Po co dzień ich budzi.../X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Po co dzień ich budzi... |
Pochodzenie | Liote (nowele) |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1905 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Całe opowiadanie Cały zbiór |
Indeks stron |
Południe niedzielne schodzi.
Strawa obiednia z mis i talerzy żwawo uprzątnięta; niejedno z dzieciaczysków językiem nawet po talerzu i łyżce zawinęło.
— Nu-że, głodomorki — woła Leonowa na troje swoich starszych: chłopaka ośmiolatka i dziewuszki dwie, bliźniaczki w szóstym roku — będzieta miały zadosyć, czy jeszcze nie. Obaczę-ż ja choć raz jeden kiedy, żebyście wy misę odstawiły bez przyniewolenia a nieoblizaną.
Nie może ta kobieta wyrozumieć, gdzie jadło się w nich podziewa.
Miło, nadzwyczajnie to miło matce — każdej chyba w świecie — gdy dzieci z apetytem jedzą; taka pewnie się nie najdzie, któraby swoje do syta nakarmić nie chciała. Byle było co kłaść w te dzióbki żarłoczne — to któżby im żałował. Ale właśnie, skoro się niczego nie żałuje, własnej nieraz odejmując gębie, to chciałoby się, żeby dzieci były tłuste i miały okrągłe, świecące buziaki.
A te, jak na złość — suche szczapy i tyle. Przynajmniej raz w tygodniu czyni Leonowa skrupulatne dochodzenie, czy nie przybyło im choć trochę sadełka. I teraz, ledwie jej Stefek zerwał się od stołu, już go pochwyciła, ustawiła przed sobą i dalej go obracać w wszystkie strony, obmacując mu boki, ręce i piersi.
— Tłuściejesz? Nic, jak Bozię kocham — skóra i gnaty.
— Co mama wiecznie od nas chce — krzyczy chłopiec okręcany jak rekrut na mustrze — czy mama myśli nas pozarzynać na drugą Wielkanoc! Świeża pretensya — żeby mamine dzieci były jak wieprzki.
— No, no, nie pyskuj za wiele. Powiedzcie raz lepiej, gdzie jadło w was przepada. Toć każde tyle bez dzień zje, co chłop przy robocie, albo i więcej.
— A mamie krzywda. Mamie żal tego, co zjima. Mama by chciała powietrzem nas żywić. Dobra mama!
— Strasznie ś hardy, ruszaj sobie — mówi matka, kurteczki jego z rąk jednak nie popuszcza. A chłopak już na szyi jej uwisł.
— Bo to, widzi mama — jak człowiek poleci nad Wisłę i przyleci nazad, a potem na Starówkę i znów nazad, a jeszcze potem na plac — to i wytrzęsie się wszystko. Naprawdę. Chłopaki nie dadzą spokojności, gonią, latawca chcą odebrać — ja nie dam, bronię się — a niech człowiek długo się broni, to jeść mu się zachce — i jak. A jeszcze zrobimy potem parę razy z górki na pazurki — mama wie z której górki? — więc zaraz jeszcze gorszy głód. Już mamie wytłumaczyłem wszystko.
Ogromnie się podchlebia, głaszcze matkę, do ucha jej coś szepcze.
— Nie dam. Oho, co na łakotki, to ani grosza, ani złamanego — broni się matka, ale kurteczki wciąż jeszcze nie popuszcza i malcowi wymknąć się nie daje.
— Nie to nie. Bez łaski. To proszę mnie puścić — dobra taka mama — inne chłopaki nakupią pestek, a ja co?
— Jeszcze czego. Zresztą pójdziemy wszyscy na plac — sama wam kupię. — Puszcza chłopca, bo teraz dziewuchy do niej się garną, trzeba i je poskubać, czy tłuściejsze. Nic a nic.
Swoją drogą jej dzieci źle nie wyglądają. Suche — ale mają buziaki wesołe, oczy iskrzące, policzki choć pociągłe, ale jędrne, że uszczypnąć trudno, cerę zdrową. Tylko ta upragniona przez matkę tkanka tłuszczowa pod skórą jakoś nie porasta.
— Jakie tam są — zawżdy moje udatniejsze — myśli praczka, spozierając ku pucułowatym dzieciom tragarza, które matka w tej chwili właśnie poszturchiwać musi, żeby krupniku na miseczkach nie ostawiały.
Bo z tamtemi znów inna sprawa. Do talerza je wołaj, przysądź, łyżkę do ręki daj. Przy jadle jakby im się spać zachciewało — szturchnie to łyżką, nabierze niewiele i skubie dopiero — jeśli kasza, po ziarenku — jeśli kartofle, po kruszynie — jeśli zupa, po kropelce sączy do ust. Stój nad niemi i wołaj. A chętnie, bez przymusu, to tylko chleb ćpają i słodkie rzeczy.
Matka im całe torby znosi okruchów, lub ciastka czerstwe, które przekupki staromiejskie po cukierniach skupują i rano na targ wynoszą.
Czworo tych dzieci, podobniuteńkich do siebie: twarzyczki jakby nalane, jakby odęte, blade, policzki miękkie, ciałko bez jędrności żadnej; oczy senne, ruchy powolne; nawet mowę mają utrudnioną, bąkającą.
Krupniku nie wyjadły.
— Oj gardę wy, gardę nad miarę — wzdycha ich matka, Wincentego tragarza żona, zlewając z miseczek do garnka resztki niespożytej zupy. Ale gardość dzieci w istocie przykrości jej nie sprawia, widzi w niej rys zbliżający je do dziatwy pańskiej.
— Byle czego nie chcą jeść — tak siebie pociesza — nie takie głodomorki wieczne, jak tamte.
Ze szafeczki torbę, dość jeszcze pękatą, wyciągnęła i dzieciom ją cisnęła. One zebrały się w kupkę; dziewuszka najstarsza młodszym na dłonie nadstawione sypie garsteczki słodkich okruszyn. Buzie już w pogotowiu, rozdziawione, zupełnie jak u rybek, które pyszczki swe szeroko a okrągło ku połknięciu zdobyczy pootwierały.
Przez okna w głębokich, ciasnych niszach umieszczone, rozwarte, wiatr od rzeki lecący z uzbieraną po małych ogródkach na Rybakach wonią bzów kwitnących, wpycha do izby, jakby przemocą, powietrze świeże, łagodne, miłe, wywołujące na dwór. Poruszają te powiewy listkami fuksyi, gieranii i pelargonii — i wydymają, na podobieństwo żagli, małe u okien, ubożuchne firanki.
— Na plac, na plac — poczynają wołać dziewczęta Leonowej. — Stefka już niema; poleciał przed innemi.
— Mamusiu, niech mama się zwija; my pomożem.
Podają matce naczynia, statki; pomagają zmywać, wycierać i ustawiać w szafce.
Uprzątnięto po obiadowaniu. Ojcowie wdziewają surduty lub marynarki, bo byli po domowemu w kamizelkach. Kobiety uspokajają swe najmłodsze pociechy, z kołysek, z uśpienia poruszone i do płaczu się krzywiące. Pobrały je na ręce, chustkami się okręcają, w czem starsze, za róg chustki trzymając, są im pomocne.
Zagląda, odchodząc, Joanna do drugiej izby.
— Joanna nie idzie?
— A cobym tu robiła? Idę — idę, a jakże, bo to nie rad człek odetchnąć na dworze!
Zerwała się ze swego zydelka, ale po chustkę nie sięga. Jakaś ją zatrzymała w miejscu niepewność, czy oczekiwanie. Pogląda ku drzwiom, kaftan na sobie poprawia; zdaje się, że chciałaby jeszcze na czasie coś zyskać. Zapewne on nadejdzie dzisiaj — jej Piotruś osamotniony i żebrzący bezskutecznie już od miesiąca o jej powrót.
Praczka nie nalega; przypomina tylko, gdzie klucz ma być położony, gdy wszyscy mieszkanie opuszczą.
Poszli. Joanna znów przysiadła na zydelku, łokieć wsparłszy na kolanie, a głowę na dłoni, cicha jak zawsze, jakby jej nie było. Że jednak i tamtych reszta — co w izbie pozostali — milczą, więc aby coś rzec — pyta:
— Panna Agnieszka nigdzie się nie wybiera? Czy to młodym w mieszkaniu się wędzić.
Dziewczyna spoziera ku matce, którą senność na łóżko pociągnęła.
— Niech tam mama trochę się przedrzemie. Taka jakaściś niesilna, może wyspania jej dłuższego potrzeba. Obudzi się, to pójdziemy.
Popatrzyła na Dominika.
— Pójdziemy?
— Żeby już rychlej.
Ona życzliwie się do niego uśmiecha.
— Nasiedzimy się jeszcze na placu, do wieczora.
Drzwi w pierwszej izbie zaskrzypiały, stanął w nich człeczyna mizerny, licho odziany, w wypłowiałym paltociku letnim.
Joanna, nie ruszając się z miejsca, nie zmieniając nawet położenia wspartej na dłoni głowy, może go widzieć. I przygląda się uważnie, jak on stąpa nieśmiałym, skradającym się krokiem, jak zatrzymuje się u progu ich izby, jak kłania się siedzącym przy stoliku Agnieszce i Dominikowi wprzód, potem jej. Dlaczego ma podniesiony kołnierz od palta?
— Albo sprzedał koszulę, albo ma czarną, jak święta ziemia, i wstydzi się — pomyślała. — Boże, Boże — jak on dziś wygląda.
Nędznie w istocie wyglądał. Jego smutna mina, wystraszone oczy, wychudłe policzki, szara jakaś, zielonkawa cera — wszystko to wymownie świadczyło, że mu źle jest bez niej, że bieda mu dokucza teraz, gdy nikt o nim nie pamięta, że się zaniedbał, opuścił.
Nie przemówili do siebie ani słowa. Piotr usiadł na brzegu jej kuferka, ręce poczernione od roboty, nie dające się odmyć wcisnął między swe kolana: zgarbił się. Po długiej dopiero chwili ona półgłosem odezwała się:
— Jadłeś co?
On zcicha również, ale spiesznie, jakoś, skwapliwie, rad, że przemówiła, odparł:
— A jakże, jadłem — jadłem.
— A coś jadł?
— Co — albo to Joanna nie wie, co się jada.
— No, nie kręć — nie kręć — tylko powiadaj.
— Herbaty ze sklepiku przyniosłem, chleba kupiłem i wędzonki — a jakże. Bardzo się dobrze pożywiłem.
Zerknął ku Agnieszce i Dominikowi, ale ci nie tylko, że na nich wcale nie zważali — jeszcze, umyślnie może poodwracali się do okna, ze sobą o czemś gwarząc. Wtedy znienacka, szybko zbliżył Piotruś głowę swą do twarzy Joanny, chuchnął jej w nos i równie szybko znów się odchylił, spoglądając na kobietę z uśmiechem, pełnym komicznego zadowolenia i tryumfu. Wódki nie pił, co?
Ona dość obojętnie machnęła ręką. Zna to wszystko, aż za dobrze. Zawsze tak jest, iż gdy ona odejdzie, opuści go, następuje dla niego wtedy okres dobrowolnego umartwienia, powstrzymywania się od picia. Biedaka kosztuje to wiele, traci apetyt, humor — schnie, staje się trwożliwym, milczącym, jak każdy pijak w pierwszych miesiącach walki z nałogiem. Cierpienia te jednak nie przynoszą mu korzyści, nie prowadzą do wyleczenia się zupełnego; gdy nareszcie wzruszy Joannę, przebłaga ją, natychmiast upija się z radości — i tak wiecznie w kółko. Do przebłagania zaś jej dochodzi zawsze jedną i tą samą drogą, ukazując Joannie wynędznienie swoje, zaniedbanie się, ślady przymierania głodem i wyschnięcie na suchem jadle.
Co ona ma robić? Zdejmuje ją gryząca, dokuczliwa wątpliwość, jaką obrać drogę. Zostawić go samemu sobie? Zmarnieje. Wrócić? Zmarnieje. Za trudne to dla jej głowy; odpycha myśli, zdaje się na wolę fali, unoszącej ich oboje; czeka tej chwili nieuniknionej, gdy litość nad nim i tkliwość wzbierze w niej tak silnie, iż nie pozostanie jej nic innego, tylko ręką machnąwszy — powrócić.