Pisma krytyczne/Cnota we Francyi
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pisma krytyczne |
Podtytuł | Cnota we Francyi |
Wydawca | Polskie Towarzystwo Nakładowe |
Data wyd. | 1904 |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Ludwik Bruner |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W Atenach, u stóp Akropolu, jest mała urocza świątynia, poświęcona Zwycięstwu. Świątynia ta na jednej ścianie ma płaskorzeźbę; na niej wyobrażona jest bogini, rozwiązująca rzemienie swych sandałów. W ten sposób oznajmia ona chęć pozostania wśród potomków Temistoklesa i Miltiadesa. Napróżno jednak bose ma nogi: skrzydlata przecież jest Nike. Już blizki dzień, gdy odleci zdala od Ateńczyków. Żaden naród, z samych choćby bohaterów złożony, nie trzymał długo w swych ramionach tej krwawej zdrajczyni. I pocóż miałaby być stałą? Wie, że z chwilą, gdy wróci, przebaczą jej. Rzeźbiarz ateński zawarł w tem piękną allegoryę. Pragnę naśladować go i dać allegoryę prawdziwszą.
Wyobrażam sobie już nie Zwycięstwo, lecz Cnotę, siedzącą przy skromnem ognisku naszej Francyi i zrzucającą z ramion płaszcz podróżny, już jej niepotrzebny. Umieszczam w myśli tę postać na czele nowej książki Maksyma du Camp, jako symboliczną kartę tytułową. Cnota, bez wątpienia, należy do wszystkich krajów i wszystkich epok. Wszędzie jest jednakowo potrzebna; przez nią tylko narody istnieją; ale słusznie można powiedzieć, że ona kocha Francuzów, że ziemia ich jest jej umiłowaną ziemią. Cnota! długie już czasy, jak jest między nami. Nie znam narodu, w którym okazałaby tyle mocy, a zarazem tyle wdzięku. Prowadziła ojców naszych za rękę, a dziś dążymy za nią jeszcze. Tak, dziś jeszcze!... Mimo, iż wyciągano na jaw skandale, wiemy, że po za tą powierzchnią wstydu są w rzeczywistości cnoty wojenne i obywatelskie ludności uczciwej, która pracuje i dąży. Trzeba chwalić P. Maksyma du Camp, że napisał i teraz właśnie ogłosił książkę o cnocie we Francyi, książkę pełną przykładów, skromny zbiór prawdziwych opowiadań.
Wiadomo, że P. Maksym du Camp stał się od lat kilku kronikarzem współczesnego miłosierdzia. Z uczuciem głębokiem i z niesłychaną dokładnością prowadzi rachunek dobrych uczynków. Jego prace o instytucyach dobroczynnych, to wzory jasności i dokładności. Wszystko sam widział — podobno chcąc lepiej zbadać to, co miał przedstawić, przyłączał się nieraz do biedaków w przytułkach noclegowych: potężna siła ciągnie go do wszystkich siedzib nędzy i miłosierdzia. Ta siła właśnie połączona z prawdziwym patryotyzmem, skłoniła go do napisania nowej książki »O cnocie we Francyi«.
»Bedąc małym chłopcem, — pisze on — czytałem »Moralność w czynach« i przekonałem się, że dla napisania tego tomu przewertowano roczniki wszystkich epok i wszystkich ludów. Zadałem sobie pytanie, czy nasze współczesne dzieje, t. j. od początku wieku aż do dni naszych, nie dostarczą też szeregu opowiadań, zdolnych wykazać, że nasza zbyt osławiona epoka nie ustępuje czasom minionym, czy nie byłoby możliwe zebrać w niej szeregu faktów analogicznych do tych, które oddawna wzbudzają nasz zachwyt?«
Szukał i znalazł. Po sto razy spotykał na drogach naszych dobrego Samarytanina. Podpatrzył wiele pięknych czynów nieznanych i opowiedział najpiękniejsze. Bo cnota jest wszędzie, wśród pól, na przedmieściach, po ulicach Paryża.
Pojmijmy dobrze, co znaczy cnota. To szlachetna siła życia. Cnota nie jest niewinna. Uwielbiamy świętą niewinność, ale ona nie we wszystkich wiekach i wszelkich warunkach istnieć może; nie jest przygotowana na wszelkie spotkania. Wystrzega się zasadzek, które przed nią stawia człowiek i przyroda. Niewinność lęka się wszystkiego, cnota niczego się nie boi. Ona potrafi, jeśli tego potrzeba, zanurzyć się z wzniosłym bezwstydem we wszelkie nędze, aby im ulżyć, we wszelkie występki, aby je uleczyć. Ona wie, co jest wielkiem zadaniem człowieka, i wie, że trzeba niekiedy zbrukać sobie ręce. Inquinandae sunt manus. W walce czy w pokoju, zawsze jest uzbrojona. Ona nabija karabin żołnierza i kładzie skalpel w ręce chirurga. P. Maksym du Camp tak właśnie ją pojmuje. Chce, by była czynna i silna. W istocie to, co napisał, jest »moralnością czynu«. Jego poprzednicy: Blanchard, Bouilly, byli jedynie ckliwymi apologetami czułostkowości. Książka pana Maksyma du Camp, przeznaczona dla młodzieży, pełna jest dzielnych myśli.
Jeżeli porównamy ze sobą skromnych i wzniosłych przedstawicieli miłosierdzia i poświęcenia, których nam wskrzesiła ta książka, to nie wiemy, komu przyznać palmę pierwszeństwa; wahamy się między włościanką, która umiera przez swą nieuleczalną dobroć, a siostrą miłosierdzia, wspaniałomyślną służącą, marynarzem, żołnierzem. Jednak być może, że żołnierzom i marynarzom przypada zaszczyt najwznioślejszych i najcięższych poświęceń. Bohaterski Gordon powiedział przecież: »Żołnierz nie może zrobić nic więcej nad swój obowiązek«. Posłuchajcie, co p. du Camp mówi o poruczniku Bellot, który po niebywałych trudach, zginął wśród lodów: »Jego świetne czyny nie były dziełem jednej chwili, trwały całe lata i żadne widoczne osłabienie ich nie zmniejszyło. Tak wysoko cenił honor swego narodu i swego munduru, że nic nie mogło ostudzić jego męstwa. Gdy w maju 1852, po długich trzymiesięcznych poszukiwaniach wsiadł z powrotem na pokład »Księcia Alberta«, napisał: Odbyłem ciężką naukę; tu wszyscy, z wyjątkiem mnie, znali z doświadczenia trudy podobnych podróży, a dla mnie było to zupełnie obce. Jakich cierpień moralnych doznałem — prócz materyalnych przykrości! Ale zdusiłem w sobie te walki chwilowe i nikt nie może powiedzieć, że oficer francuski ugiął się tam, gdzie inni nie tracili odwagi«.
Oto przykłady, zdolne podnieść najbardziej zniewieściałe serca. Jakże szczęśliwą myśl miał P. Maksym du Camp, kreśląc je z należytem umiarkowaniem i prostotą!
Książka ta, jak już powiedziałem, przeznaczona jest dla młodzieży. Skończywszy ją czytać, zauważyłem — młodzież na szczęście nie dostrzeże tego — że jest smutna. Wyznać to muszę — o wielkich sprawach człowieka i życia trzeba mówić z zupełną szczerością. Tylko pod tym warunkiem ma się prawo przemawiać do ogółu.
Gdy się czyta o czynach tylu ludzi, którzy poświęcili swe życie, uderza nas wzniosła bezsilność ich męstwa, bezpłodność ich ofiary. Poświęcenie i bohaterstwo są jak wielkie dzieła sztuki: same dla siebie są celem. Możnaby prawie rzec, że w tej bezużyteczności leży ich wielkość. Poświęca się zawsze dla samego poświęcenia. Przedmiot najszczytniejszych ofiar jest często niegodny i marny. Zapał, pewien rodzaj wzniosłego egoizmu czyni miłosierdzie podobnem do miłości. Niewątpliwie cnota jest siłą; jest nawet jedyną ludzką siłą. Ale fatalne przeznaczenie każe, iż zawsze musi być pokonana. Szermierzy swych wieńczy niezrównaną pięknością zwyciężonych. Jakże dawno cnota podwojone razy zadaje niedoli; ale zło jest nieśmiertelne i szydzi z naszych ciosów.
Tak, zło jest nieśmiertelne. Szatan, ten geniusz w dawnej teologii zło w sobie wcielający, przeżyje ostatniego człowieka i zostanie sam ze złożonemi skrzydłami na szczątkach wygasłych światów. A my nie mamy nawet prawa pragnąć śmierci Szatana. Wzniosła filozofia ubolewać nie będzie nad nieśmiertelnością zła powszechnego. Przeciwnie — pozna, że zło jest konieczne, że powinno istnieć, bo bezeń człowiek nie miałby co czynić na świecie. Tak, gdyby zła nie było, życie nie miałoby treści i byłoby zupełnie nierozumne. Dlaczego? Dlatego, że w złem ma swą racyę bytu dobro, a dobro jest racyą bytu człowieka. Gdy trafem — ale nie obawiajmy się zbytnio — zło zniknie na zawsze, to uniesie za sobą wszystko, co stanowi wartość życia; ziemię pozbawi krasy i czci. Wyrwie z niej pełną niepokoju miłość matek i wiarę synów, wypędzi wiedzę i pilność, pogasi wszystkie światła ducha. Zabije honor świata. Nie ujrzymy już więcej ciekącej krwi bohaterów, ani łez kochanków, łez słodszych niż pocałunki.
Wśród wiecznych złudzeń, które nas ogarniają, jedyna rzecz jest pewna — cierpienie. Ono jest kamieniem węgielnym życia. Na niem ludzkość opiera się jak na niewzruszonej opoce. Po za niem wszystko niepewne. Ono jest jedynem świadectwem rzeczywistości, która po za tem nam się wymyka. Wiemy, że cierpimy — i nie wiemy nic nadto. To jest podstawa, na której człowiek wszystko zbudował. Na piekącym granicie cierpienia ugruntował miłość i odwagę, bohaterstwo i litość, zbiór praw boskich i szereg cnót strasznych lub wzniosłych. Gdyby tego gruntu zabrakło, wszystkie te piękne postacie wpadłyby w otchłań nicości. Ludzkość ma niejasną świadomość konieczności cierpienia. Świętym swoim policzyła smutek pobożny za cnotę. Szczęśliwi którzy cierpią, i biada weselnym! Przez to hasło Ewangelia dwa tysiące lat panowała nad światem.
Mówiłem raz, że można sobie wyobrazić, iż nasza planeta, nasza biedna mała ziemia otoczona jest istotami niewidzialnemi i myślącemi. W istocie, atmosfera może być zamieszkana przez jestestwa o budowie zbyt subtelnej, by podpaść mogły pod zmysły nasze. Jestto tylko marzenie, ale i marzenie ma swoje prawa. Chcę marzyć o duchach napowietrznych, unoszących się w przestrzeniach eteru. Wyobrażam sobie, że są inteligentniejsze i łagodniejsze niż te Elohimy, które, według Renana, krążą koło namiotów koczującego Izraela. Chciałbym też, żeby były mniej płoche, mniej obojętne, mniej radosne, niż te lekkie cienie, którymi starożytna Grecya zaludniała swe lasy i góry. Te widma moje — to anioły, ale anioły-filozofowie i uczeni, to znaczy anioły zupełnie nowego rodzaju. Nie będą śpiewały ani uwielbiały: obserwować będą. Przypuszczam, że jeden z nich, leżąc na kraju obłoku, zwraca ku ziemi swe oczy, potężniejsze od szkieł naszych teleskopów i patrzy na życie ludzi. Oto bada nas rozumnie i ciekawie, jak John Lubbock śledzi mrówki. Ten trzeźwy i rozumny anioł nie widzi nic godnego podziwu w małych istotach, których ruchy bada. Nie jest wrażliwy ani na siłę mężczyzn, ani na piękność kobiet. Nie wzbudzamy w nim ani zachwytu, ani wstrętu; gdyż jego czysta myśl wznosi się z odrazą ponad pożądanie. Śledząc nasze czyny, pozna, że są gwałtowne i podstępne i przerazi się ogromem zbrodni, zrodzonych nieustannie wśród nas przez głód i miłość. I powie: »Złośliwe są to stworzonka. Wzajem się pożerając, tylko sprawiedliwość sobie czynią«. Ale wkrótce spostrzeże, że cierpimy i wtedy przejrzy naszą wielkość. Wówczas zacznie szeptać: »Rodzą się ułomni, cierpiący, zgłodniali, skazani na wzajemne pożeranie się. A jednak nie wszyscy się pożerają. Widzę nawet wśród nich takich, którzy w wielkiej swej niedoli podają sobie ręce. Pocieszają się i podtrzymują wzajemnie. Jako ulgę wynaleźli rzemiosła i sztuki, mają nawet poetów, którzy ich bawią. Bóstwo ich stworzyło choroby; oni stworzyli lekarzy — i wedle sił pracują nad poprawieniem przyrody. Natura zrodziła zło — i to było bardzo źle; oni czynią dobro. Tego dobra jest niewiele, ale jest ono ich dziełem. Ziemia jest zła, jest nieczuła. Ale człowiek jest dobry, ponieważ cierpi. Wszystko, nawet genialność swą wyhodował z bólu«.
W ten sposób mówiłby, zda mi się, anioł wzrosły w zasadach prawdziwej filozofii. I nie pragnąłby już, gdyby miał władzę, wytępić na tym świecie gorzki zaczyn jego wielkości i piękna.
Nauczylibyśmy się od niego, że trzeba umieć cierpieć i że umiejętność cierpienia jest jedyną sztuką życia. Nauki jego budziłyby w nas cierpliwość, to najtrudniejsze bohaterstwo, bohaterstwo stałe. Nauczyłyby nas pobłażania i przebaczenia; nauczyłyby nas rezygnacyi, ale rezygnacyi usiłowań, gotowości by ciągle zwalczać zło mimo jego niedosiężnej nieśmiertelności.
Pod takim wpływem najlichsze istnienie mogłoby się stać dziełem sztuki znacznie doskonalszem od najpiękniejszych symfonii i najpiękniejszych poematów.
Czy nie są bowiem najlepsze te dzieła sztuki, które sami w sobie urzeczywistniamy? Inne, wyrzucane na zewnątrz, na płótno, na papier, są to zaledwie obrazy, cienie. Dzieło życia jest rzeczywistością. Prosty człowiek, o którym nam mówi P. Maksym du Camp, biedny tandeciarz z przedmieścia Saint-Germain, który z życia swego uczynił poemat miłosierdzia, wart więcej od Homera.