<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pod blachą
Podtytuł Powieść z końca XVIII wieku
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

— A słowo się stało ciałem! Co ja widzę? Pokutyński?
— Pan Stanisław! Sacré-nom! On sam! A ty co tu robisz?
Dwa te wykrzykniki, jeden po drugim słyszeć się dały pewnego dnia zimowego roku 179... na gościńcu przed austerją w Jabłonnie.
Dzień był chłodny, powietrze ostre, ziemia śniegiem pokryta, mnóstwo go jeszcze świeżo spadłego wisiało na drzew gałęziach, a wiatr nie miał czasu otrząsnąć. Niebo chmurne, płowe, odbijające się ciemno od całunu rozpostartego na ziemi, zdawało się jeszcze zapowiadać śnieżnicę.
U wrót austerji stały tylko co zapewne przybyłe i wstrzymane dla wytchnienia cztery koniki z sankami; zmęczone, robiące bokami, z których para buchała jak z kotła. Dobry kawał drogi musiały zrobić bez spoczynku.
Z sanek wysiadł był przed chwilą ten, którego pan szambelan Pokutyński nazwał Stanisławem.
Był to mężczyzna niemłody, dosyć otyły, z brzuszkiem foremnie zaokrąglonym, w ciepłej czapce z uszami, w dostatniem futrze pasem czerwonym podciągniętem, w butach ciepłych do kolan, z twarzą rumianą i pucołowatą. Wyciągał się właśnie ze zdrętwienia od zasiedzenia w sankach, gdy mu się na oczy nawinął pan szambelan Pokutyński.
Poczciwa to była fizys obywatelska z dawnych czasów, księżycowata, dobrze wykarmiona, na której wszystko co się zrodziło i powstało w duszy, malowało się natychmiast jak w zwierciadle.
Obmarzły wąs napróżno się jej starał dodać marsowego wyrazu. Facjata była dobroduszna, bez dobitnego charakteru własnego, oznaczająca na pierwszy rzut oka człowieka miękkiego, któryby rad czuba sobie nastawić i wydawać się groźnym, aby go nie sponiewierano.
Z rumianych szerokich ust widać było, że nie próżnowały w żadnej posłudze z tych, do których zostały stworzone.
Czoło za to gładkie, spokojne, zasklepiało czaszkę okrągłą, niemającą żadnych wypukłości złowrogich, widocznie myśleniem zbytecznem i troskami niebardzo znużoną.
O jej gładką powierzchnię fale idei, krążących po świecie, jak o skałę rozbijać się musiały.
Spojrzawszy na pana Stanisława Kostkę z Burzymowa Burzymowskiego, który, zarówno z panem Pokutyńskim, był króla Stanisława Augusta szambelanem, miałeś odrazu konterfekt gotowy człowieka — „jak mnie widzisz tak mnie pisz“. Nie potrzebowałeś sobie nad nim łamać głowy, jak nad wielu innymi, co są zagadką dla bliźnich, a może dla samych siebie.
Burzymowski choćby był pragnął się zataić, twarzą i mową spowiadał się przed wszystkimi, a beczki soli dla poznania go wcale nie było potrzeba. Jakim dziś, takim go miałeś zawsze.
Wcale inaczej wyglądał jmpan szambelan Pokutyński, ubrany z miejska, w bardzo ładnem futerku, pokrytem ciemnozielonym aksamitem, z szyją starannie szalem tureckim okręconą, w peruce staroświeckiej nieco formą, ale świeżej i eleganckiej, na której z pewną kokieterją włożony siedział rodzaj — kapelusika.
Wyglądająca z pod szala i peruki, wygolona starannie, trochę już wiekiem popsuta i nadwerężona, ale troskliwie utrzymywana twarzyczka błyszczała złośliwością, wesołością, sprytem i dowcipem. Oczki nieco przymrużone śmiały mu się niepoczciwie, a usta krzywiły sarkastycznym wyrazem, do którego były nawykłe, tak że im już poważnie się ściągnąć stawało niepodobieństwem.
Choć wcale niemłody, trzymał się wykrygowany, prosto, z pewną salonową elegancją, w ręku potrząsając chusteczką, którą nos zakatarzony i od zimna zaczerwieniony nieustannie musiał ocierać, pilnując razem rękawiczki, raczej do stroju służącej, niż mogącej od zimna ochronić.
Nogi też miał opatrzone w zgrabne berlaczyki futerkiem obłożone, na których dbałość o formę i elegancję znać było.
Przekwitła dawno młodość w dziwnej była sprzeczności z tą kawalerską, innym latom właściwą wytwornością stroju i żywością ruchów, trochę wymuszoną, pana szambelana.
Po wykrzykniku dwaj panowie szambelanowie zbliżyli się ku sobie pospiesznie przez śnieg brnąc i zaczęli się ściskać serdecznie.
Burzymowski spełniał ten obowiązek ze staropolską sumiennością, która, choćby poślinić ale uczciwie w oba policzki plusnąć nakazywała; Pokutyński ściskał się z pewną oględnością, chroniąc się od mokrego zetknięcia z obmarzłemi wąsami.
— Ale, proszę cię, nom d’un nom, — zawołał odsuwając się nieco szambelan Pokutyński — skądże się tu wziąłeś? Wszak mieszkacie, ni fallor, za austrjackim kordonem?
— Ha! tak jest! w austrjackim kordonie! A cóż ty zimową porą robisz w Jabłonnie? — odparł z równym pośpiechem Burzymowski. — Wszak przecie książę Józef zimą w Warszawie rezyduje, Pod blachą?!
— Tak jest! Cóżby on tu robił? — zaśmiał się Pokutyński. — Niema go tu. Powiem ci krótko a węzłowato: bieda mnie przypędziła. Z tą młodzieżą teraźniejszą gorąco kąpaną kto się wda, pokoju nie ma nigdy. Otóż i ja umęczony przez nią jestem.
Domyśleć się łatwo — pojedynek! Musiałem tedy qua świadek, jako przyjaciel i rozjemca, gdyż starałem się odegrać tę rolę, przywlec tu niepoczciwemi sankami, które się co chwila zataczały i boki mi otłukły, po to, ażeby po kilku złożeniach i kilku wykrzykach — być świadkiem pocałowania i zgody.
Cha! cha! cha!
Nikt nikogo ani drasnął, bo ambo meliores, rębacze doskonali!
— Ale któż, z kim? — zapytał ciekawie Burzymowski.
— Ty ich nie znasz pewnie. — Pierwszy ten zawadyja nieszczęsny, łomignat, burda, szaleniec Dąbski, co to już raz z przyjaciółmi swymi na patrol pruski wpadł obcesowo; drugi taki sam junak Kalinowski.
Trafił swój na swego i — godnie się wzajem oceniwszy, najczulszą zawarli przyjaźń! — dokończył szambelan, — byle tylko trwała!
W początku myślałem, z animozji wnosząc, że się na bigos posiekają i my tylko członki ich na śniegu zebrane odwieziemy do Warszawy.
Pan Stanisław Kostka z Burzymowa Burzymowski stał z usty otwartemi, słuchając z zajęciem wielkiem.
— A po cóż się, do licha, ci ichmość aż do Jabłonny fatygowali, — odezwał się — przecież ani króla, ani sejmu, ani jurysdykcji marszałkowskiej w tej opustoszałej Warszawie niema? Mogli w pierwszym lepszym ogródku, na podwórku jakiem swej krewkości uczynić zadość?
— Może to fantazja jak inne, a może i racja była! Co ty chcesz? Warszawy pruskiej ty nie znasz! Hm?
Dąbski nie życzył sobie się rąbać w mieście, powiadając, że jak się rozmacha, gotów znowu wpaść na jakiego Prusaka. Dla oryginalności też zaprosił kuligiem do Jabłonny. A i to dodać muszę, że w szopie w Łazienkach, gdzie się zwykle te harce odbywały dawniej, książę Józef uprosił gubernatora Koehlera, aby mu wartę postawił.
Mieli się tedy tu porąbać na kawałki; ruszyliśmy do Jabłonny, aby nam nikt nie przeszkadzał, a skończyło się na tem, że teraz burgunda piją razem i całują się, dopóki znowu za łby się nie pobiorą...
— Co ty się dziwisz, — dodał Pokutyński ciszej — krew nie woda, a czasu pokoju gdy się rąbać niema z kim, bije się choć z przyjacielem, aby ręki i anim uszu nie stracić! Kto wie, co przyszłość nam gotuje!
Burzymowski obejrzał się niespokojnie dokoła.
— Gdzież oni z tym burgundem? — spytał przestraszony. — Czy nie w austerji, broń Boże!
— A! nie! nie! W oficynie książęcej. Wprosili się do kwatery Brodowskiego, którego starą gospodynię przekupili, że ich tam wpuściła.
Podróżny nasz, widocznie uspokojony, swobodniej odetchnął.
— A tobie naco austerja? — spytał poglądając na niego Pokutyński.
— Ja bo widzisz, jadę dworno, córkę z sobą wiozę — rzekł Burzymowski. — Tylko co jej nie widać... musimy tu popasać. — Mówiąc to, westchnął, machinalnie czapkę poprawił, jakby się chciał w głowę podrapać i twarz jego oblokła się wyrazem troski i zakłopotania.
— Córkę! a! a!.. córkę wieziesz na karnawał Pod blachę! — zaśmiał się szambelan. — Dalipan to paradnie!
— Jako żywo! jako żywo! — podchwycił podróżny. — Jeszcze nic nie wiem, ani co, ani gdzie, ani jak!
Tu nagle przerywając dodał:
— Ale, o tem potem.
I troskę z siebie otrząsnąwszy chwilowo, wyciągnął obie ręce ku Pokutyńskiemu.
— Hej! hej! kolego kochany! wieleż to lat, jakeśmy się z sobą nie spotykali?
— Ba! Jeżeli się nie mylę, — odparł, namyślając się Pokutyński — od Grodnaśmy się nie widzieli! Pamiętasz? Ostatni raz na balu u Sieversa?..
— Jak Boga kocham, szalona, szalona pamięci A tak! Pamiętasz, oblałem cię winem! — śmiał się Burzymowski i otarł oczy, bo gdy się śmiał, zawsze prawie razem płakać był zmuszony.
— Twojego wina więcej było szkoda, niż mojego fraka, — odparł Pokutyński — wino było stare, wytrawne i doskonałe jak rzadko. Z takiem winem, jak za onych dobrych naszych czasów, dziś już się nie spotykamy. Burgund wszedł w modę, in quo nati sumus, poczciwy węgrzyn zaniedbany. Mówią, że dawał podagrę! ba! za taki kordjał warto cierpieć było.
— U nas za kordonem — odezwał się prędko Burzymowski z wielką serją — węgrzyn wcale niezaniedbany, my szanujemy tradycje narodowe, a przytem Węgry o granicę!
Wybuchnął śmiechem Pokutyński, zaczęli się śmiać obadwaj, znowu łza się natrętna zakręciła w oczach Burzymowskiemu, który ją spiesznie ocierał tłustym kułakiem.
— Ale, cóżeś ty tu na gościńcu robił? — zapytał Pokutyńskiego.
— Wymknąłem się od pijatyki i szedłem do moich sanek — odparł szambelan. — Dąbski z Kalinowskim, ich świadkowie: Kwiński, Koszycki i Anizetka (Bieliński) jak poczęli solenizować zgodę, będą tu siedzieli do nocy, póki im tylko burgunda, a potem materjałów do ponczu stanie, ja zaś, rozstąp się ziemio, coûte que coûte, powracać muszę, aby wieczorem być u pani jenerałowej Grabowskiej.
— No! ależ ci przecie nie tak pilno, abyś dla mnie chwileczki nie poświęcił, — odezwał się błagającym głosem, biorąc za obie ręce Pokutyńskiego podróżny. — Zmiłuj się nad biednym wieśniakiem! Kto wie, czy ja cię złapię już w Warszawie, a okrutniebym od ciebie rad zasięgnąć języka... (Tu począł ciszej). Wybrałem się naoślep! któż lepiej nad ciebie może mnie poinformować...
— Służę ci chętnie — odezwał się Pokutyński. — Nawet konie mojego automedona, jak widzę, nie dojadły jeszcze sieczki, którą ich poczęstował. Chodźmy do izby — chłodno.
— Zybek! Zybek! — ogromnym (umyślnie dla sług przeznaczonym) głosem, i to jeszcze przez kułak dla spotęgowania go, zawołał Burzymowski. — Zybek! a! żeby cię! Gdzież się ta bestja zaszyła już. Tylko co był i już świsnął. Zybek!
Na wołanie to, coraz niecierpliwszym powtarzane głosem, z karczmy wybiegł młody chłopak w kożuszynie i opończy na niej, pędem wprost lecąc przestraszony na pana.
— Co jaśnie pan każe? co?
— Izba! Izba ciepła, słysz! izba czy jest? Potrzeba ich dwie, gamoniu! Mówiłem ci, dla mnie jedna, druga dla panienki z wojską!
— Jest! są! a jakże! — żywo, jąkając się odparł Zybek. — Właśnie smółką wykadzać kazałem, bo było trochę swędu.
— No, to chodźmy, kochany szambelanie, — zawołał Burzymowski, biorąc go pod rękę — chodźmy! Mam z sobą prawdziwy gdański goldwasser, powiadam ci jak oliwa, a na zakąskę piernik toruński. Jak moja Sylwja nadciągnie, to się tam coś i pożywniejszego znajdzie... Ale — kiedy ona nadciągnie!..
To mówiąc, rękę do czoła przyłożył Burzymowski i długo przymrużonemi oczyma patrzył na pusty, zawiany gościniec, na którym, jak zajrzeć, żywej duszy widać nie było. Śnieg tylko leżał pogarbiony, a w nim gdzie niegdzie tkwiły krzewy czarne obrąbiane śniegiem, nad któremi wrony się kracząc unosiły.
— Ale bo, powiadam ci, — ciągnął dalej, ku austerji zwracając Burzymowski — powiadam ci, z temi babami niewysłowione utrapienie! Nie można się było inaczej wybrać jak landarą, węzełków, puzderek, skrzyneczek, pudeł, sepecików, zawiniątek, kuferków, tłumoków — bezliku. Śniegu około nas było niewiele, dopiero gdyśmy wyjechali, jak zaczął sypać, jak z rękawa! trzeba tedy było arkę Noego brać na gryndże, a teraz wlecze się to powoli, bo i ciężkie i wywrotne.
Wystaw sobie, ja lżej jadąc, zawsze prawie mam czas popaść nim one nadjadą. Skaranie Boże! Myślałem, że nigdy nie dociągniemy do Warszawy.
To mówiąc, weszli do izby w austerji, w której zapowiedziana przez chłopca smółka zmieszała się wprawdzie ze swędem i wonią cebuli zasadniczą, ale zapach, jaki z trojga tego się wytworzył, nie był wcale przyjemny. Pokutyński, który już pewnie dawno wiejskiej karczmy nie wąchał, zaraz na wstępie kichnął.
Tymczasem ów tak zwany Zybek na dany znak pobiegł był już po puzderko, które w saniach u nóg pańskich stało. Szambelan wykichawszy się, rozwinął szal turecki, zdjął kapelusik, rozpiął zielone futerko i usiadł za stołem naprzeciw dawnego towarzysza.
— A wiesz, — odezwał się do szlachcica, który już z kluczem około puzderka się krzątał — że ty, słowo ci daję, wyśmienicie, doskonale, zdrowo jak rydz wyglądasz. Co to jest wieś! Powietrze zdrowe, jadło proste, naturalne a pożywne i ten szczęśliwy, arkadyjski spokój, którego wy sielankowi ludzie używacie.
Burzymowski, który miał właśnie do ust nieść kieliszek goldwassera i poczynał już owo sakramentalne:
— W ręce twoje, w gardło moje!
Zatrzymał się nagle, popatrzał naprzód serjo, pokręcił głową, uśmiechnął się i zawołał:
— A bodaj cię! Spokój! na wsi! Spokój u człowieka, który ma córkę dorosłą, a do tego jak anioł piękną i jak żywe srebro żwawą!
— No, córki takiej pozbędziesz się łatwo — śmiejąc się i przyjmując kieliszek, rzekł szambelan. — Panna piękna w matkę się wdać musiała, więc i w główce też dobrze! hę?
(Nie rozważył Pokutyński, że niechcący powiedział impertynencję. Szczęściem, poczciwy Burzymowski nie miał zwyczaju nic nigdy brać do siebie).
— Fiu! fiu! — odparł żywo. — W główce! ale jak! ale jak! Rozum stary, spryt szalony! Toż bieda właśnie! Powiadam ci, lat... no, co tam lata liczyć... młoda, a swoją wolę musi mieć we wszystkiem, i — nie ustąpi.
Tu się spostrzegł pan Stanisław, że może niepotrzebnie, nadto się o córce wygadał i natychmiast się poprawił.
— Ale, powiadam ci, jak anioł, dobre dziecko. Jedynaczka, pieszczotka, trochę fantazyjki musi mieć i niech ją ma!
— Niech ma! to dobrze! kobiecie to uroku dodaje — pospiesznie dokończył Pokutyński. — Ja ci winszuję takiej córki!
Zajadali właśnie toruńskim piernikiem, nad który niema lepszego nic do odebrania apetytu, gdy Burzymowski klapnął po ramieniu starego przyjaciela.
— No, ale mówże ty mi, kochany, drogi szambelanie, co się tu u was dzieje? Wiesz, że ja za kordonem mieszkam pod rakuskiem berłem, w Warszawie nie byłem od wieków! Chciałem Sylwję dla ekonomiki zawieźć do Lwowa, ale ani sposobu ją było do tego namówić. Lwów, to dziura! do Warszawy i do Warszawy!..
A tu — ta Warszawa...
Westchnął ciężko Burzymowski i ciągnął dalej.
— Nie wiem, czy ty to sobie przypominasz, że przez nieboszczkę matkę mojej Sylwki jesteśmy bodaj w jakiejś koligacji z Tyszkiewiczami... Dziewczyna nie w ciemię bita, musiała sobie namotać zawczasu, że albo przez hetmanową lub przez referendarzową wnijdzie w te koła, do których aspiruje, a na których wspomnienie mnie domatora, szlachetkę, hreczkosieja aż dreszcze przechodzą!
Twarz okrągła, śmiejąca się poczciwego Burzymowskiego chmurą się oblekła.
— Cóż poradzić z młodemi? Jabym rad w prawo, ona ciągnie w lewo, a młodość zawsze silniejsza i nie chce się jej psuć wesela, którego tyle co na zaraniu! (westchnął). Zobaczymyż, co się tu u was święci... i... tego!..
Pokutyński przysłuchiwał się z uwagą wielką. Po twarzy jego przebiegały uśmieszki różne, nie spieszył z odpowiedzią, kruszył i jadł piernik. Naiwny szlachcic, który mu się tak otworzyście spowiadał ze wszystkiego, obudzał w nim widocznie rodzaj politowania, do którego mieszało się nieco szyderstwa. Dawszy się wygadać przyjacielowi, spytał odniechcenia, unikając odpowiedzi na pytanie, co się dzieje w Warszawie.
— Zabawicie więc pewnie przez karnawał?
— Albo ja wiem! — zawołał Burzymowski. — Na karnawał, na post, na całą zimę może jedziemy. Jak się moja droga jedynaczka uprze siedzieć, nie będę się mógł ruszyć bodaj i rok cały!
Bo, proszę cię, jak tu dziecku odmówić? Skrzywi się, zasmuci — żal; zacznie prosić, przymilać się, najtwardsze serce, kamienne by zmiękczyła. Ja, słowo ci daję, choć mam swoją wolę, o! i twardą! ho, ho!... ale znowu dziecka własnego tyranizować nie mogę... to darmo!
— Masz słuszność — rzekł z ironją dobrze zamaskowaną Pokutyński. — Jedna jest młodość, tyle jasnych dni w życiu, co ta odrobina młodości. Nie trzeba jej nikomu psuć.
— Otóż to jest! otóż to!.. Ja to samo zawsze powiadam, jedna młodość jest w życiu, — podchwycił Burzymowski — niechaj się przynajmniej pobawi dopóki młoda!
— No, w Warszawie, — przerwał żwawo szambelan — w Warszawie na zabawach, nom d’un nom, zbywać wam nie będzie.
Pamiętasz mój drogi, ów nasz sławny sejm czteroletni? No, zdaje mi się, że Warszawy więcej ożywionej jak naówczas była, wyobrazić sobie trudno, a ja ci powiem, że dziś niemal tak ochoczo i gwarno się bawią, jak naówczas. C’est tout dire!
Burzymowski rękami strzepnął.
— Tamto było co innego! — zawołał. — Dziś, zamiast naszego dobrego, miłego pana, gospodaruje tam jakiś jaśnie wielmożny gubernator pruski czy prezydent, czy jak go tam zowią, bo nie wiem, a zamiast naszej gwardji stoi wojsko niemieckie w pluderkach i kamaszach, na które dosyć spojrzeć i posłyszeć jak szwargoczą, aby i apetyt i humor utracić.
— Eh! obyliśmy się z tym poczciwym Koehlerem, który jest nadzwyczaj gładkim i miłym człowiekiem, — odparł szambelan — obyliśmy się i z tem Eins, zwei, drei! Zresztą Niemców u nas jakoś ani słychać tak bardzo, ani widać — przycupnęli.
Burzymowski niedowierzająco głową potrząsł.
— No, to musi być ich czuć przynajmniej — rzekł nosem pokręcając. — Dajmy temu pokój. Wy macie jeden ich gatunek, my drugi, a dla mnie oni wszyscy djabła warci.
Po chwili dodał:
— A z familji królewskiej kogóż tam macie?
— No, starego księcia eks-podkomorzego, który się już bardzo posunął — począł Pokutyński.
— Hm... I Truskolaską porzucił? — spytał szlachcic.
— O! dawno! — rozśmiał się Pokutyński — choć nie ręczę, żeby ją jaka Józia nie zastępowała, bo on bez tego nigdy nie był.
— Stary bałamut! — ruszając ramionami, mruknął Burzymowski. — I kogóż więcej?
— Jest pani hetmanowa, no, i nasz książę Józef, gwiazda nasza! — zawołał Pokutyński z zapałem.
— A książę Józef, jakże? co? tego? hm? — spytał Burzymowski, nie śmiejąc się wyrazić dobitniej.
Po chwili namysłu Pokutyński, zawsze w mowie oględny, odpowiedział, zwolna cedząc:
— Książę Józef? Jakże ma być? tego... na niego oczy Niemców zwrócone, boją się go jakoś instynktem, musi siedzieć i udawać, jakby go oprócz fatałaszek nic w świecie nie zajmowało. Lew śpi! Pod blachą u niego całe życie się skupia, z Pod blachy ono na miasto płynie. Musimy się bawić szalenie, aby nas nie posądzali, że nam z Niemcami niedobrze. Więc, Pod blachą nic, tylko wyrocznia mody i opinij. — Nie wiesz o tem?
— Słyszałem praeter propter — odezwał się Burzymowski — ale, to jest zawsze dom kawalerski, dla mężczyzn, a kobiety...
Pokutyński popatrzał nań długo, długo i rzekł od niechcenia.
— Kobiety przecie przyjmuje pani Tyszkiewiczowa, a gdy jej niema (bo ona tu rzadko siedzi) — to jest przecie jej przyjaciółka, pani Vauban.
Posłyszawszy to imię, szlachcic, zdziwiony, stał dotąd długo niemy, i jakby wahał się wydać z niewiadomością swoją, wtrącił wkońcu nieśmiało.
— Ale bo widzisz, mówiłem ci, że jestem z za kordonu. Jak? jak? Vauban? Vaubin? Cóż to za jedna?
Szambelan wydął usta, wziął próżny kieliszek w rękę, i zamiast patrzeć w oczy Burzymowskiemu, zmrużywszy jedno oko, przyglądał się długo kieliszkowi, który był dosyć pięknie rzezany.
— Pani de Vauban — począł nareszcie wolno — pani de Vauban, hm — jakżeby ci to powiedzieć? Jest to emigrantka francuska, osoba wysokiego tonu, ekstra delikatnego zdrowia, ekstra wykwintnych sentymentów, — jest to przyjaciółka od serca pani Tyszkiewiczowej, która dla słabej konstytucji, nie dozwalającej jej się narażać na częste a długie podróże, raz tu przybywszy z panią referendarzową — ot, tak została Pod blachą, oczekując na powrót przyjaciółki, a tymczasem za nią robi honory domu.
Quo titulo? — zapytał szlachcic natarczywy.
— Jakto! rzecz bardzo prosta! jako przyjaciółka siostry księcia, i — jako gospodyni domu, który ma tylko gospodarza — rozumiesz?
Szlachcic głową kiwał z jakąś miną, jakby mu to jeszcze nie ze wszystkiem wydawało się jasnem.
— Jakoś ja tego spełna, mierząc naszemi obyczajami, nie rozumiem, — odparł Burzymowski, — albo ty figlarzu, antiquo more, kpisz sobie poprostu ze mnie.
— Uchowaj Boże! mówię ci prawdę najszczerszą i rzecz tak jasną, — odparł Pokutyński — tak naturalną, że nie pojmuję, co w niej ciemnego znajdujesz.
Burzymowski w głowę się podrapał.
— A któż tam bywa Pod tą blachą? — zapytał.
— Phi! wszyscy, co do nogi i co do nóżeczki najarystokratyczniejszej, — dodał szambelan — oprócz kilku starych kwok nudnych.
Burzymowski ręce zapakowawszy w kieszenie kapoty, chmurny i zadumany, począł się po izbie przechadzać.
— Ta — Vauban — czy jak tam, ma męża? — spytał, odwracając się.
— A ma! poczciwy jakiś człek, przyjeżdża tu ją odwiedzać czasami. Francuz wielce utalentowany, gra w teatrze amatorskim, jakgdyby całe życie był z profesji artystą.
— Role mężów? — spytał Burzymowski, wciąż dumając.
— Mężów i kochanków nawet, — dodał Pokutyński — en perfection.
Nastąpiło milczenie, wieśniak stanął i począł z natężeniem w oczy patrzeć Pokutyńskiemu, który wkońcu na głos się rozśmiał.
— Mówisz, że wszyscy bywają Pod blachą? — dodał szlachcic.
— Powtarzam, wszyscy! — potwierdził szambelan.
Burzymowski pozostał w zadumie, potem żywo do ucha przyskoczywszy szambelanowi, coś mu pośpiesznie szeptać zaczął.
— Albo ja wiem! — odparł wolno Pokutyński — co to do mnie należy!
Znowu Burzymowski chodził ze zwieszoną głową, i nierychło odezwał się jakby sam do siebie.
— Tandem tedy, mościdzieju, to tam jakieś pokrewieństwo nasze, a raczej Sylwki nie moje z Tyszkiewiczami, bardzo dalekie i dajmy na to, że go i niema. Ja się wcale o nie upominać nie myślę, — wysokie progi na moje nogi. Są inne domy cichsze, nieksiążęce, które nam lepiej przystaną.
— Znajdziesz ich do wyboru, ile zechcesz! ale kwiat i śmietanka zawsze nie gdzie indziej, tylko Pod blachą, — rzekł Pokutyński — jest czcigodna pani kasztelanowa połaniecka, jest pani starościna krakowska, są państwo eks-stolnikostwo koronni, wielka mnogość różnorodnych Potockich, naostatek i szanowny nasz Arystydes, marszałek Małachowski, taki nudny jak i był.
— Ale proszę cię? — podchwycił Burzymowrski — i wszystko się to w kupie trzyma? Vaubany i Arystydes, Wielopolska i hetmanowa, Sołtyk i Blacha??
Pokutyński serdecznie śmiać się zaczął i nim się na odpowiedź zebrał, uściskał wprzódy dobrodusznego szlachcica.
— Poczciwości ty moja! — zawołał, parskając — nie wszyscy żyją ze wszystkimi, trudno — ale się nikt z nikim nie kłóci. Ładzimy się z sobą, jak możemy, przekonasz się, zobaczysz!
— No! tak, zobaczymy — rzekł Burzymowski kwaśno, bo go uścisk nie udobruchał, choć go oddał szambelanowi — zobaczymy, ale ja od ciebie, kochany kolego, jasnej, otwartej odpowiedzi i wskazówki żądałem, a ty półgębkiem coś bąkasz, czego ja, symplicjusz, prostym szlacheckim rozumem pokombinować nie mogę.
Niewiadomo jakby się tym razem naciśnięty szambelan potrafił wykręcić z dwuznaczną odpowiedzią, bo z twarzy jego widać było, że nazbyt szczerym być nie myślał, gdyby, szczęściem dlań, w austerji hałas nie powstał wielki.
Głosy w zajeździe posłyszawszy, poczciwcy Burzymowski rzucił się ku drzwiom pośpiesznie, domyślając się niepłonnie, że córka jego przybyć musiała.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.