Po grzesznej drodze/Tom II/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Po grzesznej drodze |
Wydawca | Bibljoteka Groszowa |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Literacka w Warszawie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Paulina Dickstein |
Tytuł orygin. | La via del male |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | cała Tom I Cały tekst |
Indeks stron |
W pierwszych dniach po wyjściu z więzienia, Piotr Benu nie mógł sobie znaleźć miejsca z powodu nieszczęścia, jakie na niego spadło. Zdarzały się chwile, kiedy był jak zwarjowany; wybuchał gorzkim śmiechem, myśląc o swej dawnej głupocie, to jest, że on, biedak, sługa, tolerowany zaledwie, chłopak prostego pochodzenia i bez przyszłości, śmiał myśleć o ożenku z córką Mikołaja Noiny. Bił się pięścią w czoło, w kolana, w usta, rzucał na ziemię czapkę, ściskał zęby i gryzł ręce.
Dobrze, rozumie wszystko, ale dlaczego Marja wywzajemniała mu się i doprowadzała do szaleństwa? Czy żartowała sobie z niego? Głupia! Zobaczy kiedyś, co to żartować sobie z ludzi, takich, jak on!
Cały jego dawny nieposkromiony charakter odzywał się na nowo; cierpienia, nienawiść i upokorzenie zapładniały, jak szkodliwa rosa, dawny zarodek złego.
Marja Noina mogła z niego zrobić szlachetnego człowieka, silnego i łagodnego zarazem, Marja Noina swem złem i niegodnem postępowaniem zrobiła z niego wyrodka.
Zmuszony udawać, zżerany szałem, namiętnością i pragnieniem zemsty, Piotr trawił się jak robaczywy pień i stawał bardziej niż dawniej pochmurny i dziki. Dnie i noce nie dawały mu najmniejszej ulgi ani zapomnienia. By móc sypiać po nocach pracował jak niewolnik przy najcięższych robotach, nie użyczając sobie ani chwili wytchnienia. W nocy wlókł się aż do chałupy ciotek i spał snem ołowianym na swojej twardej macie. Mógłby się urządzić, nabyć wóz i woły z pozostałych mu jeszcze pieniędzy, ale w jakim celu? Czuł się wykolejony, miał niesłychane pragnienia, zdawało mu się, że idzie po moście, wiszącym na przepaścią i nie może się zatrzymać ani odzyskać spokoju, dopóki nie dojdzie do dalekiego brzegu.
Pewnego dnia, w końcu marca, przyszedł do niego blady i bezwąsy młodzieniec, ów Antine z Fonni, właśnie wypuszczony z więzienia. Piotr przyjął go jak starego znajomego, ofiarował skromną gościnę u siebie, witając jego przybycie jako promień nadziei.
Żywił dziwne uczucie, połączenie wdzięczności i wstrętu, sympatji i pogardy dla przedsiębiorczego przybysza; ale potrzebował go, jego wyższości, jego oparcia i pozwalał mu powodować sobą.
Antine miał trochę grosza; był to zgrabny chłopak o żarłocznych i złośliwych oczach. Nosił z pewną pańską nonszalancją strój z Fonni, to jest białe, szerokie a krótkie spodnie, a na pięknej kawowej barwy kurtce miał elegancki serdaczek z fałszywych czarnych karakułów. Ręce miał białe i delikatne, długie, świecące włosy, a twarz gładką bez jednego włoska i o wyrazie prawie że dziecięcym.
Piotr i strojny kupiec przegadali całą noc w ożywieniu, ponieważ Antine miał nazajutrz rano pojechać do swojego miasteczka.
Zamierzał założyć handel wołami i wziąć Piotra Benu do siebie na służbę; z początku miał mu płacić tyle a tyle miesięcznie, potem, o ile interes się rozwinie, myślał może sobie z niego zrobić spólnika.
W dwa tygodnie później rozpoczęli interes. Obeszli obory w okolicach Nuoro i zadatkowali bydło, które im dogadzało, porozumiewając się z pasterzami i właścicielami co do dnia sprzedaży. Antine twierdził, że rozporządza kapitałem zaledwie dwóch tysięcy lirów, ale w krótkim czasie, po kilku dniach, puścił w obieg przeszło cztery tysiące, między niemi niektóre banknoty nowiuteńkie nasunęły Piotrowi brzydkie podejrzenie. Ale cóż go to ostatecznie mogło obchodzić? Był tylko sługą, przewodnikiem, niczem więcej.
Obchodząc owczarnie nuorskie, Piotr nalegał tak gwałtownie, aby ominąć halę Franciszka Rosany, że towarzysz wyczuł jakąś tajemnicę i potrafił ją z niego wyciągnąć. Od tego dnia podwoił starania i życzliwość dla Piotra i opowiedział mu wzajemnie swoją okropną, wzruszającą historję miłości. Stali się wielkimi przyjaciółmi. Antine miał o wszystkiem sąd wytrawny i mówił tonem nadzwyczaj przekonywającym. Piotr słuchał go z zajęciem, a niejednokrotnie z podziwem. Od czasu, gdy pracowali wspólnie, młody handlarz nie wypowiadał już swoich głębokich przekonań socjalistycznych, wygłaszanych niegdyś w dniach więziennych, zdawało się, że po wypuszczeniu na wolność zapomniał wszelkich żalów, wszelkich przewrotnych ludzkich pretensyj.
Piotr, dręczony podejrzeniami, usiłował niejednokrotnie naprowadzić rozmowę na pewne niejasne sprawy, ale Antine udawał, że nie rozumie i pewnego dnia, gdy Piotr, na pół żartem, na pół serjo zapytał, czy niektóre jego banknoty nie są fałszywe, obraził się śmiertelnie. Jakkolwiek bezczelny i chytry, zdawał się być uczciwym człowiekiem, i Piotr zaczął się obawiać, że nie znajdzie w nim pomocy dla swojej zemsty; zato czuł, że jego szacunek i przyjaźń rosną.
Pewnego dnia, gdy wracali do Nuoro gościńcem z Bitti, po odwiedzeniu owczarni w Serra, Antine, nie wiedząc o czem mówić, zaczął opowiadać o swojej kochance. Była to piękna i bogata dziewczyna i odpłacała mu wzajemnością, o czem wszyscy wiedzieli; krewni dręczyli ją na wszelakie sposoby, grozili nawet śmiercią, bo Antine był niskiego pochodzenia i niezamożny. Ona, twarda jak kamień, odpowiadała: albo ten, albo żaden. Obiecał jej wtedy, że zostanie bogaty, a ona, że będzie na niego czekała.
Piotr przypomniał sobie swoje własne dzieje i zaśmiał się gorzko. Antine obrzucił go spojrzeniem.
Poza nimi słońce zachodziło w morzu płomieni, wystrzelających na czystem niebie w wielkie fjoletowo-ogniste łuki. Na pustych i smutnych ugorach, dla których darem nie powrócił kwiecień — a były to już jego ostatnie dni — czerwone, prawie fjoletowe światło zachodu rozpościerało ciepły i smutny spokój, co wzmagało jeszcze pustkę jałowych obszarów.
Piotr z towarzyszem szli wolno, z plecami w słońcu, a cienie ich, biegnąc przed nimi, kładły się długie na szarym gościńcu.
— Czemu się śmiejesz? — zapytał Antine, przymykając jedno oko.
Piotr zaklął grubo, potem rzekł:
— Śmieję się z ciebie, jak widzisz.
— Ze mnie? A co ja powiedziałem?
— Że wierzysz w serce kobiety.
— A jednak tak jest — przerwał Antine, zatrzymując się, gdy Piotr szedł dalej. — Powiadam ci, że Remedia mnie zaślubi; jak nie, to krew popłynie.
Piotr, tknięty, zatrzymał się, odwrócił i z twarzą oblaną słońcem, rzekł: — Kobiety, kobiety!
Słowa przyjaciela odnowiły w nim wszystkie wspomnienia i wszystkie zamiary.
— Krew popłynie? — rzekł, śmiejąc się. — Jakto? jakto? Zabijesz ją?
— Też pomysł! — krzyknął Antine i ruszyli w drogę. — Zabiję człowieka, który się ośmieli mi ją zabrać.
— Taka była i moja myśl! — powiedział PiotrT ale zaraz pożałował, że się wyrwał.
Antine poklepał go po ramieniu i przyglądał mu się długo z uśmiechem.
— Źe zrobiłeś, żeś tego nie uczynił! rzekł po chwili. Znowu jakieś dwadzieścia kroków przeszli w milczeniu. Światło stało się zupełnie fjoletowe, cisza głęboka panowała dokoła.
— Powiadają księża: nie zabijaj — zaczął znów Antine, zakładając w tył ręce.
— Ale jest różnica: zabijać i zabijać. Czy zabić na wojnie jest grzechem! Gdzietam! Bo jeżeli ja nie zabiję, to zabiją mnie jak barana. Tak się dzieje na świecie. Ty chcesz mnie zabić? Zabierasz mi kochankę, szczęście, spokój? Zabijasz mi duszę? A ja zabijam ciebie. Mam czy nie mam słuszności?
— Masz — rzekł Piotr ponuro.
Przez długi szmat drogi Antine wykładał swoje teorje; mówił znowu tak, jak w szarym półmroku więziennym, a rozległy fjoletowy krajobraz słuchał go, okrywając się tajemniczym smutkiem.
— Zdobędę, sobie mój dział szczęścia, zdobędę, ponieważ nikt, ani Bóg, ani ludzie, ani los, nie chcą mi go dać, — krzyknął naraz po nowem milczeniu —i to nie przez zepsuty charakter, nie przez ambicję, tylko dlatego, że i mnie się w życiu trochę szczęścia należy.
— Można pokochać biedną dziewczynę i można poprzestać na małem — zauważył nieśmiało Piotr.
Antine obrócił na niego wściekłe spojrzenie, jego delikatna twarz poczerwieniała i zaczął gestykulować i krzyczeć.
— A tak! Można! Ho, ho! Można! A jeżeli nie można? A ty, Piotrze Benu, dlaczego w takim razie szalejesz, dlaczego nie poprzestajesz na małem, dlaczegoś sięgnął po córkę gospodarza?
— Mów cicho, na Boga! — rzekł Piotr, ciągnąc go za rękaw.
— Daj mi pokój, idź do djabła! — krzyczał Antine, wzruszając ramionami.
Ale wkrótce uspokoił się, powrócił do rozmowy i zaczął rozwijać pewien projekt przed towarzyszem.
Piotr przybladł nieco i zauważył:
— Bądź ostrożny, uważaj, znajdziesz się znowu w kozie.
Antine oburzył się raz jeszcze i położył sobie rękę na piersiach.
— Kto, ja? ja? Jak prawdą jest, że tu idziemy teraz, tak już nie wrócę do więzienia. Za kogo mnie bierzesz? Za idjotę? Zuanne Antine umrze szanowany i szczęśliwy.
— A jeżeli ja cię oskarżę? — zapytał Piotr z uśmiechem, zatrzymując się na środku gościńca.
Było już prawie ciemno, w ostatnim łagodnym zmierzchu pola dymiły nikłą błękitnawą mgiełką, prawie jak na jesieni, i słychać było dokładnie dzwony kościelne, bijące na Anioł Pański.
— Ty mnie nie oskarżysz — powiedział mocno Antine.
Piotr mówił żartem, ale pewny głos towarzysza rozgniewał go, zapytał więc poważnie:
— Czy mógłbyś mi zrobić przyjemność i powiedzieć dlaczego?
— Bo jesteś moim spólnikiem.
Piotr nie odpowiedział nic, zaczął znowu iść przodem i zdawało mu się, że dokoła niego zaczyna się osadzać zimna i głęboka ciemność. Czuł gniew i ból, doznawał uczucia, jakie się ma przy chodzeniu z zamkniętemi oczami, to jest, że się posuwa w kierunku przeciwnym niż naprawdę. Słyszał, że Antine idzie za nim o kilka kroków odległości i chwilami miał ochotę odwrócić się, poczekać na niego i dać mu pięścią w twarz.
Szli dalej w milczeniu aż do miejsca, gdzie gościniec z Bitti schodzi się z gościńcami z Mamojada i z Orane. Nuoro leżało blisko i widać je było dokładnie. Na końcu gościńca drżała czerwona latarnia, jakby chwiał nią chłodny i przejmujący podmuch, który zerwał się przed chwilą.
Nie było widać nikogo. Amtine przysunął się do Piotra, mówiąc:
— Ja nie rozumiem, Piotrze Benu, zdaje mi się, że cię nazywano „nieposkromionym“, a jesteś przecież głupiec.
— Tak uważasz? Właśnie, że tak nie jest.
— O czem myślałeś w tej chwili? Że przy Marji, przy domowem ognisku siedzi inny, szczęśliwy człowiek?
Piotr nic nie odrzekł, lecz zacisnął pięści i wzniósł oczy ku niebu, myśląc że teraz jego piekło jest już całkowite, bo nie brak mu nawet i djabła we własnej postaci. Zdawało mu się, że słyszy słowa.
— Sprzedaj mi duszę twoją, a ja cię pomszczę.
Od tego dnia zaczęły w tajemniczy sposób ginąć krowy, woły i cielęta w okolicach Nuoro.
Zczasem wykryto złodziei, którzy za ukradzenie jednej krowy i jednego wołu odcierpieli baty za całe zaginione bydło i prawie nikt później nie dowiedział się prawdy.
Pomiędzy innymi był też oskarżany pasterz, zabójca Franciszka Eosany; ale ten, z gór korsykańskich, gdzie się podobno schronił, nie mógł się zpewnością obronić.
Tymczasem w sierpniu, w tym tamym czasie, kiedy Sabina poślubiła Józefa, Antine odpływał na handlowym okręcie z Cagliari do Neapolu. Wiózł ze sobą przeszło sto pięćdziesiąt sztuk bydła (dwa razy tyle, ile mógł nabyć za swój kapitał, składający się z czterech tysięcy lirów), a w Neapolu czekał na niego kupiec francuski, z którym zawarł nadzwyczajną umowę.