już nie pokazuje!
Młody lekarz począł się tłumaczyć, że miał mnóstwo rozmaitej bieganiny, nie podając jednak powodu i, usiadłszy, spytał:
— A jakże interes?
Interes nie szedł wcale. Konkurencja straszliwa, a chorych mało i sami biedni w tej dzielnicy robotniczej. Można liczyć wyłącznie na lekarstwa tanie, a lekarze nie zapisywali tu nawet medykamentów rzadkich, skomplikowanych, na których zarabia się pięćset procent. Biedak zakończył:
— Jeśli to potrwa jeszcze ze trzy miesiące, trzeba będzie zamknąć budę. Gdybym nie liczył na pana, drogi doktorze, byłbym się już zabrał do czyszczenia butów na ulicy.
Piotr uczuł, jak serce mu się ściska i postanowiwszy odrazu wymierzyć cios nieunikniony, rzekł:
— Och, ja... ja... ja nie będę mógł być panu pomocnym. Wyjeżdżam z Hawru z początkiem przyszłego miesiąca.
Marowski, gwałtownie wzburzony, zdjął okulary.
— Pan... pan... co pan mówi?
— Mówię, że wyjeżdżam, biedny mój przyjacielu.
Stary stał, jak przygwożdżony, czując umykającą mu ostatnią deskę, ratunku i nagle podniósł się w nim bunt przeciw temu człowiekowi, za którym tu przybył, którego kochał, w którym pokładał takie zaufanie i który go oto opuszcza.
Wyjąkał:
— Przecież pan mnie już nie zdradzi?
Piotr uczuł się tak wzruszonym, że omal go nie chwycił w objęcia.
— Ależ ja pana nie zdradzam. Nie udało mi się tu osiąść, więc wyjeżdżam jako lekarz okrętowy.
— Och! panie Piotrze! A pan przyrzekał, że pomoże mi jako wyżyć!
— Trudno! Ja sam muszę się starać o środki do życia. Nie mam ani grosza majątku.
Marowski powtarzał:
— To źle, to źle, co pan robi. Nie zostaje mi nic, jak zginąć z głodu. W moim wieku nic już począć nie mogę. To źle. Pan opuszcza biednego starca, który tu przybył za panem. To źle.
Piotr chciał się tłumaczyć, protestować, podać swe powody, wykazać, że nie mógł postąpić inaczej, lecz Polak, oburzony tą jego ucieczką, wcale go nie słuchał i z widoczną aluzją do spraw politycznych, zakończył:
— Tak, wy Francuzi nie macie zwyczaju dotrzymywania przyrzeczeń.
Teraz z kolei Piotr uczuł się dotkniętym i wstając, odparł tonem trochę wyniosłym:
— Jesteś niesprawiedliwym, ojcze Marowski. Do tego, co czynię, skłoniły mnie powody bardzo poważne, co pan powinienby rozumieć. Do widzenia. Mam nadzieję, że innym razem będzie pan rozsądniejszym.
I wyszedł.
— Głupstwo — pomyślał — nikt nie będzie bolał szczerze nad mym wyjazdem.
Przebiegając myślą wszystkich znajomych teraźniejszych lub dawniejszych, wśród mnóstwa twarzy, wyłaniających się z jego pamięci, dostrzegł też kelnerkę z piwiarni, która nasunęła mu była pierwsze podejrzenie względem matki.
Zawahał się, żywiąc do niej instynktowną urazę, nagle jednak zdecydował się pójść, myśląc: Ostatecznie miała rację. I skierował się ku piwiarni.
Przypadkowo lokal był dziś pełen ludzi i dymu. Zebrani goście, mieszczanie i robotnicy — bo to był dzień święta — krzyczeli, śmiali się, rozmawiali, a gospodarz sam, biegając od stolika do stolika, obsługiwał gości, zabierając próżne szklanice i przynosząc pełne z musującą pianką.
Znalazłszy miejsce w pobliżu szynkfasu, Piotr usiadł, spodziewając się, że dziewczyna go zobaczy i pozna.
Ona tymczasem przechodziła koło niego i wracała, nie spojrzawszy nawet, drobnymi kroczkami uwijając się pośród gości, kokieteryjnie przechylona.
Musiał nakoniec stuknąć w stół srebrną monetą. Przybiegła doń.
— Co sobie pan życzy?
Nie spojrzała nawet, mając głowę zaprzątniętą obliczaniem trunków podanych.
— Ładnie! — rzekł — tak się to wita znajomych?
Podniosła nań oczy i tonem wymuszonym odparła:
— Ach, to pan! Jak się pan miewa? Nie mam dziś czasu. Szklankę bocku?
— Tak, szklankę bocku.
Gdy powróciła z napojem, podjął:
— Przychodzę cię pożegnać. Wyjeżdżam.
Spytała obojętnie:
— Ach, tak. Dokąd?
— Do Ameryki.
— Powiadają, że to ładny kraj.
I nic więcej. Dalibóg, trzeba być nierozsądnym, by jej zabierać czas dziś, gdy tyle ludzi w piwiarni.
Wyszedł i znów zawrócił ku morzu. W pobliżu zatoki ujrzał „Perłę”, wracającą z ojcem i kapitanem Beausire. Majtek Papagris wiosłował, a obaj mężczyźni siedząc na przedzie, palili fajki z wyrazem najzupełniejszego szczęścia.
Spojrzawszy na nich, pomyślał: — „Błogosławieni cisi i pokorni“.
Usiadł na ławie w pobliżu pomostu, starając się pogrążyć w stan odrętwienia zwierzęcego.
Gdy wieczorem wrócił do domu, matka, nie śmiejąc podnieść nań oczu, rzekła:
— Będziesz potrzebował mnóstwa rzeczy do tego wyjazdu, a ja nie wiem dokładnie, co kupować. Na razie zamówiłam bieliznę i byłam też u krawca, ale może potrzebujesz jeszcze czegoś?
Otworzył usta, by powiedzieć: — Nie, niczego — lecz w tejże chwili przypomniał sobie, że musi przecież przyjąć bodaj tyle, by módz się ubrać przyzwoicie i tonem bardzo spokojnym rzekł:
— Sam jeszcze nie wiem; muszę się poinformować w biurze Towarzystwa.
Poszedł do biura zasięgnąć informacji i w odpowiedzi otrzymał spis rzeczy nieodzownych do podróży. Biorąc z rąk jego tę listę, matka po raz pierwszy od długiego czasu spojrzała nań, a w oczach jej widniał wyraz tak pokorny, tak łagodny i smutny, błagalny wyraz psa obitego, i proszącego łaski.
Pierwszego października „Larraine“ z Saint-Nazaire zawinęła do portu w Hawrze, by już siódmego wypłynąć stąd do Nowego Yorku, a Piotr Roland miał objąć w posiadanie małą, chwiejną kabinkę, w której odtąd miał być uwięziony.
Nazajutrz, wychodząc z domu, spotkał na schodach matkę, która nań czekała i głosem prawie niedosłyszalnym szepnęła:
— Czy nie mogłabym ci pomódz w urządzeniu się na tym okręcie?
— Nie, dzięki, wszystko już zrobione.
Szepnęła jeszcze:
— Tak-bym pragnęła zobaczyć twoją kabinę.
— Nie warto. Maleńka i bardzo brzydka.
Przeszedł, zostawiając jak przygwożdżoną do miejsca, opartą o mur, z twarzą śmiertelnie bladą.
Roland, który tegoż dnia oglądał „Lorraine“, w ciągu całego obiadu rozprawiał bezustannie o wspaniałym okręcie, dziwiąc się, że żona nie ma ochoty zwiedzić okrętu, którym syn ich ruszy w tak daleką podróż.
W ciągu następnych dni Piotr prawie się nie pokazywał w domu. Był rozdrażniony, gniewny, twardy, brutalnym słowem policzkując niejako wszystkich ludzi. Ale w przeddzień wyjazdu wydał się nagle bardzo zmienionym, bardzo łagodnym. Całując rodziców przed udaniem się po raz pierwszy na nocleg do kabiny, rzekł:
— Wszak przyjdziecie mnie jutro pożegnać na statku?
Roland wykrzyknął:
— To się rozumie, u licha! Nieprawdaż, Ludwiko?
— Naturalnie rzekła cicho.
Piotr podjął:
— Odpływamy punktualnie o jedenastej. Trzeba więc tam być najpóźniej o pół do dziesiątej.
— Poczekaj! wykrzyknął ojciec. — Mam doskonałą myśl. — Po pożegnaniu wskoczymy szybko do „Perły“ i będziemy czekać koło zatoki, by jeszcze raz cię zobaczyć. Nieprawdaż, Ludwiko?
— Tak, oczywiście.
A Roland znów mówił:
— W ten sposób nie zagubisz nas w tłumie, oblegającym groblę w chwili wypływania wielkich okrętów. Niepodobna wprost rozróżnić swoich wśród takiej ciżby. Dobrze?
— Tak, dobrze. Więc ułożone.
W godzinę później leżał na swem łóżku w kabinie, wązkim, a długim, jak trumna. Długo tak leżał wyciągnięty, z otwartemi oczyma, rozmyślając nad wszystkiem, co od dwóch miesięcy dokonało się w jego życiu, a przedewszystkiem w jego duszy. Ogromem cierpienia, jakie przebył sam i zadawał drugim, wyczerpał swój ból ostry i zaciekły, który oto opadał, jak szermierz wycieńczony. Nie miał już sił żywić urazę do kogokolwiek i za cokolwiek, cały swój bunt zdał na los fali, podobnie, jak swe życie. Czuł się tak znużonym tą walką i wymierzaniem ciosów i okazywaniem wzgardy, tak znużonym do cna, że nie mógł się już nawet gniewać, pragnąc tylko, by serce jego popadło w drętwotę zapomnienia, niby w sen unicestwiający. Z lekka dochodziły go nowe dlań odgłosy morza, zaledwie dosłyszalne w tę noc cichą, spokojną, a rana jego, dotychczas tak okrutna, również się uciszała, czasem tylko odzywając się bolesnym szarpnięciem świeżych zabliźnień.
Spał głęboko, gdy ruch majtków wyrwał go ze spoczynku. Dzień nastawał, szereg statków zawijał do portu, przywożąc podróżnych z Paryża.
Zaczął tedy błąkać się pośród tłumu ludzi spieszących, niespokojnych, szukających swych kabin, nawołujących się, pytających odpowiadających na chybił trafił, wśród rozpoczynającego się już zamieszania, jakie zwykło poprzedzać każdą podróż. Skłoniwszy się kapitanowi i uścisnąwszy rękę komisarza, wszedł do salonu, gdzie kilku Anglików drzemało już po kątach. Ogromny apartament, o ścianach z białego marmuru, pociętego w kwadraty złotą obwódką, w nieskończoność w odbiciu dużych zwierciadeł, w których widniały dwa szeregi stołów, obstawionych krzesłami, obitymi granatowym aksamitem. Była to olbrzymia hala pływająca, kosmopolityczna gdzie gromadzili się do wspólnego posiłku bogacze wszystkich krajów. Zbytek, wystawność urządzenia przypominały wielkie hotele, teatry, miejsca publiczne — zbytek imponujący, a banalny, zadawalniający gust miljonerów. Doktór przeszedł do części okrętu, przeznaczonej dla klasy średniej, gdy przypomniawszy sobie, że wieczorem przybył duży oddział emigrantów, zszedł po schodkach na międzypokład.
Już z pewnej odległości uderzył go ckliwy odór biednych i brudnych ludzi, cuchnący odór ciał nagich, obrzydliwszy od skóry lub sierści zwierząt. I w rodzaju suteryny ciemnej i niskiej, przypominającej podziemie kopalń, Piotr zobaczył setki ludzi, mężczyzn, kobiet i dzieci, pokotem leżących na ziemi, lub na deskach, przytwierdzonych do ścian. Nie był w stanie rozróżnić twarzy, lecz całe gromady w łachmanach, tłumy nieszczęsnych, zwyciężonych przez życie, wyczerpanych, zmiażdżonych, jadących z wynędzniałymi żonami i kupą dzieci osłabionych do ziemi nieznanej, gdzie mieli nadzieję nie przymierania może głodem.
Myślał o pracy dokonanej, pracy zmarnowanej, o wysiłkach daremnych i walce zaciekłej, dzień po dniu podejmowanej od nowa, o energji rozproszonej tych żebraków, mających znów rozpocząć niewiadomo gdzie tę wstrętną nędzę istnienia i miał ochotę krzyknąć: — Ależ rzućcie się do wody ze swymi samicami i potomstwem! — A serce jego ścisnęło się żalem tak bezmiernym, że nie mogąc znieść tego widoku, znów wrócił do siebie.
Rodzice, brat i pani Rosemilly czekali już w jego kabinie.
— Tak wcześnie — rzekł.
— Tak — rzekła Rolandowa głosem drżącym — chcieliśmy jeszcze chwilkę módz
patrzeć na ciebie.
Spojrzał na nią. Była cała w czerni, jakby w żałobie i nagle spostrzegł, że włosy jej z lekka dopiero szpakowate przed miesiącem, były teraz siwiuteńkie.
Trudno było umieścić cztery osoby w maleńkiej kajutce, więc sam wskoczył na łóżko. Przez drzwi otwarte widać było liczne tłumy, przelewające się jakby ulicą w dzień świąteczny, gdyż przyjaciele i znajomi odjeżdżających, oraz całe masy gapiów, wtłoczyły się na okręt. Przechadzali się po korytarzach, salonach, wszędzie, zaglądając także do jego kabiny, a głosy z zewnątrz objaśniały: — To mieszkanie lekarza.
Piotr zerwał się i zamknął drzwi, lecz uczuwszy się tak zamkniętym ze swą rodziną, miał ochotę roztworzyć je napowrót, gdyż zgiełk, panujący na okręcie, rozpraszał ich zakłopotanie i milczenie.
Wreszcie ozwała się pani Rosemilly:
— Za mało powietrza wchodzi tymi okienkami.
— Tak, okienka okrętowe — potwierdził Piotr.
Zwrócił uwagę na grubość szyby, stawiającej opór najsilniejszemu naciskowi fal i wykładał szczegółowo system tego urządzenia.
Roland wykrzyknął:
— Masz tu nawet aptekę?
Doktór otworzył szafę, w której widniały szeregi flaszek z napisami łacińskimi na nalepkach z białego papieru.
Wyjął jedną i zaczął wyliczać wszystkie składniki jej zawartości, następnie drugą i trzecią, wygłaszając prawdziwy odczyt terapeutyczny, którego słuchano pozornie z ogromnym zainteresowaniem.
Roland, kiwając głową, powtarzał:
— Jakie to zajmujące!
Zastukano lekko do drzwi kabiny.
— Proszę! — zawołał Piotr.
Ukazał się kapitan Beausire.
Witając się, rzekł:
— Przychodzę późno, bo nie chciałem przeszkadzać w czułościach.
I on musiał z braku miejsca usiąść na łóżku. I znów zapadło milczenie.
Nagle kapitan wytężył słuch. Pochwycił rozkazy, wydawane na pokładzie i rzekł:
— Czas nam odejść, jeśli mamy podpłynąć tu „Perłą” i pożegnać pana jeszcze na pełnym morzu.
Rolandowi bardzo na tem zależało, gdyż chciał prawdopodobnie zaimponować swą „Perłą” pasażerom okrętu, więc zerwał się spiesznie i rzekł:
— Żegnaj zatem, mój chłopcze.
Ucałował Piotra w faworyty i otworzył drzwi.
Rolandowa siedziała bez ruchu, z oczyma spuszczonymi, bardzo blada.
Mąż dotknął jej ramienia.
— Chodźmy, spieszmy się, niema chwili do stracenia.
Wstała, postąpiła krok ku synowi i podała mu kolejno obydwa policzki woskowo blade, które ucałował, nie rzekłszy słowa. Następnie uścisnął ręce pani Rosemilly i brata, pytając go:
— A kiedyż będzie ślub?
— Nie wiem jeszcze dokładnie. Postaramy się, by przypadł na czas twej bytności w Hawrze.
Wszyscy wyszli z kabiny i udali się na most, przepchany teraz publicznością, tragarzami i marynarzami.
Para huczała w olbrzymim brzuchu okrętu, który zdawał się drzeć z niecierpliwości.
— Do widzenia — rzekł Roland, widocznie się spiesząc.
— Do widzenia — odparł Piotr, stojąc na skraju jednego z mostków, łączących „Lorraine” z wybrzeżem.
Ponownie uścisnął wszystkim dłonie i rodzina się rozstała.
— Szybko, szybko, do doróżki! — przynaglał ojciec.
Czekała już doróżka, która ich dowiozła do portu zewnętrznego, gdzie czekał Papagris z „Perłą“, gotową do odpłynięcia.
W powietrzu nie czuć było najlżejszego powiewu; był to jeden z owych suchych, pogodnych dni jesiennych, gdy morze gładkie i lśniące czyni wrażenie zimnej, twardej stali.
Jan chwycił wiosło, majtek drugie i zaczęli odbijać od brzegu. Na pomoście, wzdłuż zatoki, aż po wał kamienny, na całym wybrzeżu, kłębiły się tłumy niezliczone, ruchliwe, zgiełkliwe, oczekujące wypłynięcia „Lorraine“.
„Perła“ przemknęła między dwoma zbitemi falami ludzi i rychło wypłynęła poza groblę.
Kapitan Beausire, siedząc pomiędzy obiema kobietami objął komendę.
— Zobaczycie — mówił — że w sam raz podpłyniemy.
A obaj wioślarze wiosłowali co sił, by wypłynąć na pełne morze. Wtem Roland zawołał:
— Oto jest. Poznaję maszt i kominy. Wypływa z zatoki.
— Dalej, dzieci! ― zachęcał Beausire.
Rolandowa wyjęła z kieszeni chusteczkę i podniosła ją do oczu.
Roland stał, kurczowo trzymając się drąga, raz w raz oznajmiając:
— Teraz dopływa do portu zewnętrznego... Przystaje... znów rusza... O, musiano przyczepić holownik... Płynie... brawo...! Już przy zatokach... Słyszycie, jak tłumy krzyczą brawo!... Poznaję holownik... to Neptun... a teraz widzę dziób... oto jest... oto jest... Boże, co za okręt! Wielki Boże, patrzcie!...
Pani Rosemilly i Beausire spojrzeli we wskazanym kierunku; dwaj mężczyźni odłożyli wiosła, tylko Rolandowa siedziała bez ruchu.
Olbrzymi statek z potężnym holownikiem, wyglądającym obok niego, jak gąsienica, powoli, majestatycznie wypływał z portu. A mieszkańcy Hawru, stłoczeni na grobli, na plaży, w oknach, porwani nagle z zapałem patrjotycznym, zaczęli krzyczeć: — Wiwat „Lorraine“! oklaskując ten odjazd wspaniały, poród wielkiego miasta nadmorskiego, obdarowującego morze najpiękniejszą swą córą.
— A „Larraine“, przebywszy wąski pasaż, zamknięty dwoma wałami granitowymi, czując się wreszcie wolną, odrzuciła holownik i sama, jak potwór olbrzymi, ruszyła w morze.
— Oto jest!... oto jest!... krzyczał Roland. — Płynie prosto ku nam.
A Beausire rozpromieniony powtarzał:
— Alboż wam nie przyrzekłem, hę? Czy ja to nie znam drogi?
Jan rzekł do matki cicho całkiem:
— Mamo, spójrz, oto nadpływa.
I Rolandowa odsłoniła oczy oślepłe od łez.
„Lorraine“ nadpływała, z niezmierną szybkością, oddalając się od portu w ten cichy dzień słoneczny. Beausire, z lunetą przy oczach, zawołał:
— Uważać! Pan Piotr stoi na samym przedzie, całkiem sam, doskonale go widać! Uważać!
Wysoki, jak góra, a szybki, jak pociąg, okręt nadpłynął, niemal musnąwszy „Perłę“.
A Rolandowa bezprzytomna, ogłupiała, wyciągnęła ku niemu ramiona i zobaczyła syna, swego, syna Piotra, w czapce z galonem, oburącz przesyłającego jej od ust pocałunki pożegnalne.
Lecz oto już odjeżdżał, uciekał, znikał, malał z każdą chwilą, zacierał się, jak plamka niedostrzegalna na olbrzymim okręcie. Wytężała wzrok, by go jeszcze rozróżnić, lecz napróżno.
Jan ujął jej rękę.
— Widziałaś? — spytał.
— Tak, widziałam. Jaki on dobry.
I zawrócili ku miastu.
— Chryste, jak to pędzi! — stwierdził jeszcze Roland z głębokim przekonaniem entuzjasty.
Okręt istotnie znikał z niezmierną szybkością, jakby się roztapiał w Oceanie. Rolandowa, wpatrzona w niego, widziała, jak wnikał w horyzont, mknął ku ziemi nieznanej, na drugim krańcu świata. Na tym okręcie, którego nic nie zdołałoby już powstrzymać, na tym okręcie, który za parę chwil już całkowicie zniknie jej z oczu, jest jej syn, jej nieszczęśliwy syn. I zdawało się jej, że pół jej własnego serca odeszło z nim zdawało się jej że oto kres jej życia i że nigdy już, nigdy nie ujrzy swego dziecka.
— Czemu płaczesz? — spytał mąż — przecież za miesiąc będzie z powrotem.
Wyjąkała:
— Nie wiem. Płaczę, bo mnie boli.
Gdy wysiedli z łódki, Beausire pożegnał ich zaraz, spiesząc na śniadanie do jednego z przyjaciół. Jan ruszył przodem z panią Rosemilly, a Roland, pozostawszy nieco z tyłu z żoną, rzekł:
— Nasz Jan elegancko jednak wygląda.
— Tak — odparła.
A będąc jeszcze zbyt zmieszaną, by myśleć o tem, co mówi, dodała.
— Jestem bardzo zadowolona, że żeni się z panią Rosemilly.
— Poczciwiec głęboko zdumiony wykrzyknął:
— Ach! Co? Żeni się z panią Rosemilly?
— Tak. Dziś właśnie chcieliśmy zasięgnąć twego zdania.
— Patrzcie! patrzcie! Czy dawno to już postanowione?
— Och, nie! od paru dni dopiero. Jan chciał się wpierw z nią porozumieć, zanim się ciebie poradzi.
Roland zacierał ręce.
— Doskonale, doskonale. Ja zgadzam się najzupełniej.
Schodząc z wybrzeża na bulwar Franciszka I-go, Rolandowa raz się jeszcze odwróciła, by ostatnie spojrzenie rzucić na pełne morze, lecz nie ujrzała już nic, prócz szarego obłoczku, tak dalekiego, tak nikłego, że wyglądał na strzępek mgły.
- ↑ Błąd składu fragmentu tekstu na str. 152 przepisano z wydania „Piotr i Jan“ Guy de Maupassanta, Wydawnictwo S. A. Krzyżanowski w Krakowie 1913 r., str. 195