Poczta (Bandrowski, 1930)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Poczta
Pochodzenie Sosenka z wydm
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Św. Wojciecha w Poznaniu
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
„Poczta.“

W małej izbie, w której mieścił się urząd pocztowy, cicho kłapał telegraf, snując w nieskończoność białe pasmo papieru, a tuż głośno umówionym żargonem w języku polskim i niemieckim krzyczeli do telefonu wędzarnicy. Na stole piętrzył się stos depesz i przekazów. Sezon szprotowy zaczął się na dobre. Wędzarnicy i handlarze ryb kręcili się jak opętani.
Gust Konka, młody „poczta“, jak na półwyspie nazywają listowego, włożył krótki brunatny płaszcz i takąż rogatywkę, przez ramię przewiesił ciężką czarną torbę z korespondencją i wyszedł, dyskretnie zamykając za sobą drzwi z małem okienkiem dla interesantów.
W małej sionce ledwo się mógł przecisnąć między stosami białych skrzynek ze szprotami. Przy stojącej w kącie pod oknem niskiej skrzyni, służącej za pulpit, na którym wypełniano formularze i przekazy, utworzył się ogonek. Któryś z rybaków, czekających na swą kolej, musiał mieć skorznie wysmarowane tranem morświnowym, bo fetor w sionce był tak nieznośny, że nawet rybacy, przywykli do nielada odorów, spluwali na prawo i na lewo, krzywiąc się boleśnie.
Z poza przeciwległych drzwi, wiodących do oberży, dolatywało ochrypłe szczekanie starego gramofonu. Mimo wczesnej pory w oberży było już sporo gości, popijających słaby, wodnisty konjak lub piwo gdańskie. Byli to kupcy lub wędzarnicy, oczekujący swej kolei na zamówiony telefon. Popijali, rozmawiając o szprotach i prizie na nie, starając się wzajemnie wywieść w pole. Z kuchni dolatywało pobrzękiwanie rondli i głośna rozmowa kobiet.
Poczta przedarł się przez tłum ludzi i skrzynek i wyszedł na gościniec.
Był srodze zimny nord­‑ost, pędzący przed sobą skrzydłami ogromne chmury białych suchych krup śnieżnych. Na dachach budynków śniegu nie było, zato gościniec wyglądał, jakby przysypany konwaljami. Mogło być sześć rewin wiatru[1], nie więcej, briża dość silna, ale wyjazdowi na morze nie przeszkadzająca. Pomarenki łatwo z nią do Helu doszły, ale wracać przeciw wiatrowi będzie trudno. Napracują się chłopcy.
Stwierdziwszy to, poczta żwawym krokiem ruszył przed siebie.
Już kiedy szedł ku kościołowi, wiatr smagnął go krupami jak rózgą. Na placu przed kościołem miał wrażenie, że mu cienkiemi strumyczkami krew spływa po twarzy. Gdy wyszedł za wioskę, zimna chłosta stała się tak niemiłosierna, że młody poczta zamknął oczy i przez jakiś czas szedł naoślep. Męka ustała, kiedy znalazł się pod lasem, na ścieżce, wiodącej do leśniczówki. Tam wybiegły na jego spotkanie dwa psy starego Florka. Nie miały bynajmniej złych zamiarów, bo znały pocztę już od lat, prawdopodobnie chciały tylko dać wyraz zdziwieniu, że wędruje w taką pogodę, kiedy, jak się to mówi, psa z budy trudno wypędzić.
Skręciwszy koło leśniczówki, wciąż przez psy eskortowany, wszedł na tor kolejowy, którym żwawo puścił się przed siebie. Było tu ciszej, bo od strony morza i śnieżycy tor osłonięty był wydmami i lasem.
Wszędzie indziej, gdy się wejdzie na tor kolejowy, ma się wrażenie, że się uzyskało łączność ze światem i ludźmi. Człowiekowi robi się raźniej i weselej na duszy, więc choć wie, że torem chodzić nie wolno, dyrda nim żwawo, póki go z niego nie spędzą. Inaczej rzecz miała się tutaj. Wyjąwszy dwa dni w tygodniu, pociągi chodziły przez półwysep tylko dwa razy dziennie, jeden wczesnym rankiem z Helu, drugi późnym wieczorem — do Helu. Zresztą tor przez cały dzień był tak pusty, że zwolna obumierał. Wyglądał, jakby o nim zapomniano i jakby na nic już nie był potrzebny.
Tą ścieżką na skraju obumarłego toru młody poczta chodził już kilka lat i to była jego droga krzyżowa, której trudami i cierpieniami opłacał radość i dumę z zajmowanej przez siebie szteli i połączonego z nią wysokiego dostojeństwa.
Na półwyspie wszelki urzędownik zdawiendawna wielce był czczony i szanowany. Jegomości kochano, z kościelnym śpiewano litanje, żandarma i strażników skarbowych bano się, sołtys rozdawał różne dary lub zapomogi rządowe, a przytem jako człowiek zamożny, należał do stronnictwa bogatszych rybaków, wskutek czego miał wielkie znaczenie i wpływ, prócz tego zaś powierzony mu był nadzór nad bitami, czcią powszechną cieszył się stary leśniczy Florek i wyniosły a pełen godności nadleśniczy z Rozewia. Prawdę mówiąc, wszyscy ci wielcy dostojnicy byli właściwie w rangach podoficerskich i w istocie, co się tyczy inteligencji, niczem nie różnili się od rybaków. Zaznaczyć też należy, że rybacy są właściwie żywiołem do pewnego stopnia anarchistycznym, na wszelkie poczynania rządu zapatrują się bardzo krytycznie i nieufnie, a o lada co wyrzekają. Ale Niemcy wzięli ich tak mocno w kluby, że w krótkim czasie nietylko zupełnie ich złamali, ale i nauczyli bezwzględnego posłuszeństwa i karności. Leśniczy helski, którym gdzie indziej bywa człowiek bardzo wykształcony, znający się w całem znaczeniu słowa na kulturze leśnej i specjalizujący się w niektórych jej działach, otóż leśniczy helski bywał zwykle człowiekiem bez żadnego wykształcenia, pełniącym zwykłe funkcje dozorcy leśnego, inaczej mówiąc, był właściwie leśnym. Tak było z wszystkimi niemieckimi urzędownikami na Rybakach. Nie starali się oni bynajmniej o kulturę ani potrzeby ludności, a tylko dokuczali jej wszelkiemi możliwemi sposobami, starając się wpoić w nią strach i szacunek dla Niemców. Doszło do tego, że nawet starszy poczta, Kaszeba z tej samej wioski, mówiący w domu stale po kaszubsku, w służbie używał wyłącznie niemieckiego języka, a wchodząc do izby któregoś z adresatów, mówił zawsze: „Gelobt sei Jesus Christus!“
Za łagodnych rządów polskich zanikła ta karność, posłuszeństwo, szacunek dla urzędowników. Niema już dawnych wysokich grzywien, aresztu za byle co, szykan, prześladowań, więc ludzie bez strachu kradną drzewo z lasu, strzelają kulingi, których za czasów niemieckich strzelać nie było wolno, tralują w zakazanych miejscach, niszcząc dno zatoki, poławiają fląderki zbyt młode i na węgorzyki z zatoki Puckiej używają bodorzy nie o dwóch przepisowych ostrzach, lecz najeżonych ostrzami tak, że wyglądają nie jak ościenie, lecz jak grabie. Przy tem wszystkiem bynajmniej sobie rządów polskich nie chwalą.
Ale poczta zawsze cieszy się powszechną życzliwością, jak cieszył się nią i dawniej, za czasów niemieckich, gdy kolei jeszcze nie było, a pocztę przywożono końmi tylko wówczas, gdy komunikacja była możliwa. Ponieważ kontakt ze światem był wtedy bardzo słaby, listowego uważano za coś w rodzaju wysłańca bogów, niemal za anioła, który zjawiwszy się niespodzianie, przynosił długo oczekiwane wieści z bliższych i dalszych stron. Dlatego też poczta, wchodząc do pokoju, zawsze witał wszystkich słowem bożem, a doręczanie listu lub też przesyłki było aktem uroczystym, podczas którego wszyscy mieli miny skupione i poważne. Telegram wywoływał panikę, a zresztą kto tam kiedy telegrafował?
Za czasów polskich dzięki kolei wszystko się zmieniło i każda wioska została ściśle związana z krajem. Ale poczta po staremu czczony był jako zwiastun nowych wieści.
Nieraz o tem rozmyślał Gust podczas codziennej czternastokilometrowej przechadzki torem kolejowym. Dumą napawała go myśl, że w tym ogromnym aparacie pocztowym i on coś znaczy, że choć z powodu złego stanu zdrowia niezdolny do rybołówstwa, nie jest przecie niedołęgą, lecz czemś, sprężyną wielkiego mechanizmu. Że oto w czarnej torbie niesie wieści zbliska i zdaleka, radosne i smutne, wieści o narodzinach i śmierci, przekazy, pozwy i wyroki sądowe. Spotykając się często z ludźmi, którym listy doręczał, znał ich życie, a przeto wiedział, że ten i ów oczekuje listu z Australji, inny przepowiada pogodę na podstawie wiadomości otrzymanych z Ameryki, bo jakżeby rybak do rybaka nie pisał o tem, jakie jest wiodro, a to wiodro przechodziło przez Atlantyk i po dwóch tygodniach dokazywało w Europie. Wiedział, co ryży Adam z kozią bródką pisze do swej żony z Belgji, wiedział jak Szczepan, brekujący w Hamburgu i nie przysyłający rodzinie pieniędzy, w listach wyśmiewa się z żony, wiedział, co chłopcy, służący na polskich statkach wojennych, wypisują, aby wyłudzić od tatka lub neńki pięć czy dziesięć złotych. Zdawało mu się czasami, że ta jego torba pęcznieje życiem, że się w niej twór żywy rusza, że oto z niej ma się wyłonić na świat coś nowego, jasnego i dobrego. A kiedy indziej znowu miał wrażenie, że w niej krzyczą głosy wioski, którą obsługiwał, że każdy jej mieszkaniec zwierza mu się ze swych radości, smutków, zmartwień i nadziei.
Poczta chodził torem kolejowym, bo tak było bliżej. Jako osobę urzędową dróżnicy przepuszczali go bez trudności, zwłaszcza, że o tym czasie pociągi żadne nie chodziły. Zato jednak poczta nigdy nikogo po drodze nie spotykał, że zaś był młody, więc mu się droga w samotności dłużyła, zwłaszcza z początku. Ostatecznie przy pięknej pogodzie przechadzka, choć męcząca, nie była przykra, ale zimą, w czas mroźnych wichrów, zamieci śnieżnych, lub wiosną, gdy wiały zimne wiatry, było poczcie nieraz bardzo ciężko i wtedy srodze na swój los narzekał. Wreszcie przywykł.
Droga szła skrajem lasu, tak że po lewej ręce widziało się wciąż szerokie przestworza wód zatoki, a za niemi szafirowy drugi brzeg. Poczta, który miał wzrok doskonały, widywał w dzień pogodny nietylko domy po tamtej stronie, ale nawet furmanki na szosie. Z początku jednostajność zatoki, zrzadka tylko urozmaicona widokiem żaglówki czy łodzi rybackiej, nudziła go. W wiku ruch był mały. Gdy do tej jednostajności przywykł, zakochał się w niej. Przynosiła mu ulgę. Od czego? — nie wiedział, ale czuł, że tu oddycha szerzej i swobodniej. Nie zwalniając kroku, radował się ciszą, z lubością pieszcząc szare, lśniące wody rozkochanemi spojrzeniami. Cały ich blask skupiał się wówczas w jego oczach.
Nigdy na dłuższy czas nie opuszczał wioski rodzinnej. Na kraju był najdalej w Wejrowie[2] na odpustach. Żył, jak wszyscy ludzie w wiosce, nie przypuszczając nawet, że można żyć inaczej, a ponieważ do tego miał sztelę i był urzędownikiem, więc sądził, że powinien być z życia zupełnie zadowolony. A jednak mimo wszystko nie czuł się dobrze wśród ludzi, nawet najbliższych. Coś go od nich odpychało, coś wyganiało go z pośrodka nich, a nieraz i oni sami od siebie go odsuwali, ponieważ, choć żył ich życiem, nie żył ich trudem ani wzruszeniami. On, właściwie z krwi i kości rybak, stał się dla nich obcym i czuł się im obcym, jak tylko został urzędownikiem. Połową duszy wszedł w nowy świat, a połową tkwił w starym. I to męczyło go. Dlatego mimo uciążliwości codziennej dwumilowej przechadzki oddychał swobodniej, gdy znalazł się za wioską, sam, w obliczu zatoki i lasu.
A oto widzi już cel wędrówki — małą, biedną wioszczynę rybacką, wykwitłą z piasku między dwoma morzami, na skrawku lądu, szerokim zaledwie na jakich paręset metrów. Od strony zatoki domy stoją tuż nad wodą, od Bałtyku dzieli wioszczynę niska wydma, porosła kilkunastu karłowatemi sosenkami, wykoszlawionemi przez wichry. Nad zatoką pasie się kilkanaście krów łaciatych i kilka baranów. U wybrzeża kołysze się smętnie łódź samotna. Wiatr rwie z kominów kłęby dymu i zmieszawszy je z śniegiem, rzuca w puste uliczki. Na lewo i na prawo nic, prócz wody.
Teraz poczta zaczyna urzędowanie. Strzepnąwszy ze skorzni i z płaszcza w sionce krupy śnieżne, puka śmiało, uchyla drzwi i podaje, co ma do wręczenia. Przytem dorzuca zwykle jakieś słówko, ważne nietyle przez swą treść, ile przez intonację głosu. — List, Macieju! — mówi, a Maciej wie już, że to nie pozew, nie nakaz płatniczy, nie grzywna czyli, jak rybacy mówią, „krzywda“, ale list od syna okrętnika, czy od córki, służącej w Gdańsku. Dużo znajomych Maciej w szerokim świecie nie ma. A do drugiej izby zawoła przez uchylone drzwi: — Detki, Bernardzie! — A Bernard już sunie ku niemu z wyciągniętą po przekaz tatuowaną łapą i z rozpromienioną miną. Tam z dyskretnym uśmiechem, w milczeniu podaje dziewczynie kartkę od chłopca, który służy na polskim torpedowcu, gdzie indziej z jowjalnym żarcikiem doręcza zaproszenie na wesele. Wsunąwszy przez drzwi list w kopercie z czarną obwódką, szybko ucieka. Urzęduje tak z całym zapałem i zdaje mu się chwilami, że bez niego w tej wiosce nic nie mogłoby się stać, że on tu wnosi życie, budzi po chałupach śpiochów i wyprowadza ich na świat. W każdym razie prawdą jest, że przeważnie pozostawia za sobą twarze weselsze.
Obszedłszy tak całą wioskę i odebrawszy od sołtysa pocztę, odpoczywa kilka minut, a potem rusza w drogę powrotną.
Spełniwszy obowiązek, nie myśli już o sprawach służbowych, lecz idąc wolniej, duma o swym losie.
Wszyscy wiedzą, że młody poczta jest zapalonym zwolennikiem książek, i wszyscy uważają to za jeszcze jeden objaw jego chorowitości, bo któż na półwyspie czyta? Do książek jegomość musiał ludzi przyzwyczajać, a to w ten sposób, że kazał się zbierać kilku ludziom u któregoś z zamożniejszych rybaków i tam czytał im głośno, zwilżając czasem gardło słodkiem piwem słodowem. Ale napróżno chciał słuchaczy rozpłomienić entuzjazmem Sienkiewicza, lub choćby nawet serdeczną prostotą dzielnej Rodziewiczówny. Skończyło się na tem, że aby wogóle jakoś ludzi książkami zainteresować, jegomość czytał im rozmaite przygody Arsenjusza Lupina, tak barwnie i szczegółowo opisane przez poczciwego Leblanca, poety paryskich rzezimieszków i szantażystów. To rybaków zajmowało tak, że słuchali z otwartemi ustami, kręcąc z podziwem głowami, pełni uwielbienia dla genjalnych tricków złodziejskich.
Rozumie się, młody poczta również chętnie dowiadywał się o burzliwych losach Arsenjusza Lupina, i choć sam urzędownik, zawsze cieszył się, gdy ten złodziej wywiódł urząd w pole. Ale prócz tego czytywał też i inne książki, które czerpał tak z miejscowej bibljoteczki ufundowanej przez pewnego ideologa księgarza, jak też zbierał po domach, gdzie je pozostawili letnicy. Miał cześć dla pisanego słowa, nieświadomie rozkoszował się poezją rzeczy nieznanych. Nie wyjeżdżając z półwyspu nigdy dalej jak do Wejrowa, nie wiedział, jak świat wygląda, a przeto tworzył go sobie sam według własnego rozumienia, na podstawie tego, co przeczytał i jak to zrozumiał.. Nie przesadzimy mówiąc, iż był to świat dziecka.
Prawdopodobnie ta właśnie wyobraźnia dziecinna młodego poczty sprawiła, iż pewnej chwili w wydarzeniach codziennych, nie zasługujących nawet na uwagę, zaczął się dopatrywać zjawisk nadzwyczajnych, jakby z innego świata, a które chwytały go za serce tak, że wkońcu uczyniły go szczęśliwym.
Było to tak:
Przy drodze, prowadzącej do małej wioski rybackiej między morzami, znajdowało się w lesie miejsce, zdawiendawna uznane za uroczysko. Miały się tu dziać dziwne, niesamowite historje. Z lasu wybiegały olbrzymie czarne psy, rzucały się na przechodniów i zatrzymywały ich, tak że się ruszyć nie mogli. Kiedy indziej zjawiały się widma, czasem znów niby ludzie, którzy jednak również zatrzymywali wędrowców, nie chcąc zejść im z drogi, lub też wciąż ją zabiegając. Któżby zresztą spamiętał, co o tem strasznem miejscu opowiadano! Dość, że uroczysko to nawet w dzień było straszne, a w nocy za żadne skarby świata nikt nie byłby się w ten las zapuścił.
Właśnie dlatego młody poczta wiele sobie po niem obiecywał. Ile razy do niego się zbliżał, zwalniał kroku i szedł cicho, jakby bojąc się zbudzić głośniejsze echo, a serce biło mu żywiej. Zdawało mu się, iż lada chwila ktoś z lasu wyjdzie lub coś dziwnego na tor wyskoczy. Spodziewaj się przygody, wierzył, że ujrzy tu jakieś nadziemskie zjawisko.
Spotkał go jednak zawód. Bór na uroczysku był zwykłym borem, szumiał jak i inne, kręte wąwozy i pagórki na wydmach wyglądały tak samo jak gdzie indziej, wogóle nic tu nadzwyczajnego nie było, prócz może niesamowitego jakgdyby falowania powietrza w ciszy. Czasami zdawało się poczcie, że nawet ta cisza jest niesamowita, ponieważ jednak nic się nie działo, poczta do tej ciszy przywykł i po pewnym czasie, przechodząc koło uroczyska, nie myślał o niem nawet. Stało mu się tak pospolite i codzienne, jak wogóle cała droga, która mu się już znudziła. Jedyną odmianę stanowiła pogoda. W piękny czas szło mu się dobrze, w niepogodę klął. Siedm kilometrów w jedną stronę, potem miłe domki cichej wioski między dwoma morzami, uśmiechy po chałupach, radosny błysk oczu, odrobina tego ludzkiego serca — tak, to była istotnie radość! — i znowu siedm kilometrów zpowrotem. Poczta tak do tego przywykł, że gdy puszczał się w drogę, nie myślał o niczem, jak tylko o ludziach, których miał nawiedzić.
Ale raz — było to w czas straszliwej zamieci śnieżnej — zdarzyło się przecież coś, czego poczta w żaden sposób nie mógł zrozumieć. Śnieg walił tak gęstą masą, że o kilka
Fot. Jan Bułhak, Wilno.
kroków już nic nie było widać. Gałęzie sosen były nim tak oblepione, że wyglądały jak łapy białych niedźwiedzi. Poczta niemal co minutę musiał otrząsać z siebie śnieg. Zatokę zasłoniła gęsta, biała, ruchoma zasłona. A wtem rozległy się w głębi lasu wesołe okrzyki dziewczęce. Głosy były młode, radosne i dźwięczne jak dzwonki, a nawoływania spowite były, niby w wianuszki, w jasny, srebrzysty śmiech. Poczta w pierwszej chwili pomyślał, że to dziewczęta rozbawione gonią się w lesie, w tej chwili jednak przypomniał sobie, że w taki czas żaden dzeus nosa z domu nie wyściubi. I one goniłyby się teraz w lesie? Rzecz niemożliwa!
Więc kto się tam tak pięknie i wesoło nawołuje, któż po lesie ugania? Kto się śmieje tak wesoło, że aż serce od tego taje?
Poczta stanął i słuchał.
Śnieg, który w lesie padał nieco wolniej i nie tak gęsto, jak w otwartem polu, tłumił trochę dźwięczną i radosną wrzawę głosów dziewczęcych, ale i tak słychać je było wyraźnie. Głosiki, melodyjne jak skoczne dźwięki skrzypiec, odbijały się od pni sosnowych i od wydm tak, że chwilami łączyły się w słodkie, jasno brzmiące, ucieszne akordy. Śnieg walił, a las grał tą radosną muzyką.
Zdziwiony poczta stał bez ruchu i słuchał. Doleciał go pełnobrzmiący, dźwięczny akord, który trwał długo, aż naraz zaczął się załamywać i mieszać. To tu, to tam dzwonił jeszcze wesoły tryl przekornego śmiechu, wkońcu śmiał się już tylko jeden jedyny głos dziewczęcy, a śmiech ten trwał długo, pieniem słowiczem wznosił się coraz wyżej i wyżej, aż zgasł w cichutkim chichocie.
Zapadła w lesie cisza.
Od zatoki wciąż monotonnie dął wiatr, miotający chmury śniegu.
Poczta długo jeszcze stał, czekając, czy cudny śmiech nie odezwie się w borze. Ale w lesie było teraz tak cicho i tak jakoś codziennie, że po pewnej chwili poczta przyszedł do przekonania, iż wszystko to musiało mu się chyba przysłyszeć. Mimo to cudowny śmiech głosów dziewczęcych dzwonił wciąż w jego duszy, tak iż nie spostrzegł nawet, kiedy, machinalnie rozniósłszy listy i odebrawszy korespondencję, znalazł się w drodze powrotnej do wioski.
Nic dziwnego, że resztę dnia chodził jak nieprzytomny, najmniejszej uwagi nie zwracając na swą przełożoną, pannę Anastazję, królowę poczty. Była to dziewucha tęga, olbrzymiego wzrostu, nader silnej budowy i kolosalnego apetytu, córka rybaka i oberżystki, której oberża mieściła się w tym samym budynku co poczta, tak że przez kuchnię obie te ważne społeczne instytucje z łatwością mogły utrzymywać z sobą kontakt. Panna Anastazja, to osoba posępna, o szerokiej, pospolitej i nadętej twarzy zarozumiałego boksera. Nie lubiano jej powszechnie, ponieważ w urzędowniczej pysze była niegrzeczna, a nieraz ordynarna, w żaden sposób jednak nie można było uzyskać przeniesienia jej w głąb kraju, mimo iż nawet po polsku dobrze nie umiała i często przekręcała tekst depesz. Nie zawdzięczała trwałości swego stanowiska jakiejś protekcji, lecz poprostu temu, że jako córka rybaka doskonale rozumiała, co to znaczy przesyłka ryb. Gdyby na jej miejscu była urzędniczka z lądu, robiłaby wędzarnikom nieustanne awantury o to, że waga każdej skrzynki jest o kilka deka wyższa od podanej. Anastazja zaś przyjmowała takie skrzynki bez najmniejszych skrupułów, wiedząc dobrze, iż ryba wędzona puszcza sok, skutkiem czego waga jej w krótkim czasie się zmniejsza, tak, że na miejsce przeznaczenia przesyłka przychodzi z wagą właściwą i odbiorca nie ma się na co skarżyć. Gdyby stało się według woli pocztowej panienki z lądu, waga każdej skrzynki byłaby o kilka deka mniejsza po przybyciu na miejsce, a że ryba wędzona jest produktem masowym, gdzie każdy gram wchodzi w kalkulację, odbiorcy zaczęliby reklamować i niezadowoleni z polskich dostawców zwracaliby się do Gdańska. Otóż Anastazja tajemnice te znała, wiedziała, że ryby, to nie stare żelaziwo, które może miesiącami czekać na wysyłkę, i za to, choć nie lubiana, była jednak ceniona.
Ta olbrzymia dziewoja raczyła łaskawie rzucić okiem na młodego pocztę, który spodobał jej się z powodu swej słabości. „Nad takim mężem można zawsze przewodzić!“ — myślała, jako że nie była skłonna do tego, aby znosić czyjąś władzę nad sobą. Umyśliła sobie, że wyjdzie za niego zamąż i, jak była jego przełożoną na poczcie, tak nią zostanie i w małżeństwie. Ona będzie zawsze urzędowniczką, a on będzie, stosownie do jej rozkazów, nosił jej listy i paczki. Nie mówiąc mu nic o tych zamiarach, z łatwością uczyniła go swym niewolnikiem. Młody poczta patrzył jej w oczy jak pies, odgadywał jej życzenia i jak pies służył.
Ale tego dnia, kiedy rano w lesie usłyszał owe przedziwne śmiechy i chichoty dźwięczne, nie był tak uważny, jak zwykle. Anastazja wydała mu kilka zleceń, zauważyła jednak, że on ich nie dosłyszał. Szorstko, po swojemu, zwróciła mu na to uwagę — bez skutku. Poczta pracował machinalnie, a myślami był gdzie indziej. W uszach dzwonił mu wciąż srebrzysty, radosny, przekorny chichot.
Minął jakiś czas. Przez kilka nocy zrzędu poczcie śniły się prześliczne „feje“ (boginki leśne) z rozwianemi włosami i w pięknych powłóczystych szatach. Oczy ich lśniły jak gwiazdy, usteczka były jak czerwone kwiatki, a twarze z róż i lilij. Ale po kilku dniach ciężkiej pracy, karcony wciąż przez surową Anastazję, która posunęła się tak daleko, że mu zabroniła wstępu wieczorem do ciepłej izby oberży, poczta nietylko opamiętał się, ale nawet o wszystkiem zapomniał. Po staremu chodził do wioski między morzami, i choć czasem koło uroczyska przystawał, sądząc, że może co usłyszy, nie słyszał nic. Las milczał.
Pewnego dnia spadła na półwysep gęsta douka. Poczta ledwo widział ścieżkę przed sobą. Las był jakby wypchany szarą watą. Tu i owdzie tylko przezierały przez mgłę czarne pnie drzew, zdaleka dolatywały z wiku żałosne krzyki dzikich łabędzi. Zresztą było zupełnie cicho.
Poczta szedł bardzo prędko, bo w tym falującym obłoku mgły czuł się jakoś nieswojo. Kiedy był niedaleko uroczyska, niepokój jego wzrósł tak, że przemykał się koło tego miejsca na palcach, rzekłbyś, bojąc się, aby kogoś nie zbudzić.
Wtem stanął.
Na skraju boru mgła falowała niby cienka zasłona, poruszana wiatrem. Zdawać się mogło, że to nie mgła, lecz raczej gęsty, falujący i drgający muślin. Najdziwniejsze było to, że zasłona ta, chwiana lekkim wietrzykiem, poruszała się tak, iż chwilami ogarniała sobą kształty — w zarysie niepewne, niejasne, ale najwidoczniej ludzkie, niby dziewczęce. Poczta, patrząc na to, miał wrażenie, że postaci owe, ukryte za ruchomą zasłoną, starają się przebić ją i przejść przez nią, lecz wplątane w miękką, nie stawiającą oporu materję, dokonać tego nie mogą. Równocześnie z głębi lasu dał się słyszeć przesłodki śpiew na kilka głosów, śpiew, jakiego poczta nigdy w życiu nie słyszał, nawet w radjo, u którego go nieraz sadzał jeden z uprzejmych letników. Śpiew to zbliżał się ku skrajowi lasu, to znów oddalał, rósł w wielką potęgę, a potem ścichał, rozłamywał się na przebogate akordy lub też pozwalał brzmieć i dźwięczeć jednemu jedynemu głosowi. Głosy były dziewczęce. A gdy tak w lesie śpiewano, zasłona z mgły na skraju lasu chwiała się coraz gwałtowniej, jakgdyby nią szarpano, a młode głosiki wciąż wybuchały wesołym, drażniącym śmiechem. Naraz wszystko umilkło i dokoła nie było nic więcej, prócz mgły.
Po południu poczta wtajemniczył w swe przygody majestatyczną Anastazję. Wyśmiała go. Powiedziała mu, że to wszystko pochodzi z czytania głupich książek, wogóle z czytania, a wreszcie zwymyślała go.
Poczta i tym razem dał w siebie wmówić, że to wszystko było tylko przywidzeniem. Mgła, cisza leśna, opowiadania związane z uroczyskiem, jego własna wyobraźnia, podniecona czytaniem książek, niezawsze zrozumiałych — to wszystko mogło przywidzenie wywołać, tak samo jak za pierwszym razem. Przecie nieraz widział, gdy silniejszy podmuch wiatru mgłę rozbijał, jakie robiły się różne fantastyczne figury i bestje z jej strzępów. Zmartwiony i trochę zły na Anastazję za to, że go pozbawiła złudzenia, poszedł na piwo pod „Łososia“.
Nie było tam nikogo, prócz oberżysty, jego żony i dwóch młodzieńców, którzy pracowali w oberży. Jeden z tych lorbasów nazywał się Anton, drugi Paweł. Oba te gołowąsy były nad wiek swój wyrosłe i mocne. Stare buksy, bo na nowe stać ich nie było, sięgały im już niemal do połowy łydek, a z krótkich rękawów żakirtów wystawały czerwone mocne przedłokcia. Praca ich w oberży nie była ciężka. Nabijali piwo w piwnicy, wyjeżdżali czasem do lasu po chróst lub drzewo i wogóle spełniali różne drobne przysługi, przyczem Tuna, lorbas wielce muzykalny, grywał podczas muzyki na basie, obaj zaś, jako rodowici synowie rybaków, znakomicie wyławiali z morza bity i to stanowiło ich największą wartość. Żyli z sobą jak bracia, byli dla wszystkich bardzo uprzejmi, ale, jak zwykle rybacy, ze wszystkich w głębi ducha drwili i każdego poza oczy wyśmiewali.
Poczta pił powoli piwo, siedząc w ciemnym kącie za stołem tuż przy szynkwasie. Obok niego siedziały dwa lorbasy. Przy piecu grzał się oberżysta, czyszcząc w zadumie brunatną wełnę owczą. Za szynkwasem zwijała się jego żona, tęga, przysadzista brunetka o miłej różowej twarzy.
Zapadał właśnie zmierzch. Ponieważ mała, prywatna elektrownia zbudowana przez jednego z rybaków nie funkcjonowała, skutkiem tego wciąż ktoś przychodził po naftę. Raz po raz słychać było w sieni drobne kroki i stuk drewnianych korków, poczem drzwi uchylały się i do oberży wchodziła nieśmiało w samych tylko pończochach dziewczynka, czasem dwie, a czasem nawet troje dzieci, które, trzymając się za rączki, trwożnie szły ku szynkwasowi i stawały przed nim w pełnem szacunku milczeniu. A oberżystka zgarniała pieniądze, wciąż nalewała naftę, a czasami dawała dzieciom na dodatek bonbony.
Poczta przyglądał się tej scenie, melancholijnie popijając psiwko, które mu jakoś nie smakowało. Chciał mówić, a nie miał z kim. Oberżyście zwierzać się nie chciał, bo znał go jako człowieka nie wierzącego w żadne nadzwyczajne zjawiska, a przytem złośliwego. Więcej zaufania miał do siedzących w ponurem milczeniu koło niego dwóch lorbasów, którzy, choć nie mieli nic do roboty, siedzieli w ciepłej izbie, drzemiąc z otwartemi oczami, bezmyślnie, jak to tylko rybacy umieją.
Zamówił trzy konjaki i trzy piwa. Dryblasy ożywiły się natychmiast, i wypiwszy po kieliszku konjaku, spojrzały na niego wdzięcznie i przymilnie, pewne, że ich do czegoś potrzebuje. Bo któżby im bez interesu stawiał wódkę, piwo i częstował papierosami?
Poczta zaczął opowiadać o uroczysku, koło którego codzień przechodził. Uroczysko to było wśród rybaków legendarne i zawsze wiele o niem mówiono. Poczta krążył w opowiadaniu swem dokoła tego miejsca, nie mogąc się zrazu zdobyć na odkrycie swych kart. Dryblasy słuchały z potakującym uśmiechem, kiwały głowami i milczały. Poczta kazał dać jeszcze trzy konjaki, a na zakąskę trzy piwa. Draby wypiły wdzięcznie i całe zmieniły się w słuch, w ciąż doszukując się w słowach swego towarzysza istoty rzeczy. Czy on tam bity jakie ukrył i teraz chce, żeby mu je nocą w tajemnicy zawieźli do domu? Czy może chce ukraść dwa, trzy sągi drzewa? Czemuż o tem uroczysku tyle mówi? Wszak oni znają je bardzo dobrze.
Poczta wahał się w myśli, ale w duszy nabierał coraz więcej odwagi. Postawił jeszcze jedną kolejkę. Oczy mu rozgorzały, gdy twarze dryblasów, nieme i niewzruszone, nie zdradzały nic prócz pochlebnej przymilności i ciekawości.
Wówczas poczta zaczął im opowiadać, co w uroczysku słyszał i widział. Słuchali go z wielkiem zajęciem, w milczeniu, przyglądając mu się uważnie, jemu zaś, gdy sobie przypomniał perliste, dźwięczne śmiechy w lesie, a później śpiew przecudny, dolatujący z za zasłony z mgły, twarz się rozjaśniła, na policzki wystąpiły rumieńce, a oczy świeciły mocnym blaskiem. Widział przed sobą uroczysko, gąszcz pni sosnowych, między niemi tu i owdzie brzózka biała, jak mniszka, i słyszał śpiew, do którego dusza mu się wyrywała. Ten śpiew był jakby mocną, jedwabną nicią czerwoną, która, omotawszy jego żywo bijące serce, wyciągała mu je z piersi przez gardło, ściśnięte kurczowo wzruszeniem.
Chłopcy słuchali go z wielkiem zaciekawieniem i jakby z lękiem. Uroczysko słynęło na całym półwyspie z nadnaturalnych zjawisk. Były to przeważnie straszydła, tym razem jednak okazywało się, że w uroczysku nietylko straszy, ale że można tam także usłyszeć i zobaczyć piękne cuda.
Poczta, zauważywszy wrażenie, jakie na nich zrobiło jego opowiadanie, kazał dać jeszcze jedną kolejkę. I tu zbłądził, bo teraz chłopcy, którzy wiedzieli doskonale, że w tym samym domu, gdzie jest poczta, mieści się oberża, nabrali przekonania, że towarzysz ich, podpiwszy sobie naprzód tam, przyszedł pod „Łososia“ aby tu ostatecznie już zaprószyć sobie głowę. Jako ludzie wszystko wiedzący, rozumieli, iż w obecności Anastazji zrobić tego nie śmiał. Byli pewni, że wszystkie te nadzwyczajne historje wylęgły się w jego nabrekowanej głowie. Kiedy poczta wyszedł, zaczęli go wyśmiewać naprzód sami, a potem z całą wioską, po której marzyciela obnieśli.
Poczta, nie wiedząc nic o tem, w dalszym ciągu oczekiwał jakichś nadzwyczajnych wydarzeń w uroczysku. Nie działo się jednak nic. Mijała zima, a uroczysko było wciąż jakby obumarłe. Poczta odwiedzał je czasem w nocy, zwłaszcza gdy księżyc pięknie świecił, bo spodziewał się, że w ciszy nocnej łatwiej może coś ujrzy i usłyszy. Postępował lekkomyślnie, bo uroczysko w nocy było niebezpieczne, przynajmniej ludzie tak sobie o niem opowiadali. Mogło go tedy spotkać coś nieprzyjemnego. Ale on, człowiek zresztą słaby i bardzo wrażliwy, niczego się już tam nie bał. Był pewny, że nie spotka go nic złego, a gdyby nawet, to wierzył niezłomnie, iż pięknie śpiewające dobre duszki niezawodnie go ocalą. Ale nie stało się nic, ani złego ani dobrego. Uroczysko zmieniło się w zwykły las i nic więcej. Jednakże poczta, choć nieco posmutniał z tego powodu, nie tracił ani wiary, ani nadziei. Przypuszczał, że może uroczysko zostało na jakiś czas opuszczone, był jednak pewien, że prędzej czy później znów ożyje.
Z tą wiarą chodził dzień w dzień do wioski między morzami, nie zwracając nawet uwagi na uroczysko, pewny, że w danym razie ono samo się doń odezwie. Wieczorami zaś czytał przy zakopconej lampie — lampy rybackie są zawsze zepsute i kopcą — czytał namiętnie książki, z łokciami opartemi na stole i z palcami zanurzonemi we włosy.
Przyszła wiosna. Łabędzie odleciały, rybacy ciągnęli na strądzie laskorny i wozili łososie do Gdańska. Inni wyjeżdżali nocą na drewanie. Wieczorami rozbłyskiwały na morzu światła tak liczne, jak na cmentarzu świeczki w Dzień Zaduszny. Ptaki wędrowne gęstemi stadami przeciągały nad półwyspem, dziewczęta, kobiety i starsi rybacy, którzy nie wyjeżdżali już na morze, pracowali w polu, zamieniwszy się w rolników. Już też i pastuch gminny wyprowadził na torfiaste pażyce nad zatoką krowy łaciate i stado owiec, które powiększyło się o kilkanaście płochliwych a figlarnych jagniąt. Było zimno, bo woda wciąż jeszcze trzymała ziąb zimowy, ale słoneczko świeciło jasno, a po błękitnem niebie chyżo mknęły białe obłoki, mieniące się perłowemi blaskami. Na wysokościach śpiewały skowronki.
Było tak cudnie na świecie, że poczta zupełnie zapomniał o cudach uroczyska. Przedstawiało mu się teraz, jak wypiękniały z wiosną, ale zwykły bór. Słońce wsuwało między drzewa swe szerokie, jasne promienne płaszczyzny, pnie drzew stawały się złote lub ciepło brunatne, co odbijało żywo od świeżej zieleni trawy, porastającej pagórki i wąwozy wydmy. Zdawało się, że w lesie jest ciepło, a niewątpliwie było zacisznie i bardzo przyjemnie. Ale las poczty teraz już nie pociągał. Młodzieniec wolał wzrok zatapiać w rozpromienionym błękicie zatoki i wysokiego brzegu po drugiej stronie. W godzinach wędrówki poczty na zatoce ruchu żadnego nie było i zrzadka tylko dawał się widzieć brunatny żagiel czarnego pomarenka. Lecz poczta nie szukał wzrokiem batów ani żaglówek, bo całą duszą nurzał się w błękitnem lśnieniu wielkich wodnych przestworzy. Bił od nich niezmącony niczem spokój i pogoda.
W wiosce między morzami witano go teraz stale radośnie, ponieważ przynosił coraz to więcej przekazów pieniężnych. Były to zadatki od letników na mieszkanie. Dawniej, za czasów niemieckich, kiedy łosoś na św. Wojciecha nosem o strąd uderzył i odchodził, rozpoczynał się dla rybaków straszny i długi przednówek, bo przez całą wiosnę ryb zupełnie nie było, a dopiero z początkiem lata zaczynał się połów bańtek. Rybacy, nie mając co jeść, poławiali je i wcześniej, ale te wczesne, młode bańtki były tak małe, że szkoda było dla nich tłuszczu potrzebnego do smażenia. Głodowano wtedy na półwyspie nie na żarty. Ale za czasów polskich to się zmieniło, bo jak tylko skończyło się rybołówstwo, ze wszystkich stron dalekiego kraju napływały spore sumy jako zadatki na mieszkania — właśnie wówczas, gdy już wszelkie zapasy były wyczerpane, a o pieniądzach za ryby marzyć nawet nie można było. Wówczas cały półwysep ożywiał się. Wszędzie przerabiano większe pokoje na dwa mniejsze, dobudowywano piąterko, stawiano w podwórzach budy, czyszczono stajnie i chlewy, tak, aby i w nich letnicy mogli zamieszkać. Rybacy stawali się murarzami, cieślami, szklarzami i stolarzami, a wieczorem obie oberże pełne były ludzi, niezbyt już liczących się z groszem. Działo się tak we wszystkich wioskach półwyspu i całego wybrzeża.
Otóż raz wracał poczta znowu ze swej wioski między morzami. Był szczęśliwy, dlatego że niebo było czyste i pogodne, że zatoka zmieniła się w błonie błękitne, że ludzie cieszyli się z przekazów, które im doręczył, i że w wiosce zakwitły biało wszystkie drzewa owocowe. Drzewiny wyglądały jak panienki w śnieżnobiałych, ślubnych sukienkach. O uroczysku nie myślał. Czar wiosny, niezrównany urok nowobudzącego się życia wystarczał mu do szczęścia. Nie potrzeba mu było żadnych zjawisk nadprzyrodzonych.
A jednak, gdy znalazł się wpobliżu uroczyska, niespodziewanie ogarnęło go coś w rodzaju podniecenia połączonego z niepokojem. Zdawało mu się, że uroczysko odżyło. Nie było w niem wprawdzie nic tajemniczego, bo promienie słońca przenikały je nawskroś, tak że wzrok mógł dotrzeć do jego głębi, a przecie w tej jaśni słonecznej zauważył nieuchwytny, tajemniczy ruch. Coś tam, rzekłbyś, biegało, coś się ruszało, szeptało, chichotało.
Poczta stał chwilę zaniepokojony i wzruszony, a potem, nic nie dostrzegłszy, ruszył dalej.
Naraz z poza pnia niedalekiej sosny doleciał go wesoły, dźwięczny głos dziewczęcy, wołający:
— Ku-ku!
I z za pnia wychyliła się młodociana, różowa twarzyczka o fiołkowych oczach i długich, rozwianych złotych włosach.
— Ku-ku! Ku-ku! — odezwała się znowu.
Rozbawiony i zachwycony poczta skoczył w las i podbiegł ku drzewu. Ale w tej chwili od pnia oderwało się drobne, prześliczne zjawisko w długiej, luźnej szacie błękitnej i uciekło.
Poczta pogonił za niem. W tej chwili jednak dało się słyszeć wołanie tuż przy nim z poza najbliższego drzewa, a gdy się w tę stronę zwrócił, ujrzał znów dzieweczkę, pierzchającą przed nim w głąb lasu. O dziwo! Sukienkę miała ciemnoczerwoną, a na niej długie włosy ciemnofioletowe jak ów piasek, który morze wyrzuca czasem na strąd. A tuż zaskoczyła go z głośnem wołaniem dzieweczka o włosach białych jak piana morska, oczach jak gwiazdy i otulona sukienką mieniącej się barwy morskiej.
„Ku-ku! Ku-ku!“ przekorne, żartobliwe, wesołe i dźwięczne dolatywało z wszystkich stron, a w którą stronę się poczta obrócił, wszędzie widział roześmiane twarzyczki, powiewne szaty i długie rozwiane włosy. Lecz ta dzieweczka miała sukienkę barwy nieba w noc księżycową, włosy czarne jak chmury, a oczy szarosrebrne. Druga, ubrana w szatę mieniącą się, jak zoloj podczas zachodu słońca, włosy miała faliste a różowe, niby piana morska tknięta czerwonemi promieniami zachodzącego słońca. Jeszcze inna śmigała po lesie w sukni ciemnogranatowej, gwiazdami srebrnemi usianej, a oczy miała złote, jak oświetlone okna kabin statków na sztimersztrychu. Tamta znów w sukni bladozielonkawego koloru lodu, u ramion miała skrzydła dzikiego łabędzia, a oczy ciemnoszafirowe jak mroźna, jasna noc zimowa. Były dziewuszki jeszcze inaczej strojne, ale poczta nie spamiętał tego wszystkiego. Wiedział tylko, że biegał za niemi od pnia do pnia, jak dziecko uradowany, aż póki wreszcie na jakiejś polance słonecznej dziewczęta nie wzięły się za ręce, i otoczywszy go kołem, nie zaczęły tańczyć, głośno i pięknie śpiewając. Wówczas poczta tak się rozczulił tym cudownym widokiem i swem szczęściem, iż ukląkł pośrodku tanecznego koła i rozpłakał się jak dziecko. Przez chwilę widział jeszcze przez łzy jasną polanę i roztańczone, rozśpiewane koło żywych kwiatów, poczem nagle pieśń umilkła. Gdy otarł oczy i otworzył je, nie było już nikogo. Sam klęczał pośrodku polanki, a słońce świeciło mu prosto w twarz.
Nic dziwnego, że młody poczta przez cały dzień chodził jak pijany. Upajało go nietylko wspomnienie tego, co widział, lecz także tchnienie wiosny. Potężna Anastazja nieczuła była na piękno wiosny, która dla niej była tylko zapowiedzią zwiększonej pracy i utraty samodzielności, ponieważ na czas sezonu odkomenderowywano zwykle na pocztę urzędnika, wyższego od niej rangą, i do którego wskazówek musiała się stosować. Prócz tego nie mogła być niegrzeczną dla letników, bo nigdy niewiadomo było, z kim się mówi. To wprawiało ją w tak zły humor, że młody poczta ani myślał wtajemniczać ją w to, co widział w uroczysku. Poszukał tedy swych przyjaciół, lorbasów z oberży, którym wszystko opowiedział. Ale lorbasy miały już dość marzeń i nadzwyczajnych historyj, bo oto teraz zbliżała się piękna, złota rzeczywistość. Wkrótce już miał wejść w życie na kolei sezonowy rozkład jazdy. Zacznie się noszenie rzeczy letnikom i oddawanie różnych drobnych przysług, a wiadomo przecie, że za darmaka nikt nie skaka i że letnicy płacą tak, jakby nie wiedzieli, co począć z pieniędzmi. A prócz tego codziennie muzyka do obiadu, do kolacji i do tańca — to też coś da. Więc wysłuchawszy opowiadania młodego poczty i napiwszy się za jego detki, wykpili go bezlitośnie, wiedząc, że już nie potrzebują się z nim liczyć, bo wkrótce sami dość będą mieli grosza na piwo.
Poczty nie dotknęło to bynajmniej. Znał dobrze swych braci i wiedział, czego się może po nich spodziewać. Na wdzięczność ani na uczucie nie liczył nigdy, wiedząc, że każdy ma przedewszystkiem na oku swój interes. A tedy zapłaciwszy za konjak i piwo, bez urazy podał lorbasom rękę i odszedł. Bo przecież i on, opowiadając im swe przygody, miał na oku tylko własny interes. Pragnął się przedewszystkiem wygadać i chciał, aby go słuchano, a czy mu słuchacze wierzyli czy nie, to mu było zupełnie obojętne. Za słuchanie płacił im konjak i piwo.
Minęło zmudne lato (poczta miał bardzo dużo do roboty) i przyszła jesień. Gdy szron ubielił drzewa, przyleciały dzikie łabędzie i krzyki ich znowu zaczęły rozbrzmiewać w zatoce. Coraz częściej padał zimny deszcz, obrzękłe chmury zwisały czarnemi szmatami nad ziemią, robiło się smutno.
I otóż raz poczta, śpiesząc do wioski pomiędzy dwoma morzami, usłyszał w głębi lasu na uroczysku tęskny, żałobny śpiew. Bolesna, smętna melodja tak go chwyciła za serce, że bez namysłu skręcił z ścieżki prosto w bór i szedł za śpiewem. Po pewnym czasie ujrzał dziwny pochód. Śpiewając żałośnie jakowyś tren posępny i beznadziejny, dwójkami, wolnym krokiem szły panny w długich czarnych welonach na różnobarwnych sukniach i puszczonych włosach. Niby brylanty i srebrne hafty lśniły na tych zasłonach krople dżdżu i ornamenty ze szronu, jakim obsypały je drzewa, a tu i owdzie złocił się wśród kiru zwiędły liść brzozy. Szły, śpiewając pieśń pogrzebową, a jedna z nich niosła w rękach malutką trumienkę. Gdy ujrzały pocztę, zatrzymały się. On zaś, czapkę zdjąwszy, podszedł do nich i spytał grzecznie, z szacunkiem:
— Kogóż to chowacie, panienki?
Westchnęły smutno i odpowiedziały mu razem:
— Życie!
— Czyżby życie mogło się pomieścić w tak małej trumience? — zapytał zdziwiony poczta.
— A czyż serce twe jest większe od tej trumienki? — odrzekła panna, niosąca trumienkę.
— Cóż w niej niesiecie? — pytał dalej poczta.
Panienka otwarła wieko trumienki i pokazała mu ją.
Na błękitnym jedwabiu leżał tam zwiędły, żółty kwiat astra.
— Widzisz — idziemy pochować słońce!
I poszły dalej w las, śpiewając żałośnie.
Przyszły burze Wszystkich Świętych, wichry deptały półwysep, morze ryczało, huczało, czarne, ciężkie chmury zaciemniały niebo. Smutno zrobiło się na świecie. Dzień, bliźniaczo podobny do poprzedniego, ciągnął się w nieskończoność, ale gdy ktoś rzucił okiem wstecz poza siebie, spostrzegał ze zdumieniem, że dni mijają z niezmierną szybkością. Skończyły się węgorze, zaczęły się szproty, pomarenki wyjeżdżały na morze, wędzarnie dymiły, na biurku Anastazji znowu piętrzyły się stosy depesz, a do telefonu chrapliwemi głosami szczekali wędzarnicy, podczas gdy zakatarzony gramofon w oberży, charcząc, przygrywał tym, którzy popijali piwo, czekając na zamówiony telefon. W sionce znowu stał ogonek rybaków, a poczta ledwo mógł się przecisnąć między piramidami skrzynek.
Spadł śnieg.
Nadszedł adwent i ni stąd ni zowąd zaświtał dzień wigilijny.
Młody poczta bardzo lubił ten dzień. Nie dlatego, aby się po nim spodziewał czegoś dla siebie, nie! Starzy jego rodzice byli ubodzy, on sam pensję miał niewielką, najstarszy brat, żonaty, miał swój własny dom, średni był okrętnikiem na niemieckim sztimrze, więc o jakiejś uciesze w domu mowy być nie mogło. Cała uroczystość tego dnia polegała na tem, iż na obiad była wangorzowa zupa i wangorz smażony z bulwą, a na wieczór smażone bretlingi, również z bulwą, kuch i miętka (wywar z mięty). Więc nie to radowało pocztę, lecz radość powszechna, miłość, która ogarniała serca ludzkie tak, że nawet w ich oczach świeciła. Rzewne rozczulenie z powodu narodzin Dzieciątka, które w niedalekiej przyszłości męką swą miało zmazać wszystkie grzechy i świat odkupić, wdzięczność dla najświętszej Jego Matki, roztkliwienie nad ubóstwem i triumf z powodu hołdu i darów złożonych przez Trzech Króli — po którem to święcie dopiero miał się rozpocząć prawdziwy, wielki połów szprotów.
Mimo że torba była tego dnia dobrze wyładowana, poczta, wybierając się do wioski między morzami, dobrowolnie obciążył się kilkunastu paczkami, przeznaczonemi dla jej mieszkańców. Zwykle doręczał przekazy, z któremi adresaci sami zgłaszali się na pocztę po odbiór przesyłek, ponieważ jednak poczta wiedział, że przesyłki dzisiejsze są podarunkami wigilijnemi i że Anastazja przez dwa dni urzędować nie będzie, przeto chcąc biednych ludzi uradować, obwiązał wszystkie paczki, ściągnął lejper w „męski węzeł“, i zarzuciwszy sobie brzemię na plecy, ruszył w drogę.
Dzień był ponury i posępny. Nisko nad ziemią przewalały się po niebie chmury tak czarne, że na świecie ciemno się od nich robiło, a wody zatoki poczerniały. Zresztą wiatru nie było i mróz też nie dokuczał. Taki czas uważany jest przez rybaków za „fajn wiodro“, czyli za piękną pogodę. Ale poczta, który się oddawna już odfeszował, inaczej taką pogodę wyczuwał. Czuł się nią zwykle przygnębiony, bo kochał słońce, niebo pogodne i błękit wód. Dziś jednak nie zwracał większej uwagi na posępny smętek dnia, lecz biegł ku swej wiosce między morzami rozradowany, wiedząc, iż prócz listów świątecznych niesie podarunki przysłane przez letników z kraju. A więc sukienki, tabakę do fajki, bluzki, szale, cukierki i jabłuszka dla dzieci i tym podobne rzeczy.
W mig zwinął się z roznoszeniem poczty, wypił u sołtysa parę kieliszków konjaku, które zagryzł solonym wangorzem, i pełen radości udał się w drogę powrotną. Nietylko spełnił swój obowiązek, ale w ten miły dzień wigilijny sprawił ludziom przyjemność. Nie wiedział wprawdzie, co zawierały przesyłki, miał jednak takie uczucie, jakgdyby pochodziły od niego. I w rzeczywistości do pewnego stopnia tak było, bo co innego podarunek otrzymany w dzień wigilijny, a co innego po świętach.
Gdy tak biegł pogrążony w swych myślach i zadowolony z siebie, zauważył naraz, że z lasu ktoś wyszedł i stanął przed nim na ścieżce. Zamyślony, z początku nie zwrócił na to baczniejszej uwagi, dopiero po chwili uderzyło go, że ten ktoś wygląda niezwykle.
Było to przecudne zjawisko — dzieweczka w długiej sukni z białego łabędziego puchu, u dołu obramowanej jakby pasem utkanym z ciemnozielonych igieł sosnowych, a wyszytej w złote liście brzozowe. Oczy miała fiołkowe, a na złotych, lśniących włosach srebrną koronę z sopli lodowych i szronu, z wielką szafirową gwiazdą nad czołem. Złoty pas, zamykany na dużą szafirową klamrę, uwydatniał jej zgrabną panieńską kibić. W małej rączce trzymała różdżkę złotą.
Widząc, że zdumiony poczta stoi jak wryty, zaczęła iść ku niemu, okolona falowaniem białej sukni. Poczcie zdawało się, że to biały, migotliwy obłok płynie ku niemu.
Gdy była już niedaleko niego, zatrzymała się i zaczęła mówić:
— Nosisz biednym ludziom wieści ze świata, nieraz pieniądze, które są im pomocą, a dziś przyniosłeś im słowa miłości od ich najdroższych i podarunki. W wielu domach zapłoną wieczorem świeczki na bomach[3], obwieszonych cukierkami i rumianemi jabłuszkami. Niemało będzie takich, którzy radość tę zawdzięczają tobie i twej wiernej służbie. Powiedz mi, dobry człowieku, czy tobie kto kiedy co przyniósł, czy ci kto kiedy co przysłał, czy będziesz miał bom dzisiaj wieczór?
Poczta w milczeniu opuścił głowę na piersi.
— Ojce moi są już starzy — odpowiedział — a ja też nie jestem dzieckiem.
— Wszyscy jesteśmy dziećmi i wszystkim nam się radość należy w dniu dzisiejszym, gdy panem i władcą świata jest Dziecię. Że zaś tobie, człowieku dobry, bomu nikt nie da, przeto damy ci go my, wróżki uroczyska.
To mówiąc, wróżka wyciągnęła złotą różdżkę przed siebie i rzekła:
— Spojrzyj!
W powietrzu poczerniałem, zda się, od ciężkich czarnych tucz, brzemiennych śniegiem, błysnęła naraz jasna łuna.
To przedziwnemi barwnemi ogniami zapłonęła młoda choinka, rosnąca tuż przy ścieżce. Nie świeczki świeciły na niej, lecz płomienie barwne, tryskające z gałązek. Na wierzchołku drzewa skrzyła wielka, złotoczerwona gwiazda, z której wynurzała się główka anioła, ujęta w dwa płonące błękitnym ogniem skrzydła. Od wierzchołka ku ziemi, niby tak zwane „włosy anielskie“, biegły gęsto cienkie sznureczki żywego ognia, grające tęczowemi barwami. Zamiast jabłuszek, pomarańcz i cukierków kołysały się u gałęzi drzewa kule ogniste, które pękały, rozrzucając dokoła kolorowe płomyki, a mimo tylu tych ogni, sprawiających, iż drzewko było niby krzak cudownie tęczą gorejący, gałęzie jego nietylko nie płonęły, lecz ukazał się na niem gęsty śnieg, brylantowo lśniący wśród ogni, tu szkarłatny, tam purpurowy, błękitny, złoty a migotliwy i pełen blasku tak silnego, że aż oczy raził.
W tej chwili w głębi lasu cudne głosy dziewczęce zaczęły śpiewać jakiś święty hymn.
Zachwycony poczta zdjął czapkę i ukląkł, zapatrzony w gorejące drzewko.
A wtedy ognie zaczęły się z sobą mieszać, kłębić, przenikać wzajemnie, aż wreszcie, zbiegłszy się razem, stopiły się w kształt serca, z którego u góry tryskał wielki płomień miłości. Z serca tego wyjrzała słodka, uśmiechnięta twarzyczka Dziecięcia.
A naraz drzewko zgasło i chór w głębi lasu ścichł.
Poczta zwrócił się w stronę wróżki. Nie było jej.
Mimo to długo jeszcze klęczał na ścieżce pod lasem, modląc się bez słów, całem sercem, gdy w duszy śpiewała mu cudny hymn pełna radości, tkliwa wdzięczność.
Po pewnym czasie wierzchem dłoni obtarł oczy, wstał, poprawił rzemienie torby na ramieniu i wolnym krokiem ruszył ku domowi.

O tem widzeniu nie opowiadał nikomu.
W domu w milczeniu zjadł zupę wangorzową i smażonego wangorza, a potem poszedł na pocztę, gdzie pracował jak zwykle. Potężna Anastazja była nań tego popołudnia łaskawa, ponieważ całem swem ogromnem a leniwem cielskiem cieszyła się na dni odpoczynku, podczas których rybackim zwyczajem poświęcała się intensywnemu spaniu, w przerwach zaś niemniej intensywnemu jedzeniu. Dusza jej śmiała się do poduszek i ogromnych mis solonej wieprzowiny z marchwią, gotowaną na rzadko. Już widziała, jak wieczorem siedzi w oberży, przyglądając się sennie grze w karty, na którą schodziło się codzień kilku najbliższych sąsiadów. Chciała, żeby i młody poczta wieczorem się w oberży pojawił, i nawet zaprosiła go na święta, jeśli zaproszeniem można nazwać rozkaz niechętnym, burkliwym głosem wydany.
Ale poczta nie odpowiedział nawet.
Koło Północy zerwał się straszny sztorm nordowy. Wicher wył, gwizdał w oknach i dmuchał przez wywiercone w ścianach dziury, u których przed nastaniem połowów łososi zawieszano na hakach laskorny, wymagające naprawy, a dął tak silnie, że pozostałe na podłodze śmieci i kawałki papieru tańczyły i fruwały wesoło.
Nad ranem poczta wstał i nie zapalając światła, aby ojców nie budzić, ubrał się pociemku. Potem wyszedł.
Sztorm nordowy niósł na skrzydłach masy śniegu, którym ukośnie miotał przez półwysep. Było ciemno, a w dodatku śnieg oślepiał, wicher z nóg zbijał. Ale poczta nie dbał o to. Borykając się z burzą uparcie, dotarł do poczty, z przed której już ruszał wóz wysoko naładowany skrzynkami. Tam poczta odebrał korespondencję, włożył ją do torby i znowu kierował się ku stacji kolejowej. Szedł między domami w ciemnościach, to osłonięty od wichru, to znów chwiejący się i słaniający, gdy nade wiatr rzucił się na niego z którejś z bocznych uliczek. Ale na torze kolejowym było już trochę ciszej, bo tam las, porastający wydmy, osłaniał od nordy. Zato słychać tu było wyraźnie straszliwy ryk zburzonego morza i uderzenia fal o góry za strądem. Było przenikliwie zimno, a śnieg ciął twarz jak biczem.
Na stacji mimo wczesnej pory i niepogody panował żywy ruch. Między torami widać było spiętrzone stosy białych skrzynek. W tych, prawie kwadratowych, były szproty, w tych podłużnych — węgorze. Tuż stały kipy, pełne odpadków szprotowych. W poczekalni tłoczyli się ci, którzy wyjeżdżali na święta w odwiedziny do krewnych. Przed budynkiem stacyjnym kilku handlarzy ryb rozmawiało z rybakami w zydwestkach, skorzniach, skórzanych kaftanach lub ceratowych pelerynach na ramionach. Inni powychodzili na tor, patrząc w stronę Helu, skąd pociąg miał nadjechać. Niektórzy oczekiwali z Helu łososi, zamówionych dla „swoich państwa“ w Warszawie. Jeszcze inni przyszli z nałogu, z przyzwyczajenia, tak, jak w lecie w miejscach kąpielowych lub w letniskach wychodzi się na stację, aby widzieć kto przejeżdża. Oczywiście nie brakło też dwóch lorbasów z pod „Łososia“.
Nadjechał pociąg. Zaczęła się krzątanina. Pośpiesznie ładowano skrzynki z rybami i kipy, a przez ten czas rybacy rozmawiali z Helanami, wypytując ich o nowiny. Żółto świeciły okna oświetlonych przedziałów, migały tuż przy ziemi latarki konduktorów, słychać było nawoływania i głośną rozmowę.
Poczta, załatwiwszy sprawy urzędowe, wrócił na swoje miejsce i stał opodal od tego wszystkiego, poważny i nieruchomy. Wicher szarpał jego płaszczem i garściami rzucał mu w twarz śnieg, zimno przenikało do szpiku kości. Ale poczta nie zwracał na to uwagi, lecz stał, jak żołnierz na posterunku, z dumą i pokorą zarazem myśląc o tem, że jest ogniwem między światem a ludźmi z wioski między dwoma morzami i że jest nietylko urzędownikiem, ale zwiastunem wieści dobrych zdaleka.
I oto przypomniał mu się archanioł Gabrjel, niezmordowany zwiastun Boży, i poczta uczuł w sercu wielką błogość, iż służy pod jego rozkazami, wykonywając je sumiennie i z całego serca.
Za to dobra wróżka zapaliła mu cudowny bom w lesie.
Tłum odstąpił od pociągu, który gwizdnąwszy przeraźliwie, ruszył.
Młody poczta stał wyprostowany, patrząc, jak mijają go oświetlone okna wagonów.
Wiedział teraz — czem i kim jest.
I dlatego, gdy znowu skierował się ku poczcie, aby tam oddać i rozdzielić korespondencję, szedł z radością, szczęśliwy.
Żal mu tylko było, że z powodu święta nie będzie mógł dziś zanieść dobrych listów biednym mieszkańcom swej wioski między dwoma morzami.








  1. Żagiel barki rybackiej dzieli się na osiem części, zwanych rewinami, które zwija się stosownie do siły natężenia wiatru. Jeśli jest wiatr zwykły lub lekka tylko briża, żagla się nie zwija. Wtedy rybak mówi, że ma wiatru na żagiel. Jeśli briża jest silniejsza, zwija się dwie rewiny, i taki wiatr określa się, jako wiatr „na sześć rewin“. Rybacy z Kuźnicy, z Chałup i z Jastarni, mający najlepsze tonie na Małem Morzu, krzywią się już na sześć rewin, gdy rybacy z Boru, uprawiający połowy głównie na Bałtyku, nie cofają się przed wiatrem na cztery rewiny. Wiatr na dwie rewiny, co oznacza, że trzy czwarte żagla zostały już spuszczone, to już jest sztorm. W ten sposób siłę natężenia wiatru mierzą nasi rybacy. Na większych statkach żaglowych mierzy się siłę natężenia wiatru zapomocą t. zw. skali Beauforta.
  2. „h“ w gwarze rybackiej jest nieme. Stąd zamiast Wejherów, mówi się Wejerów, co w innych przypadkach ściągnięto. Tak więc mamy: W Wejrowie, do Wejrowa i t. d.
  3. Bom — z niem. Baum — drzewko, choinka.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.