O małym Eryku, czarnym kocie i upartym worku

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł O małym Eryku, czarnym kocie i upartym worku
Pochodzenie Sosenka z wydm
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Św. Wojciecha w Poznaniu
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
O małym Eryku, czarnym kocie i upartym worku.

Dzieci rybaków bardzo kochają zwierzęta, może właśnie dlatego, że ich jest na półwyspie tak mało. „Kueczka“, czyli kotka przez dzieci i kobiety zwana powszechnie „pujką“, rezyduje prawie w każdym domu, zajmując stanowisko nie pozbawione wygód, ale niezbyt zaszczytne. Nie wszędzie ma swój kąt pod piecem i nie wszędzie dbają o jej pożywienie, pozostawiając to raczej własnemu przemysłowi kotki. Dlatego koty na Rybakach są przeważnie bardzo pokorne i bez humoru. Dużo zniosą, aby tylko uzyskać odrobinę mleka lub przespać noc w sionce, a nie gdzieś w jakimś kącie na dworze, przy zimnym, do szpiku kości przejmującym wietrze. Dlatego też cierpliwie poddają się różnym pomysłom dzieci, zwłaszcza chłopców, wesołym dla nich, lecz niezbyt przyjemnym dla pujki. Dzieci zaś, jak to powszechnie wiadomo, złe nie są, ale często bywają okrutne, a już zwłaszcza dzieci ludzi prostych, twardego życia, dla których ból jest rzeczą zwykłą.
Opisywać igraszek dzieci z kotami nie będziemy, poprzestaniemy tylko na stwierdzeniu, że czasami patrzeć na nie bez oburzenia nie można.
Nie trzeba jednak myśleć, że dzieci rybaków cały swój wolny czas spędzają na dręczeniu kotów, właściwie mówiąc jedynych swych ofiar, bo psy, zwłaszcza wielkie wilki, dręczyć się nie pozwalają. Nawet maleństwa, za któremi gdzie indziej chodzi troskliwa niania, na półwyspie pracują, ochotnie starając się pomagać gdzie się da. Chłopcy, jak tylko wrócą ze szkoły i zjedzą pólnie, zabierają się do siekier i godzinami całemi rąbią na podwórzu drzewo, w grubych kurtkach i podwójnych rękawicach, nie zważając na mróz ani na wiatr. Kiedy indziej, gdy chróstu potrzeba, pomagają tatkowi zaprząc krowę do wozu i jadą z nim do lasu po „chlonst“. Do szesnastego roku życia chłopcy na rybołówstwo nie wychodzą, zato pomagają we wszelkich robotach po domu. Ale cóż mówić o kilkunastoletnich lorbasach, którzy nawet nie próżnują nadaremnie, bo w rzadkich chwilach, gdy niema nic do roboty, stawiają klepce na wrony i mewy, jeśli dzieciaki poniżej wieku szkolnego, t. j. lat siedmiu, biorą udział we wszystkich pracach domowych. Mały berbeć umie wiązać żaki, a kliszka żywo miga w jego drobnych, umorusanych paluszkach. Malutkie dziewczątka, które po miastach zaledwie zaczynają się bawić lalkami, noszą do piekarza ciężką dzieżę pełną ciasta, uginając się pod jej ciężarem, potrącane przez wichurę tak niemiłosiernie, że co kilka kroków, dysząc, przystają. Ale jak tylko odpoczną, znów, śmiejąc się, wprzęgają się w dzieżę z ciastem i biegną dalej.
Dodamy jeszcze, że cały ten drobiazg jest nadzwyczaj ciekawy, wszystko musi wiedzieć, wszędzie nos swój wścibi. Podgląda starszych na każdym kroku, naśladuje ich, podchwytuje każde słowo, każdy ruch, żyje ich życiem i w ten sposób powoli wciąga się w nie, dzięki czemu kiedyś staje się prawdziwym rybakiem.
Takim chłopaczkiem był Eryk Budny, jedyny syn Tomasza Budnego, zwanego „Kochankiem“, i jego żony Cyli, którą od przezwiska męża również pospolicie „Kochankową“ zwano. Pochodziło to stąd, że stary często bardzo używał słowa „kochanku“. Synek ich, chłopczyna sześcioletni, z krągłą, różową buzią, jasnemi włosami i wielkiemi, po matce odziedziczonemi szafirowemi oczami, był naogół grzeczny, rodziców miał w szacunku i we czci, kochał ich całą duszą, a już o ile w chwilach trwogi wkładał głowę pod fartuch neńki, to gdy burza przeminęła, ojca ani na krok nie odstępował. Ponieważ chłopak siedmiu lat jeszcze nie skończył, starodawnym zwyczajem oficjalnie nie ojciec go wychowywał, lecz matka. Mimo to stary traktował malca, jak równego sobie, rozmawiając z nim poważnie, wtajemniczając go w szczegóły i arkana każdej pracy i pozwalając mu brać w niej udział. Bez trwogi patrzył, jak mały Eryk rąbie drwa ciężką siekierą, którą ledwie w rączkach mógł utrzymać, i nie obawiał się, że chłopak może się obuchem uderzyć w głowę lub ciąć w nogę. Kazał mu nieraz samemu własnoręcznie pompować wodę ze studni, co nie było bynajmniej rzeczą łatwą, bo pompa się zacinała. Eryk bez szemrania nosił wiadra pełne wody do kuchni, gdy neńka prała, zawsze musiał osobiście zbadać, co i jak się gotuje, wogóle — wszędzie go było pełno. Ale też za to chłopak rósł i był mocny, mimo iż żywił się głównie śledziami, chlebem, bulwą, mlekiem i zupą z marchwi.
Skutkiem bezustannego obcowania z tatkiem Eryk stawał się coraz bardziej do niego podobny. Tak samo, jak on, trzymał zawsze ręce w kieszeniach, tak samo się garbił i tak samo, idąc, zginął nogi w kolanach i włóczył za sobą korki. W niedzielę wraz z tatkiem ubierał się w świątalne granatowe ubranie i granatową muckę rybacką i uroczyście wędrował do kościoła, gdzie nabożnie słuchał dwóch mszy, cichej i śpiewanej. Pracując wraz z tatkiem, uczył się wytrwałości, co więcej, wyrabiała się w nim iście rybacka zawziętość w robocie i dokładność. Przeszkody nie zrażały go, lecz podniecały. Od tatka, który był bardzo zmyślny i kunsztowny i dla którego nie było rzeczy nie do zrobienia, nauczył się, że człowiek może zrobić wszystko co chce, byle tylko wiedział jak. Sprytu jeszcze dużo nie miał, więc, choć był malutki, polegał raczej na swych mocnych piąstkach, skutkiem czego wyrabiała się w nim siła.
Często chodził z neńką na strąd alać piasek. Była to jedna z największych jego przyjemności, bo wówczas mógł zobaczyć morze, które nieświadomie kochał, lecz którego nie widywał bynajmniej tak często, jakby tego pragnął. Podobnie, jak na lądzie rodzice nie pozwalają dzieciom chodzić samym nad rzekę, tak i rybacy surowo zabraniają swoim malcom wałęsać się samotnie nad morzem. Ale krew rybacka była silniejsza od wszelkich zakazów. To też Eryk często się na strąd wykradał, gdzie szukał bursztynów, lub też zbierał na mokrym zoloju kolorowe kamuszki i muszelki, przyczem nieraz fale oblewały mu pończochy. Za to, oraz za nieposłuszeństwo brał srogie cięgi, bo tatk nie żartował, gdy karcił, lecz bił co się zowie, ale to chłopca od wycieczek nad morze nie powstrzymywało. Zresztą tatk karcił prawdopodobnie głównie dla tradycji, bo pamiętał dobrze, że jego swego czasu za to samo karcono.
Kobiety są dziwne. Zabraniają czegoś jak najsurowiej, krzyczą, jeśli się ich zakaz przekroczy, ale gdy zajdzie potrzeba, same żądają, aby zrobiono to, czego tak stanowczo zakazywały. Tak bywało i z Kochankową. Krzyczała na chłopca, gdy sam poszedł nad morze, lecz kiedy nie miała piasku pod ręką, a nie mogła się od roboty oderwać, posyłała go na strąd samego. To Eryk lubił nadewszystko. Czem prędzej naciskał na uszy własnoręcznie przez tatka uszytą czapkę z starego futerka, brał swój worek na piasek — miał własny, mały, także przez tatka uszyty — i kłapiąc drewnianemi podeszwami korków, co żywo biegł na strąd. Tam nie odrazu klękał nad wygrzebanemi już dołkami, aby piasku nabrać. Przez jakiś czas bujał sobie po strądzie, przyśpiewując i tańcząc jakiś tuńc własnego pomysłu, szukał muszelek, drobnych bitów, klepców, zastawionych przez starszych chłopców, przyglądał się statkom dalekim, słowem, hulał sobie nad morzem, tańcząc, śpiewając i mówiąc sam do siebie. Co mówił? Czy można zrozumieć, co mówi dziecko urywkami niedojrzałych jeszcze w jego ustach słów? Ale z pewnością był to jakiś dziecinny, pierwotny rapsod o wszystkich rozkoszach strądu, o morzu, rewach grających, o mewach, chmurach, niebie nawisłem, groźnem i chmurnem, o śpiewie fal, szumie wiatru i piękności odpoczywających na piasku czarnych łodzi, pachnących solą morską i rybami. Dopiero tak się wyhasawszy, napełniał worek piaskiem, starając się nabrać go jak najwięcej, więcej, niżby mógł unieść, poczem naddawszy go sobie sprytnie podpatrzonym ruchem na plecy, zgięty we dwoje, jak starzy, powoli wdrapywał się stromą stegną na góry. Nieraz wątły krzyż dziecka giął się pod przepełnionym workiem, nieraz Eryk zataczał się po stegnie, jak pijany, chwiejąc się na nogach. Często padał, przyczem przewracał się rozmyślnie na wznak lub na bok tak, aby nie wór padł na niego, tylko on na wór. Ale nie płakał, lecz śmiał się, przez chwilę przyglądał się morzu i niebu, i tak wypocząwszy, znowu naddawał sobie worek na plecy i dźwigał go dalej, póki wreszcie zziajany i z nosem w wielkim nieporządku nie dotarł triumfalnie do domu. Lubił wysiłek.
Poza tem było to dziecko, jak wszystkie inne, czasem grzeczne, czasem nieznośne, czasem posłuszne, to znów krnąbrne, dobre i niedobre, jak zwykle dzieci. Praca była dla niego zabawką, bo rozwijający się organizm potrzebował ruchu, z czego jednak nie wynika, aby Eryk nie popełniał tych samych głupstw, co jego rówieśnicy.
I otóż raz bawiły się dzieci w szopie pełnej najrozmaitszych gratów rybackich, a która miała na piąterku stryszek z sianem. Na stryszek prowadziła drabinka. Dobrze się było bawić wśród różnych rzeczy morzem pachnących, bo potworzyły się tu rozmaite ciemne kąty, nadające się świetnie na schowki. Podczas tej zabawy wsunął się do szopy czarny kot jednej z sąsiadek. Prawdopodobnie znudziła mu się samotność, a słysząc wrzawę i głosy dziecinne, chciał się z dziećmi trochę zabawić.
Źle trafił — bo dzieci — bawiąc się zdala od oka rodziców, w ukryciu, rozbrykały się. Zobaczywszy kota, zaczęły się nad nim znęcać tak, że pujka, wyrwawszy się im rozpaczliwym wysiłkiem, uciekła na stryszek. Dzieci pędem rzuciły się za nią, a gdy oszalałe ze strachu zwierzę ukryło się w kącie ciemnego poddasza, zaczęły je bić, aby je stamtąd wypędzić.
I wówczas to Eryk dokazał „bohaterskiego“ czynu. Mianowicie, chwyciwszy leżąc na sianie widły, kilkakrotnie szturchnął niemi w ciemny kąt. Dało się słyszeć przeraźliwe, bolesne miauczenie, podobne do krzyku katowanego dziecka. Zmieszane tym okrzykiem bólu dzieci cofnęły się i umilkły.
Po chwili, ledwie się czołgając wypełzła pujka.
Nie miauczała już, szła tylko na przednich nogach, z trudnością wlokąc za sobą bezsilne ciało.
— Co się jej stało? — odezwał się jakiś głos.
Dokładnie dzieci nie wiedziały, nie przypuszczały, że pujka ma przetrącony grzbiet, widziały tylko, że nie może chodzić.
Co teraz zrobić? Co począć? Jeśli ktokolwiek ze starszych przyjdzie na strych po siano dla krowy, kota z pewnością znajdzie, a ponieważ wiadomo sąsiadom, że dzieci się tu bawiły, prawda odrazu wyjdzie nawierzch.
I tu znowu właściwość charakteru rybaka: rozmyślnie czy nie naumyślnie zrobiwszy coś złego, natychmiast na wszelki wypadek ślady za sobą zatrze, co czyni niejednokrotnie genjalnie. A potem w żywe oczy kłamie jak najęty.
Rada w radę, cóż dzieci postanowiły?
Należy kota sprzątnąć i położyć gdzieś w takiem miejscu, aby się zdawało, że albo pies krzyż mu złamał, albo ktoś złośliwy — tylko nie one! — kamieniem na niego rzucił.
Teraz ułożono odpowiedni plan działania. Jeden z malców wyszedł na ulicę, aby wyczekać chwili, w której wpobliżu nikogo nie będzie. Wówczas na dany znak cała gromadka wymknęła się z szopy, stojącej na skraju wioski. Tuż za szopą, już w polu, dzieci porzuciły zdychające zwierzę, pobiegły chyłkiem przez pola, i zatoczywszy krąg, wróciły jakby nigdy nic od strony zatoki, tworząc sobie w ten sposób „alibi“.
Tu trzeba dodać, iż w ciemnościach, które na stryszku panowały, i w powszechnem rozgorączkowaniu żadne dziecko nie zauważyło, kto kota pchnął widłami.
Eryk o tem nie wiedział, ale i tak ani na myśl nie byłoby mu przyszło przyznać się do swego postępku. Wielka rzecz — pujka!
Żałosne miauczenie kota wkrótce usłyszano. Zaniepokojone kobiety zaczęły szukać, skąd ono pochodzi, i wnet pujkę znalazły. Biedne, śmiertelnie ranne zwierzę, z nieprzytomnemi z bólu oczami, pełzło zpowrotem ku wiosce, jakgdyby spodziewając się, że tam wśród ludzi znajdzie ratunek.
Zrazu nie wiedziano, co się kotu stało, i usuwano się przed nim, myśląc, że się wściekł. Tymczasem zewsząd schodziły się kobiety, tak iż dokoła pujki zebrała się cała gromada rybaczek, żywo i ze zdziwieniem radzących między sobą, coby to być mogło, bo kot był do tego czasu zupełnie zdrów. Wreszcie przyszła właścicielka kota, obejrzała go, i stwierdziwszy, że ma przetrącony stos pacierzowy, z wielkim lamentem wzięła biedną pujkę na ręce, krzycząc i przeklinając niewiadomego zabójcę.
Jak się już rzekło, koty nie cieszą się na Rybakach szczególniejszemi względami, ale rybaczki lubią mieć je w domu. Trzeba wiedzieć, że rybacy mają jedną, nader ciekawą właściwość: oto może być jakiś stary, połamany sprzęt zupełnie niepotrzebny i tygodniami całemi walający się na podwórzu, w sieni czy w pokoju. Ludzie go kopią, gdy im zawadza, a nie wyrzucają go na śmietnisko przez lenistwo. Ale niechno przyjdzie ktoś obcy i podniesie tę skorupę, czy co tam jest takiego, i zechce ją zabrać, odrazu usłyszy: — Co robisz? Doch to jest moje! — Bo jak tylko rybak zobaczy, że ktoś drugi rzecz podnosi, sprzęt niepotrzebny natychmiast nabiera dla niego wartości, chociażby nawet nie miał najmniejszego zamiaru go używać.
Tak było i z pujką.
Kotka niejednokrotnie gdzieś przepadała i nie wracała do domu aż po kilku dniach. Wtedy właścicielce jej było to zupełnie obojętne. Teraz jednak, gdy mogła podejrzewać, że ktoś jej rozmyślnie zranił pujkę, natychmiast wszczęła śledztwo.
Tu znowu rzecz dla wioski rybackiej charakterystyczna:
Zdaje się, że żywej duszy niema ani na placu, ani w uliczkach. Drzwi i okna pozamykane, domy ciche, tylko z kominów się kurzy. Dziecko się nie zaśmieje, pies nie szczeknie, krowa nie ryknie, słychać tylko gromowy szum wichury. Ale niech się stanie cokolwiek, chociażby to była nawet rzecz najdrobniejsza, z pewnością ktoś ją zauważy i zapamięta.
Tak było też i w tym wypadku. Znalazł się ktoś, kto widział, jak kot do szopy wchodził. Co go to mogło obchodzić? Nic. A jednak on zauważył i zapamiętał sobie! Inni wiedzieli, że tam się bawiły dzieci, jeszcze inni wiedzieli, które. Znaleźli się świadkowie ukradkowego wymarszu dzieci w pole, właśnie ku temu miejscu, gdzie pujkę znaleziono — a reszty łatwo już było się domyślić. Dzieci chytrze plan swój układając, zapomniały, lub też poprostu nie wiedziały o tem, iż właśnie dlatego, że tak często bawią się bez dozoru, stale są pod troskliwą opieką oczu, zdala nad niemi czuwających.
Śledztwo, prowadzone bardzo przebiegle, zapomocą ognia pytań krzyżowych i różnych kruczków, nie dało żadnego wyniku prócz stwierdzenia faktu. Ten wyglądał zgoła niewinnie. Dzieci bawiły się z kotem, który się do ich zabawy przyłączył. Jak się bawiły — nie mówiły i nikt o to nie pytał. Kiedy pujka uciekła na stryszek, pogoniły za nią, chcąc ją sprowadzić nadół.
Tu nadchodził moment tragiczny.
Ale dzieci rybackie mocno obstawały przy tem, co między sobą ułożyły.
To zaś brzmiało:
Pujka zlękła się czegoś i nagle skoczyła przez okno. Zamiast spaść na ziemię, prawdopodobnie spadła na płot grzbietem tak nieszczęśliwie, że sobie go złamała. Dzieci spostrzegły to, a ponieważ się bały, że je o skaleczenie pujki oskarżą, ostrożnie wyniosły ją w pole, aby myślano, że to pies ją zagryzł, a same uciekły.
Nikt temu nie wierzył, ale historja wyglądała tak prawdopodobnie, a dzieci tak się przy niej upierały, że od śledztwa odstąpiono, tem bardziej, iż nawet z min tych małych krętaczy nic wyczytać nie było można. Twarze zapłakane ze strachu i zamorusane brudnemi rączkami zmieniły się w maski, drgające lękiem i udanem oburzeniem. Ustalono jedynie nazwiska dzieci, które brały udział w tej zabawie.
Kota dobił ktoś litościwy łopatą i, wyniósłszy za wieś, zakopał.
Tak się ta przykra historja narazie skończyła.
Dodajmy jeszcze, że Kochankowa, która zwierzęta bardzo kochała, a syna swego znała dobrze, dowiedziawszy się, iż i on był bohaterem tego zdarzenia, tegoż wieczora jeszcze wytoczyła mu surowe śledztwo.
Eryk wyparł się wszystkiego. Kota widział, to prawda, na stryszek pogonił za nim wraz ze wszystkimi, ale co się dalej stało, nie wie, ponieważ na strychu wpadł w siano tak, że nic nie widział.
Mimo gróźb matki, próśb i morałów od swego nie odstępował.
Wobec tego neńka zaprzestała narazie śledztwa, on zaś, zupełnie już spokojny, wybiegł w sąsiedztwo bawić się. Wieczorem z czystem sumieniem zjadł wraz z rodzicami wieczerzę, przy której o pujce już mowy nawet nie było, a potem, jak zwykle, ukląkł przy łóżku do modlitwy.
Ale tu neńka odezwała się naraz:
— Uważaj, Eryku, jeśli zgrzeszyłeś, zrobiłeś co złego, a mnie okłamałeś, Pan Bóg modlitwy twojej nie wysłucha i da do ciebie dostęp Złemu.
— Ja nic złego nie zrobiłem, neńko! — odpowiedział chłopiec po chwili milczenia, bo go słowa matki zaskoczyły.
— Pamiętaj!
Zaczął się modlić, monotonnym, sennym głosem odmawiając niezliczone pacierze, które tatk uważał za niezbędne dla zbawienia jego duszy i utrzymania jej w należytej czystości. Oczy mu się już kleiły, on jednak uważał pilnie, bo wiedział, że jak tylkoby się pomylił, musiałby znowu od początku zaczynać. Tatk na mylenie się w pacierzu nie pozwalał.
Jakiś czas wszystko szło dobrze, gdy naraz Eryk zmieszał się. Wyraźnie, tuż przy sobie, usłyszał przeciągłe, bolesne miauknięcie.
Drgnął i zaciął się.
Tatk poprawił go, podpowiedział mu zapomniane słowo, które chłopak podchwycił, jechał na niem jeszcze jakiś czas, a potem urwał.
— Od początku! — rozkazał tatk.
Już ze łzami w głosie Eryk zaczął powtarzać pacierz. I tym razem szło mu przez pewien czas jakoś szczęśliwie. Wtem rozległo się tuż przy nim przeraźliwe, żałosne „miaauu!“ — i chłopaczek ujrzał przed sobą na pierzynie czołgającego się czarnego kota z przetrąconym grzbietem.
Teraz już nie pamiętał ani jednego słowa z pacierza. Tatk zaczynał się naprawdę gniewać i podejrzewając chłopca o upór i krnąbrność, groził lejprem, który też wreszcie poszedł w ruch. Trwało to tak długo, póki neńka nie zlitowała się nad synkiem i nie wyzwoliła go z rąk rozsrożonego ojca.
Łatwo się domyślić, że po tak srogich cięgach i wielkim łez wylewie zmęczony malec spał znakomicie i obudził się na drugi dzień, kiedy słońce stało już wysoko. Przez okno widać było niebo tak piękne i błękitne, jak płaszcz jakiejś świętej. W małym pokoiku, przy stole pod oknem, siedział tatk nad talerzem wysmażonej słoniny, którą dzióbał własnym starym, cienkim nożem, zagryzając chlebem i popijając słodką kawą. Naprzeciw niego siedziała neńka i zajadała słodkie placki z ryżu z wczorajsza, chleb z masłem, worszta pięknie pachnącego majerankiem i syrpała kawę z malowanego kubka. Słońce ukośnie świeciło przez okno, a przez ścianę słychać było z chlewa wesołe pochrząkiwanie młodego świniaka.
Olśniony temi wszystkiemi cudami Eryk zerwał się czem prędzej, przywitał się ładnie z ojcami, ubrał się, umył, pomodlił, i zasiadłszy również do śniadania (dostał kubek mleka i kromkę chleba z marmeladą), wypytywał tatka, co dziś będą robić.
Tatk miał zwozić węgiel.
Eryk ucieszył się. Zwożenie węgla, to zajęcie nadzwyczaj przyjemne. Na wozie jedzie się na bon, tam się widzi, jak ludzie ten dziwny, czarny kamień wyładowują, ważą — gdy równocześnie można też zobaczyć przejeżdżającą z jakimiś panami drezynę, podkradłszy się pod okno pana naczelnika przyglądać się krążkom świecącym na stołach jak małe słońca powiązane białemi wstążeczkami, a gdy się miało szczęście, można się było znaleźć na stacji właśnie wówczas, gdy przejeżdżał jakiś pociąg. Wszystko to bardzo się Erykowi podobało.
Tego dnia jakoś nic z tych przyjemności nie było. Tatk był zły, bo musiał grubą sumę za węgiel zapłacić, a tyle detków nie miał i nie wiedział, od kogoby je mógł uręczyć, jako że wszyscy za węgiel płacili. Neńka miała z tego trosk, wiedziała też, że czeka ją ciężki trud znoszenia węgla, rozbijania większych brył, a wszystko poto, aby sobie jak najwięcej nieporządku narobić w sieni, kuchni i gdzie tylko się da. Dlatego też chłopcem się tego dnia nie zajmowała. Eryk nie wiedział, co ze sobą począć. To bawił się z chłopcami na stacji, to znów szukał jakiegoś towarzystwa lub zajęcia koło domu. Nic mu się nie udawało.
Ujrzał swą pujkę — łagodne, ciche, szare zwierzę o smutnych, zielonych oczach i ruchach złodziejskich.
— Pobawię się z nią! — pomyślał.
I już chciał pujkę wziąć na ręce, zamyślając nową bolesną złośliwość, gdy tuż koło uszu rozległ mu się wrzask tamtej pujki, okrutnie zabitej.
Pujka, która nigdy przed nim nie uciekała, dziś, ujrzawszy go, wysmyknęła mu się, przebiegła truchcikiem pod ścianą domu i zniknęła
Eryk spuścił głowę. Posmutniał. Stał tak dłuższy czas, bezmyślnie wywijając jakimś kijkiem. Z sieni doleciał go naraz głos neńki:
— Eryk! Bijoj na strąd i alaj mi perżno piasku!
Śpiewając z radości, sprężystym krokiem pomaszerował do pokoju, poszukał pod łóżkiem swego woreczka i pobiegł nad morze.
Dzień był złoty, czysty, morze i niebo błękitne, chmury srebrnobiałe. Na szlaku parowców widać było piękny trójmasztowiec w pysznym stroju wydętych żagli. Od morza wiała świeża, rzeźwa briża północna. Na skraju wysokiej wydmy, tuż nad stegną stał, jak zwykle, jakiś rybak i przyglądał się morzu.
Chłopaczek rzucił worek i zaczął się tarzać po piasku. Czuł się w tej chwili zdrowy i wesoły, jak młody pies. Nie obchodziło go nic ponad to, że mógł oddychać tem tęgiem, upajającem, chłodnem powietrzem, że widzi trójmasztowiec, zielony las na wydmach i że zaczyna mu się chcieć jeść.
— Dziś ja piasku naalam! — postanowił sobie.
Nabrał piasku ile tylko w worek wlazło, naddał go zgrabnie na plecy, zgiął się, porwał się ku stegnie — ale już po kilku krokach padł. Nie zniechęciło go to. Dźwignął się, szarpnął worek, lecz jak tylko go na plecy narzucił, znowu upadł. Zdziwiony tem, usiadł koło worka i zaczął mu się uważnie przyglądać. Nie było w nim piasku o wiele więcej, niż nosił zwykle. Zacięty chłopak zgrzytnął zębami, wytężył wszystkie siły i stękając zrobił kilka kroków. Tym razem nietylko padł, ale zsunął się po stegnie znów na strąd, jakgdyby go worek tam ściągnął.
I wówczas usłyszał nad sobą głos:
— Nigdy tego piasku do domu nie zaalasz!
Tak mówił stojący na skraju wysokiej wydmy rybak.
Eryk zdziwiony podniósł głowę, aby zobaczyć, kto to mówi.
Był to istotnie rybak, ale jakby i nie rybak zarazem. Człowiek nieznany, od którego wiało czemś obcem i jakby groźnem. Eryk nigdy go w wiosce nie widział. Mimo to patrzył mu śmiało w oczy.
A ów człowiek spoglądał nań wciąż z góry i z jakimś dziwnym uśmieszkiem powtórzył:
— Nigdy tego piasku do domu nie zaalasz!
Powiedziawszy to, odwrócił się i odszedł.
— Bóg wie, co za jeden, skąd się wziął i czego tu chce? — pomyślał Eryk z właściwym rybakom lokalnym patrjotyzmem, nieufnie i podejrzliwie patrzącym na każdego nowego człowieka w wiosce, wyjąwszy oczywiście letników.
Po dłuższym odpoczynku zabrał się znowu do swego worka, szarpał go, kopał, ciągnął — nic nie pomagało. Worek leżał jak wmurowany.
Rozpłakał się ze złości i ze strachu. Co teraz neńka powie? Kazała mu alać piasek, a on nie przyniesie. Wstyd! On, taki duży bojs, nie ma tyle sił, żeby podźwignąć mały worek? Neńka nie uwierzy, pomyśli, że to psoty, i da karę.
Chłopaczek naraz zerwał się i pobiegł ku niedalekiej łódce, na której leżała ciężka rema. Chwycił ją, szarpnął i dźwignął bez większego trudu.
Więc siły nie stracił!
Z rozpromienioną twarzą powrócił do swego worka z piaskiem. Targnął nim z całej siły, szarpnął — napróżno.
Teraz już Eryk nic nie rozumiał. Usiadł przy swym worku i rozpłakał się rzewnie.
Z radosnym piskiem zbiegło stegną na strąd kilka dziewcząt w jaskrawych, różnobarwnych swetrach. Napatrzywszy się dosyta morzu, zaczęły się gonić po piasku z wesołemi okrzykami i wogóle zachowywały się, jak młode kozy, szczęśliwe, że choć na chwilę są wolne od dozoru starszych. Następnie uklękły nad dołkami, z których piasek wybierano, i wówczas zauważyły płaczącego chłopca.
A co, bojs? — wykrzyknęła jedna z nich.
Eryk płakał przez dłuższą chwilę w dalszym ciągu, aby zyskać na czasie. Myślał równocześnie tak:
— Dzeusy „jego“, tego obcego rybaka, nie widziały, „on“ im piasku alać nie zakazał. Powiem im, że upadłem, potłukłem się o burt łodzi i teraz tak mnie wszystko boli, że swego worka podnieść nie mogę. One mi go z pewnością doalają do dom.
Tak się też stało. Dziewczęta, zlitowawszy się nad potłuczonym małym chłopaczkiem, chętnie zaniosły mu jego worek z piaskiem do domu.
Tym razem udało mu się. Mimo to przez cały dzień chodził zasępiony i roztargniony tak, że nie rozumiał, co do niego mówiono. Z tego powodu kilka razy od neńki oberwał. On zaś zastanawiał się wciąż nad tem, co się właściwie stało, i czy neńce powiedzieć co, czy nie? Zdawało mu się, że trzeba powiedzieć, a jednak coś go od tego powstrzymywało. Jakiś strach, jakiś niepokój i wstyd.
Wieczorna modlitwa zakończyła się bardzo burzliwie. Niewidzialny kot miauczał wciąż, chłopak mylił się, lejper był znowu w robocie.
Następnego dnia rano, zaraz po śniadaniu, wykradł swój worek i, skorzystawszy z tego, że matka wyszła do sąsiadki, wymknął się z domu i pobiegł na strąd. Był blady, z podkrążonemi oczami, a wargi miał spierzchłe od gorączki. Drżącemi rękoma zaczął zgarniać piasek i wsypywać do worka. To udawało mu się bez trudu. Gdy jednak chciał worek dźwignąć, siły go opuściły. Jego natura rybacka nie poddawała się prędko. Przygotowany na to, co go spotkało, wyjął z pod kurtki kawał lejpra i obwiązał nim worek, szepcąc:
— Nie mogę alać, to spróbuję smyczyć!
Ale i to nic nie pomogło. Worek ani drgnął. Chłopak płakał, tupał nogami, bił worek pięściami, znowu się z nim zmagał, modlii się, odpoczywał i znów z rozpaczliwą zaciętością rzucał się na wroga, ale za każdym razem ponosił nową klęskę.
Tymczasem rodzice zauważyli, że chłopca w domu niema. Gdzie się podział? Widziano go, jak biegł na strąd.
— Dam ja mu strąd! — mruknął ojciec i poszedł nad morze.
— Co ty tu czynisz, lorbasie jeden! — zabrzmiał naraz nad głową Eryka jego surowy głos.
Chłopak spojrzał na niego przerażony. Szafirowe jego oczy pełne były łez, tak, że świeciły, jak błękitne gwiazdy. Był blady z wysiłku, na policzkach miał ceglaste wypieki, cała jego twarzyczka zroszona była potem.
— Co ty tu robisz? — powtórzył tatk trochę łagodniej, bo widok syna go zaniepokoił.
— Tatku! — jęknął płaczliwie Eryk. — Ja w żaden sposób nie mogę podnieść tego worka!
— To go nie podnoś — odpowiedział poprostu tatk.
— Kiedy ja zawsze taki worek alalem!
— To odsyp trochę piasku!
— Próbowałem — nic nie pomaga!
Stary odsypał połowę piasku z worka.
— No, dźwignij! Chłopak, ośmielony obecnością ojca, odważnie naddał sobie worek, ale zanim postąpił krok, już się wraz z nim przewrócił.
— Ty jest czysto niedoczyniony! Tyle piasku trzyletni dzeus uniesie.
— A ja nie mogę, tatku! — skarżył się Eryk.
Z oczu trysnęły mu znów rzęsiste łzy.
Ojciec spojrzał na syna uważnie. Po chwili rzekł:
— Albo ty głupstwa jakieś robisz, albo jest coś nie w porządku. Mów zaraz, bo cię skarcę!
— Ja nie wiem, tatku! — żalił się Eryk. — W żaden sposób nie mogę podnieść tego worka!
Ojciec zmarszczył brwi i chciał krzyknąć. Wtem przyszło mu na myśl, że może syn jest chory. Wyglądał na to. Był blady, trząsł się cały, oczy miał wpadnięte.
— Chodź do dom! — rzekł łagodnie, dźwigając worek i biorąc chłopca za rączkę.
Eryk przez całą drogę gorzko płakał.
Zdawało mu się znowu, że powinienby tatkowi powiedzieć o wszystkiem, ale i bał się i nie wiedział dokładnie, co to jest to „wszystko“.
Wtem krzyknął głośno i przytulił się do ojca, w jego buksach chowając zapłakaną twarzyczkę.
Przez drogę przebiegł czarny kot.
— Co ci, synku? — pytał już tkliwie stary.
— Pujka! Pujka! — wołał Eryk, drżąc z trwogi.
Ponieważ czarny kot w wiosce nie był bynajmniej nadzwyczajnem zjawiskiem, a ojciec o historji z pujką nic nie wiedział, przyszedł do przekonania, że chłopak ma fiber.
Neńka bardzo się zlękła.
Skąd ta nagła choroba? Chłopak wprawdzie spał trochę niespokojnie, o czem wiedziała dobrze, bo sypiał przy niej, mówił przez sen, ale gorączki nie miał. To rzucanie się i niespokojny sen można było wytłumaczyć tem, że przed spaniem tatk przeciągnął go kilka razy lejprem. Niezawodnym instynktem macierzyńskim neńka wyczuwała, że chłopak wstał rano zdrów.

Fot. Jan Bułhak, Wilno.
— W tem jest coś innego! — pomyślała neńka. — Fiber bojs ma, ale nie z choroby! Coś mu się musiało stać!
Zaraz po obiedzie, podczas którego chłopak zjadł zaledwie parę łyżek zupy, położyła go do łóżka. Dziecko w mgnieniu oka zasnęło i spało aż do zmroku równym, zdrowym snem. Fibru nie miało zupełnie.
Zbudziwszy się, Eryk, zupełnie już uspokojony, poprosił o chleb z masłem i mleko. Nie chciał leżeć. Wstał i zjadł podwieczorek z wielkim apetytem.
Tatka nie było w domu. Poszedł na psiwko do Ciszy. Korzystając z jego nieobecności, neńka zaczęła synka delikatnie wybadywać.
— Co ci się, synku, na strądzie stało?
— Nic, neńko, zmęczyłem się bardzo.
— A czemżeż się tak zmęczyłeś, synku?
Chłopak milczał długą chwilę. Wreszcie rzekł cichym głosem:
— Nie mogłem dźwignąć worka z piaskiem.
— A dlaczego nie mogłeś, synku?
Chłopiec znowu milczał.
— Dlaczego, synku, nie mogłeś? — powtórnie zapytała matka.
— Bo był za ciężki — prawie szeptem odpowiedział Eryk.
— Nie mogłeś odsypać trochę piasku?
— Nie chciałem! — brzmiała niepewna odpowiedź.
— Dlaczego, dziecko?
Cisza.
Wreszcie w półzmroku rozlega się szept:
— Bo chciałem przynieść pełny worek. Zawsze przynosiłem.
— Ale może ty jesteś osłabły?
— Nei! — Więc cóż to znaczy, synku?
Długa cisza. Chlipanie, pociąganie nosem, wreszcie płacz, przechodzący w łkanie, a w niem urywane słowa:
— Ja... nie... wiem...
Neńka wzięła chłopca na kolana, uspokoiła go. A wówczas Eryk opowiedział jej, jak to od jakiegoś czasu nie może dźwignąć nawet ćwierci worka piasku, że mu w tem coś przeszkadza, że nie pozwala.
— Ale przecie wczoraj jeszcze przyalałeś?
— To nie ja, to Julka! Ja nie mogłem! Ja ją prosiłem, żeby przyalala.
— A widzisz! — pocieszała go matka. — Osłabły jesteś, nic więcej. Jeżeli ona mogła worek dźwignąć, to tam niema nic takiego, coby go do ziemi przyciągało.
O dziwnym rybaku Eryk, mimo swego zgorączkowania, uznał za stosowne nie wspominać.
Jakoś się uspokoił, poszedł do Klemensa Długich bawić się, kolację zjadł z apetytem, przy pacierzu się mylił i wzdrygał, ale tatk dał mu tego wieczora spokój.
Tylko neńka spokojna nie była. Uderzyło ją przedewszystkiem to, że chłopak od kilku dni mylił się przy pacierzu, mimo że pamięć miał doskonałą i zwykle odmawiał pacierze gładko. Następnie, prawda, że wrócił ze strądu napół przytomny, ale chory nie był, fibru nie ma, zaziębły też nie jest, jedzenie szmaka mu, więc i na sumieniu mu nic nie wisi. Dziwne było też w jego opowiadaniu, że gdy on, chłopaczek silny, swego woreczka dźwignąć nie mógł. Julka z łatwością go przyalała, mimo iż dźwigała równocześnie swój wielki, ciężki wór.
— Coś w tem musi być — myślała.
Na drugi dzień, jak zwykle, poszła na mszę ranną do kościoła, wyspowiadała się i przystąpiła do Komunji świętej, jakby nigdy nic wróciła do domu, dała mężowi i synowi śniadanie, a potem, kiedy oporządziła krowę i świniaka, wzięła swój worek i zawołała na Eryka:
— Synku, pójdziemy na strąd piasek alać!
Tym razem mały Eryk poszedł niezbyt chętnie, ale iść musiał. W niektórych wypadkach neńka żartów nie znała, a wtedy gorzej było mieć do czynienia z nią, niż z tatkiem.
Wziąwszy woreczek, podreptał za nią.
Neńka naprzód napełniła piaskiem swój wór, a potem usiadła na nim przy łodzi, wyciągniętej aż pod sam wał, i rozkazała synowi krótko:
— Teraz ty!
Chłopak posłusznie zaczął nabierać piasek, aż nabrał go pełny worek.
— Dźwignij! — rozkazała znów matka.
Eryk skręcił jak zwykle brzegi worka i już chciał go dźwignąć, gdy wtem spostrzegł na wale owego nieznajomego rybaka, przyglądającego mu się z dziwnym, złośliwym uśmieszkiem. Na twarzyczce dziecka odbił się wyraz takiego przerażenia, że matka się zlękła.
— Co ci? — zawołała.
— To on, neńko! To on! — wołał chłopiec, trzęsąc się ze strachu.
— Kto? Gdzie? — pytała neńka.
— Tam, na górze! Koło korby!
Kochankowa obejrzała się, ale nie zobaczyła nic, prócz pleców i zydwestki rybaka schodzącego z wydmy ku lasowi. W widoku tym nie było nic nadzwyczajnego.
— Cóż takiego? — rzekła obojętnie. — Któryś z rybaków...
— Nei, Nei! — wołał Eryk. — To ten, co mi zakazał alać piasek do dom!
Kochankowa wybiegła na wydmę, zbiegła z niej w las, ale nie zobaczyła nic więcej, prócz jakiegoś cienia w znacznej odległości przemykającego między drzewami. Wróciła na swoje miejsce przy łodzi.
— Głupstwa gadasz! — odezwała się spokojnie. — Nikogo nie było. Zwidziało ci się. Dźwigaj worek!
Rozpoczęła się rozpaczliwa walka chłopca z upartem, nieustępliwem brzemieniem. Chłopak wytężał wszystkie siły, sapał, zgrzytał zębami, jęczał, ani na chwilę nie wypuszczając z rąk worka, lecz w żaden sposób podołać mu nie mógł. Wysilał się tak, że mu żyły na czoło wystąpiły, a oczy wyskakiwały z orbit i nabiegły krwią.
Matka przyglądała się temu spokojnie. Widziała, że wysiłki chłopca nie są udane, że szczerze stara się swój ciężar zmóc, jak to nieraz robił w jej obecności. Zrozumiała, że nie może. Coś w tem musiało być. Ale co?
— Dość! — rozkazała.
Eryk wyczerpany osunął się na ziemię.
Matka sięgnęła po jego woreczek i dźwignęła go bez trudu.
Wówczas siadła znowu na swym worku przy łodzi, i zapatrzywszy się w morze, zamyśliła się głęboko.
Dzień był chmurny, posępny, ale ciepły. Była, jak to mówią rybacy, „fajn pogódka“, Morze zielone, niezbyt duże, wiatru też nie za dużo, widnokrąg mimo chmur nie zamglony, w całej naturze cichy, słodki spokój. Daleko, jak czarne żuki, widniały kołyszące się na falach łodzie. Na strądzie nie było nikogo. Długo rozmyślała Kochankowa, siedząc na swym worku i przyglądając się widokowi, znanemu od dzieciństwa, a zawsze miłemu i wzruszającemu. Nie należy jednak sądzić, aby w tej chwili oddawała się jego podziwianiu. Myślała zgoła o czem innem, a wynik tych rozmyślań był następujący:
Spokojnie zdjęła z grubej wełnianej pończochy korek, następnie niemniej spokojnie rzekła synowi:
— Chodź tu!
Dzieciak, ociągając się, ale posłusznie, zbliżył się ku niej.
Wtedy Kochankowa przełożyła go sobie przez lewe kolano, ułożyła jak najwygodniej i dalejże grzmocić drewnianą podeszwą korka po buksach!
Chłopak krzyczał wniebogłosy, wił się, jak piskorz, ale matka ścisnęła go tylko dobrze między kolanami i nie ustawała w pracy, póki się nie spociła.
Wtedy puściła chłopca, i wzuwszy korek, rzekła:
— A teraz mów!
Tak, teraz chłopak powiedział wszystko, co wiedział. Że na tej górze był ktoś, niby rybak, ale obcy, który mu powiedział, że piasku nigdy do dom nie zaala, i od tego czasu on worka podźwignąć nie może. Że widział go dzisiaj na wale, że naprawdę worka dźwignąć nie może — i wszystko, jak było.
— Czemu o tem przedtem nie powiedziałeś?
— Bo się bałem!
— A czy ty wiesz, że to był „Zły“?
Chłopak rozbeczał się na cały głos.
Matka zaś znowu zdjęła korek, i grożąc nim chłopcu, mówiła surowo:
— A dlaczego przy pacierzu się mylisz? A czemu to święte słowa przez usta ci przejść nie chcą? A czy ty wiesz, że ty jesteś potępiony? A czy ja ci nie mówiłam, żebyś całą prawdę powiedział, bo inaczej Bóg modlitwy twej nie wysłucha i da do ciebie dostęp „Złemu“? Mów, czemu się w pacierzu mylisz?
Prawdę mówiąc, Eryk sam tego nie wiedział. Za mały był, by móc zrozumieć związek rzeczy. Ale w tej chwili tuż przy nim odezwało się kocie miauknięcie.
— Pujka, neńko! Pujka! — krzyknął ze zgrozą.
— Gdzie? Jaka pujka?
— Tu, przy mnie!
— Eheee! Pujka! — domyśliła się matka. — Czarna pujka z przetrąconym grzbietem? Widzisz!
Umilkła, pokręciła głową i znów zapadła w zamyślenie.
— Jak to z tą pujką było? Gadaj!
Trwożnie wpatrzony w korek Eryk opowiadał akompaniując sobie wielkiem chlipaniem. Opisywał różne okrutne zabawy, jak naprzykład zwijanie kota w krąg tak, że kręgosłup w półkole mu się wyginał, wieszanie go i inne tym podobne figle.
Neńka kręciła głową, w oczach miała łzy.
Potem przyszło do opisu ucieczki kota na górę i do wyganiania go z jego kryjówki. Tu Eryk mówił coraz wolniej, jąkając się. Gdy wreszcie zaczął opowiadać, jak to on chwycił za widły i dźgał niemi pujkę, zrozumiał nagle, co zrobił. Ogarnął go taki wstyd i taki żal że ukrywszy główkę na kolanach matki, wybuchnął niepowstrzymanym płaczem. Całe jego małe ciało drżało, głowa się trzęsła, ręce kurczowo ciągnęły ku sobie matczyną spódnicę.
A matka siedziała chmurna, zapatrzona w morze, milcząca, wciąż groźna, z tym swoim ciężkim korkiem w mocnej, żylastej prawicy. Oburzało ją okrucieństwo synka. Ona sama nie była zbyt czuła dla zwierząt — traktowała je jednak mniej więcej tak samo, jak ją traktowano: siła robocza — której należy się kąt, jakiś tam kęs i chwila odpoczynku po pracy. Nie roztkliwiała się pujką, nie pieściła jej, ale też i nie biła jej nawet wówczas, gdy kotka coś jej ze stołu ukradła. Psa nie lubiła, bo jadł dużo, gonił kury i wogóle wciąż wyprawiał jakieś awantury. Starannie karmiła świniaka, nie żałując mu niczego, z krową obchodziła się jak z rodzoną siostrą, i cały ten świat, począwszy od krów, baranów i kóz, a skończywszy na kurach i pisklętach był dla niej jedną wielką, bliską urodą życia. W miarę jednak, jak całem swem macierzyńskiem ciałem odczuwała mękę dziecka, a sercem żal jego i skruchę, twarz jej łagodniała. Wreszcie położyła Erykowi dłoń na głowie i zapytała go cicho:
— Żałujesz, synku? Nigdy już tego robić nie będziesz?
Przestał płakać a tylko przytulał się do niej coraz silniej.
Wzuła swój groźny korek.
— Chodź, będziemy alać piasek do dom!
— Ja nie zaalam, neńko!
— Jesteś glupc, zaalasz!
Zarzuciła sobie swój ciężki wór na plecy, i stojąc przy stegnie zgięta wpół, rzekła poważnie:
— Neńka jest przy tobie, niczego się nie bój. Przeżegnaj się i alaj!
Chłopak przeżegnał się, szarpnął worek i ku swej nieopisanej radości bez trudu naddał go sobie na plecy. To nic, że się z nim kilka razy przewrócił, to nic, że mu się pod nim nogi uginały. Szedł wpół zgięty, jak i matka, lewą rączką na plecach worek podtrzymując, i choć mu pot oczy zalewał, dźwigał go, nie narzekając na ciężar, nie odpoczywając nawet. Alał swe brzemię z pokorną, lecz nieugiętą rybacką zawziętością i śmiał się.
Bo choć dźwigać było ciężko, wiedział, że neńka „Złego“ od niego odegnała.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.