Pod blachą/Tom I/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Pod blachą | |
Podtytuł | Powieść z końca XVIII wieku | |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta | |
Data wyd. | 1930 | |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
POWIEŚCI HISTORYCZNE — Tom LXXVIII
J. I. KRASZEWSKI
POD BLACHĄ
POWIEŚĆ Z KOŃCA XVIII WIEKU
CZĘŚĆ I
1930
WYDAWNICTWO M. ARCTA W WARSZAWIE
DRUKARNIA ZAKŁADÓW WYDAWNICZYCH
M. ARCT, SP. AKC. W WARSZAWIE,
CZERNIAKOWSKA 225
|
— A słowo się stało ciałem! Co ja widzę? Pokutyński?
— Pan Stanisław! Sacré-nom! On sam! A ty co tu robisz?
Dwa te wykrzykniki, jeden po drugim słyszeć się dały pewnego dnia zimowego roku 179... na gościńcu przed austerją w Jabłonnie.
Dzień był chłodny, powietrze ostre, ziemia śniegiem pokryta, mnóstwo go jeszcze świeżo spadłego wisiało na drzew gałęziach, a wiatr nie miał czasu otrząsnąć. Niebo chmurne, płowe, odbijające się ciemno od całunu rozpostartego na ziemi, zdawało się jeszcze zapowiadać śnieżnicę.
U wrót austerji stały tylko co zapewne przybyłe i wstrzymane dla wytchnienia cztery koniki z sankami; zmęczone, robiące bokami, z których para buchała jak z kotła. Dobry kawał drogi musiały zrobić bez spoczynku.
Z sanek wysiadł był przed chwilą ten, którego pan szambelan Pokutyński nazwał Stanisławem.
Był to mężczyzna niemłody, dosyć otyły, z brzuszkiem foremnie zaokrąglonym, w ciepłej czapce z uszami, w dostatniem futrze pasem czerwonym podciągniętem, w butach ciepłych do kolan, z twarzą rumianą i pucołowatą. Wyciągał się właśnie ze zdrętwienia od zasiedzenia w sankach, gdy mu się na oczy nawinął pan szambelan Pokutyński.
Poczciwa to była fizys obywatelska z dawnych czasów, księżycowata, dobrze wykarmiona, na której wszystko co się zrodziło i powstało w duszy, malowało się natychmiast jak w zwierciadle.
Obmarzły wąs napróżno się jej starał dodać marsowego wyrazu. Facjata była dobroduszna, bez dobitnego charakteru własnego, oznaczająca na pierwszy rzut oka człowieka miękkiego, któryby rad czuba sobie nastawić i wydawać się groźnym, aby go nie sponiewierano.
Z rumianych szerokich ust widać było, że nie próżnowały w żadnej posłudze z tych, do których zostały stworzone.
Czoło za to gładkie, spokojne, zasklepiało czaszkę okrągłą, niemającą żadnych wypukłości złowrogich, widocznie myśleniem zbytecznem i troskami niebardzo znużoną.
O jej gładką powierzchnię fale idei, krążących po świecie, jak o skałę rozbijać się musiały.
Spojrzawszy na pana Stanisława Kostkę z Burzymowa Burzymowskiego, który, zarówno z panem Pokutyńskim, był króla Stanisława Augusta szambelanem, miałeś odrazu konterfekt gotowy człowieka — „jak mnie widzisz tak mnie pisz“. Nie potrzebowałeś sobie nad nim łamać głowy, jak nad wielu innymi, co są zagadką dla bliźnich, a może dla samych siebie.
Burzymowski choćby był pragnął się zataić, twarzą i mową spowiadał się przed wszystkimi, a beczki soli dla poznania go wcale nie było potrzeba. Jakim dziś, takim go miałeś zawsze.
Wcale inaczej wyglądał jmpan szambelan Pokutyński, ubrany z miejska, w bardzo ładnem futerku, pokrytem ciemnozielonym aksamitem, z szyją starannie szalem tureckim okręconą, w peruce staroświeckiej nieco formą, ale świeżej i eleganckiej, na której z pewną kokieterją włożony siedział rodzaj — kapelusika.
Wyglądająca z pod szala i peruki, wygolona starannie, trochę już wiekiem popsuta i nadwerężona, ale troskliwie utrzymywana twarzyczka błyszczała złośliwością, wesołością, sprytem i dowcipem. Oczki nieco przymrużone śmiały mu się niepoczciwie, a usta krzywiły sarkastycznym wyrazem, do którego były nawykłe, tak że im już poważnie się ściągnąć stawało niepodobieństwem.
Choć wcale niemłody, trzymał się wykrygowany, prosto, z pewną salonową elegancją, w ręku potrząsając chusteczką, którą nos zakatarzony i od zimna zaczerwieniony nieustannie musiał ocierać, pilnując razem rękawiczki, raczej do stroju służącej, niż mogącej od zimna ochronić.
Nogi też miał opatrzone w zgrabne berlaczyki futerkiem obłożone, na których dbałość o formę i elegancję znać było.
Przekwitła dawno młodość w dziwnej była sprzeczności z tą kawalerską, innym latom właściwą wytwornością stroju i żywością ruchów, trochę wymuszoną, pana szambelana.
Po wykrzykniku dwaj panowie szambelanowie zbliżyli się ku sobie pospiesznie przez śnieg brnąc i zaczęli się ściskać serdecznie.
Burzymowski spełniał ten obowiązek ze staropolską sumiennością, która, choćby poślinić ale uczciwie w oba policzki plusnąć nakazywała; Pokutyński ściskał się z pewną oględnością, chroniąc się od mokrego zetknięcia z obmarzłemi wąsami.
— Ale, proszę cię, nom d’un nom, — zawołał odsuwając się nieco szambelan Pokutyński — skądże się tu wziąłeś? Wszak mieszkacie, ni fallor, za austrjackim kordonem?
— Ha! tak jest! w austrjackim kordonie! A cóż ty zimową porą robisz w Jabłonnie? — odparł z równym pośpiechem Burzymowski. — Wszak przecie książę Józef zimą w Warszawie rezyduje, Pod blachą?!
— Tak jest! Cóżby on tu robił? — zaśmiał się Pokutyński. — Niema go tu. Powiem ci krótko a węzłowato: bieda mnie przypędziła. Z tą młodzieżą teraźniejszą gorąco kąpaną kto się wda, pokoju nie ma nigdy. Otóż i ja umęczony przez nią jestem.
Domyśleć się łatwo — pojedynek! Musiałem tedy qua świadek, jako przyjaciel i rozjemca, gdyż starałem się odegrać tę rolę, przywlec tu niepoczciwemi sankami, które się co chwila zataczały i boki mi otłukły, po to, ażeby po kilku złożeniach i kilku wykrzykach — być świadkiem pocałowania i zgody.
Cha! cha! cha!
Nikt nikogo ani drasnął, bo ambo meliores, rębacze doskonali!
— Ale któż, z kim? — zapytał ciekawie Burzymowski.
— Ty ich nie znasz pewnie. — Pierwszy ten zawadyja nieszczęsny, łomignat, burda, szaleniec Dąbski, co to już raz z przyjaciółmi swymi na patrol pruski wpadł obcesowo; drugi taki sam junak Kalinowski.
Trafił swój na swego i — godnie się wzajem oceniwszy, najczulszą zawarli przyjaźń! — dokończył szambelan, — byle tylko trwała!
W początku myślałem, z animozji wnosząc, że się na bigos posiekają i my tylko członki ich na śniegu zebrane odwieziemy do Warszawy.
Pan Stanisław Kostka z Burzymowa Burzymowski stał z usty otwartemi, słuchając z zajęciem wielkiem.
— A po cóż się, do licha, ci ichmość aż do Jabłonny fatygowali, — odezwał się — przecież ani króla, ani sejmu, ani jurysdykcji marszałkowskiej w tej opustoszałej Warszawie niema? Mogli w pierwszym lepszym ogródku, na podwórku jakiem swej krewkości uczynić zadość?
— Może to fantazja jak inne, a może i racja była! Co ty chcesz? Warszawy pruskiej ty nie znasz! Hm?
Dąbski nie życzył sobie się rąbać w mieście, powiadając, że jak się rozmacha, gotów znowu wpaść na jakiego Prusaka. Dla oryginalności też zaprosił kuligiem do Jabłonny. A i to dodać muszę, że w szopie w Łazienkach, gdzie się zwykle te harce odbywały dawniej, książę Józef uprosił gubernatora Koehlera, aby mu wartę postawił.
Mieli się tedy tu porąbać na kawałki; ruszyliśmy do Jabłonny, aby nam nikt nie przeszkadzał, a skończyło się na tem, że teraz burgunda piją razem i całują się, dopóki znowu za łby się nie pobiorą...
— Co ty się dziwisz, — dodał Pokutyński ciszej — krew nie woda, a czasu pokoju gdy się rąbać niema z kim, bije się choć z przyjacielem, aby ręki i anim uszu nie stracić! Kto wie, co przyszłość nam gotuje!
Burzymowski obejrzał się niespokojnie dokoła.
— Gdzież oni z tym burgundem? — spytał przestraszony. — Czy nie w austerji, broń Boże!
— A! nie! nie! W oficynie książęcej. Wprosili się do kwatery Brodowskiego, którego starą gospodynię przekupili, że ich tam wpuściła.
Podróżny nasz, widocznie uspokojony, swobodniej odetchnął.
— A tobie naco austerja? — spytał poglądając na niego Pokutyński.
— Ja bo widzisz, jadę dworno, córkę z sobą wiozę — rzekł Burzymowski. — Tylko co jej nie widać... musimy tu popasać. — Mówiąc to, westchnął, machinalnie czapkę poprawił, jakby się chciał w głowę podrapać i twarz jego oblokła się wyrazem troski i zakłopotania.
— Córkę! a! a!.. córkę wieziesz na karnawał Pod blachę! — zaśmiał się szambelan. — Dalipan to paradnie!
— Jako żywo! jako żywo! — podchwycił podróżny. — Jeszcze nic nie wiem, ani co, ani gdzie, ani jak!
Tu nagle przerywając dodał:
— Ale, o tem potem.
I troskę z siebie otrząsnąwszy chwilowo, wyciągnął obie ręce ku Pokutyńskiemu.
— Hej! hej! kolego kochany! wieleż to lat, jakeśmy się z sobą nie spotykali?
— Ba! Jeżeli się nie mylę, — odparł, namyślając się Pokutyński — od Grodnaśmy się nie widzieli! Pamiętasz? Ostatni raz na balu u Sieversa?..
— Jak Boga kocham, szalona, szalona pamięci A tak! Pamiętasz, oblałem cię winem! — śmiał się Burzymowski i otarł oczy, bo gdy się śmiał, zawsze prawie razem płakać był zmuszony.
— Twojego wina więcej było szkoda, niż mojego fraka, — odparł Pokutyński — wino było stare, wytrawne i doskonałe jak rzadko. Z takiem winem, jak za onych dobrych naszych czasów, dziś już się nie spotykamy. Burgund wszedł w modę, in quo nati sumus, poczciwy węgrzyn zaniedbany. Mówią, że dawał podagrę! ba! za taki kordjał warto cierpieć było.
— U nas za kordonem — odezwał się prędko Burzymowski z wielką serją — węgrzyn wcale niezaniedbany, my szanujemy tradycje narodowe, a przytem Węgry o granicę!
Wybuchnął śmiechem Pokutyński, zaczęli się śmiać obadwaj, znowu łza się natrętna zakręciła w oczach Burzymowskiemu, który ją spiesznie ocierał tłustym kułakiem.
— Ale, cóżeś ty tu na gościńcu robił? — zapytał Pokutyńskiego.
— Wymknąłem się od pijatyki i szedłem do moich sanek — odparł szambelan. — Dąbski z Kalinowskim, ich świadkowie: Kwiński, Koszycki i Anizetka (Bieliński) jak poczęli solenizować zgodę, będą tu siedzieli do nocy, póki im tylko burgunda, a potem materjałów do ponczu stanie, ja zaś, rozstąp się ziemio, coûte que coûte, powracać muszę, aby wieczorem być u pani jenerałowej Grabowskiej.
— No! ależ ci przecie nie tak pilno, abyś dla mnie chwileczki nie poświęcił, — odezwał się błagającym głosem, biorąc za obie ręce Pokutyńskiego podróżny. — Zmiłuj się nad biednym wieśniakiem! Kto wie, czy ja cię złapię już w Warszawie, a okrutniebym od ciebie rad zasięgnąć języka... (Tu począł ciszej). Wybrałem się naoślep! któż lepiej nad ciebie może mnie poinformować...
— Służę ci chętnie — odezwał się Pokutyński. — Nawet konie mojego automedona, jak widzę, nie dojadły jeszcze sieczki, którą ich poczęstował. Chodźmy do izby — chłodno.
— Zybek! Zybek! — ogromnym (umyślnie dla sług przeznaczonym) głosem, i to jeszcze przez kułak dla spotęgowania go, zawołał Burzymowski. — Zybek! a! żeby cię! Gdzież się ta bestja zaszyła już. Tylko co był i już świsnął. Zybek!
Na wołanie to, coraz niecierpliwszym powtarzane głosem, z karczmy wybiegł młody chłopak w kożuszynie i opończy na niej, pędem wprost lecąc przestraszony na pana.
— Co jaśnie pan każe? co?
— Izba! Izba ciepła, słysz! izba czy jest? Potrzeba ich dwie, gamoniu! Mówiłem ci, dla mnie jedna, druga dla panienki z wojską!
— Jest! są! a jakże! — żywo, jąkając się odparł Zybek. — Właśnie smółką wykadzać kazałem, bo było trochę swędu.
— No, to chodźmy, kochany szambelanie, — zawołał Burzymowski, biorąc go pod rękę — chodźmy! Mam z sobą prawdziwy gdański goldwasser, powiadam ci jak oliwa, a na zakąskę piernik toruński. Jak moja Sylwja nadciągnie, to się tam coś i pożywniejszego znajdzie... Ale — kiedy ona nadciągnie!..
To mówiąc, rękę do czoła przyłożył Burzymowski i długo przymrużonemi oczyma patrzył na pusty, zawiany gościniec, na którym, jak zajrzeć, żywej duszy widać nie było. Śnieg tylko leżał pogarbiony, a w nim gdzie niegdzie tkwiły krzewy czarne obrąbiane śniegiem, nad któremi wrony się kracząc unosiły.
— Ale bo, powiadam ci, — ciągnął dalej, ku austerji zwracając Burzymowski — powiadam ci, z temi babami niewysłowione utrapienie! Nie można się było inaczej wybrać jak landarą, węzełków, puzderek, skrzyneczek, pudeł, sepecików, zawiniątek, kuferków, tłumoków — bezliku. Śniegu około nas było niewiele, dopiero gdyśmy wyjechali, jak zaczął sypać, jak z rękawa! trzeba tedy było arkę Noego brać na gryndże, a teraz wlecze się to powoli, bo i ciężkie i wywrotne.
Wystaw sobie, ja lżej jadąc, zawsze prawie mam czas popaść nim one nadjadą. Skaranie Boże! Myślałem, że nigdy nie dociągniemy do Warszawy.
To mówiąc, weszli do izby w austerji, w której zapowiedziana przez chłopca smółka zmieszała się wprawdzie ze swędem i wonią cebuli zasadniczą, ale zapach, jaki z trojga tego się wytworzył, nie był wcale przyjemny. Pokutyński, który już pewnie dawno wiejskiej karczmy nie wąchał, zaraz na wstępie kichnął.
Tymczasem ów tak zwany Zybek na dany znak pobiegł był już po puzderko, które w saniach u nóg pańskich stało. Szambelan wykichawszy się, rozwinął szal turecki, zdjął kapelusik, rozpiął zielone futerko i usiadł za stołem naprzeciw dawnego towarzysza.
— A wiesz, — odezwał się do szlachcica, który już z kluczem około puzderka się krzątał — że ty, słowo ci daję, wyśmienicie, doskonale, zdrowo jak rydz wyglądasz. Co to jest wieś! Powietrze zdrowe, jadło proste, naturalne a pożywne i ten szczęśliwy, arkadyjski spokój, którego wy sielankowi ludzie używacie.
Burzymowski, który miał właśnie do ust nieść kieliszek goldwassera i poczynał już owo sakramentalne:
— W ręce twoje, w gardło moje!
Zatrzymał się nagle, popatrzał naprzód serjo, pokręcił głową, uśmiechnął się i zawołał:
— A bodaj cię! Spokój! na wsi! Spokój u człowieka, który ma córkę dorosłą, a do tego jak anioł piękną i jak żywe srebro żwawą!
— No, córki takiej pozbędziesz się łatwo — śmiejąc się i przyjmując kieliszek, rzekł szambelan. — Panna piękna w matkę się wdać musiała, więc i w główce też dobrze! hę?
(Nie rozważył Pokutyński, że niechcący powiedział impertynencję. Szczęściem, poczciwy Burzymowski nie miał zwyczaju nic nigdy brać do siebie).
— Fiu! fiu! — odparł żywo. — W główce! ale jak! ale jak! Rozum stary, spryt szalony! Toż bieda właśnie! Powiadam ci, lat... no, co tam lata liczyć... młoda, a swoją wolę musi mieć we wszystkiem, i — nie ustąpi.
Tu się spostrzegł pan Stanisław, że może niepotrzebnie, nadto się o córce wygadał i natychmiast się poprawił.
— Ale, powiadam ci, jak anioł, dobre dziecko. Jedynaczka, pieszczotka, trochę fantazyjki musi mieć i niech ją ma!
— Niech ma! to dobrze! kobiecie to uroku dodaje — pospiesznie dokończył Pokutyński. — Ja ci winszuję takiej córki!
Zajadali właśnie toruńskim piernikiem, nad który niema lepszego nic do odebrania apetytu, gdy Burzymowski klapnął po ramieniu starego przyjaciela.
— No, ale mówże ty mi, kochany, drogi szambelanie, co się tu u was dzieje? Wiesz, że ja za kordonem mieszkam pod rakuskiem berłem, w Warszawie nie byłem od wieków! Chciałem Sylwję dla ekonomiki zawieźć do Lwowa, ale ani sposobu ją było do tego namówić. Lwów, to dziura! do Warszawy i do Warszawy!..
A tu — ta Warszawa...
Westchnął ciężko Burzymowski i ciągnął dalej.
— Nie wiem, czy ty to sobie przypominasz, że przez nieboszczkę matkę mojej Sylwki jesteśmy bodaj w jakiejś koligacji z Tyszkiewiczami... Dziewczyna nie w ciemię bita, musiała sobie namotać zawczasu, że albo przez hetmanową lub przez referendarzową wnijdzie w te koła, do których aspiruje, a na których wspomnienie mnie domatora, szlachetkę, hreczkosieja aż dreszcze przechodzą!
Twarz okrągła, śmiejąca się poczciwego Burzymowskiego chmurą się oblekła.
— Cóż poradzić z młodemi? Jabym rad w prawo, ona ciągnie w lewo, a młodość zawsze silniejsza i nie chce się jej psuć wesela, którego tyle co na zaraniu! (westchnął). Zobaczymyż, co się tu u was święci... i... tego!..
Pokutyński przysłuchiwał się z uwagą wielką. Po twarzy jego przebiegały uśmieszki różne, nie spieszył z odpowiedzią, kruszył i jadł piernik. Naiwny szlachcic, który mu się tak otworzyście spowiadał ze wszystkiego, obudzał w nim widocznie rodzaj politowania, do którego mieszało się nieco szyderstwa. Dawszy się wygadać przyjacielowi, spytał odniechcenia, unikając odpowiedzi na pytanie, co się dzieje w Warszawie.
— Zabawicie więc pewnie przez karnawał?
— Albo ja wiem! — zawołał Burzymowski. — Na karnawał, na post, na całą zimę może jedziemy. Jak się moja droga jedynaczka uprze siedzieć, nie będę się mógł ruszyć bodaj i rok cały!
Bo, proszę cię, jak tu dziecku odmówić? Skrzywi się, zasmuci — żal; zacznie prosić, przymilać się, najtwardsze serce, kamienne by zmiękczyła. Ja, słowo ci daję, choć mam swoją wolę, o! i twardą! ho, ho!... ale znowu dziecka własnego tyranizować nie mogę... to darmo!
— Masz słuszność — rzekł z ironją dobrze zamaskowaną Pokutyński. — Jedna jest młodość, tyle jasnych dni w życiu, co ta odrobina młodości. Nie trzeba jej nikomu psuć.
— Otóż to jest! otóż to!.. Ja to samo zawsze powiadam, jedna młodość jest w życiu, — podchwycił Burzymowski — niechaj się przynajmniej pobawi dopóki młoda!
— No, w Warszawie, — przerwał żwawo szambelan — w Warszawie na zabawach, nom d’un nom, zbywać wam nie będzie.
Pamiętasz mój drogi, ów nasz sławny sejm czteroletni? No, zdaje mi się, że Warszawy więcej ożywionej jak naówczas była, wyobrazić sobie trudno, a ja ci powiem, że dziś niemal tak ochoczo i gwarno się bawią, jak naówczas. C’est tout dire!
Burzymowski rękami strzepnął.
— Tamto było co innego! — zawołał. — Dziś, zamiast naszego dobrego, miłego pana, gospodaruje tam jakiś jaśnie wielmożny gubernator pruski czy prezydent, czy jak go tam zowią, bo nie wiem, a zamiast naszej gwardji stoi wojsko niemieckie w pluderkach i kamaszach, na które dosyć spojrzeć i posłyszeć jak szwargoczą, aby i apetyt i humor utracić.
— Eh! obyliśmy się z tym poczciwym Koehlerem, który jest nadzwyczaj gładkim i miłym człowiekiem, — odparł szambelan — obyliśmy się i z tem Eins, zwei, drei! Zresztą Niemców u nas jakoś ani słychać tak bardzo, ani widać — przycupnęli.
Burzymowski niedowierzająco głową potrząsł.
— No, to musi być ich czuć przynajmniej — rzekł nosem pokręcając. — Dajmy temu pokój. Wy macie jeden ich gatunek, my drugi, a dla mnie oni wszyscy djabła warci.
Po chwili dodał:
— A z familji królewskiej kogóż tam macie?
— No, starego księcia eks-podkomorzego, który się już bardzo posunął — począł Pokutyński.
— Hm... I Truskolaską porzucił? — spytał szlachcic.
— O! dawno! — rozśmiał się Pokutyński — choć nie ręczę, żeby ją jaka Józia nie zastępowała, bo on bez tego nigdy nie był.
— Stary bałamut! — ruszając ramionami, mruknął Burzymowski. — I kogóż więcej?
— Jest pani hetmanowa, no, i nasz książę Józef, gwiazda nasza! — zawołał Pokutyński z zapałem.
— A książę Józef, jakże? co? tego? hm? — spytał Burzymowski, nie śmiejąc się wyrazić dobitniej.
Po chwili namysłu Pokutyński, zawsze w mowie oględny, odpowiedział, zwolna cedząc:
— Książę Józef? Jakże ma być? tego... na niego oczy Niemców zwrócone, boją się go jakoś instynktem, musi siedzieć i udawać, jakby go oprócz fatałaszek nic w świecie nie zajmowało. Lew śpi! Pod blachą u niego całe życie się skupia, z Pod blachy ono na miasto płynie. Musimy się bawić szalenie, aby nas nie posądzali, że nam z Niemcami niedobrze. Więc, Pod blachą nic, tylko wyrocznia mody i opinij. — Nie wiesz o tem?
— Słyszałem praeter propter — odezwał się Burzymowski — ale, to jest zawsze dom kawalerski, dla mężczyzn, a kobiety...
Pokutyński popatrzał nań długo, długo i rzekł od niechcenia.
— Kobiety przecie przyjmuje pani Tyszkiewiczowa, a gdy jej niema (bo ona tu rzadko siedzi) — to jest przecie jej przyjaciółka, pani Vauban.
Posłyszawszy to imię, szlachcic, zdziwiony, stał dotąd długo niemy, i jakby wahał się wydać z niewiadomością swoją, wtrącił wkońcu nieśmiało.
— Ale bo widzisz, mówiłem ci, że jestem z za kordonu. Jak? jak? Vauban? Vaubin? Cóż to za jedna?
Szambelan wydął usta, wziął próżny kieliszek w rękę, i zamiast patrzeć w oczy Burzymowskiemu, zmrużywszy jedno oko, przyglądał się długo kieliszkowi, który był dosyć pięknie rzezany.
— Pani de Vauban — począł nareszcie wolno — pani de Vauban, hm — jakżeby ci to powiedzieć? Jest to emigrantka francuska, osoba wysokiego tonu, ekstra delikatnego zdrowia, ekstra wykwintnych sentymentów, — jest to przyjaciółka od serca pani Tyszkiewiczowej, która dla słabej konstytucji, nie dozwalającej jej się narażać na częste a długie podróże, raz tu przybywszy z panią referendarzową — ot, tak została Pod blachą, oczekując na powrót przyjaciółki, a tymczasem za nią robi honory domu.
— Quo titulo? — zapytał szlachcic natarczywy.
— Jakto! rzecz bardzo prosta! jako przyjaciółka siostry księcia, i — jako gospodyni domu, który ma tylko gospodarza — rozumiesz?
Szlachcic głową kiwał z jakąś miną, jakby mu to jeszcze nie ze wszystkiem wydawało się jasnem.
— Jakoś ja tego spełna, mierząc naszemi obyczajami, nie rozumiem, — odparł Burzymowski, — albo ty figlarzu, antiquo more, kpisz sobie poprostu ze mnie.
— Uchowaj Boże! mówię ci prawdę najszczerszą i rzecz tak jasną, — odparł Pokutyński — tak naturalną, że nie pojmuję, co w niej ciemnego znajdujesz.
Burzymowski w głowę się podrapał.
— A któż tam bywa Pod tą blachą? — zapytał.
— Phi! wszyscy, co do nogi i co do nóżeczki najarystokratyczniejszej, — dodał szambelan — oprócz kilku starych kwok nudnych.
Burzymowski ręce zapakowawszy w kieszenie kapoty, chmurny i zadumany, począł się po izbie przechadzać.
— Ta — Vauban — czy jak tam, ma męża? — spytał, odwracając się.
— A ma! poczciwy jakiś człek, przyjeżdża tu ją odwiedzać czasami. Francuz wielce utalentowany, gra w teatrze amatorskim, jakgdyby całe życie był z profesji artystą.
— Role mężów? — spytał Burzymowski, wciąż dumając.
— Mężów i kochanków nawet, — dodał Pokutyński — en perfection.
Nastąpiło milczenie, wieśniak stanął i począł z natężeniem w oczy patrzeć Pokutyńskiemu, który wkońcu na głos się rozśmiał.
— Mówisz, że wszyscy bywają Pod blachą? — dodał szlachcic.
— Powtarzam, wszyscy! — potwierdził szambelan.
Burzymowski pozostał w zadumie, potem żywo do ucha przyskoczywszy szambelanowi, coś mu pośpiesznie szeptać zaczął.
— Albo ja wiem! — odparł wolno Pokutyński — co to do mnie należy!
Znowu Burzymowski chodził ze zwieszoną głową, i nierychło odezwał się jakby sam do siebie.
— Tandem tedy, mościdzieju, to tam jakieś pokrewieństwo nasze, a raczej Sylwki nie moje z Tyszkiewiczami, bardzo dalekie i dajmy na to, że go i niema. Ja się wcale o nie upominać nie myślę, — wysokie progi na moje nogi. Są inne domy cichsze, nieksiążęce, które nam lepiej przystaną.
— Znajdziesz ich do wyboru, ile zechcesz! ale kwiat i śmietanka zawsze nie gdzie indziej, tylko Pod blachą, — rzekł Pokutyński — jest czcigodna pani kasztelanowa połaniecka, jest pani starościna krakowska, są państwo eks-stolnikostwo koronni, wielka mnogość różnorodnych Potockich, naostatek i szanowny nasz Arystydes, marszałek Małachowski, taki nudny jak i był.
— Ale proszę cię? — podchwycił Burzymowrski — i wszystko się to w kupie trzyma? Vaubany i Arystydes, Wielopolska i hetmanowa, Sołtyk i Blacha??
Pokutyński serdecznie śmiać się zaczął i nim się na odpowiedź zebrał, uściskał wprzódy dobrodusznego szlachcica.
— Poczciwości ty moja! — zawołał, parskając — nie wszyscy żyją ze wszystkimi, trudno — ale się nikt z nikim nie kłóci. Ładzimy się z sobą, jak możemy, przekonasz się, zobaczysz!
— No! tak, zobaczymy — rzekł Burzymowski kwaśno, bo go uścisk nie udobruchał, choć go oddał szambelanowi — zobaczymy, ale ja od ciebie, kochany kolego, jasnej, otwartej odpowiedzi i wskazówki żądałem, a ty półgębkiem coś bąkasz, czego ja, symplicjusz, prostym szlacheckim rozumem pokombinować nie mogę.
Niewiadomo jakby się tym razem naciśnięty szambelan potrafił wykręcić z dwuznaczną odpowiedzią, bo z twarzy jego widać było, że nazbyt szczerym być nie myślał, gdyby, szczęściem dlań, w austerji hałas nie powstał wielki.
Pokutyński za odchodzącym przyjacielem powiódł oczyma przymrużonemi, uśmieszek mu się przesunął po bladych ustach, zwolna wyciągnął rękę ku swemu szalowi tureckiemu jakby w zamiarze zawiązania go znowu, gdy drzwi otwarły się szeroko i Burzymowski z twarzą rozpromienioną i triumfującą wprowadził swą jedynaczkę, za którą tuż szła pani wojska Czeżewska, towarzyszka jej i krewna, pospolicie ciocią dla krótkości nazywana, chociaż, ściśle wziąwszy, do tytułu tego żadnego prawa nie miała.
Pokutyński, chociaż wcale już młodym nie był człowiekiem, galantem jednak dla dam być nie przestał, a choćby nim i nie był, zjawienie się istoty tak ślicznej, jak panna Sylwja, musiało na nim i na każdym najostyglejszym uczynić pewne wrażenie.
Nie zbywało naówczas Warszawie na znakomitych pięknościach niewieścich, — na których nie brak jej nigdy; pań i panien cudnie urodziwych było mnóstwo, począwszy od księżniczki Anieli Radziwiłłówny i panny Teresy Kickiej (w której kochał się książę Adam Czartoryski), Laury Potockiej i wielu a wielu innych, aż do niemłodej już, ale zawsze jeszcze uroczo pięknej, niegdyś przez Trębeckiego opiewanej Kossowskiej.
Pomimo nawyknienia do widoku tych promieniejących obliczy, Pokutyński uznał w duchu, że panna Sylwja Burzymowska mogła śmiało stanąć w ich kole, i bodaj o lepszą walczyć z niemi. Spojrzał na nią, gdy zasłonę i chustkę zdejmowała z dziecinną, naiwną zalotnością zbliżając się ku niemu, i — prawie osłupiał.
Spodziewał się nieszpetnej sobie, wiejskiej, rumianej, zdrowej i wesołej dzieweczki z okrągłą twarzyczką ojcowską, ale nie takiego cudu!
Panna Sylwestra, którą matka jeszcze eufonicznie na Sylwję przechrzciła, bo imiona romantycznie piękno brzmiące były naówczas w modzie — miała wszystkie warunki wymagane od niewieściej piękności; — wzrost, kibić zręczną i gibką, wdzięk naturalny ruchów, który ją nic nie kosztował i wyuczony nie był, twarz cudnego blasku i wyrazu, tryskającą życiem, oczy zabójcze, ogniste, napastliwe, płeć nieporównanej świeżości, włosy prześliczne, ząbki perłowe, a do tego wszystkiego w dodatku śmiałość wiejską rozpieszczonego dziecięcia, zalotność niewinną, pojętność wielką i żywość.
Tak jak na poczciwego ojca twarzy cały się Burzymowski malował, u córki też dusza mówiła przez oczy. Można było zaręczyć, nim otworzyła usta, że się odezwie dowcipnie, wesoło, roztropnie i nie da niczem się onieśmielić, nie nastraszy niczego. Blask jej wzroku zmieszał niemal nawet starego i ośmielonego Pokutyńskiego; zdawało mu się, iż wprost do duszy jego zajrzała.
Pierwszą myślą jego było, — że, choć warszawianką się nie urodziła, natura ją uczyniła czystej wody warszawianką.
Samowolne dziewczę, wychowane na wsi, w domu, w którym nawykło królować, było tak pewnem siebie, jakby mu wszędzie na świecie należało panowanie. Zbliżyło się do szambelana Pokutyńskiego, nie okazując najmniejszego, nawet przelotnego pomieszania.
Ciocia, pani wojska Czeżewska, która niegdyś zachwyciła była trochę lepszego towarzystwa i — jak mawiała, bywała na wielkim świecie, a później zardzewiała na wsi, miała ton i maniery przestarzałej elegantki i śmieszną nieco wymuszoność a krygi. Resztki niedogasłej piękności, zaledwie już dostrzeżone, pielęgnowała do zbytku starannie, ruchy miała teatralne; pamięć zbytnia o sobie w tym wieku, sentymentalizm przestarzały nadawały jej nieco karykaturalną postać.
Ojciec właśnie przedstawiał szambelanowi córkę, a córce Pokutyńskiego, jako najlepszego przyjaciela młodości, razem prezentując go pani wojskiej, która z bardzo poważną miną, wielce uroczystym witała go dygiem, gdy Sylwja zawołała żywo:
— A! panie szambelanie, czyż nawet do Warszawy lepszych dróg niema? Myślałam, że ojca nigdy nie dogonimy! Wlókłyśmy się z rozpaczliwą, żółwią powolnością, konie szły jak w pługu! A, co to za droga! co za droga! nigdy jej w życiu nie zapomnę!
To mówiąc, już oczyma badała całą postać starego szambelana, który nawzajem pilno i z nietajoną rozkoszą wpatrywał się w ten śliczny kwiatuszek, nie mogąc widokiem jego nacieszyć.
Wrażenie, jakie na nim Sylwja uczyniła, tak się w twarzy jego odmalowało dobitnie, że panna się zarumieniła. Nie żeby ją to zakłopotało, lecz owszem, że to jej uczyniło przyjemność. Miło jej było hołdy odbierać, tak jakoś, — czuła, że się jej one z łaski Bożej należą.
Starym obyczajem stanisławowskiego dworu Pokutyński musiał rozpocząć od cukrowanego komplementu.
— Ja tedy — rzekł, uśmiechając się — będę tak szczęśliwy, iż pierwszy zwiastuję w Warszawie o zjawieniu się nowej, jasnej gwiazdy na jej niebie.
Burzymowski posłyszawszy to, aż poskoczył. Chwycił go za rękę niemal z przestrachem.
— Człecze! przyjacielu — szambelanie! Pokutyńsiu! — krzyknął — na rany Pańskie, zlituj się, nikomu tylko o nas nie mów! nie oznajmuj! nie zwiastuj. Proszę, błagam, zaklinam o to! Nie wiemy jeszcze wcale, jak się urządzimy, gdzie i jak bywać mamy, gdzie nie bywać... Zmiłuj się! zlituj!
Pannę to wcale jakoś nie nastraszyło, rozśmiała się tylko. Niewiadomo z szambelana komplementu, czy z ojca przestrachu.
— O! — zawołało śmiało głosikiem dźwięcznym, w którym grało życie — na gwiaździstem niebie Warszawy ja chyba będę niezgrabnym obłoczkiem — prosta sobie biedna wieśniaczka!
Przyznaję się panu szambelanowi, że z niemałym jadę strachem, z ogromną ciekawością — no, i z ochotą bawienia się i wybawienia za wszystkie czasy.
Ojciec słuchając, twarzą robił najdziwniejsze miny, Sylwja zukosa nań rzuciła oczkiem, ale kwaśnego i zakłopotanego usposobienia nie chciała wcale zrozumieć, czy brać do serca.
— A! nie uwierzysz pan, — ciągnęła dalej — jak tam u nas za kordonem austrjackim smutno i nudno. Warszawa, choć pod Prusakiem, zawsze Warszawą.
— Mogę pani zaręczyć, — przerwał Pokutyński — że jest tak świetną, jak tylko z Prusakami być może, którzy nam nie przeszkadzają się weselić, a my korzystamy z tego, ufając w Bogu, że kiedyś oni ustąpić muszą.
— No i bawią się tam wesoło! wesoło! nieprawdaż! — dodało dziewczę naiwnie. — A! proszę pana się nie śmiać ze mnie, że ja tak nieustannie o zabawach mówię! Ja się sama tego wstydzę, wiem, że nam wesołość dziś nie do twarzy, ale taka jestem biedna z tem mojem trzpiotostwem dziecinnem — nie umiem inną być! — I załamała rączki, a ślicznie jej z tem było.
— Ach! niemasz się pani czego wstydzić — żwawo wtrącił szambelan. — My starzy szukamy zapomnienia biedy w zabawach, cóż dopiero młodzież, dla której one są żywiołem jak powietrze i woda?
W Warszawie znajdziesz pani wszelkie rodzaje zabaw i rozrywek, jakie sobie tylko wyobrazić można — na rozkazy, do wyboru!! na skinienie! Młodzież męska i żeńska najlepszego tonu, wszystkie światy i sfery, jakich kto zapragnie.
Mamy świat par excellence najwytworniejszy, francuski, paryski, samą crême emigracji; mamy krajową jego imitację doskonałą, świat staropolski z niebardzo jeszcze wyszarzanemi kontuszami, a trochę zbutwiałemi ideami; świat niemiecki Koehlerów i Hoymów zaperfumowany francuszczyzną, a cuchnący biurokracją, naostatek młody światek — wojsko nieregularne wielkich nadziei!...
Piękna Sylwja, słuchając trochę dowcipkującego już dla przypodobania się jej szambelana, aż w rączki plaskała z radości, śmiejąc się doń wesoło, co zmusiło panią wojską do wstydliwego spuszczenia oczów, gdyż tę swobodę uważała za wielką nieprzyzwoitość i sromała się za swą wychowankę.
Stary Burzymowski także niebardzo być rad musiał ze znalezienia się córki i stał frasobliwy, to głowę gładząc, to odchrząkując znacząco, to smutnie spoglądając na swe zapylone buty. Twarz mu chmurniała, oczyma zdawał się chcieć do zrozumienia dawać Pokutyńskiemu, ażeby się z malowidłem Warszawy niekoniecznie rozpościerał tak szeroko. Szambelan zaś był pod tak silnem wrażeniem piękności panny, że dla niej gotów był względem przyjaciela dopuścić się nieposłuszeństwa i zdrady.
Rozmowa zaczynała się coraz swobodniej rozwijać, bo Sylwja zawojowawszy odrazu szambelana, chciała z niego wyciągnąć wszystkie jej potrzebne wiadomości, których była spragnioną — a czuła już, że Pokutyński musi jej być posłusznym — gdy zdala dały się słyszeć śpiewy jakieś osobliwego rodzaju.
Nie był to ani śpiew żydów, obchodzących swe nabożeństwo, ani hukanie napiłych wieśniaków; żaden z tych dwu rodzajów, jakich w karczmie się spodziewać było można, ale coś ekstra ordynaryjnego, dziwnie niesfornego, krzykliwego, zuchwałego, hałaśliwego, junackiego, zmieszanego z pieśni, wrzasku i śmiechu.
W izbie karczemnej nastało milczenie, wszyscy się przysłuchiwali z podziwieniem i niejaką trwogą. Jeden może Pokutyński domyślał się, co to być mogło, brwi podciągnął do góry, drgnął i usta zakąsił.
Panna Sylwja, którą nic ustraszyć nie mogło, śmiała się — rada już i tej jakiejś niespodziance. Wojska miała minę wystraszoną, Burzymowski zdumiewał się i głową kręcił, okazując niepokój, zwłaszcza, że śpiew ten coraz dobitniej, wyraźniej, głośniej począł się przysuwać, zbliżać, naostatek zabrzmiał w sieniach i rozszedł się po nich echem szerokiem.
Niedość na tem, przysunął się pod same już drzwi, które się nagle z wielkim łoskotem otwarły.
Kilkunastu młodych i średniego wieku mężczyzn, z twarzami mocno zarumienionemi, w strojach najrozmaitszych, począwszy od kurtki z lisami do taratatki i fraka, stało w progu z kielichami w ręku.
Wszyscy byli pod tęgą datą, rozochoceni, rozgorączkowani. Pieśń pospolita, dawna, znana już z samej nuty swej, brzmiała niezgodnemi głosy:
A kto nie wypije,
Tego we dwa kije.
Łupu cupu, cupu łupu,
Tego we dwa kije!
Tężyzna ta, bo tak wówczas zwano hulaków, niespodziewała się pewnie spotkać z kobietami, gdyż zobaczywszy je, nagle śpiewać przestała, czapki się niektóre podnosić zaczęły.
Była chwila namysłu i zgryzot sumienia.
Wtem mężczyzna ogromnego wzrostu, twarzy butnej i zuchwałej, ruchów żołnierskich a rubasznych, stojący na przodzie, krzyknął głosem donośnym.
— Szambelan Pokutyński, dezerter, prosimy o wydanie go w ręce sprawiedliwości! — Powiedziano jest w prawie pruskiem, ruskiem i mazowieckiem, że kto przechowuje dezertera, podpada tej karze co on sam!
Towarzysze mówcy przypatrując się z ciekawością niezmierną pięknej Sylwji, szeptali coś żwawo do uszu jeden drugiemu. Burzymowski rozdrażniony wąsa już nie kręcił, ale go darł.
Zdala za tą gromadką z kielichami widać było żydów, włościan, furmanów, gawiedź wszelaką, która się zbiegła przypatrzeć tej osobliwej procesji. Zybek, stworzenie ciekawe niepomiernie, między nich się wcisnąwszy prawie, śmiał się tak, że aż przysiadał.
— Prosimy o przebaczenie, — ciągnął dalej olbrzym ów innym przodujący, który był nie kim innym tylko sławnym Dąbskim — nie wiedzieliśmy o obecności dam, a niewiadomość, jak wiadomo, grzechu nie czyni. Bądź co bądź niewieście robrony, choć za szańce służyć mogą, nie dają droit d’asile. Dezertera się domagamy, nieodzownie!
Wtem cała gromadka hucznie zawtórowała za mówcą.
— Dezertera! Dezertera!
A jeden zanucił.
— Et caetera! et caetera!
Obudziło to śmiech powszechny. Wojska Czeżewska nie cierpiąca scen grubjańskich, przerażona tem najściem gwałtownem, nad wyraz wszelki, zobaczyła szczęściem drzwi do drugiej izby otwarte, i pociągnąwszy Sylwję za sobą, zniknęła, drzwi natychmiast ryglując, — bo — za nic ręczyć nie można było! Trzęsła się jak w febrze, powtarzając:
— A cóż to za grubjaństwo!
Oddalenie się kobiet oswobodziło je wprawdzie od zuchwałych wejrzeń, ale położenie osamotnionego Burzymowskiego uczyniło nieskończenie trudniejszem.
Mówca bowiem, widząc, że mężczyźni pozostali sami, nie wahał się już wkroczyć do izby ze szklanką w ręku, a towarzysze jego nieodstępni żwawo poszli za wodzem w ślady. Szlachcic znalazł się otoczony, ściśnięty przez tę młodzież junacką, która na nim nader przykre czyniła wrażenie, choć własną mu przeszłość przypominać mogła.
Goście przybywający pod hełmem, nawykli przytem do łatwego robienia znajomości u kieliszka, znęceni cudnie piękną twarzyczką, której pokrewieństwa bliskiego z okrągłym szlachcicem łatwo się było domyślić — posunęli się rewindykować dezertera, ale razem przedstawili się po kolei Burzymowskiemu i — stante pede, pili już jego zdrowie.
Szlachcic, jakeśmy mówili, miał od natury dane serce miękkie, nierad był uchybić nikomu, więc choć zły, starał się być niezmiernie grzecznym. Przyjmował uściski rąk i całusy, wywzajemniając się z coraz większą serdecznością wieśniaczą. Ogólne usposobienie powoli nań oddziaływało. — Uśmiechał się.
Słychać było cmokania i nazwiska, a w przestankach Burzymowskiego wykrzykniki:
— Ale — mój mości dobrodzieju...
— Zbytek łaski.
— Nadzwyczaj mi przyjemnie.
— Nóżki asindzieja całuję i t. p.
Szambelan Pokutyński, widząc że z jego powodu szlachcic był w nader kłopotliwem położeniu, zmiarkował, że go inaczej nie ocali jak poświęcając się za towarzysza, wziął więc swój szal i miał się do wyjścia.
— No, więc kiedy każecie, — zawołał — idę z wami, wypiję za zdrowie wasze, ale waruję sobie, że mnie zaraz potem wypuścicie, bo na wieczerzy u Grabowskiej muszę być — słowo wam daję — muszę.
Ogromny mężczyzna, sławny zawadyjaka Dąbski, vulgo Dąb, przez innych Klocem zwany, nie zaspokoił się tem i zwrócił, uśmiechając się, do Burzymowskiego.
— Mój mości dobrodzieju, — rzekł z patetycznością umyślnie przesadzoną — spodziewam się, że nam tej inwazji na swe terytorjum za złe mieć nie będziesz, a na dowód, że rankoru do nas nie masz, nie odmówisz z nami o trzy kroki do oficyny, na szklankę ponczyku — ut sic! Powiadam ci, złoty panie, ponczyk jaki ja tylko robić umiem — bez kropelki wody. Delicje! Oblizywać się po nim! Jeżeli ci iść trudno, obywatelu, dla przyjemnej okrągłości swej, my cię na rękach zaniesiemy! Uczyń nam ten honor i przyjemność — daj dowód, że cesarz austrjacki sprzyja królowi pruskiemu, którego my tu reprezentujemy, inaczej konsekwencje okropne, wojny, rzezie, pożogi!
W razie gdybyś był głodnym, a tu czekał na jajecznicę, ja tam ci ręczę za kawałek huzarskiej pieczeni, która już musi być gotowa — i — z cebulą!
Hej, mopanie! Cygan dał się dla kompanji powiesić!
— Ale dajcież mu pokój, z córką jedzie, z kobietami, pilno mu jest — zawołał Pokutyński, stając w obronie.
— Milczałbyś! nie masz głosu! — odparł Dąbski impetycznie. — Jeżeli o niewiasty idzie, dwu z nas gotowi wartę dla ich bezpieczeństwa zaciągnąć! Nie konfiskujemy go na wiekuiste czasy, za pół godziny cały i zdrów powróci, ogrzany ponczem i odżywiony pieczenią — w dobrem towarzystwie. Panna spocznie, a gdyby zmierzchło, gotowiśmy około sanek jako salve-gwardja towarzyszyć do Warszawy!!!
Burzymowski spotniał aż od tego srogiego utrapienia, kręcił się, kłaniał, zacierał ręce, tymczasem, na znak przez wodza dany, Kwiński i Anizetka już go pochwycili grzecznie pod ramiona.
Opierać się nie było sposobu. Nec Hercules contra plures. Koszycki usłużnie już mu czapkę jego z uszami nakładał w ten sposób, iż oczy zasunął, Kalinowski ku drzwiom z kielichem kroczył, ani przypuszczając nawet, aby się szlachcic śmiał i mógł im oprzeć.
Burzymowski sam czuł, że tej łaskawości nie będzie mógł uniknąć, zawołał więc tylko błagająco.
— Zmiłujcie się, panowie, niech tylko słówko powiem córce, bo będzie o mnie niespokojna!
— Zgoda! wracaj pan zaraz, my, nie opuszczając terytorjum — czekamy! — zawołał Dąbski.
Puszczono go do drugiej izby, którą na zapukanie drżąca wojska odryglowała, a gdy powrócił, wzięto go pod ręce znowu i — processionaliter, jak przybyli, nucąc śpiew wszyscy pociągnęli, wybierając gdzie był najgłębszy śnieg, do oficyn pałacowych. Pokutyński i szlachcic musieli iść w pośrodku, jak więźniowie i winowajcy.
Raz już popadłszy w towarzystwo zawadjaków, Burzymowski usiłował się do niego nastroić, być wesołym i serdecznym, choć na twarz mu wystąpiły marszczki a w duszy po stokroć przeklinał spotkanie swoje z Pokutyńskim i niepotrzebne odezwanie się do niego.
W istocie położenie ojca pięknej Sylwji nie było do zazdrości. Pragnął ją ustrzec od zetknięcia się ze światem roztrzpiotanym i rozpasanym, a wpadł odrazu pomiędzy młodzież najszaleńszą, rozhukaną i nierespektującą nic w świecie. Musiał się z nią całować, ściskać i zawiązywać uciążliwe na przyszłość stosunki. Wszyscy ci panowie, wypiwszy jego zdrowie, mieli prawo odzywać się potem do znajomości, wciskać się do domu, zapraszać się do niego, a jego ciągnąć do siebie.
Tkwiła mu też w głowie Blacha i pani Vauban, a wystawiał sobie, że ta tężyzna do obozu księcia Józefa należeć musiała, choć w istocie tak nie było.
Struł go Pokutyński półsłówkami o towarzystwie Pod blachą, a tu nowe strachy przynosiła znajomość tak niebezpiecznej młodzieży.
Z temi sztyletami w sercu trzeba się było śmiać, weselić, na dowcipy odpowiadać i udawać wielce uszczęśliwionego.
Najwięcej jednak frasowała go Blacha, z tą jakąś wielce podejrzaną panią Vauban! Jak tu było się z tego przed Sylwją wykręcić, aby tam nie zaglądać, nie przypominać się koligacji, nie zawiązywać stosunków i pozostać na boku.
Burzymowski miał wielką cześć dla nieboszczyka króla, który go zrobił szambelanem i dał mu order; miał cześć dla całej jego rodziny, zatem i dla synowca — a mimo to, córki teraz Pod blachę wprowadzić sobie nie życzył. Po głowie mu chodziło, że go ta poczciwa, nieopatrzna Sylwja zmusić może. Znał swą słabość dla niej i powtarzał w duchu:
— O la Boga! O la Boga! co ja tu pocznę! Poco mi tu jechać było!
Myślami temi skrępowany, dostał się do oficyny.
Wprowadzono go tu uroczyście do wielkiej izby, w środku której stał stół na pół obrusem pooblewanym już okryty i jak mapa wyglądającym, zastawiony opróżnionemi butelkami, powywracanemi szklankami, przyozdobiony wazą do ponczu przygotowaną. U podstawy jej leżały bryły cukru, stos pomarańcz i cytryn.
Mimo tych myśli zgryźliwych i ciężkości, jaką na sercu doznawał, Burzymowski był szlachcicem kość z kości naszych; wpadłszy między wrony, musiał krakać jak i ony.
Rozweselił się natychmiast i rozdobruchał, biedę zawieszając na kołku, do jutra. Posadzono go na miejscu honorowem, ponowiono zdrowie, ściskając i całując iterum iterumque. Co miał robić! Na czczy żołądek po podróży (bo goldwasser z piernikiem dawno zapomniane zostały) wlał duszkiem szklankę ponczu, jak spirytus mocnego. Nalano mu drugą, której odmówić nie mógł, zwłaszcza, że przedziwnie smakował, zatarł czuba, zapomniał niemal gdzie był i jak się tu dostał. — Słuchał tłustych dykteryjek i śmiejąc się walił nogą w podłogę, bił się po kolanach, łapał za głowę, przysiadał, podskakiwał, jakby za dobrych starych czasów sejmu czteroletniego.
On z nich, oni z niego byli bardzo szczęśliwi.
Ludzie mu się wprawdzie wydawali zamaszyści nad miarę, butni i zawadyje, ale po ponczu byłby już przysięgał, że serce mieli złote lub diamentowe. Coraz to czuł potrzebę ich ściskać, potem ręce za pas zakładał, pokrzykiwał wesoło, sam się nawet junaczył, aby do ich tonu dostroić siarczyście.
Trwało to dopóty, dopóki, podpiwszy jeszcze lepiej, nie zaczęli kawalerowie rozpowiadać o swych miłostkach. Kalinowski był właśnie in tractu wykradania panny Protówny Potockiej, inni się przechwalali jak zręcznie zawiązywali intrygi, przesyłali bileciki, ujmowali sługi, korzystali z redut, kasyna i przejażdżek do Mokotowa i Młocin.
Burzymowski uśmiechał się wprawdzie słuchając przez grzeczność, ale ciarki po nim przechodziły. To co tu spotykało innych, jemu też i jego najdroższej jedynaczce mogło się przytrafić.
Wprawdzie dowiadywał się tajemnie i nabywał doświadczenia na jakich drogach trzeba się mu było pilnować, lecz zarazem drżał, wyrzucając sobie, że dobrowolnie popadł w tak straszne niebezpieczeństwo.
Przyklaskiwał wisusom przechwalającym się z temi sprawkami, nie mogąc okazać swego oburzenia, choć klął ich w duchu. Poncz, który mu był w głowie zaszumiał, pod wrażeniem tych straszliwych rewelacyj ulotnił się.
Pochlebiał sobie, że nikt na twarzy jego nie wyczyta niepokoju i frasunku, jaki go opanował, chociaż Pokutyński uśmiechał się zdala, widząc mieniącą się twarz szlachcica. Radby był co najrychlej opuścić to towarzystwo, ale przyrzeczonej pieczeni huzarskiej z cebulą czekać mu kazano, a tymczasem historje pięknych pań i panien, z komentarzami tłustemi, sypały się z przerażającą obfitością szczegółów.
— Sodoma i Gomora! — powtarzał w duchu Burzymowski — otom wpadł! otom wpadł!
Zapomniał biedak, że wcale nie lepiej za jego czasów bywało, lecz — szło mu o najdroższe dziecię.
Po długiej męczarni, którą z uśmiechem zmuszony był znosić pan Stanisław, wniesiono na ostatek pieczeń huzarską i jeszcze burgunda, wyproszonego u rządcy książęcego pana Hofmana, który od piwnicy pańskiej miał klucze. Pieczeń dla głodnego miała pewien urok, przysmażona cebulka woniała przedziwnie; zatarło to na chwilę przykre wrażenia, bo żołądek ma prawa swoje. Ze szklankami wina Burzymowski roztargniony nie liczył się wcale — boć, na frasunek dobry trunek, i, co miał do osieroconej córki pośpieszać, dał się wstrzymywać, siedział, sam już nie wiedział, dlaczego.
Rozgadał się wkońcu daleko więcej, niż był powinien; ichmość, co go przyjmowali, dobyli z niego, co chcieli, pokumali się z nim poufale, jak z dobrym koleżką, i gdy nareszcie Pokutyński, daleko od niego ostrożniejszy i trzeźwiejszy wyciągnął go, Burzymowski tak się pożegnał ze wszystkimi serdecznie, jakby nazajutrz miał podzielać ich płochy żywot i wnijść w ich obyczaje.
Trwało to usposobienie jednak nie dłużej jak do progu austerji. Tu widok córki wznowił uczucia niebezpieczeństwa i strachu. Konie natychmiast kazał zaprzęgać, aby salve-gwardji uniknąć, i — ruszono. Pożegnawszy Pokutyńskiego, Burzymowski przy pomocy Zybka wdrapał się do swoich sanek — i tu — sam na sam z pamięcią, sumieniem i myślami czarnemi, począł się gryźć, boleć, wyrzuty sobie czynić okrutne.
Poncz i burgund uleciały na wolnem powietrzu, został tylko po nich ból głowy ciężki i smutne przeczucia.
— Śliczne porobiłem znajomości! niema co mówić! — szeptał sam do siebie — początek co się zowie! Ale, rozumny człek powinien ze wszystkiego korzystać. — Wiem teraz jak się pilnować, jak opędzać i nic nie ujdzie mojego oka!
Zjedzą licha, żeby mi się wdarli do domu — mimo mej woli i wiedzy, albo potajemne zawiązali stosunki. — Najgorsza rzecz ma jeszcze dobrą swą stronę dla — człowieka z głową!
Czuł Burzymowski, że sam sobie tego piwa nawarzył; usiłował więc przekonać siebie, iż z tego waru nic złego wyniknąć nie może. Nie pierwszy to raz trafiało mu się bąka wystrzelić; w takich wypadkach brał zawsze na rozum, „trutynował“, jak powiadał, a nie uspokoił się, dopóki nie dowiódł sobie, że on nie jest winien w najmniejszej rzeczy, ale skład okoliczności nieuniknionych.
Na ten raz w istocie okoliczności się przyczyniły wiele do obrotu sprawy. Na widok Pokutyńskiego nie mógł nie wykrzyknąć! a niepodobna było przewidzieć, że ów szambelan sam jeden pociągnie za sobą do austerji i całą gromadę zuchwalców. Gdyby ci ichmość, którzy wtargnęli tak obcesowo, byli trzeźwi, Burzymowski mógłby się był wymówić od wycieczki do oficyny — z podchmielonymi, a prawdę mówiąc pijanymi, trudno się było kłócić, opierać, aby nie wywołać awantury. Więc, dla miłego spokoju pójść musiał, a poszedłszy pić, a podpiwszy całować się, a całując słuchać konfidencji et sic porro.
Burzymowski tak czuł zawsze, iż mu sumienie słabość wyrzucać może, że za każdym jej dowodem póty rozumował, trutynował, sofistykował dopóki nie doszedł do pożądanego wniosku, iż — dał oznakę siły a nie miękkości charakteru.
Za żywota nieboszczki małżonki, osoby żywej, lubiącej zabawy i towarzystwo, trochę zalotnej (drudzy mówili, że bardzo) — pan Stanisław siedział pod pantoflem, lecz z mocnem przekonaniem, iż żonie imponuje i to tylko robi co chce. Z pod berła nieboszczki przeszedł, prawie bez interregnum, pod regiment córki ukochanej, akomodował się też i pani wojskiej Czeżewskiej, tak jak wogóle przez jakąś wrodzoną ducha opieszałość skłonnym był zawsze dawać nad sobą przewagę nawet Zybkowi i arendarzowi w Burzymowie. Krzyczał czasem bardzo głośno, objawiał wolę swą stanowczo i dobitnie, bił pięścią w stół, miał się nawet za człowieka surowego, trzymającego wszystkich w rygorze trochę za ostrym — tymczasem śmiano się z niego pocichu i kierował nim, kto chciał. Było mu z tem lżej i wygodniej.
Gdy okoliczności zmuszały go czasem do samoistniejszego kroku, znajdował się w najdrażliwszem położeniu; — nie ufał sobie, szukał niespokojnie rady, żądał konfirmacji, udawał się o nią tam nawet, gdzie było najtrudniej wyszukać. — Spowiadał się z biedy Zybkowi, klucznicy, pani wojskiej, w ostatku chwytając czyjeś zdanie, pierwsze lepsze, byle się zbyć trapiącej go niepewności i nie pozostać odosobnionym z własnem.
Wybór z dwojga był dlań tak trudnym, iż gdy zmuszony był go uczynić, ciągnął potajemnie węzełki, albo w palce stukał. Nie był to brak inteligencji, bo Burzymowski wszystkie możliwe skutki każdego możliwego postępku obrachowywał szybko i z łatwością, lecz gdy widma następstw stanęły przed nim — nie umiał uczynić wyboru. Panowanie pięknej Sylwji nad miłującym ją ojcem rozpoczęło się za wcześnie; ojciec wierzył w rozum jej i zdolności nadzwyczajne jak w ewangelję. Władza jej już teraz była ustaloną i — córka robiła — co chciała.
Ona to z Burzymowa, zamiast do Lwowa, zmusiła go jechać do Warszawy, ona pierwsza odgrzebała tę jakąś koligację z Tyszkiewiczami, która ją miała do wyższych sfer towarzystwa doprowadzić. Oprócz tego pamięć pięknej, dowcipnej, bardzo na wielkim świecie znanej pani szambelanowej nieboszczki była dla Sylwji, wielkie do niej mającej podobieństwo, rodzajem polecenia i pasportu.
O tych marzeniach córki wiedział dobrze Burzymowski, bo mu się z nich spowiadała; niepokoiły go one teraz więcej niż przedtem — zmuszony był im się przeciwić, tamować, a z jedynaczką do boju stanąć, mimo powagi swej ojcowskiej, ani mógł myśleć.
Pobiłaby go zawsze uśmiechem, przymileniem się, pocałunkiem, a naostatek łzami.
Niestety — podobnym był wielce do kokoszy, która wysiedziała kaczątko, musiał stojąc nad wodą gdakać tylko na losy.
Przez całą drogę do Warszawy szambelan to się modlił, to drzemał, to różne sobie osnuwał doskonałe plany i projekta.
Rad był wielce mieć do ich spełnienia aljanta w pani wojskiej Czeżewskiej, ale na to — niestety, czuł, że wiele rachować nie było można. Naprzód, że Sylwja wiele jej nie słuchała, a ona jej rozkazywać nie śmiała, powtóre, że pani wojska w formach wyższego towarzystwa tak była rozkochaną, iż poza niemi, olśniona, nic droższego dojrzeć nie mogła. To co one okrywały złem się jej nigdy nie wydawało. Dla wojskiej sama perspektywa wnijścia we francuski świat Warszawy zapomocą Sylwji, u jej boku, było najwyższem szczęściem. Nie rachowała się z tem, czem mogła je okupić, byle się znowu znaleźć wśród grona tych dystyngowanych, utytułowanych pań i panów, których pamięć jak relikwję przechowywała na dnie serca.
Pani wojska ślicznie mówiła po francusku, w młodości lat kilka spędziwszy z jedną z Lubomirskich w Paryżu. W Burzymowie tylko z Sylwją mogła się posługiwać tym językiem, którym daleko lepiej niż własnym władała, językiem naówczas jak dziś zastępującym wszelkie inne kwalifikacje do salonu.
W czasie, do którego się to opowiadanie odnosi, napływ francuskiej emigracji, dla której sympatja w wyższych sferach towarzystwa była niezmierna, bardziej jeszcze francuszczyznę rozpowszechnił. Gdziekolwiek w salonie znalazł się emigrant Francuz, inaczej jak jego językiem odzywać się nie było wolno, a bardzo mało salonów tej ozdoby, o której zdobycie starano się najusilniej, pozbawionych było.
W otoczeniu księcia Józefa, Pod blachą, mówiono, zabawiano się, grywano teatr, pisano dewizy tylko po francusku. Mało domów znajdowało się w Warszawie, w którychby język polski posłyszeć było można gdzie indziej, jak w przedpokoju.
U pani Lanckorońskiej kasztelanowej połanieckiej, u pani z Potockich Wielopolskiej starościny krakowskiej, u Sołtyków i — prawie nigdzie więcej. Dwa czy trzy stare kontusze zostało na całą Warszawę, między innemi eks-koniuszego Kickiego i Badeniego. — Poczciwy Burzymowski, choć szambelan królewski — co podobno zarówno z orderem winien był wpływowi żony, mówił po francusku nieosobliwie (naprawdę, bardzo źle) i z wielką trudnością. Późno się do tego wziął a do języków wogóle zdolności nie miał.
Wyśmiewano się z niego nawet, że raz na zapytanie króla, gdy zapukał do jego gabinetu.
— Qui est là?
Miał mu odpowiedzieć:
— Je, chambellan Burzymowski.
I dla języka więc czysto francuskiego salony Warszawy powabu dlań nie miały. — Obawiał się być wyśmianym jak niegdyś, gdy rozprawiając z p. de Caché o potęgach europejskich, nazwał je — les potences de l’Europe. Wiedział też, że w tych salonach zabawiano się w miłostki, snuto nieustannie intrygi, przygotowywano wykradzenia, wyzywano się do pojedynków. Wszystko to serce jego ojcowskie napełniało obawą, bo w córce widział jedną z tych piękności, na które dosyć było spojrzeć, aby być oczarowanym.
Przerażała go ta przyszłość, którą on sobie (albo raczej którą mu okoliczności) zgotowały. Co niepokojów, ile kłopotów i troski, jakiego czuwania potrzeba było, jak wytrawnego oka!
Tymczasem trzpiotek Sylwja ani się domyślała, ni przeczuwała, co się w sercu ojcowskiem działo; nie znała świata, nie przewidywała niebezpieczeństw; wyobrażała go sobie pięknym, rycerskim, szlachetnym.
Dojeżdżając do Warszawy, zupełnie już wytrzeźwiony, szambelan przeżegnał się raz jeszcze i odmówił ulubioną koronkę do Przemienienia Pańskiego — duszno mu było, straszno mu było!
Znał to miasto z dawnych czasów, a szambelan Pokutyński zapewniał, że się nic nie zmieniło.
Wojska i Sylwja, obie wywiesiwszy się z okien landary, patrzały, napatrzeć się nie mogły, uśmiechały się z radości, ściskały za ręce — szeptały po cichu...
— Warszawa! Warszawa!
Mieszkanie pana szambelana Burzymowskiego, zawczasu dlań najęte w kamienicy prawie obok domu Pod filarami, który naówczas zajmowali państwo Sołtykowie, już przybywających oczekiwało. — Szło panu Stanisławowi o to wielce, aby stanąć przyzwoicie, w takiej miasta części, w której się dystyngowane towarzystwo mieściło. Nie wiedział jeszcze naówczas, że się go będzie musiał obawiać. Szczęściem lub nieszczęściem dla niego znalazło się niewielkie pierwsze piętro, osierocone po rodzinie hr. P...., która tej zimy po Włoszech podróżowała. Starczyło ono dla Sylwji i przyjęcia kilku gości, bo na wielkie zgromadzenia u siebie Burzymowski się nie gotował. Na dole parę pokoików cale nieosobliwych i dobrze przybrukanych zająć miał dla siebie pan szambelan, który zbytkiem się brzydził i miał pewne upodobanie w przybrukanych kątach, z któremi się mógł poufale obchodzić.
Jako prawy szlachcic polski lubił móc sobie plunąć gdzie mu się podobało, nie potrzebując szanować posadzki, położyć się w zabłoconych butach, nie oglądając na obicie kanapy, rękę zabrukaną otrzeć na prędce o firankę — słowem, być sobie jak u siebie, bo pokoiki, nie będąc zbyt schludne, nie wymagały poszanowania.
W drugim szczególniej na sypialnię przeznaczonym Zybek mógł i przez cały dzień nie sprzątać, a Burzymowski mu za to nie rzekł i słowa.
Na górze apartament był świeży i ładny choć niewielki. Sylwja wszystkiem była zachwycona, znalazłszy się w tej upragnionej Warszawie. Ściskała ojca, całowała Czeżewską, a gdy się okazał jaki niedostatek (bo w istocie brakło tu wielu rzeczy i sprzętów), zapewniała że się to da później wszystko dopełnić, byle tylko jej samej gospodarować pozwolono.
Wartości grosza ani znała, ani pojmowała jak on ciężko czasem przychodzi.
O pozwolenie gospodarowania zresztą pytać nie potrzebowała. Rozgoszczono się wesoło tegoż wieczora, tylko Burzymowski do swej izdebki spać poszedł z kamieniem na sercu. Pod wrażeniem spotkania opisanego w Jabłonnie ciągle był nieswój. Śniło mu się, że się z córką pojedynkował i przebudził się z goryczą na ustach, a niepokojem w duszy. Szło mu najbardziej o to, aby Sylwję do czasu ukryć i zapobiec wszelkiemu kompromitującemu krokowi, dopókiby on sam gruntu nie zbadał i we wszystkiem się nie rozpatrzył. Musiał się przecie lepiej rozwiedzieć, co to była za jedna ta pani de Vauban, która gospodarowała u księcia Pod blachą, a żyła z Tyszkiewiczami w takiej przyjaźni. Mogli mu córkę pochwycić w towarzystwo niebezpieczne!
Postanowił więc, nie zwlekając, w imię dawnych swoich stosunków z tym domem, tegoż dnia się udać do pani kasztelanowej Połanieckiej, aby ją prosić o opiekę i radę. Matrona była dostojna. O tem jednak z obawy jakiejś opozycji, przeciw której słabym się czuł, ani córce, ani pani wojskiej nie wspomniał.
Odwiedziny były już postanowione, a choć mu brakło przewodnika, któryby go objaśnił kiedy i jak czcigodna pani kasztelanowa przyjmowała, obiecywał go sobie wyszukać.
Z tą myślą wstawszy, natychmiast byłby ją przyprowadził do skutku, gdyby niespodziana okoliczność nie stanęła na przeszkodzie.
Małe rzeczy są często wielkiemi następstwami brzemienne. Zybek, któremu też pilno było do Warszawy, nie wiedzieć dlaczego, pośpiesznie zapakowując garderobę pana szambelana, piękne buty safjanowe, nieodzownie potrzebne do paradnego garnituru, wbił między inne rzeczy, zdusił, zmiął, pogniótł tak, iż się w drodze poprzecierały.
Szambelan, ujrzawszy to, ręce załamał i krzyknął.
— A niechże cię jasne... — Trzeba było je oddać natychmiast do restauracji do szewca, bo zresztą były one nowe, piękne, o jakich drugą parę niełatwo nawet w Warszawie, a szambelan z wydatkami osobistemi ściśle się rachował. Do paradnego garnituru żadne inne kolorem nie pasowały, a innego garnituru jak ten numeru pierwszego wziąć nie wypadało.
Że zaś właśnie pod tę porę publiczność zeszła była z safjanowych i kurdybanowych polskich butów na karbowane i ze sztylpami, Zybek musiał zlatać od szyldu do szyldu Długą, Miodową i Senatorską, nim znalazł ad hoc kunsztmistrza, który się podjął kuracji cholew pokaleczonych, ręcząc iż na nich znaku podróżnej presji nie będzie. Burzymowski skazany został przez to na powszedni strój z czarnemi butami i — oczekiwanie.
Gdy się to działo na dole, na górze wybierała się pani wojska Czeżewska także pośpiesznie bardzo do miasta, pragnąc dawne paryskie i warszawskie znajomości odnowić, a przez nie dla kochanej Sylwji, której była posłusznem narzędziem, utorować drogę do wielkiego świata.
I tu o mało, mutatis mutandis, nie powtórzyła się historja butów safjanowych szambelana, lecz Czeżewska była i szczęśliwsza i zręczniejsza.
Zdawało się jej jadąc, że ubranie we Lwowie niedawno dokompletowane rzeczami jakoby świeżo z Paryża nadeszłemi mogło wytrzymać próbę ognia Warszawy. Niestety!
Nazajutrz rano wyjrzawszy przez okno na przechodzące i przejeżdżające do kościoła kapucynów damy, przekonała się iż o cały wiek mody pozostała za jej najświeższemi pomysłami!
Noszono staniki nadzwyczaj krótkie i wysoko podpięte, kapelusze ze skrzydłami ogromnie naprzód wysuniętemi i — mnóstwo szczegółów niesłychanej wagi i znaczenia brakło pani wojskiej, aby się mogła śmiało pokazać w jednym z tych domów, które stroje wprost sprowadzały z Paryża i nie opóźniały się ani o miesiąc śmiesznem naśladowaniem tego co nad Sekwaną przypięto, przyszyto, ogarnirowano lub nastrzępiono.
Pobiegła z tem do Sylwji Czeżewska, a panna uznała nadzwyczaj słusznem, iż wojska ubraniem zadawnionem przy pierwszem wystąpieniu na świat na śmieszność się narażać nie mogła.
Kompromitowałoby to nietylko Czeżewską, ale dom, do którego należała.
Natychmiast posłano po powóz i wojska poleciała zdyszana do pierwszych modniarek, aby się rozpatrzeć, poradzić i kupić co było niezbędnem. Jej się lepiej udało niż szambelanowi i Zybkowi z butami, gdyż wojska umiała dać do zrozumienia w magazynie, iż mu korzystną klientelę z sobą przynosi, jeżeli zostanie usłużoną pośpiesznie. Nie targowała się też wcale o cenę i około południa mogła ze spokojnem sumieniem udać się w odwiedziny, nie kompromitując honoru domu. Wojska miała myśl naprzód, zgodną z Sylwji życzeniem, udać się wprost do pałacu Na górze (na Krakowskiem Przedmieściu), gdzie mieszkała hetmanowa Tyszkiewiczowa, której dom najbliżej był związany z Blachą i do najpierwszych w mieście należał.
Lecz postawić krok tak śmiały, potrzebując się pani hetmanowej przypominać, nie będąc pewna, jak zostanie przyjęta? zawahała się Czeżewska!
Niezręcznem, napastliwem wkroczeniem w ten świat można było popsuć wszystko. Do pani Stasiowej potrzebowała też kogoś za pośrednika, wolała ją uprzedzić i być wprowadzoną.
Wojska ostrożna — bo może oparzona, postanowiła naprzód grunt zbadać, udając się do skromnej istoty, nie świetne ale wpływowe zajmującej stanowisko, starej swej przyjaciółki, niejakiej pani majorowej Habąkowskiej, o której wiedziała, bo z nią korespondowała, że mieszkała w Warszawie od lat kilku. Listy wprawdzie trochę dawno ustały — lecz rachowała na nią, jako na wielce sobie przyjazną istotę.
Z Habąkowską znały się jeszcze dziewczętami, chociaż Czeżewska starsza od niej była. Wojska owdowiawszy zeszła na rezydentkę w pokrewnym domu, majorowa utraciwszy męża (legendowego), umiała sobie wyrobić niezależną egzystencję.
Jak? czem? trudno to było wyjaśnić, dosyć, że żyła wcale na pięknej stopie i ludzie się jej nie ona im kłaniała. Niegdyś bardzo piękna Justysia, później żona jakiegoś majora Habąkowskiego, którego sobie nikt nie przypominał, majorowa umiała w ciągu życia, dzięki rozumowi swemu, dowcipowi i wielkiej wyrozumiałości dla słabości bliźnich — jak wogóle bardzo dobremu sercu — że zaskarbiła sobie łaski wszystkich, szczególniej osób wielkiego świata.
Stosunki z nim utrzymywała starannie, szukała ich, powiększała, wspierała i mogła się pochlubić, że nie mając doń najmniejszego prawa, zyskała w nim obywatelstwo.
Wszystkie hrabiny i księżne nawet zwały ją „kochaną majorową“ albo dobrą, poczciwą Jutką; — wszyscy panowie byli dla niej z pewnem uszanowaniem połączonem z przyzwoitą poufałością, witali ją nawet w ulicy, zatrzymując się dla rozmowy.
Aby się utrzymać na tym stopniu dobrej przyjaźni ze światem mieszkającym w pałacach, jeżdżącym karetami, szafującym pieniędzmi, nawykłym do elegancji, majorowa Habąkowska, której majątek był tajemnicą nawet dla najlepszych jej przyjaciół — nie małe ponosić musiała ofiary.
Miała na swe posługi przyzwoity powóz, lokaika wystrojonego, mieszkanie dosyć obszerne i urządzone tak, aby w niem dostojnych gości na chwilę czasem przybywających mogła przyjmować, nawet gdyby się jedni z drugimi stykać nie chcieli. Musiała się stroić modnie, i być zawsze gotową czy do zabawy, na której się pokazać była zmuszoną, czy do posługi, której odmówić nie mogła.
Nazywano ją też — Chère amie! a gdy czasem bywała cierpiącą, pani hetmanowa, jenerałowa Grabowska, pani Stasiowa Potocka, Sobolewska i mnóstwo innych pań posyłały się dowiadywać o jej zdrowie. Majorowa też wszystkim hrabinom, księżnom, dostojnym paniom służyła na wszelki sposób. Honny soit qui mal y pense! Ona się musiała zręcznie wywiadywać o stanie majątkowym przybywającej z prowincji młodzieży, o stosunkach familijnych osób mniej znanych, a chcących grać jakieś role w świecie, zawiązywać i rozplątywać mnogie intrygi, godzić zwaśnionych, waśnić niepotrzebnie, a nazbyt poufale i jawnie zbliżających się do siebie.
Na oko majorowa nie zdawała się mieć żadnego zajęcia, a chwili spoczynku jej nie dawano. Od rana płynęły do niej bileciki, przybiegali słudzy i służące, jeździła do modniarek, do jubilerów, do lichwiarzy, stręczyła sługi, wypisywała z Paryża stroje, powoływała z emigracji francuskiej mnogich stręczących się do różnych usług kandydatów i kandydatki.
Była to osóbka niewielkiego wzrostu, zręczna jeszcze, żywa niezmiernie, niby młoda, mimo że twarzyczkę miała przywiędłą i mocno życiem zmęczoną. Jednem wejrzeniem umiała poznawać ludzi, odgadywać myśli, przeczuwać charaktery, a do każdego zastosować się przedziwnie.
Słabostkę ludzką raz schwyciwszy jak nitkę w rękę, kierowała potem marjonetkami napodziw zręcznie. Same one nie wiedziały, jak im skakać kazała.
Przytem majorowa nie wydawała się wcale interesowaną, nie wymagała nigdy nic od nikogo. Dawane przez nią dowody przyjaźni wynagradzały się najczęściej podarunkami kosztownemi, które przynosiły więcej, niżby na inny sposób żądać i otrzymać było można.
Rozumie się, iż przy tak rozległych stosunkach, które z jednej strony do najwyższych sfer sięgały, z drugiej zstępowały w mieszczańskie, kupieckie i pomniejsze kręgi społeczne — pani majorowa Habąkowska musiała znać w Warszawie wszystkich i wiedzieć co się gdziekolwiek działo. Była to chodząca gazeta, w tych czasach, gdy właśnie wychodzące w Warszawie, oprócz urzędowych wiadomości i ogłoszeń, jak najmniej krajowych a żadnych prawie miejskich nie zawierały plotek.
U majorowej dowiedzieć się było można o wszystkiem, a gdy wypadku jakiego rozwiązanie było wątpliwe — jej horoskop nigdy prawie nie chybiał. Kto się chciał o co założyć, szedł do niej po radę.
— Majorowo dobrodziejko, ożeni się ów... z Parysówną czy nie? Chcę się założyć, że nie!
— To waćpan przegrasz! — odpowiadała majorowa.
I jak powiedziała, tak się stało, pretendent ów z Parysówną się ożenił.
Co dziwniej nad wszystko, majorową przyjmowały zarówno i pani de Vauban i hetmanowa i państwo Sołtykowie i gubernator Koehler i Hoym, nawet pani starościna krakowska!
A gdy słuchając jej szczebiotania i plotek spytała czasem:
— Kto ją rodzi?
Habąkowska sama do szlachectwa starożytnego nie mająca najmniejszej pretensji, zawsze umiała objaśnić, i z jakiego kto był domu i jakiemi się szczycił koligacjami. Pamięć miała nadzwyczajną, genealogję głównych rodzin umiała napamięć, tak że nawet z Potockimi, niezmiernie rozrodzonymi, rozgałęzionymi dawała sobie radę bez omyłki, do wiadomości kto rodzi dodając zaraz, jakie były ekspektatywy sukcesyj, testamentów, majątków i kapitałów.
Dóbr ziemskich wszystkich wartość mogła natychmiast powiedzieć, nie chybiając wiele.
Można tedy się domyśleć łatwo, jak nieocenioną dla pani wojskiej Czeżewskiej była znajomość i przyjaźń z tą drogą, kochaną Jutką. Nie widziały się z sobą dosyć dawno, ale młodzieńcze stosunki są trwalsze nad inne.
Rachowała na to Czeżewska, gdy z bijącem sercem wysiadła przed wskazaną jej kamienicą i weszła na pierwsze piętro.
Tu lokaj w rodzaju liberji skromnej ale bardzo smakownej, chłopak choć go malować, oznajmił jej, że pani majorowa właśnie była przy tualecie i prosił aby była łaskawą chwileczkę poczekać w salonie, do którego natychmiast drzwi otworzył i portjerę podniósł.
Majorowa gdy była w domu, przyjmowała wszystkich wogóle, kto się tylko zgłosił, gdyż mając wielką mnogość interesów, nie mogła przewidzieć nigdy, kto, z czem i jak ważnym przychodzi. Jak jej na to czas starczył — to było tajemnicą.
Przewidująca wszystko pani wojska miała w rękawiczce na kawałeczku papieru napisane nazwisko swe i poprosiła chłopaka, aby je zaniósł swej pani. Sama wsunęła się do saloniku.
Było to maleńkie cacko, prawdziwa bombonierka, zarzucona fraszkami, pełna sprzęcików i drobnostek wytwornych. Ani na ścianach, ani przy nich, ani na posadzce prawie, miejsca kawałeczka niemi niezajętego nie było. Przybywający gość zaledwie się mógł z największą ostrożnością w tym labiryncie berżerek, etażerek, gerydoników, stołeczków, stoliczków, tabletek, półek, kanapek, koszyków przecisnąć.
Na jednej ze ścian wisiał owalny portret samej pani, gdy ta jeszcze piękną Jutką była, w białej sukience, w przejrzystej zasłonce, cudnej blondyneczki uśmiechniętej a niby smutnej, pokuśliwej, zalotnej, niebezpiecznej.
Portret malował Grassi con amore (bez przenośni) i stworzył też prawdziwe arcydzieło. Było w niem coś powietrznego, miękkiego, idealnego, a jednak żywy typ nie tonął w obłokach, które się go otaczać zdawały. Swojego czasu sprzeczano się o to, czy to był anioł zstępujący na ziemię, czy szatan na pokusę ludzką zamaskowany.
Na stole i mnogich innych sprzętach chińszczyzny, bronzy, świecidełka, kadzielniczki, flakoniki, wazony ustawione były jak w magazynie u starożytnika, ale nie bez pewnego wdzięku i smaku.
Można się było domyślać, że na ten salonik składały się lata długie i serca mnogie przyjaciół i przyjaciółek, gdyż inaczej pański dochód roczny na tak kosztowne urządzenie go nie byłby starczył. W dwóch kątach stały naczynia z sewrskiej porcelany tak ogromne, iż równych sobie nie miały w Warszawie.
Obrazy otaczające portret były też drogiemi płótnami szkoły flamandzkiej i włoskiej.
Czeżewska z zachwyceniem się przypatrywała temu zbytkowi, przepychowi i smakowi swej drogiej Jutki, świadczącym, jak jej na świecie dobrze być musiało, gdy usłyszała kroczki pośpieszne i nim miała czas obejrzeć te bogactwa, otworzyły się nagle boczne drzwi, a w nich okryta tylko narzuconym naprędce szlafroczkiem ukazała się na wpół ubrana majorowa, z wyciągniętemi dosyć jeszcze pulchnemi i ładnemi rączkami ku przyjaciółce.
Padły sobie w objęcia i z salonu przeszła pani Czeżewska, pomijając kilka różnych pokoików równie wytwornie urządzonych, do gabinetu tualetowego, zasiadając obok zwierciadła, przed którem piękna niegdyś Jutka stroiła się, podmalowywała, trefiła, reparując du temps l’irreparable outrage.
Czeżewska mówiła zwykle powoli, z namysłem, cedząc słowa, dodając im wyrazistości mimiką twarzy i rąk; za to majorowej usta się nie zamykały. Myśli jej krążyły szybko po główce a słowa błyskawicą wylatywały i toczyły się z ust wzburzonym potokiem.
— Kochana moja! — zaczęła zaraz — skądże ty tu? myślałam, że gdzieś za światem rekolekcje odsiadujesz spokojnie? Jakżeś się tu dostała? Mów! Proszę! Góra z górą! Zrobiłaś mi, mogę powiedzieć, największą w świecie siurpryzę, najmilszą. Przynosisz mi z sobą pamięć drogich dni młodości!
Spojrzała w zwierciadło i na twarzyczkę swoją, którą zwróciła ku Czeżewskiej, kończąc zmienionym tonem.
— Patrz, proszę cię, jak ja zestarzałam przed czasem! Co to za paskudny ten ząb czasu, którego ślady, niestety, niczem się zagładzić nie dają, gdy serce — serce — ach! starzeć się nie chce i nie umie.
Około oczów, patrz, ces potes d’oie, abominables! skąd się to wzięło? z płaczu czy od śmiechu? Powiadam ci, że nawet i płacząc, i śmiejąc się, nigdym się bardzo nie krzywiła, starałam się utrzymać na wodzy — a jednak! Ce que c’est que de nous!
To mówiąc nie próżnowała majorowa, spoglądała w zwierciadło, na przyjaciółkę, chwytała z gotowalni szczoteczki, tamponiki, flaszki, nacierała i poprawiała coś, przylepiała, smarowała śpiesząc się, podnosząc instrumentu tualetowe, a wojska patrzała na tę jej żywość z uśmiechem, w którym było i trochę zdumienia i zazdrości wiele.
Majorowa paplała, rzucając ciągle pytaniami, a nie dając czasu do odpowiedzi.
— Kiedyżeś przyjechała? z kim? sama? Na jak długo?
Zwróciła ku niej oczy. Wojska, sznurując usteczka, zabierała się nareszcie do cichej, powolnej odpowiedzi. Samo z siebie się rozumie, iż rozmowa toczyła się po francusku.
— Przybyliśmy tu dopiero wczoraj wieczorem. Pierwszy krok mój, droga Jutko, był naturalnie do ciebie. Nie przyjechałam sama, przywiozłam z sobą kuzynkę moją, córkę szambelana Burzymowskiego, której, mogę powiedzieć, zastępuję miejsce matki — une enfant adorable!
— Attendez! Burzymowski! Szambelan! A tak! tak! tłusty, okrągły, wesoły, dobry z kościami szlachcic — nawet nie wiem, czy ma kości! Chodzi uparcie w kontuszu! Przypominam go sobie! Dawniej jedni go nazywali „Sztukamięsa“, drudzy „Je Burzymowski“. A! już wiem! To ten sam być musi — sypała nie ustając majorowa. — Pamiętam jego żonę, une beauté, passablement legère!! Mówiono o niej dużo! Enfin! Ludzie mieli być bardzo majętni... Wszak tak?
Czeżewska wciąż się uśmiechając, a słowa wcisnąć nie mogąc, głową potwierdzała.
— Moja Sylwja — wtrąciła nareszcie cicho — jest cudnej piękności! Nie powstydzę się jej. Oprócz tego główka otwarta, życia wiele i pragnienia życia aż nadto!
Majorowa, głowę ku niej obróciwszy, słuchała, usiłując odgadnąć więcej niż w słowach było.
— Cóż z nią myślicie robić? — zapytała. — La produire ici?
— Spytaj jej, co ona sama z sobą zrobić zechce? — odparła, głos jeszcze zniżając i prawie szepcząc, Czeżewska. — Dziewczę śmiałe, swawolne i nikomu nie dające się prowadzić! Główka nad wiek! dowcip! przytomność! śmiałość — wszystko...
Gospodyni zdawała się żywo opowiadaniem zajętą, przysłuchiwała się bacznie, zamilkła nawet, aby się dać wygadać przyjaciółce, wlepiając w nią ciekawe oczy.
Czeżewska cedziła dalej powoli, robiąc minki pocieszne, które widocznie bawiły przyjaciółkę. Minki te były reminiscencjami młodości, na bardzo już pomarszczonej twarzy dosyć śmiesznemi.
— Między nami — mówiła — przez mamę nous sommes un peu cousins des Tyszkiewicz. Rozumiesz? Mojej Sylwji chce się bardzo wejść w wielki świat i przypatrzyć się zbliska jego splendorom. Czuje się ona stworzoną do niego i ma przeczucie sukcesów, o których i ja nie wątpię.
Majorowa dwuznacznie się uśmiechnęła i ramionami ruszyła.
— Iluzje młodości! — zawołała. — Któż ich nie miał? Cóż z tego ślicznej, jak łza czystej, pełnej sentymentów najpiękniejszych, idealnej Tereni Kickiej, że się książę Adam w niej kocha? Czy mu księżna jenerałowa pozwoli się z nią żenić? Sukcesa pięknych panien na arystokratycznym świecie są tego rodzaju, lub (uśmiechnęła się złośliwie), lub zdobywa się serce, traci sławę i pokutuje za chwilę słodkiego marzenia...
Mimowolnie jakoś z pod serca wyrwało się to majorowej, która wnet się poprawiła.
— Après tout, zawsze trzeba szczęścia próbować! Dla takiej, jak ty powiadasz, ślicznej osóbki wziąć szlachcica w kozłowych butach, którego zawsze czuć albo bigosem lub czosnkiem lub obojgiem, to nader smutna ostateczność.
Czeżewska, słuchając cierpliwie, nie zdawała się w zupełności podzielać zdania przyjaciółki, nie odpowiedziała więc na nie, i gdy ta zamilkła, ciągnęła dalej:
— Nie dałaś mi dokończyć, droga moja! O ile córka pragnie zajrzeć poza tę tajemniczą wielkiego świata zasłonę, o tyle ojciec, nasz szambelan obawia się jego zasadzek i szkopułów. Zna je z dawnych czasów.
— Il en sait quelque chose! — szepnęła majorowa.
— Zdaje mi się, że myśli — ciągnęła dalej Czeżewska — dla córki inne znaleźć koło. Dzisiaj miał być podobno u pani kasztelanowej Połanieckiej. Entre nous, nie zdradź mnie, idzie nam trochę o to, abyśmy go uprzedzili.
Mrugnęła znacząco na przyjaciółkę.
— A bon entendeur, salut!
Gospodyni, która właśnie zaczęła się była sznurować, bo o kibić, jedyną nienadwerężoną pozostałość przeszłości niezmiernie była troskliwą, parsknęła śmiechem suchym, jednym z tych śmiechów, co się nie z wesołości rodzą, ale z potrzeby, aby zastąpiły słowo. Śmiała się oparłszy na gotowalni.
Czeżewska przerwała mowę.
— Ah! la bonne, la respectable Połaniecka!! Ale cóż taka dziewczyna żwawa, jak ty ją opisujesz, u czcigodnej tej matrony robić będzie? Chyba razem z nią pończochę? Wiesz, że Połaniecka nigdy bez pończochy nie stąpi, nawet ją tak wymalowali! U pani starościny Wielopolskiej mogłaby złoto dryzlować... U Lanckorońskiej jeżeli się za jej kuzynkami Szymanowskiemi i Świdzińskiemi dociśnie, będzie albo pieski głaskać, lub, jak mówiłam, pończochę robić, siateczkę wiązać. A! pardon, dwa razy na dzień jest nabożeństwo...
— A! moja najdroższa, — przerwała Czeżewska, ciągle się jednocząc z kuzynką, — my wcale do pończochy i nabożeństwa dwa razy na dzień nie jesteśmy stworzone. Przyjdzie to w swoim czasie, ale teraz!
Zrobiła minkę figlarną.
— Radabym bardzo, abyś ty ją zobaczyła, poznała i swojem badawczem okiem oceniła tę istotę. Bądź co bądź, zobaczysz, pospolitą nie jest. Elle n’est pas la première venue!
Nastąpiła chwileczka wytchnienia, majorowa skorzystała z niej aby głos odzyskać i dalej ciągnąć rozmowę.
— Poznam ją bardzo rada i powiem ci szczerze jak ją znajdę. Ja, nie chwaląc się, mogę spojrzawszy prawie nieomylnie odgadnąć przyszłość! Ładnych pań i dziewcząt mamy poddostatkiem, począwszy od tej anielskiej Tereni, o której wspominałam, a która pewnie uschnie starą panną, mamy Wielhorską nieszczęśliwą, bo sentymentalną nadto, Cichocką, Trembicką, Stasiową — wszystko to stanowi świetny nasz dwór Pod blachą, a innych mnogich gwiazdek drugiej wielkości nie liczę! Śliczny to wieniec twarzyczek i postaci! Z tem wszystkiem młodzieży jest tyle, że jedną więcej ładną panną ce n’est pas de refus! Przyda się nam! Proszę cię samych Potockich co tu jest? Antoni, Marcelek, Michaś, Aleksander.
— A! moja droga Jutko, — odezwała się Czeżewska, — my bo tak wysoko nie patrzymy! Na dziś mowa tylko o tem, jak się pokazać i dać poznać a zabawić.
— A, ma chère, — odparła majorowa — patrzyć zawsze potrzeba jak najwyżej, ażeby później móc sobie wyszukać, choćby jak ja, jakiegoś majora, un pis aller i skończyć przyzwoicie tę głupią komedję życia. Gdyby się zaczynało od majora, na czemżeby się skończyło?
Westchnęła, rozśmiała się i nie czekając odpowiedzi Czeżewskiej, ciągnęła dalej:
— Więc, jasno sobie zdajmy naprzód sprawę z położenia. Panna piękna, dobrze wychowana, dowcipna, żądająca świat poznać i zajrzeć Na górę i Pod blachę. 2-do, kochany tatulo bojaźliwy, skromny, radby kwiatek swój posadzić w cieniu matron i pod opieką wysokich dygnitarzy duchownych.
— Ale, powiadam ci, córka zrobi, co zechce! — przerwała Czeżewska — to nie ulega wątpliwości. Jestem tego pewną; dosyć jej będzie najmniejszej zręczności, pozoru, pretekstu! Papa nie jest okrutnym, da sobie wmówić, co my zechcemy. Il est de bonne composition.
— No, a ja mam wam pomagać? tak? nie? — wtrąciła majorowa.
— Czekaj, ja cię jeszcze o to nie proszę, — rzekła Czeżewska, — choć wiem, że my się bez ciebie nie obejdziemy. Ja przybyłam dziś tylko uścisnąć cię, wyspowiadać się przed tobą à coeur ouvert, polecić siebie twej protekcji — a potem...
Majorowa rzuciła grzebyk i nagle zwróciła się ku niej.
— Wiesz ty co? Wszak twoja panna musi być w domu?
— Dziś my nie wychodzimy nigdzie, chyba może do teatru.
— Do jakiego teatru? — śmiejąc się, podchwyciła majorowa. — Na włoską operę pani Delicati chyba wy pójść możecie, bo nam Matrimonio secreto już się przez uszy przelało.
— Wszak jest Bogusławski? — spytała wojska.
Gospodyni znowu śmiać się zaczęła swoim sztucznym śmiechem suchym.
— Ale któż przyzwoity chodzi na polski teatr Bogusławskiego? Szewcy i krawcy. Zresztą, jeśli chcecie, c’est pour papa, nie dla was! au nom de Dieu! Toby was odrazu najokropniej skompromitowało! le plus mauvais genre! Kogobyście tam spotkać mogli? W najlepszym razie dwóch młodych Sapiehów, którzy tam chodzą na złość nam.
Nasz zaś teatr de Société, nasz, — powtórzyła Habąkowska — dziś nie gra.
— A zatem dziś w domu siedzieć będziemy — odezwała się wojska.
— Otóż ja ci chciałam proponować, — śpiesznie podchwytując kończyła majorowa — chciałam ci proponować, gdy z moją tualetą będę gotową, abyś mi się pozwoliła odwieźć do domu. Ja będę gotową, tirée à quatre épingles, za pięć minut. Przypomnę się przy tej zręczności poczciwej Sztukamięsie, powącham waszego kwiatka i — powiem ci potem otwarcie, co i jak z nią poczynać mamy.
Jeżeli twoja kuzynka okaże się tego warta, o czem nie wątpię, to ją zaakaparujemy do nas Pod blachę i Na górę, a nie — odprawimy ją do pończochy pani kasztelanowej. Kto wie? Jeżeli ma dużo dowcipu, a Anetka ku niej nie poweźmie zazdrości, dostanie towarzyszkę, przyjaciółkę nieocenioną. Ale Anetka łatwo bywa zazdrosną, a złośliwa jest i dowcipna — bardzo! bardzo!...
Czeżewska za całą odpowiedź z uniesieniem ją uściskała, co groziło świeżo ukończonej tualecie.
— Jesteś nieocenioną! nieoszacowaną! — zawołała. — Jedź ze mną, mam powóz, zawiozę cię.
— Allons donc! — trochę szepleniąc odparła pani majorowa, — ty sobie możesz swoją dryndę odprawić, a ja ci ofiaruję „mój — ekwipaż!“
Powiedziawszy to z przyciskiem, uśmiechnęła się i dygnęła.
— Vous voyez! On ne se mouche pas du pied?
Wojska westchnęła.
Tymczasem niezmordowana gosposia już zabierała do kieszeni niezbędne dodatki na wyprawę do miasta: flakoniki, chusteczki, pugilaresiki, różne tajemnicze bombonierki, z pastylkami na wszelkie wypadki. Spieszno jej widać było, bo zarazem wydawała rozkazy służącej, wolała o konie, drapowała przepyszny szal na ramionach, przeglądała się w zwierciadle i uśmiechała do Czeżewskiej.
Czuć w niej było temperament kobiety, która całe życie śpieszyć musi, nawet gdy nic do czynienia nie ma.
Wojska, która była do zbytku powolną i namyślającą się, zachwycała się tą żywością, przypatrywała się przyjaciółce z uwielbieniem.
— Kochana Jutko! i ty mówisz, żeś się zmieniła. Gdzież tam! Zawsze jesteś tą samą, pełną żywości, dowcipu, przytomną, czynną, piękną, zachwycającą.
— Dziękuję! — odparła majorowa — ale bez tego życie byłoby gniciem! Trzeba się ruszać, aby nie postarzeć! Zmuszona siedzieć w kątku na kanapie z pończochą lub założonemi rękami, czuję żebym umarła!
Piękny lokaik pani majorowej dał znać w tej chwili, że konie były gotowe i dwie przyjaciółki wyszły razem.
Czeżewska siadła do karetki, a powozowi najętemu kazała jechać za sobą.
Szambelan właśnie się przed wiszącem u okna lusterkiem golił, gdy karetka majorowej stanęła przed kamienicą, a że zobaczywszy ją, przestraszony nie okaleczył się niebezpiecznie, istna była łaska Boża. Ręka mu się zatrzęsła i pojechała po brodzie aż pod gardło. Czuł, że ekwipaż ten nie mógł zajechać do nikogo, tylko do pierwszego piętra; uląkł się tych odwiedzin paradnych. Wyjrzał oknem i przeczucie się potwierdziło, gdy ujrzał Czeżewską wysiadającą z karetki z nieznajomą jakąś damą.
Powóz i konie wyglądające bardzo elegancko kazały się domyślać osoby dystyngowanej.
Z gorączkowym pośpiechem kończył rozpoczęte golenie i drżącą ręką zaciął się kilka razy. Szczęściem kawałek bibuły był pod ręką, pozalepiał na prędce rany i z pomocą Zybka, na którego krzyczał niemiłosiernie, jakgdyby on wszystkiemu był winien, wczas jeszcze potrafił przywdziać suknie, nim majorowa wyjechała, i stawił się na górę. Prawda, że niektóre szczegóły ubrania wiele pozostawiały do życzenia, ale szło mu o to wielce, aby się naocznie przekonać, kto mógł z Czeżewską przybyć do córki. Śpieszył się z młodzieńczą niecierpliwością.
Sylwja była już ubraną, a strój jej, choć dosyć skromny, dziewicze wdzięki podnosił. Suknię miała ciemną, odżywioną karmazynową przepaską; druga podobna wstęga przedzielała nawpół wysoko podpięte włosy bujne. Biały kołnierzyk na szyi i chusteczkę miała w ręku, ale jej w tem było tak pięknie, że wielka znawczyni niewieścich wdzięków, majorowa spojrzawszy na nią, stanęła zdumiona.
Przybrała zaraz ton poufały i przyjacielski, który był dobrej wróżby. Panna widocznie miała wielką przyszłość przed sobą.
Po pierwszem przywitaniu Habąkowska, jakby mimowolnie odezwała się półgłosem do przyjaciółki:
— Mais elle est adorable!
Posłyszawszy to, Sylwja się zarumieniła. Od rana już była Warszawą, widzianą z okna, rozgorączkowaną.
— Cóż Warszawa? podoba ci się? — zapytała przybyła — nieprawdaż, że po Paryżu, to pierwsze miasto na świecie!
— A! czyż ja mogę powiedzieć, żem ją widziała? — poczęła Sylwja wesoło — mam tylko jej przeczucie i pragnienie. Po naszej wsi cichej, spokojnej, jak się to tu inaczej wydaje wszystko! Ile życia, nawet na ulicach, jaki ruch, jaka orzeźwiająca wrzawa!
— Gdy się temu zbliska przypatrzysz — zawołała Habąkowska, — jeszcze ci się to więcej podoba. Zobaczysz jak świetne mamy salony, jakie zabawy wytworne i dobrego tonu, co za stroje gustowne, jak miłe, uprzejme i doskonałe towarzystwo! A! ja to zawsze powiadam, kto nie może być w Paryżu, powinien żyć w Warszawie, gdzie indziej się wegetuje — nawet z Prusakami brudnymi, których bardzo nie widać, tu się żyje. A! Warszawa jest najmilszą w świecie!
— Niechże kochana pani nie rozłakamia mnie na nią, — odezwała się Sylwja, odniechcenia przyglądając się sobie w zwierciadle — bo, kto wie, jak malutką cząsteczkę jej poznać mi będzie wolno.
— Allons donc! — przerwała z oburzeniem majorowa, — żartujesz sobie, pani moja, będziesz ją znała i miała całą, ona ci się pięknie u twych nóżek położy!
Zapłoniona znowu uśmiechnęła się Sylwja, gdy wtem hałaśliwie, nagle drzwi się otworzyły, i z twarzą pokiereszowaną od brzytwy, niepomiernie zaczerwienioną, zadyszany, z oczyma zaognionemi wpadł szambelan jak bomba.
Spojrzał na majorową, ale jej nie poznał, nie mógł sobie przypomnieć; z przesadzonem więc uszanowaniem zbliżać się począł do figlarnie uśmiechającej się jejmości, która mu dygała zdaleka.
— Panie szambelanie, czyż to być może, ażebyś pan dawnej swej przyjaciółki nie poznał? Czyż lata ubiegłe takie „raważe“ na twarzy mej by zostawić miały?
Zakłopotany niezmiernie szambelan spoglądał błagająco ku wojskiej, aby go poratowała, nie miał bowiem wyobrażenia, kto być mogła ta przyjaciółka! Czeżewska śpiesznie na ucho podszepnęła mu jej nazwisko, ale to wprawiło go w jeszcze większe zakłopotanie. Znaczenia tego nazwiska, stanowiska majorowej w społeczeństwie nie mógł na żaden żywy sposób sobie przypomnieć... Była dla niego zagadką.
W nadziei, że dalsza rozmowa objaśnić go może, przysunął się starym obyczajem do ucałowania pulchnej rączki, śmiejąc się niby wesoło, ażeby ukryć pomieszanie.
W duszy mówił sobie:
— Niech pęknę, jeśli wiem, co to za majorowa! Nigdy w życiu podobnej majorowej nie spotkałem! Przyjaciółka moja! — Nigdym takich przyjaciółek nie miał.
Habąkowska już z nieprzebranego zapasu gotowych frazesów, który zawsze miała na posługi, zaczęła żywo sypać na osłupiałego szambelana.
— Jaki to z kochanego szambelana ojciec przykładny! Prawdziwie za wzór drugim! Na karnawał z pode Lwowa do Warszawy! To się nazywa znać świat i kochać swe dziecię! Czyżby się godziło tak śliczny kwiatek trzymać w ukryciu i dać mu smutnie więdnąć w cieniu, między parafjanami!
Wskazała, śmiejąc się, na Sylwję, która wdzięcznie, czule spoglądała czarnemi oczkami na majorową.
Burzymowski coraz w trudniejszem był położeniu, czuł, że na te pochwały nie zasługiwał, nie wiedział, co miał odpowiadać. Śmiał się już tylko tym właściwym sobie rodzajem rubasznego śmiechu, hałaśliwego, który tak samo jak śmiech majorowej był dlań wygodną wstawką w rozmowie, gdy wyrazów brakło, odpowiedź była trudną, a odezwanie się koniecznem.
Śmiali się teraz tak właśnie oboje, sami nie wiedząc z czego, a Burzymowski w duchu sobie ciągle powtarzał:
— Co za majorowa? jaka u licha majorowa? quo titulo ona się tu zjawiła nimeśmy się rozpakowali? Boże mnie skarż, o kobiecie tej wyobrażenia nie mam! Majorowa! Co za majorowa! Bąkowska? Bąkowska? nie rozumiem!
Habąkowska ze zwykłą swą gadatliwością trzepała dalej, niezmieszana wcale wejrzeniami szambelana, w których się jego osłupienie malowało.
— Bardzoście państwo szczęśliwie trafili, Warszawę znajdujecie niezmiernie ożywioną, domów otwartych mnóstwo, wszelkich stopni i rodzaju, do wyboru dla każdego smaku.
Premier choix, qualiié superfine, Blacha, pani hetmanowa, Na górze, jenerałowa Grabowska, Kicka, Potoccy, Chreptowicz, dalej ciche i spokojne ustronie starościny krakowskiej, kasztelanowej połanieckiej, Małachowskiego, Czackich...
Szambelan roztargniony, wciąż pod naciskiem tej myśli, jaka to była majorowa, z nogi na nogę przestępując, niekiedy przebąkiwał półgłosem:
— Tak! tak!
W duchu jednak zaprzątnięty był zadaniem. Jaka u licha majorowa?
— Co za familjantka? Kto ją rodzi? Na śmierć zapomniałem! Musiała chyba męża i tytuł odmienić.
Posłyszawszy wyliczenie tylu domów, Burzymowski się wkońcu nastraszył i odezwał, jąkając nieśmiało.
— My bo pani majorowo dobrodziejko — my bo — jesteśmy cichej wsi mieszkańcy, domatorowie, do wielkiego świata nie nawykliśmy i nie piszemy się.
— Ho! ho! — przerwała mu Habąkowska. — Cóż to szambelan zbytnią skromnością tak się deprecjujesz! Znałam przecież nieboszczkę żonę jego, pamiętam jej stosunki, domatorką wcale nie była!
Burzymowski zdumiał się jeszcze bardziej, posłyszawszy o żonie swej wzmiankę.
— Cóż to jest u kata? — mówił w duchu — i żonę moją znała? Co to jest? Jaka to może być majorowa?
— Sylwja moja — wtrącił nieśmiało — jeszcze jest tak młodą!
— A panbyś ją dopiero podstarzałą chciał pokazać światu? — roześmiała się wesoło, przybliżając ku niem u natarczywie, majorowa. — Wstydźże się pan tej zazdrości rodzicielskiej! Choćbyś pan jej nam nie chciał dać, my ją gwałtem porwiemy! Ona należy do tego świata, którego będzie najpiękniejszą ozdobą!
W tej chwili zegar na kominie stojący syknął i zaczął wybijać dwunastą, Habąkowska skoczyła jak oparzona.
— A! co ja słyszę! dwunasta! już dwunasta — zawołała z przestrachem. — Dałam słowo pani hetmanowej i Anecie, że o południu, juste, będę Na górze! A! pardon, śpieszyć muszę!
Zaczęła się prędko kłaniać, dygać, ściskać, Czeżewskiej coś szepnęła do ucha i zabrała się do wyjścia. Burzymowski, choć dotąd na żaden sposób przypomnieć sobie nie mógł, ani kto ona była, ani kto ją rodził, ze staroświecką galanterją zaokrągloną podał jej rękę, postanawiając odprowadzić do powozu, bo tak mu grzeczność, której nigdy nie chybiał, nakazywała.
Gdy sam na sam znaleźli się na wschodach, Habąkowska zwróciła się ku niemu:
— Bez pochlebstwa, kochany szambelanie, — rzekła cicho — córkę masz tak śliczną, tak śliczną, iż równej jej, nawet tu u nas, gdzie wszystkie gwiazdy się zbiegają, znaleźć trudno.
Ma w sobie coś tak uroczego, niewysłowienie miłego, naiwnego, że nam tu wszystkim naszym kawalerom pozawraca głowy, bodaj tylko starszym pardonowała!
Szambelan, przyciśnięty do ściany, bo wschody były wąskie, śmiał się, choć pochwały te brzmiały mu jak groźby, truchlał strwożony.
— A, pani dobrodziejko — rzekł, dławiąc się — dla ojca sukcesy takie, to większa troska niż pociecha.
Habąkowska, odpowiedziawszy mu raz jeszcze tym samym swym zdawkowym śmiechem, którym się często posługiwała, wsiadła nareszcie do karetki, szambelan skłonił się drzwiczkom i stanął zadumany.
— Cóż to za licho ta utrapiona majorowa, taka fertyczna? Przyjaciółka domu, której ja ani znam, ani wiem, ani się domyśleć mogę? Język jak na kołowrotku! sama jak fryga, a pachnie aż śmierdzi! i wystrojona! ki djabeł! — Znała mnie i nieboszczkę żonę! majorowa? W życiu żadnej takiej nie znałem! Skąd data! przyjaciółka?
Poszedł co prędzej na górę dla wyjaśnienia tajemnicy. Córka i wojska Czeżewska, spodziewając się go, oczekiwały.
W progu zaledwie stanąwszy, odezwał się niespokojnie do Czeżewskiej.
— Toś mnie waćpani, moja dobrodziejko, ułowieniem tej ryby nabawiła kłopotu. Boże mnie skarz, nie znałem nigdy, nie znam żadnej majorowej, a ta mi się wpiera jako przyjaciółka! Gdzie? co? Skądże się tu wzięła?
Przeżegnał się.
— Klnę się asińdźce, głowa mi pęka, nic sobie przypomnieć nie mogę. Habąkowska powiadasz? — Nazwisko osobliwszego autoramentu. — Jakże z domu? może ją panną znałem? kto ją rodzi
— A! mój Boże! — przerwała obrażona Czeżewska — jak bo pan szambelan masz krótką pamięć? — majorową zna przecież cały świat! To jest ta, którą zwano piękną Jutką.
Szambelan stał zapatrzywszy się w podłogę i dumał.
— Jutka! No — zabij mnie jejmość, nie pamiętam. Jestem jak w rogu... O żadnej pięknej ani brzydkiej Jutce nic nie wiem.
— Z domu Mydłowska, — zniecierpliwiona i z przyciskiem odezwała się Czeżewska. — Mydłow — ska!
— Boże mnie skarz, o tem mydle nigdym nie słyszał! — ramionami ruszając, rzekł stary. — Mydłowskich szlachty niema na świecie...
— Ależ to przecie osoba całej Warszawie znana, — poważnie i dydaktycznie poczęła wojska, okazując, jak była dotknięta tem lekceważeniem przyjaciółki. — Słyszał pan szambelan, że wprost stąd pojechała do pani hetmanowej, a tam przecie lada kogo nie przyjmują! Jest to moja przyjaciółka od młodości!
Szambelan głową potrząsał i odezwał się, cedząc przez zęby:
— Wszystko to być może, ale żeby ona, jak afirmuje, moją kiedy przyjaciółką była, albo nieboszczki, o tem się nam ani śniło!
Sylwja zaczęła się śmiać wesoło.
— Tatuś bo kochany pamięć stracił, — odezwała się, zbliżając doń i rękę mu kładąc na ramieniu. — Majorowa niezmiernie miła, żywa, serdeczna osóbka, podobała mi się bardzo! Taka jestem szczęśliwa, że ją poznałam! Tak z nią jakoś łatwo, przyjacielska — uprzejma...
Burzymowski potarł głowę.
— Hm! ja tam tego — tak dalece nie znajduję... szepnął cicho — bo... bo...
— Bo co, kochany tatku? — zapytała córka, przymilając mu się.
Czeżewska zarumieniona, urażona widocznie, nadąsana, w okno patrzyła.
— Bo... bo — odezwał się stary, zbierając na odwagę — bo — w tej tu Warszawie, jaka ona tam jest, należy być wielce oględnym, grunt rozpatrywać, badać, namyślać się dobrze niżeli się krok postawi.
Otóż ta pani majorowa, której ja nie ujmuję, choć z domu Mydłowska — zaraz stąd wyjechawszy, roztrąbi i rozbębni o pięknej panience przybyłej z prowincji, ludzi zaciekawi, zechcą nas dla swej satysfakcji ciągnąć tam i sam, gdzie ja (otwarcie powiedziawszy) — tu głos podniósł i ręce uroczyście rozstawił — otwarcie powiedziawszy, możebym sobie mojej panny wprowadzać nie życzył.
— Ależ, mój ty surowy tatku — napół śmiejąc się, wpół strwożona i podrażniona, poczęła panna Sylwja, której też wystąpienie ojca wobec Czeżewskiej było niemiłem — dlaczegóżbym ja, panna szambelanówna, nie miała czy nie mogła tam bywać, gdzie cały tutejszy świat i najlepsze towarzystwo uczęszcza?
— Hm! dlatego — odparł stary, poprawiając włosy i budząc w sobie męstwo, którego nie miał — dlatego, że ja, ojciec asińdźki — (tu się zatrzymał i dokończył żywo), że ja mam ku temu słuszne powody!!
Odchrząknął.
— I — basta!
— A te powody są? — spytała Sylwja łagodnie, gdyż nadto była pewna wygranej, aby ją bardzo ustraszać miało co ojciec postanowił.
— Moja kochana — odezwał się Burzymowski, — są powody, z których ja ci się na teraz tłumaczyć nie mogę.
— Dlaczego? — cierpliwie, ale nie ustępując, nalegała córka.
Burzymowski patrzał na nią długo i — dumał. Zebrał się wreszcie na odpowiedź.
— Dlatego, moje dziecko, — rzekł — że w twoich latach lepiej jest wielu rzeczy nie znać i o nich nie wiedzieć...
Argument był słaby...
— Przepraszam tatkę, — odezwała się Sylwja — mnie się to wydaje inaczej. Ja właśnie przez niewiadomość tych rzeczy zatajonych mogłabym pobłądzić, zatem zdaje mi się lepiej, żebym o wszystkiem wiedziała zawczasu.
Wojska, nie chcąc się mieszać do tej rozmowy, stała na uboczu, patrząc to w okno, to na swą wychowankę. Sylwja, uśmiechając się łagodnie do ojca, męczyła go, piekąc na wolnym ogniu swemi pytaniami. Burzymowski zamilkł, tarł wąsy.
— Tatku — ciągnęła dalej córka. — Ile ja mam lat, wiesz tak dobrze jak i ja, tybyś mi rad ich ująć, jabym ich chciała sobie dodać. Dla kobiety, proszę tatka, to jest już wcale piękny wiek, jak tatka kocham. Mogę więc już wiedzieć niektóre życia tajemnice, daję ci słowo, jak mi powiesz, zrozumiem, a jak pojmę, posłucham.
Stary westchnął, oczy podnosząc ku niebiosom, jakby w nich zmuszony był szukać ratunku.
— Dajże ty mi pokój ze swoim rozumkiem — odezwał się błagająco. I wnet zmieniając głos, dodał:
— Powiem ci tylko, że nie wyłuszczając powodów, dla których wybór zrobię tych a nie innych domów, w jakich bywać mamy — mogę zaręczyć, iż ten wybór mój będzie najlepszy, a domy najpierwsze i najdystyngowańsze... Mogę ci i za to zaręczyć, że ani przez skąpstwo, ani dla osobistej niechęci nie wyłączę nikogo...
— Domy najdystyngowańsze — podchwyciła Sylwja — to będą dla tatka pewnie te, w których odmawiają pacierze, pończochę robią i wzdychają do niepowrotnej przeszłości, nieprawdaż, tatku? Domy, w których bywają księża biskupi, staruszkowie łysi i siwi? a jak najmniej młodzieży i nigdy śmiechu?
Ale w takim razie, tatku, pocóżeśmy do Warszawy jechali? Ja, przyznam ci się, chciałabym się trochę zabawić...
Zniecierpliwiony, nieszczęśliwy szambelan darł czuprynę.
— Bądźże spokojna, — zawołał — wszystko się znajdzie, i przyzwoita zabawa i trochę skoków i śmiechu, — ale...
— Ale — podchwyciła córka.
Burzymowski, nie mogąc już dłużej egzaminu wytrzymać, ruszył ramionami i miał się ku drzwiom. Córka drogę mu zastąpiła, rozstawiając szeroko ręce.
— Mój tatku, — rzekła pieszczotliwie — ty zwykle dla mnie taki dobry, dziś jesteś prawdziwie nie do ugryzienia. Chyba już swojej Sylwki nie kochasz. Nie chcesz być ze mną otwartym, traktujesz mnie jak małe dziecko... Fe!
Czyżby te nieszczęśliwe buty tak ci humor popsuły?
Na wspomnienie o butach drgnął szambelan.
— No, no — odezwał się, łagodząc — zobaczysz, bądź cierpliwa, wszystko się dobrze ułoży, będziesz kontenta. Z niczem tylko zbytnio się nie trzeba śpieszyć.
— Mnie bo się zdaje, tatku, — sprzeciwiła się Sylwja — że z niczem nie potrzeba się opóźniać.
Burzymowski nie widział już innego ratunku jak odwrócić rozmowę.
— Cóż to za teraźniejsza młodzież? — rzekł. — Micio u ciebie, no i u mnie dotąd nie był?
Sylwja obojętnie główką potrząsnęła.
— A pisałem do niego wcześnie, kiedy przybyć mamy, — mówił szambelan — ażeby się tu zaraz stawił na twe usługi. Poczciwy, dobry z kościami chłopak, a mimo przywiązania do nas pobałamucił i niema go do tej pory. Chyba listu nie odebrał?
— Zapewne, że musi nie wiedzieć o przyjeździe naszym — odpowiedziała Sylwja, lekko się zarumieniwszy — inaczej ręczę, że byłby się przystawił.
— Od niegobym był mógł zasięgnąć wiele potrzebnych informacyj, — ciągnął dalej stary — wiem, że Micio tu jest bardzo dobrze położony, że bywa u Sołtyków, u Chreptowicza, jeździ do Skierniewic do księcia prymasa, zna tu wszystkich, wie o wszystkiem.
Czeżewska uznała właściwem wtrącić swoje trzy grosze, i rzekła z przekąsem:
— Ale w wielkim świecie wątpię, żeby bywał!
— A gdzież większy świat być może, jak u księcia prymasa? — spytał złośliwie szambelan.
— Elegancki świat przecież gdzie indziej, to wszystkim wiadomo! — odcięła się Czeżewska.
— I o tym eleganckim, jak go asińdźka zowiesz, wie on pewnie co wiedzieć potrzeba — odparł Burzymowski.
— Micio Grabski, chybaby był chory, inaczej będzie z pewnością nie dziś to jutro — dodała Sylwja.
— Niech Bóg uchowa, żeby chory miał być — zawołał szambelan — ja go kocham jak syna.
Tu, przerwawszy mowę, przeszedł się stary po pokoju i na pociechę paniom dodał jeszcze.
— Ja tymczasem nie próżnuję, i spełniam moje obowiązki. Zamówiłem już powóz, gdyby go było potrzeba, bardzo przyzwoity, danglowski, ale świeży...
— Co tu są za śliczne zaprzęgi — zawołała Sylwja, ożywiona nagle. — Ja już, siedząc w oknie, dwa widziałam, o jakich mi się w życiu nie śniło. Służąca mi mówiła, że pierwszy z nich, cug tarantów jest księcia prymasa, a druga gniada czwórka z postrojonymi postyljonami ma być księcia Józefa.
Stary się rzucił.
— I ty go już widziałaś?
— A! nie tylko ja go widziałam. — odpowiedziała Sylwja z naiwnością dziecięcą — ale i on mnie zobaczył. Tak mi się przypatrywał, żem się aż do okna cofnąć musiała zażenowana...
Wyobrażałam go sobie daleko starszym, — szczebiotała dalej — wygląda wcale młodo i bardzo, bardzo dystyngowany. Ma w rysach coś tak szlachetnego, twarz tak miłą, tak smutną, oczy tak wyraziste.
W czasie, gdy Sylwja z wielkiem zajęciem opowiadała o księciu Józefie, Burzymowski stał z głową spuszczoną, posępniejszy coraz.
Długo nie mógł odezwać się ani słowa.
— Ph! — rzekł wkońcu — stary bałamut, ma już lat około czterdziestu... Ale tak! Pamiętam go młodym i pięknym w czasie sejmu czteroletniego i po kampanji 1792 r., ale to już temu latek kupka, a żyło się żwawo i z niejednego roku dwa zrobiło!
Zachmurzył się mocniej jeszcze i dodał;
— Ale, moja Sylwko Sylfido! — ciekawość ciekawością, hm! czyż godzi się tak oknem wyglądać, żeby się aż dać widzieć? To mi się zdaje — nieprzyzwoicie!
Sylwja się rozśmiała wesoło.
— Oknem wyglądać, nieprzyzwoicie? tatku?
— A tak, oknem wyglądać, — potwierdził Burzymowski — zwłaszcza gdy przejeżdża taki bałamut, któremu lada młode oczki zawracają głowę.
— Tylko nie moje! — przerwała Sylwja.
— Jeszczeby tego chyba brakło na moją biedę! — odezwał się szambelan. — Niech nas Bóg uchowa i strzeże.
Czeżewska, ztyłu stojąca, słuchając rozmowy, ramionami ruszała. Sylwja śmiała się z nieopatrznością dziecięcia, szambelan burczał.
Pani wojskiej wreszcie to co nazywała prześladowaniem ojca, uprzykrzyło się — i wtrąciła głosem słodziuchnym, ale stanowczo.
— Pan szambelan ma czasem jakąś przyjemność tę biedną Sylwkę morałami udręczać! Słowo daję! Widzi pan, że ją to irytuje.
Burzymowski zmiękł zaraz, trochę się nastraszywszy.
— To się tak gada, aby się coś gadało, — zawołał — nic znowu jej tak bardzo przykrego nie powiedziałem.
Przystąpił do Sylwji.
— Przepraszam cię, rybko moja, starzy jak ja zwyczajnie gderać muszą, ale z przywiązania i dobrego serca.
Córka pośpieszyła go uściskać.
— Kochany tatku, — rzekła — ja ani się nie dziwuję, ani przykrzę tem, co tatko mówi, my się wkońcu zawsze z sobą zgodzimy.
— Bóg widzi! prawda! tak! słowo daję! — zawołał rozczulony uściskiem dziecka, całując w głowę córkę szambelan — ty, poczciwa, dobra jesteś jak anioł.
Czeżewska, zdala za nimi stojąca, nie kryła złego humoru, w jaki ją ta czuła scena wprawiała, było w tem trochę jej winy, że się Burzymowski posprzeczał, darować mu więc tego nie mogła.
Jesteśmy tak wszyscy, gdy się czujemy winnymi, część winy radzibyśmy złożyć na kogo innego.
Rada była co najprędzej pozbyć się, wyprawiając na dół, szambelana, gdyż sprawy toaletowe, nie cierpiące zwłoki czekały na nie, a Burzymowski nie kwapił się z pożegnaniem.
Widząc wreszcie, iż heroicznego użyć potrzeba środka, aby się go pozbyć, Czeżewska wśród najczulszych oświadczeń, któremi ojciec z córką pocieszali się wzajemnie, odezwała się głosem dyktatorskim:
— Dziś jeszcze tysiące rzeczy jest do załatwienia, a my aniśmy nawet poczęły.
Ja muszę iść i proszę panny Sylwji, aby przybyła co najrychlej. Krawiec czeka, modniarka nad karkiem stoi, szewc przyszedł brać miarę.
Burzymowski, posłyszawszy to, natychmiast ku drzwiom ruszył, Czeżewska trochę szyderczą i litującą się minkę zrobiwszy, powiodła za nim oczyma.
Taki był początek pierwszego dnia pobytu w Warszawie pana szambelana Stanisława Kostki Burzymowskiego, a jeśli kto to on wcale nie był uszczęśliwiony wypadkami dnia tego, w którym mu się wszystko na przekorę składało, począwszy od butów, aż do spojrzenia córki na księcia Józefa, którego sława don-żuańska dla ojców i mężów strasznym czyniła.
Z głową zwieszoną, powoli zsunął się po wschodach stary ku swoim izdebkom.
Tu Zybek, znający się na swych obowiązkach, przyniósł mu na długim cybuchu nałożoną z czubem fajkę tytuniu tureckiego, z której zwolna pykać zaczął, smutny jak noc, przybity i wzdychający szambelan.
Sądził, że wieczór cały przejdzie mu samotnie przepędzić, bo się nie spodziewał nikogo, nikomu nie dawszy swojego adresu, gdy w sieni usłyszał znajomy głos szambelana Pokutyńskiego, który Zybka, stojącego cały dzień we drzwiach, dla gapienia się na ulicę, pytał:
— Jest pan w domu?
W tej samej chwili drzwi się otwarły i wyelegantowany zjawił się dawny kolega.
Bystre spojrzenie na twarz Burzymowskiego mogło go nauczyć, iż stary pierwszem wrażeniem Warszawy był znękany i wystraszony. Wczoraj na gościńcu widział go wesołym, uśmiechniętym, dziś znalazł zmęczonym, milczącym, posępnym.
Humor mu się popsuł bardziej jeszcze, gdy posłyszał od progu wołającego Pokutyńskiego.
— Powinszowania niosę! To się nazywa: Veni, vidi, vici. Cała już Warszawa brzmi imieniem córki waszej i sławą jej wdzięków! Wieść o jej piękności przebiega wszystkie salony, we wszystkich jest ustach... Ciekawość rozbudzona do najwyższego stopnia.
— A! Jezus! Marja! — krzyknął, cybuch wypuszczając z rąk, Burzymowski. — Skąd? co? jakże? krokiem nie wychodziła! Nikt jej nie widział jeszcze.
— Ba! ale majorowa, która już tu była na oględzinach, zawiozła pierwszą wiadomość do pałacu Na górce, do pani hetmanowej. Wczorajsza młodzież także w kołach swoich rozgadała o cudnem zjawisku; naostatek książę nasz, zdaje się, że waszą pannę musiał w oknie zobaczyć; uderzyła go jej nadzwyczajna uroda, zachwycony nią musiał się posłać dowiedzieć kto to był taki.
Burzymowski, zamiast się ucieszyć, uderzył w szerokie dłonie i załamał je z wyrazem rozpaczy.
Pokutyński śmiał się.
— Teraz — dodał — nie masz się już co taić i ukrywać z córką, ani przemyślać, gdzie ona bywać ma... Złapią was i pociągną gwałtem.
Szambelan tak był tem zmieszany, tak odurzony swem nieszczęściem, że nie umiał wyrazić inaczej utrapienia, jak niezrozumiałym wykrzykiem:
— Pocóż się już było śpieszyć z butami!
Pokutyński szczęściem nie posłyszał tego westchnienia, ciekawy zawsze, rozglądał się tymczasem po niepozornych izdebkach, w których go kolega przyjmował.
— Spodziewam się, — bąknął po chwili — że córkę chyba lepiej musiałeś ulokować niż siebie. Przepraszam cię, ale twoje mieszkanie na zabrukaną celę kapucyńską wygląda, a dziś i twarz twoja, akomodując się do niego, ściągnięta coś jak po rekolekcjach!
— A! ja tam dla siebie wiele nie potrzebuję! — westchnął Burzymowski cały zadumany i pogrążony w sobie.
Pokutyński, widząc go tak znękanym, rozbawić się starał.
— Pojutrze — rzekł — nasz teatr amatorski, śliczna rzecz! Jeżeli gdzie to na nim cały nasz świat zobaczyć można i wszystkim się pokazać. Niesposób, ażebyście na nim nie byli. O zaproszenie dla was postaramy się, odbierzecie je niezawodnie. Przygotujcie się więc do tego.
Osowiałym wzrokiem spojrzał Burzymowski na mówiącego i swoim zwyczajem włosy trzeć zaczął.
— Nie wiem prawdziwie, — rzekł — czy my tam pojutrze będziemy mogli być! Tylko co jesteśmy z drogi, babom pewnie jeszcze mnóstwa gałganków brak, kto je tam wie! a guzdrają się...
— O! o! dadzą one sobie radę, — przerwał gość — ciekawość, ręczę ci, przyśpieszy przygotowania. Córka twoja pewnie zechce widzieć reprezentację tę, ty zaś nadto jesteś dobrym ojcem, żebyś miał dziecko swe przyjemności tej pozbawić!
Zdaje się, że szambelan domyślił się przyczyny frasobliwego usposobienia kolegi i miał złośliwą przyjemność go drażnić, gdyż mimo coraz bardziej zasępiającej się twarzy Burzymowskiego, kończył:
— Tak! tak, kochanku! kiedyś grzyb, to leź w kosz, ojcem jesteś, trzeba dziecku być posłusznym — takie teraz prawo. Długo bardzo dzieci rodziców słuchały, teraz kolej przyszła na starych, że młodym się muszą akomodować. Panienka się zabawi, ty się rozruszasz i złe humory odejdą.
Kto wie? tyle młodzieży mamy? zakocha się w niej kilku, a przynajmniej jeden o rękę zgłosi. Pannie szambelanównie sprawimy weselisko, a ja na niem — wiesz co? no! ofiaruję się mazura z hołubcem! Zobaczysz, że się zwijam, jak potrzeba!
Klepał po kolanie Burzymowskiego, który siedział smutny i milczący, nie odpowiadając już nic, aby nie wywoływać drażliwych kwestyj.
Niewiadomo, jakby się była rozmowa skończyła, gdyby w tej chwili nie wpadł naprzód Zybek, wołając:
— Pan Mieczysław!
A za nim tuż wpadł młody mężczyzna, pięknej postawy, przeciw któremu szambelan z rozstawionemi pośpieszył rękami i do piersi go przycisnął.
— Micio! a, przecież! Jużem, słowo daję, nie wiedział co myśleć — wołał mocno poruszony Burzymowski.
Wtem postrzegłszy, że przybyły zdala się kłania Pokutyńskiemu, pośpieszył go zaprezentować przyjacielowi.
— Mieczysław Grabski, mój bliski krewny, najmilszy sercu mojemu młodzieniec, którego łasce twej, kochany szambelanie, gorąco mam honor polecić. Ale, jakże to być może, ażebyście się nie znali?
Pokutyński i Grabski zimno się jakoś powitali, w taki sposób, iż należało się domyślać, że o sobie wiedzieli, znali się może zdaleka, a nie życzyli poufalszej zabierać z sobą znajomości. Takie przynajmniej wrażenie zrobiło to na szambelanie.
— Zdaje mi się, — odezwał się zimno a grzecznie Pokutyński — żem parę razy miał przyjemność spotykać pana dobrodzieja.
— Tak jest, — pośpieszył z równie ceremonjalną odpowiedzią Grabski — ale nie miałem szczęścia być mu przedstawionym.
Wyrazy te pan Mieczysław wymówił chłodno też, nie przysuwając się bliżej, a Pokutyński skłoniwszy się elegancko, po młodemu, sięgnął zaraz po kapelusz i uściskawszy Burzymowskiego, który go do progu przeprowadzał, oddalił się śpiesznie.
Przybyły pan Mieczysław Grabski zdala podobnym był do innych swych rówieśników warszawskiego bruku, których miał ubranie i postawę.
Suknie nosił według ówczesnej francuskiej mody i nic mu nie brakło, aby mógł za przyzwoitego salonowego uchodzić młodzieńca. Wpatrzywszy się jednak w niego, dostrzec było można różnicę między elegantami i tężyzną ówczesną a skromnym i nieco surowo, sztywniej wyglądającym Grabskim.
Wprawdzie włosy miał, jak ówczesna chciała moda, ostrzyżone à la Titus, bardzo krótko, frak z długiemi połami, buty ze sztylpami, chustkę białą ogromną na szyi z fontaziem, jaki naówczas noszono, ale to wszystko skromne było, barw nie bijących w oczy i włożone tak jakoś, że nie zwracało uwagi, nie narzucało się przesadzonem staraniem o siebie.
Twarz pana Mieczysława bladawa, rysów regularnych, nie była piękną ani brzydką, lecz napiętnowaną wyrazem powagi nad wiek jego. Nie wydawał się bowiem starszym nad lat dwadzieścia kilka.
Trzymał się prosto, nieco z żołnierska, z widoczną pamięcią na siebie, chwilami jednak, jak gdy witał Burzymowskiego, surowość z oblicza ustępowała wyrazowi wielkiego, szczerego acz hamowanego uczucia. Naówczas lice to smutne całkiem się inne stawało, ożywiało, odmładzało, dopóki na rozkaz pana nie zesztywniało i nie stężało ostygłe.
Burzymowski na widok młodzieńca, dla którego musiał mieć afekt wielki, zmienił się cały, odzyskał wesele i rubaszność swoją. Po wyjściu Pokutyńskiego ponowił uścisk serdeczny i rzekł pośpiesznie.
— Ale chodźmyż na górę do Sylwki, bo i ona niecierpliwa jest i radaby cię zobaczyć. Tylko, powiedzże ty mi, jak się to stało, ja się ciebie spodziewałem z rana jeszcze? Czy zapomniałeś o nas? czyś zapomniał?
— A! nie zapomniałem, boby to była niewdzięczność sroga, — odparł głosem miłym i sympatycznym Micio — wstrzymała mnie okoliczność pewna, force majeure, oprzeć się jej nie było sposobu. Miałem bardzo miłe i zaszczytne zaproszenie do Skierniewic do księcia arcybiskupa, a ten nie puścił mnie od siebie, aż dopiero przed paru godzinami.
— Fiu! fiu! — zaśmiał się widocznie uszczęśliwiony Burzymowski, — jakie sobie stosuneczki porobiłeś... Proszę, proszę! Arcybiskup go zaprasza i zatrzymuje! Jeszcze kto i jaki? Krasicki!...
I raz go jeszcze uściskał, ruszając ku drzwiom, bo pilno mu było zaprowadzić go na górę.
— Chodźmy! — zawołał, — chodźmy. Tam dopiero ja i baby weźmiemy asińdzieja na spytki. Tyś się tu już stał warszawianinem, znasz grunt, a my biedni parafjanie naoślep jeszcze stawiamy kroki. Jesteś więc dla nas drogocennym przewodnikiem, musisz pokazywać drogę.
Gdy na górę weszli do salki, nikogo w niej nie było, obie panie zapewne wiele miały do czynienia z gałgankami i znajdowały się właśnie na ważnej naradzie z modniarką, którą pani Czeżewska, częstując, przyjmując, obsypując grzecznościami, pozyskać się sobie starała.
Francuzka, zaszczycona przez nią poufałem zbliżeniem się, wygadywała się z tem właśnie, jakie najświeższe suknie przywieziono dla hrabianki Anety z Paryża, co dla siebie kazała robić pani Vauban, jakie roby i jak garnirowane zamówiły u niej dla siebie panie Stasiowa i Kossowska.
Szambelan, nikogo nie znalazłszy w saloniku, zniecierpliwiony na cały głos wykrzyknął:
— Sylwjo! Sylwjo! gościa mamy, Micio jest!
W sąsiednim pokoju dało się słyszeć poruszenie żywe, drzwi się otworzyły i piękna Sylwja wyszła trochę zarumieniona i zmieszana, podając rękę kuzynkowi, który ją z wielkiem uczuciem, wpatrując się w jej oczy, pocałował. Czeżewska nie mogła jeszcze porzucić swej Francuzki i pozostała z nią na radzie.
— A pięknie to, — odezwała się młoda gosposia — tak na siebie kazać czekać? od ranaśmy się spodziewali pana Mieczysława. Tatko był niespokojny, czy nie chory...
Nim obwiniony miał czas odpowiedzieć, szambelan go uprzedził.
— Daj mu już pokój. Jest uniewinniony. Był u księcia arcybiskupa w Skierniewicach.
— A przytem, — dodał Grabski — przyznaję się, żem się niebardzo spodziewał, abyście państwo ściągnęli na dzień naznaczony.
— A toż dlaczego? — spytała Sylwja.
— Bo drogi są szkaradne! — rzekł Grabski.
— Tak, ale niema złej drogi do swej niebogi — wtrącił, śmiejąc się, Burzymowski. — Dla Sylwki ta nieszczęsna Warszawa, jak dla kogo innego ta nieboga. Wzdychała do niej, pędziła, śpieszyła. Nie żałowaliśmy konisków, no, to też dostały cięgi, leżą teraz tak, że cały dzień nie wstawały.
Sylwja się zarumieniła. Micio spojrzał na nią pytająco i rzekł:
— Czyżby doprawdy dla kuzynki taki nadzwyczajny urok miała Warszawa?
— Nie będę się wypierała... niezmierny! — szepnęła Sylwja.
— Formalnie się paliła mocibdzieju do tej Warszawy, tak że wkońcu zląkłem się, aby nie zachorowała, gdy jej tej szybki z okna odmówię, — dorzucił Burzymowski — a ja ci powiem, że tu trochę się rozpatrzywszy...
Nie dokończył i ręką tylko machnął wzgardliwie.
— A! bo ten kochany tatko wszystkiego się boi, najgorsze zaraz rzeczy przewiduje, uprzedzenia ma — zawołała Sylwja. — Nie wiem doprawdy, co się ojcu stało, nagle nabrał takiej jakiejś odrazy, choć nie było najmniejszego powodu!
Micio, popatrzywszy na ojca i córkę, odezwał się zwolna.
— Przyznaję się, że i ja miałem wielkie pragnienie dostania się tutaj.
— No, i zawiodłeś się? nieprawdaż? — przerwał śpiesznie Burzymowski.
— Tak i nie — odpowiedział Micio, spoglądając ku Sylwji nieśmiało. — W istocie poznałem tu wiele osób, dla których mam wysoki szacunek i których znajomością się zbogaciłem, a że oprócz nich jest dużo wietrzników i płochego ludu, cóż dziwnego? miasto duże, ludzi mnogo!...
Sylwja, jakby błagając go, aby się nad tem nie rozwodził do zbytku, bystrem spojrzeniem, które w niego wlepiła, zdała się ostrzegać, ażeby ojca nie drażnił.
Micio zrozumiał ją czy domyślił się czego żądała, odpowiedział jej wzrokiem uspokajając i zamilkł.
— Gadajno, asińdziej, gadaj, — zawołał Burzymowski — co się tu święci? Jakie macie towarzystwo czy towarzystwa? Gdzie bywasz? Kogo znasz? Kogo lubisz, a kto ci wstrętny? Jak znalazłeś ten ich wielki świat?
— Świat wielki, kochany szambelanie, — począł przynaglony Micio — jest zdaje mi się wszędzie jeden i ten sam. Dla niego elegancja stanowi warunek życia, rozrywka jest jedynym jego pokarmem, wesołość żywiołem, intryga zatrudnieniem. Trudno od niego wymagać, aby coś więcej nad to miał na celu.
— Ach! jaki bo ty jesteś stary, kuzynku! — rozumiała się Sylwja, z rodzajem wyrzutu zwracając się ku niemu. — Świat młody bawić się musi...
— Ja też przeciwko zabawie nie jestem, — począł, broniąc się obwiniony — tylko całe życie jej poświęcać, nie zdaje mi się właściwem. No, i mnie, do tego się przyznaję, zestarzałego przed czasem, jak kuzynka powiadasz, zabawa nie bawi.
— A cóż cię bawi? — podchwyciła złośliwie trochę Sylwja.
Micio długo, tęskno spojrzał jej w oczy i westchnął.
— Czy to dla nas wogóle chwila do zabawy, nie wiem i wątpię — rzekł smutnie.
— A! powiesz nam zaraz kazanie o surowych życia obowiązkach! — śmiejąc się, przerwała Sylwja — ale myśmy to już od ciebie słyszeli.
— Masz słuszność, kuzynko, — odparł Grabski — o mało nie powtórzyłem kazania z tekstu znanego ci jeszcze w Burzymowie. Tak, mnie się zawsze zdaje, że po wielkich klęskach i przesileniach, po stratach ogromnych ludzie się powinni skupiać na duchu, pracować, starać się siły odzyskać, a nie myśleć o zabawach.
— Jak to czuć, żeś kuzynek powrócił dziś ze Skierniewic od księcia arcybiskupa! — wesoło wtrąciła Sylwja.
— Mylisz się, piękna kuzynko, — odparł Mieczysław — bo nie znasz naszego arcybiskupa. Pewny jestem, że myśli tak samo jak ja, a jednak niktby tego po nim nie poznał. Napozór niema weselszego, swobodniejszego umysłu człowieka nad niego. Zasadza drzewka, pielęgnuje kwiatki, których jest niezmiernym miłośnikiem, dowcipkuje, żartuje, lubi jak ty towarzystwo wesołe, a wiem, że to wszystko poważniejsze myśli okrywa, choć mało kto to pozna po nim. Są chwile, w których smutek trzeba zagrzebać, aby go nam nie odjęto, a weselem się zamaskować.
Burzymowski słuchał, nie mieszając się do rozmowy, Sylwja zamilkła chwilę trochę zmieszana; stary z tego skorzystał i wtrącił.
— O tem potem — teraz pochwalmy się przed kuzynkiem, jak z krótkiego skorzystawszy czasu jużeśmy kilka porządnych bąków ustrzelili.
Micio odwrócił się ku niem u z ciekawością.
— Jakto? cóż?
Sylwja ramionami ruszyła.
— Rejestr już dosyć długi — począł szambelan. — Naprzód, wystaw sobie, licho nadało, w Jabłonnie na gościńcu zetknąć się z Pokutyńskim, a przez niego popaść w gromadę jakichś hulaków, jakiegoś Dąbskiego, Kalinowskiego, Bielińskiego...
Micio skrzywił się, słysząc nazwiska.
— Poniekąd, zrobiła się z nimi wcale niepotrzebna znajomość, ale mieliśmy do czynienia z podchmielonymi.
— Jakto! i kuzynka? — podchwycił z przestrachem Grabski.
— Widzieli ją tylko zdaleka i przez mgłę ponczu, — westchnął Burzymowski — ale i tego zanadto! To tedy, raz! Powtóre, pani wojska Czeżewska wprowadziła nam tu swą dawną przyjaciółkę, która się już i moją nazywa, majorową Mydłowską z pod ciemnej gwiazdy, fertyczne jakieś licho, które już po Warszawie o Sylwji rozniosło — to dwa. Naostatek panna szambelanówna, wyglądając okienkiem, miała już szczęście wpaść w oko księciu Józefowi, który aż do kamienicy przysyłał dowiedzieć się, kto to taki w niej zamieszkał!
— Tatku! — przerwała Sylwja.
— A no, nie kłamię, słowo daję, tak jest! — potwierdził Burzymowski.
Grabski pobladł i zaciął usta. Czoło mu się pofałdowało.
— Ale, ale — ciągnął dalej stary, zwracając się do niego, — ty mi raz powiesz jasno i uczciwie...
Wtem spojrzawszy na córkę, pomiarkował, że przy niej pytanie to byłoby może nie w miejscu i swoim zwyczajem zakończył.
— A no — o tem potem...
— Przepraszam — wtrąciła Sylwja, domyślając się przyczyny milczenia ojca i obrażona a poruszona tak, że jej rumieniec na twarz wystąpił. Pana Mieczysława biorę za sędziego przeciwko tatkowi. — Postępuje ze mną jak z małem dzieckiem, mnóstwo rzeczy chce zakrywać i taić przede mną! Czyż dobrze jest zostawiać mnie w nieświadomości? to tak, jakby mi na drodze rowy i doły pozakrywano... O co ojciec chciał pytać?
Burzymowski obiema rękami po bokach się uderzył.
— A! to skaranie Boże, z tą kobiecą ciekawością! — zawołał.
Grabski milczał, mierząc niespokojnemi oczyma ojca i córkę.
— No, więc jasno, kategorycznie! — krzyknął zrozpaczony szambelan — tak, tak, mówmy jasno. Powiedz mi, panie Mieczysławie, bez ogródki, kto gospodaruje Pod blachą? hę? Jakaś emigrantka, pani de Vauban, która mieszka sobie u księcia? Cóż to jest za gospodarstwo? Książę kawaler, ta jejmość mężatka bez męża. — Gdzież to kto co podobnego słyszał? Mogąż tam bywać kobiety, co o swoją sławę dbają? co to jest za stosunek?..
Sylwja, usłyszawszy pytanie, ustąpiła zwolna ku oknu.
Zaskoczony niespodzianie kwestją tak drażliwą i tak ostro sformułowaną, Grabski się potrzebował namyśleć.
— Pani de Vauban — rzekł — przybyła tu z siostrą księcia, która ją tu zostawiła. Ma ona męża w tej chwili nawet znajdującego się w Warszawie. Wszystkie panie bywają u niej, i choć położenie jest niejasne, fałszywe, ściśle biorąc, trudno kamieniem rzucić... Muszę to dodać, — rzekł po chwili Grabski — że owa sławna pani de Vauban nie jest ani bardzo młodą, ani piękną, ani o księcia zazdrosną. Przyznaję, że położenie jest nieco dwuznaczne, ale kiedy ani pani hetmanowa, ani książęta Czartoryscy, ani wszystkie inne matadory wielkiego świata nie widzą w tem nic zdrożnego...
Burzymowski dziwnie się jakoś otrząsnął i splunął, a Sylwja za ten sąd, pełen umiarkowania i wyrozumiałości, wejrzeniem miłem podziękowała kuzynkowi.
— Zatem, — dodał szambelan po namyśle — gdybyśmy tam byli wciągnięci, możemy, moglibyśmy tam iść? hę?
Grabski nic nie odpowiedział, milczenie było znaczące.
— Gadajże! jak sądzisz? — nalegał Burzymowski.
— Kochany szambelanie, — odezwał się zagadnięty ze smutkiem — nie trzeba było przyjeżdżać do Warszawy, jeśli się tego chciało uniknąć.
— A któż u licha mógł wiedzieć o tych Wonpanach, o tem wszystkiem! — wykrzyknął, rękami rzucając Burzymowski. — Tu poprostu spytaj acan na ulicy kogo chcesz, powie ci każdy ulicznik, że Vauban jest księcia Józefa metresą!
Sylwja nim ojciec to dokończył, wyszła do drugiego pokoju. Ciężar spadł z piersi Burzymowskiemu, gdy obejrzawszy się spostrzegł, że jej nie było.
— No, niema jej, mówmy teraz z sobą otwarcie. Co mam począć?
Westchnął Grabski, pochylił się do ucha i powtórzył cicho.
— A pocożeście przyjechali do Warszawy, kochany szambelanie? Pytanie spóźnione, ja na nie inaczej odpowiedzieć nie umiem, tylko, że uniknąć tego towarzystwa, którego się obawiasz dla kuzynki, będzie prawie niepodobieństwem. Wszakże macie jakąś koligację z Tyszkiewiczami?
— A tak! daleka jakaś, ale jest i Sylwja w to bije! — mruknął Burzymowski.
— Możecież się uchylić od tych kół i towarzystw, w których i pani hetmanowa i wszyscy bywają?..
Szambelan zamilkł zakłopotany, Sylwja nie powracała, począł więc, ująwszy pod rękę Grabskiego.
— Ja miałem myśl inną, — rzekł — dałbym za wygraną koligacji, chciałem Sylwję wprowadzić do tych tylko domów, którym nic zarzucić nie można, do pani Lanckorońskiej, do Wielopolskiej, do Solłtyków.
— I tak nawet trudnoby było, — odparł Grabski — zetknięcia się z Blachą uniknąć. Dla młodej osoby zabawy są potrzebą; na kasynie, w teatrze, w ogrodzie spotykalibyście codzień osoby, należące do kółka z Pod blachy. Piękność kuzynki musi wszędzie ściągnąć na nią oczy...
— Masz słuszność, — przerwał nagle z heroiczną rezygnacją szambelan — zrobiłem kapitalne głupstwo, przybywając tu... idzie teraz o to tylko, aby się stąd jak najprędzej wydobyć.
Tymczasem, Miciu, ty bądź dla nas na te trucizny antidotem. Jesteś młody a nie płochy, Sylwka niewinna, poczciwe dziecko, nie widzi nic na święcie oprócz zabawy, ja jej nic nie wyperswaduję, mówię językiem starego; rzucone czasem przez ciebie słowo może dla niej być zbawienne. Graj rolę mentora...
— Kochany panie szambelanie, nadto mi przypisujesz mocy i odwagi — odezwał się, śmiejąc Grabski. — Kuzynka zowie mnie pedantem, nie rada słucha, moje słowo nie wielką u niej mieć będzie wagę. Mam dla niej braterskie przywiązanie, gotów jestem na wszystko... ale, cóż ja tu znaczę?..
— Gdzież ty bywasz? — spytał po namyśle szambelan.
— Ja? wszędzie i nigdzie, — rzekł Grabski z uśmiechem — jestem tu czemś tak mało znaczącem, że się wszędzie mogę wcisnąć niepostrzeżony i wyjść niewidziany. Czynnie i stale nie należę do żadnego kółka, stoję na boku, jestem spektatorem.
— No, ale przecież gdzieś bywasz? — spytał Burzymowski.
— Domy, w których bywam częściej, — odparł Grabski — są nieliczne. Bywam u pani starościny krakowskiej, u kasztelanowej połanieckiej, u Chreptowicza, Czackiego, Sołtyków, nareszcie i w Skierniewicach.
Wszystko to niebawiące się, niezabawne i ciche.
— A... Pod blachą? — wyjąknął Burzymowski z ciężkiem westchnieniem — Pod blachą?
— Cóżbym ja tam robił? Do teatru się amatorskiego nie przydam, i do niego aż nadto już kandydatów, dowcipny nie jestem, kobietom służyć nie umiem.
— Znasz przecie księcia Józefa, jako dawny podkomendny jego?
— Tak jest, — rzekł Grabski — ale go tylko zdala widuję. Otoczony jest obcymi lub takimi ludźmi, z którymi ja nie mam nic wspólnego. Mniemam, że wszystko co czyni, potrzebnem mu jest tylko dla zamaskowania się, do przekonania Prusaków, że o szabli zapomniał, że żadnych już nie żywi nadziei i zamiarów nie ma... ale... właśnie dlatego ja mu teraz niepotrzebny.
— Mów otwarcie, co się z nim teraz stało? — odezwał się szambelan — sfrancuział, słyszę!
— Zawsze był więcej niż napół Francuzem, — rzekł Grabski — czemu nie winien, bo go tak matka cudzoziemka wychowała. Nie przeszkadzało mu to być mężnym wodzem i szlachetnym człowiekiem. Był zawsze płochem chwilami dziecięciem wielkiego świata, ale pod tą płochością serce mieszkało złote. I dziś go sądzić surowo nie należy, jestem przekonany, że gra doskonale głęboko obmyślaną komedję, której ostatni akt — tragiczny może, skończy się wielkim Europy i naszym oklaskiem! Czekajmy!
Spojrzał na mówiącego Burzymowski, jakby go nie mógł lub nie chciał zrozumieć — zamilkli, Sylwja, która z drugiego pokoju coraz cichszą słyszała, jakby dogorywającą rozmowę, weszła teraz znowu, prowadząc z sobą panią Czeżewską, która pozbywszy się już Francuzki, powitała gościa bardzo zimno i kwaśno. Widać było, że u niej łask nie miał.
— Pojutrze, — odezwała się, korzystając z milczenia pani wojska — mamy teatr de Société, na którym być musimy. Niemało będzie z tualetą kłopotu, pierwszy krok na świat jest niezmiernej wagi.
— A! a! już asińdźka wiesz o tym teatrze! — zawołał Burzymowski smutnie.
— No? a pan? — odparła Czeżewska.
— A! i ja już o nim wiedziałem! — westchnął, trąc łysinę, stary.
— Pan na nim także zapewne będziesz? — z przekąsem zwracając się ku Grabskiemu, odezwała wojska.
— Będę niezawodnie! — krótko odparł Grabski.
Nie zdawała się tej repliki spodziewać Czeżewska, zacięła usta i zmilczała.
Sylwja wesoło zbliżyła się do kuzyna.
— Bardzo się z tego cieszę, — rzekła — bo jeśli mi zabraknie cicerone, któryby mi pokazywać umiał wszystkie piękne panie i panów, zamawiam sobie pana Mieczysława i umęczę go, zapowiadam!
— Będę w odwodzie na wszelki wypadek — odpowiedział Grabski z ukłonem, chociaż jestem najmocniej przekonany, że piękna kuzynka mieć takich będzie tylko l’embarras du choix.
— Nie znam nikogo!
— Ale wszyscy zapragną cię poznać — odparł Micio.
— Pan w Warszawie, jak widzę, nauczyłeś się być galantem — dołożyła złośliwie zawsze pani wojska.
— Widzi pani, żem tu czasu nie stracił! — rzekł Grabski, uśmiechając się.
Sylwja ciągle z wielką uwagą przypatrywała się kuzynowi.
— Wszak to modny sposób noszenia włosów, à la Titus? — odezwała się. — I to dowodzi, żeś pan skorzystał z pobytu w stolicy, posłusznie się zastosowując do rozkazów królowej mody.
— Miałżem się stać śmiesznym i dziwacznym, chodząc inaczej niż drudzy? — odparł Grabski. — Zwracałbym oczy na siebie, a jest to dla mnie jedna z najprzykrzejszych w świecie rzeczy.
Czeżewska ruszyła ramionami, Sylwja zamilkła.
— Ten wasz Tytus piękne nazwisko, niema co mówić, ale to nieciekawie wygląda — dodał Burzymowski, — już ja mój podgolony łeb wolę.
Grabski śmiał się, oczy jego chodziły ciągle za piękną kuzynką, która też często nań badające rzucała spojrzenia. Obcy człowiek, któryby ich widział przy sobie, mógł się domyśleć łatwo ze strony Grabskiego utajonego dla Sylwji sentymentu, z jej strony świadomości tego uczucia i prawie zupełnej na nie obojętności.
Stosunki blisko trzydziestoletniego pana Mieczysława z daleko od niego młodszą kuzynką sięgały już lat dawnych, on znał ją i pamiętał prześlicznem dziecięciem. W oczach jego wyrosła na ten czarodziejski kwiatek, który się teraz rozwijał w pełnym blasku. Niepodobna prawie było, ciągle ją widując, nie rozkochać się w niej szalenie; zwłaszcza, że młodziuchna istota, z instynktem zalotności prawdziwie niewieścim, chciała i nakazywała się kochać.
Lecz między tą leciuchną ptaszyną, stworzoną do swobodnego lotu, a panem Mieczysławem, ciężko kroczącym po drodze żywota, niezmierna była charakterów i usposobień różnica, a temperament wiódł na te wonne życia manowce, których on znał zdradliwość i zasadzki. Micio był nad swój wiek poważnym człowiekiem, ona właściwą swym latom miała życia ciekawość i jego pragnienie.
Bardzo młody, zaledwie osiemnastoletni w czasie sejmu czteroletniego Grabski zaciągnął się po nim do wojska, w 1792 r. odbył kampanję z księciem Józefem, a epoka ta właśnie, w której pierwsze odebrał wrażenia, najsilniejsze po sobie zostawiające znamiona — epoka ta uczyniła go z młodzieńca mężczyzną, dała mu dojrzałość zawczesną.
Kochając Sylwję, Grabski napróżno usiłował ją do siebie uczynić podobną; skierować jej umysł do zapatrywania się na świat i jego obowiązki z poważniejszego stanowiska.
Sylwja, mając dlań trochę przyjaźni i poszanowania, przez wdzięczność za to kochanie chciała go odmłodzić i roztrzpiotać.
Nawracanie wzajemne po wielu próbach okazało się wkońcu zupełnie bezskutecznem.
Pozostali więc z sobą w tej jakiejś ciągłej serdecznej wojnie, która nie przeszkadzała im być najlepszymi przyjaciółmi, choć się ciągle z sobą ucierali.
Micio miał nadzieję, że ją wiek odmieni, kochał się w niej zapamiętale i uparcie, a że wpływ Czeżewskiej zdawał mu się z pierwszych względów szkodliwym, że przeciw niem u otwarcie walczył, miał zato poprzysiężoną nienawiść pani wojskiej, która się z tem nie kryła, że cierpieć go nie mogła.
Obie z Sylwją nazywały go nieznośnym pedantem, ale kuzynka przyznawała mu dobre, poczciwe serce, a Czeżewska utrzymywała, że w pożyciu byłby z niego najstraszniejszy tyran, jakiego ziemia nosiła.
Burzymowski kochał go jakim był, nie rozmyślając nad nim, miał dlań słabość, miał w nim ufność — któż wie? przyjąłby go był może za zięcia, chociaż podobno wyżej sięgał życzeniami dla Sylwji, a nazwisko Grabskiego szczególniej, z powodu znanego od wieków przysłowia, zdawało mu się śmiesznem.
Przywiązany był do niego pomimo to, jak do własnego dziecięcia — ale Sylwja, Sylwja była dlań nietylko dziecięciem ukochanem, była bóstwem i królową.
Towarzystwo całe jeszcze zebrane było w małym saloniku na górze, a rozmowa toczyła się znowu o niezliczonych szczegółach i formach życia miejskiego, których wszyscy byli zarówno ciekawi, gdy drzwi od drugiego pokoju otworzyły się jakoś ostrożnie, do połowy, szept dał się słyszeć niewyraźny a przyspieszony i pani wojska wybiegła z żywością zwykłej jej powadze nie odpowiadającą, powracając natychmiast zarumieniona, rozpromieniona, triumfująca, z bukietem w ręku przepysznym, z najrzadszych w tej porze i najpiękniejszych kwiatów złożonym, związanym białą wstęgą atłasową.
Z ukłonem niezmiernie wymuszonym, teatralnym, śmiejąc się nawpół złośliwie, pół radośnie, podała go pannie szambelanównie, prawie przestraszonej.
Na wstędze stał napis:
Szambelan podbiegł zdyszany.
— Cóż to jest? skąd? — krzyknął.
— Służący jakiś, dżokej, — odpowiedziała patetycznie wojska — młody, ładny chłopak, bardzo elegancko ubrany, znać z pańskiego domu, stanął przed chwilą u drzwi kamienicy i oddał go służącej z poleceniem wręczenia pięknej pannie mieszkającej na pierwszem piętrze.
Zarumieniona, w płomieniach cała, pomieszana niezmiernie szambelanówna zakrzyknęła.
— Ale, ciociu! to nie może być dla mnie!
— Tak jest, na mój honor, dla ciebie, — śmiejąc się, uszczęśliwiona powtarzała Czeżewska — nie dla kogo, tylko dla ciebie. Słowo daję. Sylwja już jakąś ogromną zrobiła konkietę.
— A niechże jasne pioruny zatrzasną! — z desperacji ręce łamiąc, odparł szambelan.
Grabski stał zagryzając usta; Sylwja nie wiedziała co począć, Czeżewska ciągle przed nią trzymając bukiet, wciskała jej go w ręce.
— Weźże! prześliczny jest! Proszę cię dumną z tego być powinnaś i szczęśliwą — wołała wojska — przecież go na ulicę nie wyrzucisz!
Burzymowski nie mógł gniewu rosnącego pohamować.
— Gdybym tego chłystka, impertynenta, błazna jakiegoś, mosanie, co mi tu śmiał z bukietem tym wystąpić, dostał w moje ręce!! miałby się z pyszna! popamiętałby ruski miesiąc!
— Ale któż to być może? przecież nie wychodziłam krokiem! — mruczała Sylwja.
— Dosyć było, żebyś się w oknie sprezentowała! — odparł Burzymowski — nie trzeba było się popisywać z twarzyczką!
Dżokej oddał bukiet? — zapytał Grabski Czeżewskiej.
— Dżokej! dżokej! służąca powiada, że był prześlicznie ubrany, w czapeczce aksamitnej, — przyjechał na bardzo pięknym gniadym koniu — spiesznie odparła wojska.
Wszyscy patrzyli na zadumanego Grabskiego.
— Wiadomo wszystkim, — począł zwolna Micio — że najpiękniejszych dżokejów ma książę Józef, a wszystkie konie stajni jego są gniade, bo to maść ulubiona.
Spojrzał na płonącą Sylwję, której twarzyczka wstydem i radością pałała.
Burzymowski stał przybity, Czeżewska tymczasem wąchała kwiaty, lubowała się niemi i trzymała je przed Sylwją, która jeszcze dotknąć ich nie śmiała, choć widać było, że bardzo je pragnęła pochwycić, gdyby nie ojciec!
— Otóż to ta wasza śliczna Warszawka! — gderał Burzymowski — ta wasza galanterja paryska. Nieznajomy ktoś, djabli go wiedzą kto, śmie, mości dobrodzieju, obywatelskiej córce narzucać się z prezentami! Hommage! dałbym ja mu hommage! po bokach! trutniowi!
— Ale cóż to jest złego w tym hołdzie admiracji złożonym u stóp piękności — opryskliwie odezwała się Czeżewska — nie potrzeba sobie robić jakichś wizyj z niczego? któż zaręczy, że to przysłał mężczyzna?
Proszę szambelana, na ołtarzach stawia się bukiety, a Pan Bóg się nie gniewa!
Grabski milczący, z rękami w tył założonemi po salce się przechodził.
— Ale! ale! co asińdźka wygadujesz! mów sobie komu chcesz, a nie mnie, że to przysłał nie mężczyzna! — zawołał szambelan gorączkowo. — Właśnieby kobieta kobiecie pięknej bukiet posyłała! każda z was rywalkę gotowaby struć lub w łyżce wody utopić. Potrzeba koniecznie dojść sprawcę tej zuchwałej impertynencji, a potem zobaczymy, co zrobić wypadnie; to moja rzecz, gdy o Sylwję chodzi, u mnie żartów niema.
To mówiąc, zbliżył się Burzymowski i raz jeszcze napis sylabizując, smutnie głową potrząsał. W najprzykrzejszem położeniu była Sylwja, nie śmiejąc się odezwać, nie odważając dotknąć ślicznego bukietu, choć w duszy była nim dumną i uszczęśliwioną. Główka jej się już tem paliła, co mówił Grabski, że nie mógł być od nikogo innego tylko od księcia Józefa.
Wtem wojska na palcach zbliżyła się do jej ucha, zakryła chudą ręką i szepnęła cichutko.
— Bukiet to nic, ale przecie wiadomo, że kwiaty mają znaczenie. — Le langage des fleurs daje się jak bilet czytać. — Wytłumaczę ci każdy z tych kwiatków: Uwielbienie — miłość gorąca, — pragnienie zbliżenia się — wszystko to stoi tu wyraźnie, jasno jakby czarno na białem napisane było. Powiadam ci, na mój honor, niema najmniejszej wątpliwości.
Bojąc się, aby ojciec nie posłyszał, co wojska mówiła, Sylwja ścisnęła ją za rękę.
— Cicho, zmiłuj się, — szepnęła — cicho, potem, potem!
Szambelan namyśliwszy się, zbliżał się właśnie do wojskiej.
— Proszę mi dać ten bukiet! — wołał — precz mi z tem na śmietnisko! precz na środek ulicy!
Czeżewska rzuciła się gwałtownie, zasłaniając bukiet zagrożony, — spojrzała nań oczyma zaiskrzonemi.
— Ale nie czyńże się pan śmiesznym, szambelanie! — krzyknęła oburzona. — Bukiet! cóż znaczy przysłany bukiet? przecież to przyjęte na całymi świecie, że się posyła kwiaty znajomym i nieznajomym! Pan byś nadał temu większe znaczenie, niż ma w istocie, narażając siebie i nas na śmiech! na drwiny! Piękna rzecz... Pruderja taka parafjańska! Ja panu tego bukietu nie dam! słowo honoru! nie dam!
— Mój tatku! — szepnęła Sylwja, — cóż te śliczne kwiatki zawiniły; wojska ma słuszność, proszę ojca! to nie ma żadnego znaczenia!
I zasłoniła kwiaty sobą od napaści ojca, który rękę po nie wyciągał. Grabski, stojący na boku, wcale się do tej sprawy mieszać nie chciał.
— Kuzynie! Miciu! stańże ty w obronie niewinnego bukietu! — odezwała się do niego Sylwja.
— Naprawdę, panie szambelanie, — wtrącił Grabski posłusznie — rzecz cała niewarta, aby ją tak brać na serjo! Najlepiej ładny bukiet postawić gdzieś w kącie i zapomnieć o tem. Rzecz cała niewarta, abyś się nią tak burzył!
— Ślicznie! i fakt spełniony mam przyjąć, milczeniem akceptować! — zakrzyknął Burzymowski — aby się nazywało, że moja córka od nieznajomych trutniów, pierwszego lepszego szaławiły przyjmuje prezenta i homagja! Jutro jej gotowi przysłać co innego! to mi się podoba!
Grabski przystąpił do zburzonego ciągle Burzymowskiego i zcicha począł go łagodzić i uspokajać. Kobiety usunęły się na bok, a Czeżewska zręcznie skorzystawszy z chwili, cofnęła się z bukietem do drugiego pokoju, unosząc drogą pamiątkę, aby nie padła ofiarą ojcowskiego gniewu.
Szambelan dał się przecie ułagodzić i uspokoił nieco, a przynajmniej zamilkł. Sylwja przystąpiła tuż do niego, podpieszczając trochę, co zawsze skutkowało.
Nierychło jednak rozgniewany stary ochłonął, i gdy Grabski zaczął się żegnać, poszedł razem z nim na dół, zmuszając, aby wstąpił jeszcze do jego mieszkania. Sylwja wejrzeniem niemal wdzięcznem pożegnała kuzyna, przypominając mu, że mieć będzie poleceń mnóstwo i że się go codziennie spodziewa widywać na swej służbie. Wiedziała dobrze filutka, że niczem mu więcej nad ten rozkaz przyjemności uczynić nie może.
Na dół zszedłszy strapiony szambelan z rozgniewanego, jakim był na górze, stał się rozżalonym i nad wszelki wyraz zbiedzonym. Łzy mu się w oczach kręciły.
— Otóż patrz, Miciu, — rzekł płaczliwie — patrz, w co my tu przez moją ślamazarność wpadliśmy! Jeszcze dwadzieścia cztery godziny nie upłynęły od przybycia, a już awantura! Awantura! Mówcie sobie, co chcecie! taki to jest awantura! Sylwji jak nic, bo to dziecko, może się głowina zawrócić, a potem!!
Nie dokończył i jęknął.
— Niechno się pan uspokoi, a tak tego do serca nie bierze — odezwał się Grabski. — Sługom trzeba zakazać, aby podobnych, a wogóle żadnych podarków i posyłek od nieznajomych osób nie przyjmowały, nic zresztą o tem nie mówić i nie skarżyć się, nie rozgadywać. — Rzecz istotnie małej wagi!
— Nie opuszczaj mnie, przyjacielu! — rzucając mu się w objęcia z tragicznym wyrazem boleści zawołał stary. — W tobie nadzieja moja! Ja ufam ci! nie opuszczaj!
Rozstali się nareszcie, a Burzymowski padając na krzesło tak miał serce uciśnięte, iż nie spostrzegł nawet tego, co mu niejaką mogło przynieść pociechę.
Naprzeciwko niego w miejscu wydatnem Zybek postawił był safjanowe buty, które majster kunsztu szewckiego prędzej przyniósł niż obiecywał, wiedząc, że pilno ich potrzebowano. Nierychło jakoś szambelan, wodząc po pokoju roztargnionemi oczyma, zobaczył je i zaraz mu się na sercu lżej zrobiło.
Był już pewnym, że nazajutrz do kamienicy misjonarskiej pójść będzie mógł z rewerencją do kasztelanowej.
Dni powszednich salon Pod blachą wcale nie miał wesołej fizjognomji. Obyczaje gospodyni (wspomnianej pani de Vauban), słabe jej zdrowie, wypieszczenie, tony, jakie sobie dodawała wszystkich zmuszając, aby się do dziwactw jej stosowali i kaprysom ulegali, nadawały mu cechę właściwą, a dość oryginalną.
Klasztorna cisza panowała przez wieczór cały. Nikt się tu głośniej odezwać, ani rozśmiać nie ośmielił, nie znoszono butów skrzypiących, ani śmielszego chodu, któryby zatętnił na posadzce. Światła wszystkie stały zwykle umbrelkami przyćmione, okna szczelnie zatulały firanki, drzwi w obawie przeciągów zamykano starannie, a że przytem lękano się stuknąć niemi, każda taka operacja odbywała się bardzo powolnie i z niezmiernemi ostrożnościami.
Znajdowali się goście w salonie pani de Vauban, jak w pokoju śmiertelnie chorego człowieka, dla którego najmniejszy głos, najlżejsze niespodziane wrażenie zagrażać mogło niebezpieczeństwem. Słudzy, domownicy, sam książę przyzwyczajeni byli do tych wymagań delikatnej istoty, a grono osób większego świata, gdzie indziej nawykłe do swobody i hałaśliwego ruchu, tu zachowywało się z prawdziwie zdumiewającą uległością dla wydelikaconej, kapryśnej Francuzki.
Dnia tego w salonie znajdowały się tylko trzy piękne panie i ona...
Słusznego wzrostu, pięknej jeszcze postawy, ruchów dosyć wdzięcznych, pani de Vauban mogła znęcić i zająć sobą chyba jako nierozwikłana zagadka. Na twarzyczce mocno przywiędłej, która nigdy klasycznie piękną nie była, ale mieć mogła wiele fizjognomji i życia — widać było znużenie, rozpieszczenie się i doskonale nadaną pewną dystynkcję sztuczną, niepozbawioną przesady.
Grała wielką damę z talentem niepospolitym i olbrzymią wiarą w siebie; chciała być istotą eteryczną. Jak prawie zawsze na świecie, silna wola i wytrwałość zapewniły jej zwycięstwo nad wszystkiem, co w sferę jej wchodziło.
Potrzeba tylko uwierzyć w siebie, a ludzie skłonią głowy posłusznie...
Nie mając ani piękności, ani nawet szczególnego wdzięku, który ją często zastąpić umie, tą tylko przybraną dystynkcją i elegancją wyszukaną zastępowała, co jej brakło — urodzenie, imię, fortunę, znaczenie, wszystkie siły i środki, które innym często do niczego nie służą, bo ich użyć nie umieją. Ona z tą odrobinką ideału, jaką jej niegdyś wydzieliła natura, udając niby wyższą istotę, potrafiła się za nią przedać i zostać powszechnie uznaną za godną sfer najwybrańszych.
Nie mając zbyt wybitnego pozoru komedjantki, była to skończona artystka w swoim rodzaju.
Zamiłowanie we francuskim tonie, w manierach paryskich, we wszystkich właściwościach wyższego towarzystwa europejskiego czyniło polskie panie wielbicielkami tej kobiety, która doskonale słabość ich wyzyskiwać umiała. Raz podbiwszy kilka wpływowych a słabych kobiet, w chwilach znudzenia umiejąc z pewną oryginalnością rozbudzić wyżytego księcia, zyskała pani de Vauban stanowisko odrębne, dziwne, którego dwuznaczności widzieć i rozumieć nie chciała. Świat nie miał nic do zarzucenia, bo go zuchwalstwo tej osobliwszej istoty, naiwny jej cynizm i obojętność na opinję — rozbrajały.
Zostawszy raz królową tego podbitego w chwili nieopatrzności świata, nie dopuszczała się już zdetronizować. Było to prawdziwe arcydzieło polityki i zręczności.
Ks. Józef, jeżeli kiedy był nią zajęty, to na krótko, rozczarowany i ostygły oddawna znosił już tylko tę towarzyszkę, która jego obojętności widzieć nie chciała. Patrzała na wszystko przez szpary, byle móc dłużej grać swą rolę królowej.
Im słabszą dla niej okazała się społeczność polska, tem ona stawała się względem niej zuchwalszą i więcej wymagającą, ufając, że nikt nie będzie mógł ani śmiał podnieść przeciw niej buntu. Książę Józef dla miłego spokoju tolerował te dziwactwa, udając, że ich nie widzi i nie rozumie, własną nawet rodzinę tej improwizowanej władczyni poświęcając.
Ufać sobie i chcieć silnie! mieć wolę i wytrwałość, cóż to za olbrzymie dźwignie! Vauban nie miała nic nad nie i — dziwną słabość a ślepotę dobrowolną tych, co ją otaczali.
W czasie, gdy się to opowiadanie rozpoczyna, zajmowała w społeczeństwie stanowisko przywłaszczone, dziwne, wyjątkowe, jakie tylko w Polsce można było nieprawnie, niezasłużenie, a tak małym kosztem pozyskać.
Być bardzo może, iż położenie księcia Józefa zmuszało go do odwrócenia uwagi od siebie, do wystawienia się światu jak najpłochszym, jak najlekkomyślniejszym człowiekiem, nie mającym w życiu innego celu, nad zabawę, rozrywkę i salonowe intrygi. Pani de Vauban do odegrania tej roli, do zasłonięcia go była mu potrzebna. Poważniejszy, wiodąc życie ustronne, pracowite, książę byłby się Prusakom stał podejrzanym, mógłby się obawiać wygnania lub niewygodnego dla siebie nadzoru.
Życie jakie prowadził umyślnie, ostentacyjnie, uspokajało i kazało się w nim nie lękać już zniewieściałego człowieka. Chcąc się do spodziewanych lepszych zachować czasów, książę Józef musiał przybrać ten pozór i maskę, w jakiej go widzimy, aż do chwili — przebudzenia.
W chwili, gdy czytelnika do salonu Pod blachą wprowadzamy, był on ogrzany nie do wytrzymania, gdyż jak światła i hałasu tak chłodu owa istota delikatna znosić nie mogła. Było w nim prawie pusto. Około okrągłego stolika, na którym widać było dwie czy trzy listy składek, gdyż gospodyni zawsze na jakieś cele dobroczynne zbierała — kilka robót kobiecych zaczętych i parę książek francuskich, siedziały trzy panie, składające poufałe towarzystwo, a raczej dwór gospodyni księcia Józefa.
Wszystkie trzy jaśniały wdziękami, ćmiły się wzajem blaskiem swej piękności, a bardziej jeszcze zwiędłą, schorzałą, zżółkłą Francuzkę. Ufała ona tak tajemniczemu jakiemuś swemu wdziękowi, dla profanów niedojrzanemu, iż wcale się zdawała nie obawiać porównania, a o płochego swego Pepi nie była wcale zazdrosną. Węzeł, który ją z nim łączył, był jakiejś zagadkowej natury, idealnej, niezmysłowej, gdyż pani de Vauban na miłostki księcia Józefa uśmiechała się tylko i wcale im nie stawała na drodze. Wyższą chciał się okazać nad gminną zazdrość i może tem też utrzymywała się na swem stanowisku.
Trzy piękne panie, siedzące u stolika, rozmawiały i śmiały się pocichu: Vauban słuszna, wysmukła, powolnym krokiem przesuwała się po saloniku, czasem zatrzymując się przy nich, rzucając słowo jak wyrocznię, to znów błądząc milcząca z myślami swemi.
Na węzełku batystowej chusteczki miała krople jakieś, które wąchała, a w kieszonce bombonierkę, z której kiedy niekiedy dobywała i niosła do ust pastylki. Zdala miała w istocie fizjognomję wielkiej pani, ruchy dystyngowane, powagę nieco komedjancką. Pilnie się przypatrzywszy, można było dostrzec rąk pielęgnowanych troskliwie, ale wcale nie arystokratycznych, a z pod maski rozpieszczonej faworyty przeglądał typ ludowy francuski. Oczy, choć przyćmione powiekami, wejrzenie miały bystre i przenikające. Domyślać się było można, iż ta roztkliwiona i rozmiękła twarzyczka, na której najmniejszego śladu szczerego uczucia nie było, w której panował chłód, niegdyś musiała umieć uśmiechać się zalotnie. Dziś już tej stawki do gry nie potrzebowała; udawała królową i inni jej zalecać się i dworować musieli.
Trzy panie były jakby dobranemi trzema typami niewieściemi tak, aby oko spoczywające na nich nic już do pożądania nie miało.
Była to cudna wiązanka, której każda barwa drugiej obok do podniesienia jej potęgi i blasku służyła.
Pani Józefowa Wielhorska (Dembińska z domu) była najwybitniejszą między trzema, niemal włoska piękność z pałającemi oczyma czarnemi, z bujnym włosem kruczym, z płcią świeżą i delikatną, owalem twarzy rafaelowskim — miała więcej coś niż pospolite włoskie piękności, których zmysłowy wdzięk każe zapomnieć o wszystkiem, czego im braknie. W czarnych jej oczach płonęła iskra inteligencji żywej, dowcip ostry, pojęcie szybkie. Posąg ten cudny miał w sobie ducha, który promieniał przez wpół przezroczystą jego powłokę. Piękność jej była majestatyczna, uderzająca, ale zarazem budziła obawę siłą, jaką zdradzała.
Choć naówczas sentymentalność była w modzie, pani Wielhorska wcale się nie siliła na nadanie sobie tej cechy; śmiały się śliczne jej usta różowe, iskrzyły oczy, cała twarzyczka jaśniała życia weselem i do życia ochotą.
Widać w niej było, że wolała na nie spoglądać ze strony jasnej niż tragicznej, i wyśmiewać się z niego raczej niż płakać. Nawet spojrzenie na przyjaciółkę można było posądzać o odrobinę politowania i szyderstwa. W towarzystwach lękano się pani Józefowej, chociaż złośliwą nie była, ale Bóg ją stworzył tak, że widziała zawsze naprzód słabe strony, chwytała ułomności i nie mogła się z nich nie uśmiechnąć.
Obok niej siedząca pani Stasiowa Potocka, Sołłohubówna z domu, jak tamta za rzymiankę, uchodzić mogła za grecką kameę, tak cała jej postać od stóp do głowy była regularnie, klasycznie, nieposzlakowanie piękną.
Miała też chłód i powagę greckiego posągu, który zbytniego uczucia i namiętności się strzeże, aby ból lub śmiech nie nadwerężył spokojnej harmonji linij jego, nieśmiertelnie pięknych w swej prostocie.
Piękność to była mniej przemawiająca, a jednak sympatyczniejsza, bardziej niewieścia, skupiona w sobie, nie wybiegająca okiem i duszą poza szranki rodziny i kółka, w którem żyła.
Uśmiech był wdzięczny, ruchy naturalnie i niewymuszenie dystyngowane; słowem była to piękność bez skazy, choć — tego ducha rozbudzonego, jakim oczy Wielhorskiej promieniały, nie miała w sobie. Rzekłbyś, że mieć go mogła a nie chciała, że jej dosyć było być tak sobie naturalnie, poprostu, tylko jak anioł śliczną. Mogłoż najdowcipniejsze słowo wymowniejszem być nad jej uśmiech i spojrzenie?
Obok tych dwu bogiń trzecia, choć wiekiem im rówieśnica, wydawała się niby dzieweczką, niby w sukienkę przybranem incognito, dorosłym amorkiem.
Była maleńka, biała, pulchna, złotowłosa, ze ślicznemi oczyma niebieskiemi, podobna do kwiatka, do cukierka, do czegoś milutkiego, słodkiego, łagodnego, smutnego... Wdziękowi tej twarzyczki, trochę nadąsanej, której równie łatwo było o śmiech jak o łzy — mało kto się mógł oprzeć. Typ ten blondynki napozór powietrznej, słabej, wiotkiej, z mgły i promieni księżyca ulepionej, zamykał w sobie najfantastyczniejszą istotę do kochania stworzoną, potrzebującą kochania jak powietrza, żyjącą tylko miłostkami, jak kanarki cukrem. Tego, co się — miłością nazywa, nie znał wcale wiek XVIII.
Piękna pani Cichocka była skazaną na szukanie prawdziwego uczucia nadaremnie. Urocza to była istota, którą szczególną opieką i przyjaźnią najczulszą zaszczycała pani de Vauban. Nie mogąc się nawet obejść bez niej na chwilę, gościnność jej ofiarowała Pod blachą.
Z liczniejszego codziennego towarzystwa tylko trzy te piękne panie same pozostały i reszta gości powszednich zajęta była przygotowaniami do jutrzejszego teatru, w którym uczestniczyć miała.
Książę Józef także się jeszcze nie ukazał w salonie, a zapytany o niego kamerdyner oświadczył pocichu, dyskretnie, że miał poufałych gości u siebie.
Rozmowa płynęła swobodnie o sprawach pospolitych, jedynych jakie świat ówczesny zajmowały. Mówiono, kto się w kim i jak kochał, kto kochać przestawał, kto miał zacząć, kto z kim się mógł ożenić, albo rozwieść.
Właśnie piękna owa blondynka, pani Cichocka, czekała na rozwiązanie swych ślubów, w nadziei zawarcia nowych, do których serce jej wzdychało. Mówiono pocichu o dawniejszych zabiegach Kalinowskiego około Protówny Potockiej, o wychowanicy Stanisława Małachowskiego księżniczce Radziwiłłównie, którą dziwacznie a rozmaicie swatano, o blaskiem ożenieniu Nakwaskiego i t. p. Z trochą złośliwości odzywano się o domach, które w związku z Blachą nie były i nie hołdowały pani de Vauban, wyśmiewano je ze staroświeckich szorstkości, kontuszów, mowy i obyczaju. Wszystko to płynęło lekko, dowcipnie, potrącając niby skrzydłami motyla o ludzi, wypadki i serca.
Pani Wielhorska opowiadała coś pani Stasiowej pocichu, śmiały się we dwie zbyt uszczęśliwione, by ich wesołość roztrzpiotana nie ściągnęła nareszcie uwagi zadumanej głęboko gospodyni domu.
Kilka razy wybuchy trochę głośniejsze wywołały drgnienie i przestrach z podrażnionych nerwów Francuzki. Stanęła u stolika, popatrzyła długo, znacząco na panią Wielhorską i zapytała wkońcu cicho, głosem omdlałym.
— Przypuśćcież mnie, proszę, do tej wesołej tajemnicy, która was tak szczęśliwemi czyni.
Trochę leniwo podniosła ku niej oczy pani Stasiowa, nie śpiesząc z odpowiedzią, jakby pewną była, że ją Wielhorska wyręczy.
Ta główką potrząsała.
— Tajemnica ta właśnie dla was powinna nią pozostać. — I znacząco palec położyła na ustach.
— Vous m’agacez! — głosem słabym odezwała się krzywiąc usteczka nie różowe królowa. — Mówcież proszę, co to być może?
— Kiedy wam mówię, że to dla waszego spokoju tajemnicą pozostać powinno! — powtórzyła wolno hrabina Józefa z przybraną powagą.
— Bon! I dlatego właśnie zapewne oznajmujecie mi, że straszliwa jakaś tajemnica, jak miecz Damoklesa, ma być zawieszona nad moją nieszczęśliwą głową? Jakto trafnie! — odezwała się Vauban. — Jakto uspokajająco dla mnie.
Nie ruszając się z miejsca czekała gospodyni, aby jej rozkaz został spełniony.
— No, zmiłujże się hrabino, — po chwili oczekiwania dodała — wyjaw mi nareszcie co to jest? Coś tak groźnego dla mnie!
Uśmiechnęła się szydersko, jakby w żadną groźbę uwierzyć jej nie było podobna.
— Groźnego!! nie! — odpowiedziała Wielhorska — ale pocóż macie wiedzieć o wszystkiem, co jak chmurka po niebie przechodzi i znika?
Zasłaniamy ci światło, aby nie raziło twych oczu, à plus forte raison, trzeba twym słabym nerwom i czułemu sercu innych wrażeń oszczędzić.
— Ale doprawdy, droga hrabino, zaczynasz mnie niepokoić i trwożyć! Cóżto być może? — Mów, proszę bardzo — dodała Vauban.
Pani Stasiowa podniosła ku niej oczy, lecz zdawszy na sąsiadkę całą sprawę, nie odezwała się sama.
Z szyderskiej minki pani Wielhorskiej domyśleć się było można, iż tak bardzo groźnego nic zajść nie musiało.
— Eh bien — pieczesz mnie na wolnym ogniu! ma chérie — szepleniącym głosikiem, pokaszlując, odezwała się Vauban znowu! — De gràce!
— Więc mówię — rozśmiała się hrabina. — Książę nasz jest znowu mocno zajęty, tak jak to on zwykł bywać, gdy coś zupełnie świeżego, nieznanego zobaczy, gdy twarzyczka nowa uderzy go jak jakieś nadzwyczajne zjawisko!
Il lui fant du nouveau, n’en fut il plus au monde!
Vauban skrzywiła usta i ruszyła obojętnie ramionami, nie okazując najmniejszego wzruszenia.
— Tylko tyle?? — spytała. — A więc, trzeba mu zbliska pokazać tę czarującą twarzyczką, to najlepszy rozczarowania go sposób... Mówcież? kto jest ta czarodziejka nieznana?
— Nikt z nas jej nie widział jeszcze — ale...
W tej chwili jakby na zawołanie uchyliły się drzwi ostrożnie i na paluszkach idący ukazał się szambelan Pokutyński wyświeżony, wyelegantowany, odmłodzony. Skłonił się niezmiernie nisko gospodyni, potem damom, i gotował się powiedzieć coś wysmażenie grzecznego na powitanie, gdy hrabina podniosła się z kanapy, i dramatycznym ruchem wskazując palcem przybywającego gościa, — odezwała się (zawsze naturalnie po francusku).
— Ten ją widział!!
— Ja? kogo? — spytał, cofając się niby przelękły a trochę zdumiony Pokutyński.
— Tę piękną pannę, o której dziś głoszą, że nas wszystkie ma zaćmić i wykierować na kopciuszki — odparła pani Wielhorska.
— Kogo? kto? co? — powtarzał coraz bardziej zakłopotany szambelan. — Nie mam daru wieszczego, nie potrafię odgadnąć.
— Kogo! voilà! Właśnie to najtrudniejsze, aby nazwisko jakieś szlacheckie raz słyszane przypomnieć czy odgadnąć! — śmiejąc się rzekła hrabina. — Uderz się pan w piersi, — szukaj w sumieniu grzechu i wyznaj go ze skruchą.
— Przepraszam, nic nie rozumiem, o czem, o kim mowa?
— O ślicznej, uroczej, olśniewającej, cudnej dziewicy, którą ojciec z za kordonu tu przywiózł na karnawał, którą wczoraj zaraz książę Pepi zobaczył w oknie, i tak go jednem zwycięskiem podbiła wejrzeniem, że natychmiast bukiet jej posłał.
Vauban melancholicznie dwa razy głową poruszyła.
— A! teraz jestem w domu! — odezwał się Pokutyński. — Mowa być musi o córce mojego kolegi szambelana Stanisława Kostki na Burzymowie Burzymowskiego, kawalera orderu św. Stanisława — i...
Pani Vauban zwróciła się ku niemu z rączkami niedbale założonemi jedna na drugą.
— A! opiszże mi pan tę piękność! — szepnęła.
Pokutyński głowę skłaniając, ręką zatoczył dokoła.
— W obliczu tych gwiazd porywać się na opis skromnego wiejskiego kwiatka! — zawołał, wdzięcząc się.
— Szambelanie, pan wiesz, że tu u nas w tym salonie najpierwszą cnotą jest posłuszeństwo! — rzekła hrabina z przybraną powagą.
— Panna Sylwja Burzymowska — począł Pokutyński.
— A! imię ma Sylwji! ładne imię! — cicho szepnęła jedna z pań.
— Pannę Sylwję dwa razy tylko w życiu mojem miałem szczęście zdaleka oglądać; naprawdę zaś raz chyba, bo tego, że ją przez okno patrzącą widziałem chwilkę — nie liczę.
— Ale opiszże nam ją! — domagała się Vauban.
— Lat, nie wiem, wątpię, żeby miała dwadzieścia, wygląda na osiemnaście, wzrost dosyć słuszny, oczy czarne, włosy ciemne i bujne, usta małe, nóżka zgrabna. Oto wszystko — rzekł Pokutyński, licząc jak z rejestru.
— Wiesz szambelanie, że opis doskonały do pasportu — wtrąciła Wielhorska — dla nas niewystarczający. Nie masz najmniejszego talentu do portretów! Rysopis ten mógłby doskonale służyć dla mnie i dla tysiąca innych, ale po nim tyle wiemy co — wprzódy.
— Ja zaś tem służę co mam i więcej ofiarować nie mogę, — odparł, kłaniając się szambelan. — Dodam, młodziutka, nad wiek rezolutna i śmiała.
— Majorowa ją bardzo chwali — dorzuciła Cichocka. — Zdaje mi się, że się o niej wyraziła — que c’est l’étoffe d’une grande beauté.
— A! — przerwała hrabina, z wymówką się zwracając do szambelana — widzisz pan, jak my kobiety wielką mamy wyższość nad wami. Pan ją tak samo widziałeś jak majorowa i pan dajesz rysopis suchy, a ona w kilku słowach doskonałą charakterystykę.
— Pani hrabino — śpiesznie odstrzelił Pokutyński. — Płci pięknej wyższość nad naszą nigdy nie poddawałem w wątpliwość, a z majorową na żadną w świecie broń nie ośmieliłbym się do walki przystąpić, pewien że ona musiałaby zawsze zwyciężyć!
Ostatnie wyrazy trochę złośliwą kryły w sobie aluzję.
— Więc to jeszcze dziecko? — zapytała Vauban.
— Niemające lat dwudziestu — odpowiedział Pokutyński, — dziecko ale bardzo rozwinięte, — i wątpię, żeby się już lalką nieżywą bawić chciało, a żywy co się w jej ładne łapki dostanie — no! będzie się miał zpyszna. Za to mogę zaręczyć!
— Dites-donc! gdzież to te cudo będziemy mieli szczęście oglądać? — zapytała pani domu.
— Najprędzej, sądzę że jutro w teatrze — odezwał się Pokutyński. — Jakkolwiek poczciwy, bojaźliwy ojciec obawia się już puszczać w świat wielki, ku któremu panna największą ciekawością pała; choćby on ją rad od wszystkich oczu zakryć i osłonić, sądzę, że piękna panna zrobi co zechce...
— Ojciec zawojowany? — pytająco rzuciła hrabina.
— Dobry, miękki człowiek, a córka jedynaczka! — mówił Pokutyński — zresztą któż z nas nie jest, nie był, nie będzie zawojowanym przez panie?
— Tośmy słyszały już! — szepnęła Wielhorska. — Connu!
— Ależ cóż to są za Burzymowscy? — odezwała się Potocka. — Zdaje mi się, żem słyszała o jakiejś — szambelanowej tego czy podobnego imienia, która swojego czasu miała wielki rozgłos na świecie, uchodziła za piękną, za dowcipną — i...
Spuściła oczy nie kończąc.
— To była właśnie rodzona matka naszej heroiny — potwierdził Pokutyński i dodał, poczekawszy trochę.
— Czyż — książę mógł ją już widzieć? gdzie? jak? Zdaje mi się, że już o tem słyszałem, ale sądzę, że to niepodobieństwo.
— Siedziała w oknie, w którem i pan ją widziałeś przecie. — Twarzyczką z za szyby miała się bardzo podobać...
Szambelan ruszył ramionami.
— Czy księcia dziś nie będziemy widzieli? — zapytał, oczy podnosząc ku pani Vauban.
— Nie wiem! Ma pono jakiegoś tajemniczego gościa u siebie — obojętnie dość odparła gospodyni.
Uśmiech jej wymuszony dowodził, że to co dla drugich było tajemnicą, dla niej być nie mogło. Pokutyńskiemu nie wypadało nalegać.
Rozmowa wprędce zwróciła się ku jutrzejszemu teatrowi i ploteczkom codziennym.
Gdy się to działo w przyćmionym salonie pani de Vauban, w pokoju sypialnym księcia Józefa — dwie osoby siedziały na cichej, poufałej rozmowie.
Sypialnia to była wcale zniewieściałości nie dająca się domyślać, prawdziwie żołnierska i obozowa. Synowca królewskiego niktby w niej nie odgadł.
Urządzenie jej było nadzwyczaj proste, skromne i prawie zaniedbane. Nie mogło ono być dziełem wypadku, tkwiła w tej surowości myśl jakaś. Tam gdzie księcia widywano, był wytwornym i dbałym o elegancję, tu gdzie sobą był, gdzie oprócz zaufanych przyjaciół, nikt nie wchodził, — pozostał żołnierzem, wyczekującym hasła i stojącym na czatach... Dosyć obszerny pokój miał stół w pośrodku suknem okryty, jedną sofę przy ścianie dobrze wyszarzaną, proste łóżko żelazne burką historyczną okryte, kilka krzeseł wysiedzianych, a na ścianie parę rysunków wyobrażających bitwy i konie, trochę broni zawieszonej na kołkach bez żadnego starania o wdzięk i ozdobę.
Uderzała ta prostota umyślna, będąca w sprzeczności z życiem pańskiem, z obyczajami gdzie indziej arystokratycznemi. Bohater z pod Sabaczu był tu zawsze tylko żołnierzem, zapominającym, że miał nieszczęśliwego stryja królem.
Takich sprzeczności w życiu pięknego Pepi było mnóstwo. Nie był to jeden z tych ludzi, co się na pierwszy rzut oka poznać dają; kilku odmiennych naprzemiany pokazywało się w księciu Józefie i czyniły go nie do pojęcia coraz innym. W tych latach był on może odpoczywającym i znużonym bezczynnością dawnym wodzem, trudniejszym do zrozumienia i wytłumaczenia, niż kiedykolwiek.
Wszystko zdawało się dla niego obojętnem, przyjmował chłodno co go spotykało, nie dawał się niczem poruszyć bardzo. Miłostki, zabawy, konie, towarzystwo łatwe a miłe zdawały się go pochłaniać zupełnie.
Żołnierz, dowódca, obywatel kraju (za którym tak zatęsknił, iż z Wiednia, w którym mógł być jak w domu, pod pruskie panowanie powrócił) znikał w nim teraz jakby umyślnie zatarty jakimś nowym typem człowieka wyżytego napozór, nie mającego już innego celu na świecie nad wygodne przejście pozostałego drogi kawałka.
Ale kto znał bliżej księcia Pepi, począwszy od jego ukazania się młodziutkim chłopakiem w czasie kaniowskiej podróży, potem żołnierzem walecznym pod Sabaczem, walczącym z Turkami, potem wodzem rozhulanej tężyzny, co razem z nim poszła do wojska, którego on został wodzem naczelnym — bohaterem tysiąca narzucających mu się przygód miłosnych; — podkomendnym uległym jednego ze swych podwładnych (Kościuszki) — ten zwątpiłby może o rzeczywistości teraźniejszej metamorfozy i szukał jej znaczenia w jakichś rachubach na przyszłość.
Kto wie co mogła kryć ta obojętność przesadzona, to afiszowanie lekkomyślności, wyżycia, apatji?
Trzydziestokilkoletni książę Józef nie był już zgrabniutkim chłopakiem cudnej piękności rysów i postawy, któremu przyklaskiwano z zapałem, gdy czasu sejmu czteroletniego puszczał się w tany z prześliczną Julją Potocką. Rysy twarzy jego nosiły już na sobie ślady życia gorączkowego, włosy na głowie przerzedły mu znacznie, nabrał trochę ciała, ale lata nie odjęły mu jeszcze były całkiem młodości serca i ducha. Wejrzenie czasem strzelało z oczów jak błyskawica, słowo wybiegało z ust dowcipne, ostre lub serdeczne, a po chwili wracała, jakby przywdziana suknia, owa dawna apatja i płochość, z którą się chciał i lubił popisywać przed światem.
Otoczony ludźmi lekkiemi, przybierając ich ton, zupełnie z nimi stojąc narówni, czasem się wydawał zrezygnowanym człowiekiem, który cierpi i czeka, który poprostu mówiąc — przyczaja się.
W sypialni księcia dwu ich tylko siedziało. Drugim był, równego mu mniej więcej wieku, przystojny jeszcze, ale daleko mocniej niż książę wiekiem zjedzony mężczyzna lat trzydziestu kilku, wyglądający na czterdzieści z okładem, arystokratycznych, cudzoziemskich rysów twarzy. Leżał on wygodnie na sofie i trzymając długi cybuch turecki w ustach, bawił się nim nie paląc z niego.
Książę stał przy nim, patrząc nań z wyrazem czułości. Z twarzy widać było, że zapomniawszy o wszelkich względach zwykle go do grania jakiejś roli zmuszających, przed tym przyjacielem chciał być samym sobą.
W obejściu się ich poznać było można najserdeczniejszych druhów, rozmowa płynęła tak ożywiona, poufna, serdeczna, jakby oba na nią długo z upragnieniem czekali.
Był to młody książę Ludwik de Ligne, niegdyś towarzysz broni, przyjaciel młodości, jedyny człowiek, dla którego książę nie miał tajemnic.
Dwie te twarze zarówno arystokratyczne, równie piękne, jednoletnie, nastręczały się do porównania. Wyszłoby ono na korzyść Pepi. Syn najdowcipniejszego z ludzi XVIII w. nie miał wielkich i świetnych ojca przymiotów, twarz jego nie mówiła nic oprócz że żył wiele, gorączkowo, cierpiał i wkońcu przestał już dbać bardzo o to, co go czekać mogło.
Na twarzy gospodarza było coś więcej jeszcze, — była jakby obietnica, że z pod popiołów iskra może wytrysnąć, że ten umarły dziś potrafi bohaterom zmartwychwstać.
Ks. Ludwik de Ligne był tem, co Francuzi zowią un homme fini — on sam już się takim uznawał.
Najsmutniejsza to rola w świecie, bo wśród ludzi niepotrzebna nikomu, a ciężka dla tego co ją nosi.
— Słuchaj, Pepi — szeptał niedbale na kanapie leżący książę, który do Warszawy przybył incognito i parę dni tylko na osobności miał z dawnym spędzić przyjacielem. — A! ty! ty jeszcze jesteś nieskończenie młodszym ode mnie! Jesteśmy prawie rówieśnikami, zdaje mi się, że życie prowadziliśmy prawie jedno, w tobie zostały na przyszłość zapasy, a ja — jestem wyczerpany zupełnie! Do kropli! — dodał wzdychając książę Ludwik.
— Tego sobie nigdy mówić nie trzeba! — odparł Pepi cicho...
— A cóż to pomoże?
— Powinno się do ostatka sił próbować — niespodziane się znaleźć mogą!
— Niestety! Im więcejbym się wysilał na siłę, tembym mniej znalazł jej w sobie — rzekł de Ligne. — Nie! ty, ty jesteś istotą uprzywilejowaną, stokroć szczęśliwszą ode mnie!
We wszystkiem! — dorzucił po chwili.
— Naprzykład? — zapytał Pepi.
— A, naprzód już, żeś miał rozum nigdy się nie żenić! Znasz moje losy, — ciągnął książę — pamiętasz ożenienie. Umyślnie sobie wybrałem kobietę nie piękną, aby jej wierności dla mnie być pewniejszym. Brak wdzięków nie uchował mnie od nieuchronnego losu wszystkich mężów[1]. Toby mnie zresztą nie obchodziło tak bardzo, ale uwolnić się od żony nierównie mi trudniej przyszło niż się ożenić. Zjadły mnie kłopoty, gniewy...
Książę Józef się uśmiechał.
— Tempi passati! — rzekł. — Nie trzeba już starych blizn rozdrapywać. Tyle jest ślicznych kobiet na świecie, które ci za twoją brzydką i niewierną zapłacą.
— Musztarda po obiedzie! — rozśmiał się smutnie książę Ludwik — nie mają już dla mnie kobiety najmniejszego uroku.
— A! to niepodobna — przerwał wesoło książę Józef. — Kobieta może wkońcu znużyć, ale kobiety nigdy. Ja kocham się całe życie i to mnie na świecie trzyma. — Gdy nie będę mógł zająć się żadną, choćby na dwa dni — każę się pochować!
— Jesteś niepoprawny, — odezwał się de Ligne — nienasycony. Zdaje mi się, żeś już powinien był wszystkie niewieście typy wyczerpać, wszystkie rodzaje piękności przekochać, że dla ciebie nic nowego nie powinno być na świecie.
— A! Louis! Co pleciesz! każda kobieta jest zagadką nową! — przerwał Pepi. — Czy może być co ciekawszego nad te sfinksy?
— Które — nieodgadnięte pożerają — dodał de Ligne.
— Tych co się im zjeść dają! — odparł Pepi.
— Nie — cher Pepi — zawołał gość — ty się bałamucisz! Tyś znudzony więc się rozrywasz! ale kochać się ty nie możesz...
— Pardieu! więcej ci powiem, gotowem się kochać platonicznie, — zawołał książę — nie dalej jak wczoraj zakochałem się jak student i to od pierwszego wejrzenia!
Książę de Ligne odwrócił się na bok, położył i serdecznie śmiać się zaczął, cybuch wypadł mu z rąk i potoczył się na ziemię, ramiona mu się trzęsły. Wesołości szyderskiej nie było końca.
— Cóż na taką eskapadę do platońskich sfer powiedzą pewne osoby, które sobie roszczą pewne prawa? — spytał de Ligne.
— Powiedzą — co zechcą — to mi zupełnie jedno! — rzekł Pepi. — Nigdy nie zważałem na to, ile gderania i wyrzutów ma mnie satysfakcja zakochania kosztować!
Kocham się, a gdy się tęgo i szczerze zakocham — wiesz, uczucie ma tę siłę tajemniczą, iż wywołuje wzajemność, gdy jest prawdziwem. Jestem przekonany tak o tem, jak — iż gdy ja kochać przestaję, muszę przestać być kochanym.
— Co za cudownie wygodna teorja! — wołał de Ligne.
— Ja ją sądzę prawdziwą, najprawdziwszą — ciągnął dalej książę Józef. — Kobiety płaczą i upierają się, choć nie kochają, chcąc być jeszcze kochane, ale to sprawa ich miłości własnej.
— Dałbyś pokój teorjom — przerwał de Ligne — powiedz mi co lepiej o nowem bóstwie, które cię w sfery platońskie zagnało! Pepi platonique! — I śmiał się.
— Czekaj, nie mogę nic powiedzieć, bo go nie znam — śmiejąc się odparł Pepi. — Ledwie z trudnością dopytałem się nazwiska, barbarzyńsko brzmiącego, ale ona wydała mi się zachwycającą. Lilja, kiedy się jej pączek ku słońcu otwiera...
— Sapristi! Co za poezja! a nazwisko barbarzyńskie! Masz widzę pasję teraz do wieśniaczych spódniczek, czerwonych rąk i naiwności głupkowatych.
— Mylisz się na ten raz, c’est pas ça. Mówią, że to jest osóbka bardzo przyzwoita — rzekł książę. — Na nieszczęście! młodziuchne to prawie dziecko, a ja mam respekt dla młodości i niewinności...
— Cha! cha! cha! Jakby dla ciebie było co świętego! — odparł de Ligne — ty rabusiu serc...
— Przepraszam cię — gorzej czy lepiej sobie mnie wyobrażasz, niż jestem. Ludzie mnie okrzyczeli... W naszym arystokratycznym świecie wolno wiele, w poczciwych szlacheckich sferach, gdzie wszystko biorą na serjo, należy poszanować wiarę w człowieka i w uczucie.
Książę zrobił minę poważną; leżący na kanapie spoglądał nań szydersko.
— Est modus in rebus! — dodał. — Pepi wyda swój ideał za jednego z licznych przyjaciół — rzecz będzie skończona!
— Ty, Ludwiku, jak widzę, daleko jesteś w tych sprawach zepsutszym ode mnie — odezwał się książę — ja, przyznaję ci się, o niczembym podobnym nie pomyślał. — To dowód, że ja jeszcze kochać mogę, miłością najczystszą, idealną, gdy ty już zszedłeś na rozpustnika.
— Jak wszyscy starzy! jak wszystko stare, zepsułem się — odparł de Ligne smutnie. — Wszakżeśmy od tego zaczęli rozmowę, żem ja się obwiniał o zestarzenie, a ciebie nie posądzał. Teraz zaś tylko zazdroszczę młodości.
Książę się zamyślił trochę.
— A! tak, — odezwał się melancholicznie — każda miłość nowa młodość nam daje nową, wraca jej uczucia! A tak to dobrze być choć trochę młodym, choć na krótko...
Urwała się rozmowa, de Ligne poziewał.
— Powiedzże mi — mruknął po namyśle — dlaczego wybrałeś sobie Warszawę na miejsce pobytu, w Wiedniu by ci było weselej?
Książę uśmiechnął się.
— To może trudno mi ci będzie wytłumaczyć, — rzekł, — mam jakieś przeczucie i wiarę, że tu będę kiedyś, — na coś potrzebny... Czekam...
— Na co? — zapytał de Ligne.
— Nie wiem sam, na spełnienie moich przeznaczeń — rzekł książę Józef. — Mam tę pewność w duszy mojej, że jeszcze schwycę za szablę co wisi na ścianie, wdzieję burkę i pójdę z moimi gdzieś walczyć, a może zginąć, że nie zgniję tu marnie pod czułą opieką poczciwego Koehlera...
— Marzenia polskie! — zaśmiał się de Ligne — dzieciństwa! — Prusy są silne, panowanie ich tu ustalone, miałżebyś ochotę wejść w ich służbę?
— Nigdy w świecie! — gwałtownie zawołał książę — nigdy! Niech to sobie będą marzenia, — zostaw mnie z niemi. Nie mówmy o tem.
— Owszem ja chcę o tem mówić z tobą, aby cię z tych mrzonek obudzić — odezwał się de Ligne.
— Kiedy mi z niemi dobrze! — przerwał książę.
— Ale niepodobna abyś się z niemi nie zdradził — przerwał de Ligne — Prusacy są podejrzliwi. Wyczytawszy w twej duszy czego pragniesz, a co dla nich miłem być nie może, wyrugują cię stąd. Jeśli ci tu dobrze, używaj reszty życia, nie myśl o niczem więcej.
— Naówczas i żyćby już nie warto — odezwał się Pepi. — Z tobą ja mówię poufnie z duszy w duszę, mój Ludwiku, zresztą któżby się z życia domyślił, że ja codzień na tę szablę patrzę, że mi drży ręka, serce do niej bije i łzy się kręcą. Przypatrz się życiu memu, to doskonały parawan na zasłonięcie tych marzeń, których nikt nie ma ani najmniejszego pojęcia. Widzą mnie zajętego kobietami, końmi, swawolnego, pustego, otoczonego ludźmi dobranymi umyślnie tak, aby dwór mówił za pana; jakże chcesz, by mnie o coś posądzać mogli?
Tego ja chcę — zamydlam im oczy, ściskam ich, kłaniam się, jesteśmy z nimi w najpiękniejszej zgodzie — a — słuchaj! — dodał silnie książę — słowo ci daję na to, że tą szablą tłuc ich będę!
De Ligne ruszył ramionami.
— Dużo w tobie Polaka zostało! — rzekł. — Sądziłem, że jesteś wyleczony i z polonizmu, i z heroizmu, żeś sobie wyperswadował sławę bohaterów.
— Nie! zaprawdę nie! — wykrzyknął książę. — Wiele rzeczy mi się w życiu wyśniło i z przepowiedni sprawdziło, jestem pewny, że mi Pan Bóg da nie inaczej ginąć, jak z żelazem w ręku i po żołniersku.
Towarzysz podniósł się nieco, patrzał na mówiącego i śmiał się.
— Z marzeniami mając do czynienia — rzekł, — abdykuję; nie mogę się bić z widmami. Przyznam ci się jednak, iż rzeczywiście za tak młodego i poetycznego cię nie miałem, ani za takiego dyplomatę. Que diable zdaje ci się, że potomków wielkiego Fryderyka w pole potrafisz wyprowadzić i że oni ci się oszukać dadzą.
Książę wąsa pokręcił.
— Nie oszukuję ich — odparł — jestem spokojny i trzpioczę się. Tłumię w sobie uczucia, z któremiby popisywać się nie w czas było. — Zdziwią się trochę, gdy sybaryta siądzie na koń.
Skończył uśmiechem.
— O tyle o ile tu widziałem i słyszałem co się koło ciebie dzieje, kochany Pepi, — dodał de Ligne — muszę przyznać, że komedję z Prusakami grasz wcale nie źle, ale czy do końca swą rolę utrzymasz?
— Coûte que coûte! — przerwał książę.
Zapukano leciuchno do drzwi, książę Józef zwrócił się ku nim z miną nadąsaną, popatrzył na towarzysza i szybkim krokiem do drzwi pośpieszył z widocznym zamiarem pozbycia się natręta.
Stało się jednak inaczej niż chciał. Pukającym był szambelan Pokutyński. Książę wiedział już o jego bliższej znajomości z ojcem pięknej twarzyczki i potrzebował z nim mówić. Zobaczywszy go u proga, zwrócił się do przyjaciela i zapytał:
— Pozwolisz?
— Proszę cię, niech ja nie przeszkadzam w niczem.
Wprowadzony Pokutyński wszedł ciekawe wejrzenie rzucając na sofę, z której książę de Ligne powstawszy całkiem, milczący ukłon oddał mu zdaleka.
— Mój dobry przyjaciel, szambelan dawny stryja mego, Pokutyński — odezwał się książę prezentując. Wprowadzonemu zaś dodał cicho.
— Najlepszy mój przyjaciel młodości, ale — w surowem incognito. Dlatego ci nawet nie mówię nazwiska, odgadniesz je sobie.
Pokutyński uśmiechnął się tylko, odgadnąć mu to incognito było bardzo łatwo.
Pepi poufale położył mu rękę na ramieniu.
— Kochany przyjacielu, poratuj mnie! Córka twojego przyjaciela i kolegi, et les amis des nos amis sont nos amis, zawróciła mi głowę swoją pięknością. Zapomniałem, jakże się ten kolega zowie? Borzykowski?
— Nazywano go dawniej na dworze j. kr. mości Je Burzymowski — rzekł złośliwy Pokutyński.
— Jak? jak? dlaczego?
— Niegdyś zapukał był do gabinetu króla, który zawołał: Qui est là? na co on swoją domorosłą francuszczyzną odpowiedział: Je, chambellan Burzymowski.
Książę de Ligne ze śmiechu położył się na kanapie, książę Józef namarszczył nieco.
— A! rozumiem, — rzekł — ojciec więc jest śmieszny Polonus stary, miałażby córka być w podobnym rodzaju?...
— O! wcale nie! — prędko podchwycił Pokutyński — córka nic a nic do niego niepodobna. Cudnie piękna, co już w. ks. mość sprawdziłeś naocznie, bardzo śmiała i dowcipna. Wychowanie staranne, wsi na niej nie znać.
— Przepraszam cię, — przerwał książę Józef — właśnie tem jest wieśniaczką, że ma odwagę być sobą, której nasze panie nie mają. Wszystkie są jak w jednej formie ulane i do siebie podobne. Nieprawdaż, szambelanie, nie uważałeś tego? Gdy są cokolwiek samoistniejsze, wówczas naiwne chorują na rozum, a rozumne udają naiwność, — prawdziwe nieszczęście, choć doskonałe aktorki. Wiekuiście się ma do czynienia z falsyfikatami.
— Książę jest bardzo surowym — odparł Pokutyński, stojący zawsze jako paladyn w obronie płci pięknej.
— A! nie! — przerwał de Ligne — ma zupełną słuszność. Na całym wielkim świecie to samo. Piszę się na jego zdanie.
— Ale, mój Pokutynsiu, już się nie kłóćmy, — przerwał Pepi — mów mi o tej ślicznej szambelanównie. Imię jej! nie wiesz imienia?
— Owszem! Sylwja!
— Saperlotte! — rozśmiał się de Ligne — imię jakby z romansu czy z poematu!
— A mnie się ono właśnie niebardzo podoba — odparł Pepi. — Wolałbym prościejsze a mniej wymuszone. Kto jej nadał takie imię, chyba nie szambelan?
— Domyślam się, że to było sprawą matki, którą książę zapewne przypominać sobie musisz, — rzekł Pokutyński — była wcale piękna, wesoła i hołdów chciwa.
— Nie... nie przypominam jej sobie — odparł zamyślony książę. — Wracając do panny Sylwji, nie wiesz, będzie jutro w teatrze?
— Postaramy się o to — rzekł Pokutyński. — Wiem, że panna sobie życzy tego gorąco i jej chaperon, niejaka pani wojska Czeżewska, także mocno tego pragnie, więc choćby sam Burzymowski się sprzeciwiał, kobiety na swojem postawią.
— Cieszę się tem zawczasu, — odezwał się klepiąc po bokach szambelana. — Nie wiesz Pokutynsiu, z kim one mają znajomości?...
— Dotąd podobno żadnych, — odpowiedział z pośpiechem i usłużnością Pokutyński — ale... łatwo się znajdą stosunki.
I zniżając głos szepnął do ucha księciu.
— Majorowa Habąkowska jest pono w ścisłej przyjaźni z chaperonem. Majorowa dowiedziawszy się o ładnej pannie, już tam była, wcisnęła się i objęła komendę.
Skrzywił się, posłyszawszy o Habąkowskiej, książę.
— Towarzystwo nie do zazdrości dla pięknej i naiwnej wieśniaczki — rzekł cicho. — Ta wyśmienita dla nas, niegdyś ładna Jutka, nadto usłużna i niebardzo bezpieczna....
Ruszył ramionami.
— Znajomość z majorową dla starszych może być bardzo wygodną — dodał, — dla takich prostodusznych i dobrych wieśniaków wolałbym inną mentorkę...
Pokutyński słuchając zdawał się dziwić, ale nie powiedział nic.
— Coś tam podobno jest lepszego nad to, — dodał zwolna się wygadując szambelan. — Matka nieboszczki pani Burzymowskiej, przyznaję się do niewiadomości, kto była z domu, ale mówią, że miała być w jakiejś dalekiej koligacji z Tyszkiewiczami.
— A! to co innego! — zawołał weselej książę. Także mi mów. U nas wogóle szlachta i panowie, wszyscy ze wszystkimi są jakoś skoligaceni. Bywa to niezmiernie nudnem i uciążliwem, bo się ma kuzynów bezliku, ale czasem z tem wygodnie, gdy kuzynki są ładne, a tytuł do pewnej poufałości upoważnia. Jestem bardzo ucieszony z naszej koligatki panny Burzymowskiej. Cela me va!
Pokutyński tonem księcia poufałym i rozweselonym czuł się ośmielony i rzekł.
— Wie książę, że już dawno nie pamiętam, abym miał szczęście widzieć go tak ożywionym i — lâchons le mot — rozpłomienionym do twarzyczki zaledwie dojrzanej przez okienko.
— Pokutynsiu! cóż to jest — odparł Pepi wesoło — także ty mnie znasz mało! Nie pamiętasz chyba, ile razy anioły porywały mnie z sobą w niebiosa, a śmiechy ludzkie ściągały za nogi na ziemię! Nie pierwszy to raz... i spodziewam się, nie ostatni.
— Tak!tak!zawsze ten sam kochany Pepi — wtrącił de Ligne. — Pali się co chwila płomieniem ogromnym, rzekłbyś, że to pożar Troi, że w nim spłonie wszystko, tymczasem jest to ogień słomiany (un fen de paille) i prócz słomy nic w nim nie ginie.
— Niech sobie będzie ogień choć słomiany i krótki, — zawołał, wesoło maszerując po pokoju, Pepi — zawsze to trochę grzeje... a ty jesteś już popiołem, z którego nic a nic zrobić nie można!
— Przepraszam, — odciął się książę de Ligne — on en fait de lessive. (Robi się z niego ług do prania).
Śmiano się z tego konceptu, przypominającego dowcipy ojca, a Pepi przyjaciela pocałował zań w głowę.
— Prawdziwy de Ligne z ciebie — zawołał głośno, obracając się do Pokutyńskiego i zapominając o incognito. — Il chasse de race.
Po krótkim śmiechu Pokutyński znowu głos zabrał.
— Wie książę, — rzekł — że w tej Warszawie nic się na chwilę w tajemnicy utrzymać nie może. To prawdziwe sito, przez które wszystko natychmiast przecieka. O wczorajszym bukiecie już doszła wiadomość nawet do salonu (wskazał palcem na drzwi). Znalazłem tam hr. Wielhorską, panią Stasiową i Cichocką, rozpowiadające całą tę historję przed panią de Vauban.
— Bah! — rzekł książę obojętnie. — Jeśli je to bawi! A mnie cóż to szkodzi?
— Nie chciałbym, aby z ust do ust imię w. ks. mości doszło do ojca — rzekł Pokutyński. — Stary obawia się niezmiernie o córkę, zazdrosny jest o nią, drażliwy. Zresztą pomimo że czasem je zamiast moi używa, Burzymowski jest najpoczciwszym z ludzi, dobry, łatwo się ująć dający.
— Więc żeby się nie krzywił, a córki nie zamykał za klauzurą, — rzekł książę, zbliżając się do szambelana i obejmując go za szyję, — ty, Pokutynsiu, weźmiesz go na siebie! Zrobimy tak, aby jutro z teatru pannę zabrano do nas Pod blachę, ty zaś ojca!... no? jak ci się zdaje? co zrobimy z ojcem?
— Z ojcem? — powtórzył zadumany szambelan. — Jest bufet przy teatrze?...
— Jakżeby go nie było? — odparł książę — bufet jest pierwszą potrzebą! Gdyby go nawet nie było, to na jutro ufundować go należy.
— Ojca my zaciągniemy do bufetu — ciągnął dalej Pokutyński. — Na drodze gdyśmy się z nim spotkali na gruncie księcia, bo w Jabłonnie, poznał się z musu z Bielińskim, Kalinowskim i kilku birbonami naszymi. W imię tej znajomości łatwo nam go będzie wziąć na kieliszek burgunda, a wlać w niego parę butelek... Mam nadzieję, że go w ten sposób przytrzymamy.
— Złoty jesteś! nieoszacowany! — zawołał, śmiejąc się, książę Józef. — Plan cały wybornie osnuty, idzie tylko o to, aby nam co w drogę nie weszło i wykonania nie popsuło.
— Nie przewiduję nic — odparł Pokutyński. — Za szambelana ja ręczę, ale któż się podejmie porwać pannę i zawieźć ją Pod blachę?
— To moja rzecz — rzekł książę. — Niepodobna, aby mi która z pięknych pań nie podjęła się tej interwencji. Znajdzie się sposób zbliżenia się, poznania... Enfin.
— Majorowa wreszcie! — szepnął Pokutyński, ale na wspomnienie imienia tego książę się zmarszczył znowu.
— O! zmiłuj się! — zawołał prędko — niech ona mi tego kwiatka nie tyka! Bardzo lubię majorową w innych wypadkach, ale gdzie idzie o ideały, powinna się trzymać zdaleka. Wszystkoby popsuła i sprofanowała.
Zamilkł Pokutyński.
Książę de Ligne, którego ta narada niebardzo się bawić zdawała, ziewał coraz jawniej a przez litość nad nim, rozmowę przerwać było potrzeba.
Dał znak Pokutyńskiemu książę, poszeptali z sobą coś pocichu i szambelan wysunął się nazad na palcach do salonu, gdzie już liczniejsze towarzystwo, powróciwszy z próby teatralnej, żywo się zajmowało jutrzejszą reprezentacją.
Dwaj przyjaciele znowu pozostali sami, gdyż książę de Ligne wcale się w towarzystwie pokazywać nie myślał, a Pepi chętnie mu dotrzymywał kompanji. Tyle mieli wspólnych wspomnień przeszłości, począwszy od Kaniowa, Kijowa, Sabacza, wojsk austrjackich, wiedeńskiego dworu aż do wieczorów w Łazienkach i na zamku.
Późno w noc Ludwik opuścił przyjaciela, umawiając się z nim na dzień jutrzejszy.
Po odejściu jego książę przywołał kamerdynera, spojrzał na zegar, przeszedł się po swej sypialni i namyśliwszy skierował ku małemu salonikowi pani de Vauban, przytykającemu do jej sypialni.
Buduar ten, gabinet czy salon wreszcie, bo nie wiedzieć jak nazwać go było, ogrzany był, jak wszystkie apartamenta Pod blachą, do niewytrzymania i pełen jakiejś woni silnej, odurzającej, którą nerwy gospodyni delikatnej i chorej cudem jakimś znosiły. Nie było w nim innego światła nad naczynie alabastrowe zwieszone od sufitu, w którem przyćmiona lampa płonęła. Miękki dywan okrywał podłogę. Dokoła sofy powleczone gobelinami biegły przy ścianach, przypominając tureckie domy, w których za siedzenie i posłanie służą razem. Para małych stoliczków, z koszykami u spodu, dwa alabastrowe naczynia w kątach, tego dnia nieoświecone, były wszystkim sprzętem tego cichego schronienia. Nad kominem, w którym się nie paliło, wielkie zwierciadło w mur wpuszczone odbijało słabe lampy światełko.
Gdy książę pocichu wszedł, pani de Vauban, w kaszmirowej sukni długiej, w pantofelkach, z włosami niczem nieokrytemi, których niewiele miała, stała z flakonikiem w ręku naprzeciw drzwi.
Na sofie niedaleko od nich siedział słusznego wzrostu, przystojny, w francuskim stroju dosyć eleganckim mężczyzna średnich lat, w którym łatwo Francuza poznać było można. Twarz miał bladą, w oczach dosyć ognia, rysy dość pospolite, a postać cała czyniła wrażenie człowieka, który fantazją nadrabiał, czując się nie na swojem miejscu. W ręku trzymał więcej może dla kontenansu, niż potrzeby (jak mówią Francuzi) złotą tabakiereczkę, którą z dłoni do dłoni przerzucał.
Na widok wchodzącego powstał natychmiast z pewną służbistością źle pokrytą wyszukanem ugrzecznieniem. Ruszając się z miejsca razem pochwycił za leżący obok niego kapelusz, jakby się już do wyjścia zabierał — i nie chciał księciu przeszkadzać.
Pani de Vauban stała zupełnie obojętna, wpatrując się w księcia z uwagą. Ten naprzód ją skinieniem głowy grzecznie pozdrowił, potem rękę wyciągnął ku kłaniającemu się nisko mężczyźnie.
— Dobry wieczór, mój drogi Vauban! — odezwał się do niego książę. — Jakże się wam próba powiodła?
— Doskonale! z takimi artystami jakich tu mamy, nie może pójść źle nigdy!
— A! powiedz przy takim doskonałym reżyserze i instytutorze jakim ty jesteś — odparł Pepi z uśmiechem. — Artyści i artystki wszystko winni tobie, kochany Vauban.
— A ja im winienem prawdziwą przyjemność, bo nigdzie, nawet we Francji, w najlepszych naszych domach, w których na inteligencji nie zbywa, takich talentów nie spotykałem — odparł Vauban z wielkim zapałem.
Począł mówić trochę głośniej, żona mu dała znak.
— Pst! proszęż cię! zapomniałeś, że ja takiego hałasu nie znoszę.
Vauban się skłonił.
— A! przepraszam! — rzekł ciszej — zapomniałem się w istocie.
Pepi zwrócił się ku pani.
— Cóż, ta głowa? czy zawsze boli jeszcze?
Rękę dosyć dużą przyłożyła zapytana do czoła, zrobiła minkę męczennicy i za całą odpowiedź westchnęła.
Vaubanowi widocznie pilno się wynieść było; posunął się ku żonie, która bardzo zwolna wyciągnęła mu rękę do pocałowania, skłonił się księciu, który dłoń jego ścisnął i na palcach wysunął się z buduaru.
Książę stał naprzeciw chorej pani, jakby zakłopotany, co ma począć z sobą. Ona milczała chwilkę.
— Kochany Pepi, — odezwała się głosem dosyć chrypliwym — jaki ty jesteś w swych fantazjach nieostrożny. Właśniem cię przestrzec chciała.
— Cóż tam takiego? — głosem człowieka znudzonego spytał książę.
— Znowu jakaś młoda twarzyczka — ramionami ruszając mówiła, patrząc na podłogę i usta krzywiąc przymusowym uśmieszkiem pani Vauban. — Cała Warszawa już dziś mówi o tym bukiecie...
— A! — odparł książę Józef — cóż tak wielkiego!
— Wiesz, jak ja jestem wyrozumiała na to wszystko, — dodała zwolna na sofę padając Vauban, — nie posądzisz mnie o jakąś niedorzeczną zazdrość, ale... we własnym twoim interesie, nie godziło się nadawać temu takiego rozgłosu...
— Czyż moja wina? — rzekł książę.
— A czyja? — spytała kobieta. — W biały dzień posyłać dżokeja, którego zna całe miasto...
Książę tak był znudzony temi przestrogami macierzyńskiemi swej przyjaciółki, że po twarzy jego poznać to musiała i, zniżając głos powoli, wkońcu zamilkła.
Pepi przeszedł się parę razy po buduarze.
— De Ligne długo zabawi? — zapytała.
— Sądzę, że jutro jeszcze, — rzekł książę — incognito zawsze, radby być w teatrze, a po nim zapewne zaraz wyjedzie.
— Wyobraża sobie, że jest incognito! — cicho poczęła szeptać Vauban. — Jest to także fantazja, której nie rozumiem. Wszyscy o nim wiedzą, a do pobytu księcia de Ligne nikt pewnie wagi nie przywiązuje.
— Masz słuszność, — odpowiedział książę — ale mu się nie chciało wchodzić w świat, oddawać wizyty i nudzić się już i tak straszliwie znudzonemu wszystkiem, co go otacza...
— Mój Boże! — westchnęła Vauban — co do nudów, il fant en prendre son parti, nikt od nich wyjęty nie jest, gdy pewnych lat dożyje!
Ponowiło się westchnienie.
Książę niegrzecznie trochę, nie ukrywając się z tem, poziewał.
Spojrzeli na siebie.
— Ten poczciwy Vauban, — odezwał się książę — męczy się dla nas teatrem. Ile razy przyjedzie tu, biorą go w rekwizycję, żal mi go.
— Dajże pokój! — odparła Vauban — on także się nudzi, a to go trochę rozrywa; wy zaś doprawdy lepszegobyście nie znaleźli reżysera.
— O! i artysty! jest duszą teatrów naszych! — dodał książę.
— Biedny człek, — cicho szepnęła Vauban — musi się śmiać na scenie, gdy troskę ma na głowie. Nasze położenie emigrantów...
Przewidując, że się elegja nad losem wychodźców francuskich przeciągnąć może, książę Józef spojrzał na zegarek.
— Ale bo, późno! Ten ból głowy, jesteś zmęczona! Przepraszam, już idę.
Pocałował ją w rękę.
Skinęła nań jeszcze Francuzka i przybliżającemu się szepnęła coś na ucho. Vaubana imię kilka razy się powtórzyło, książę dał znak głową, że się zgadza. Pilno mu było odejść, równie jak jej zatrzymać go dłużej.
Wysunął się wkońcu z łaźni tej książę i korytarzami pośpieszył do swojego mieszkania.
Dzień zdawał się skończony, cichość panowała w całym pałacu Pod blachą. Wróciwszy do sypialni, gdzie nań czekał stary sługa, książę odprawił go ruchem ręki, sam siadł na sofę i zapaliwszy fajkę, sparty na łokciu zadumał się, jakby przed sobą sprawę zdawał nietylko z ubiegłego dnia, ale z upłynionego życia.
Rozmowa z przyjacielem poruszyła stare wspomnienia, a może dotknęła zielonych nadziei. Zasępiony siedział tak długo, patrząc na łóżko, na którem położyć się nie miał odwagi.
Wzrok jego padł na rysunek konia, który mu tam życie ocalił, gdzie od kuli padł Iliński, i łza się zakręciła w oku...
- ↑ Własne wyrazy z listu księcia de Ligne do księcia Józefa, który mieliśmy w ręku. Żonaty był z księżniczką Masalską. P. A.