<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pod blachą
Podtytuł Powieść z końca XVIII wieku
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

W pałacu Na górze, w małej salce jadalnej zasiadła niewielka liczba osób dnia następnego. Oprócz gospodyni i jej córki, hrabianki Anety, byli oboje państwo Vauban, których rzadko razem widywano, baron de Fontbrune, książę Józef i Sylwja z nieodstępną a uszczęśliwioną Czeżewską.
Szambelanówna była istotnie bardzo szczęśliwą, malowało się to dobitnie na jej pięknej twarzyczce; ale szczęście jej nie dorównywało rozpromienieniu pani wojskiej, która, choć ją nieco zaniedbywano, i mało się mogła mieszać do rozmowy, samem uczuciem tem, że się znajdowała wśród osób tak wysoko położonych, tak dystyngowanych — była w siódmych niebiesiech.
Oglądała się, uśmiechała, wciągała z rozkoszą to błogosławione, wonią arystokratyczną przesiąkłe powietrze, napawała się szmerem rozmów, w całem znaczeniu wyrazu tego używała swojego szczęścia z rozrzewnieniem, z wdzięcznością Opatrzności.
Już teraz snuła sobie, jak będzie mogła później okraszać opowiadania, wtrącając do nich ten prosty, ale wielkiego znaczenia frazes: „Gdym była u pani hetmanowej“.
Lub: „Słyszałam, jak książę Józef mówił”.
A nareszcie, choćby: „Zapewniała mnie hrabianka Aneta, gdym u nich była“.
Przed obiadem zaledwie zawiązać się mogła rozmowa.
Hrabianka Aneta porwała swą rówieśnicę, aby się przed nią pochwalić nieco swojemi zajęciami, zabawami, całym zasobem umiejętności i talentów.
Gdy książę Józef nadszedł z baronem, zbliżył się razem do hrabianki i do Sylwji, grzecznie je zapytując:
— Czy wczorajszy wieczór nie zaszkodził im? bo Pod blachą, jak zwykle, było bardzo gorąco.
Tak nawet tego dnia napalono, że pani Cichocka w tańcu omdlała. Przypisywano to jednak jakiemuś wrażeniu, silniej działającemu na nerwy, niż ciepło pokojowe.
— A! owszem! — odparła Sylwja z właściwą sobie swobodą i śmiałością. — Wróciłam bardzo szczęśliwa i rozmarzona wszystkiem, com widziała i słyszała. Sny miałam czarodziejskie.
— Bardzobyśmy pragnęli, — odezwał się książę Józef — aby pierwsze wrażenie, jakie na pani uczyniła Warszawa, nie popsuło bliższe jej poznanie. Będziemy się starali o to.
Sylwja miała jeszcze odwagę podziękować wogóle za przyjęcie, jakiego tu doznała, nadeszła panna Aneta, która na chwilę ustąpiła, a później wszyscy zasiedli do stołu.
Przy obiedzie mówiono o tym tysiącu drobnych miejskich wypadków, których znaczenie tylko dla wtajemniczonych było zrozumiałe. Hrabianka jednak z uprzejmością wielką albo objaśniała siedzącej przy niej Sylwji, o czem była mowa, lub osobno ją zabawiała o czem innem rozmową, usiłując wybadać i poznać bliżej tę wieśniaczkę tak odważną i wesołą.
Sylwja, jakby przysposabiając się do ukazania na wielkim świecie, dużo czytała tych książek, które naówczas były w modzie; mogły więc wzajemnie sobie o nich udzielać postrzeżeń i myśli. Świat naówczas znękany radykalizmem rewolucji i utopjami ideologów, którzy się zwracali do stanu natury (jaki tylko w ich wyobraźni mógł istnieć), zaczynał się rozlubowywać we wskrzeszonych czasach rycerskich. Pisano romanse sensacyjne, średniowieczne niby, pełne szczęku broni i uczuć najtkliwszych. Wkrótce potem miała się ukazać Malwina, czyli Domyślność serca, i Julja i Adolf, mogące dziś dać pojęcie o tem, jakie obrazy i fikcje do serc społeczności przypadały.
Malarze tworzyli sceny, w których rycerze, od stóp do głów okuci w żelazo, przyklękali przed bóstwy swojemi, przyjmując od nich kokardy i szarfy. Idealizowano mało znane wieki barbarzyńskie, jak najpiękniejszą przeszłość, do której wrócić się chciało, a że historyczne wiadomości, któremi się posługiwano do tego rezurekcjonizmu, niebardzo były obfite, dziwnie wyglądały i na obrazach, i w książkach, te poetyczne postacie, nawpół tylko wystudjowane, pół fantazyjnie dopełnione wedle smaku epoki.
Po takich kataklizmach, jak rewolucja francuska, która swem zwierzęcem barbarzyństwem oburzała, zawsze się ludzie zwykli uciekać dla ochłody i pociechy ku przeciwległej ostateczności. Sentymentalizm więc wykwintny, uperfumowany, mdły szczepił się na świeżem zepsuciu dawnych dworów i arystokracji. Nerwy, tkliwość, czułość, ekstazy miłosne były w modzie, jak stroje greckie, co nie przeszkadzało złośliwemu dowcipkowaniu, ani największej płochości obyczajów, bo sentyment miał ten dar, że wszystko uniewinniał i tłumaczył, a serce wszystko, nawet rozpustę rozgrzeszało.
U stołu, jak zawsze u pani hetmanowej i jej córki, dowcip grał wielką rolę — on faisait assaut d’esprit. Sylwji nawet rozgrzanej i ośmielonej tym fajerwerkiem wśród którego się znalazła, udało się parę razy szczęśliwie rzucić słówko, które książę podnieść umiał.
Wszyscy już od wczoraj to postrzegli, że młoda szambelanówna bardzo się księciu podobała. Pani Vauban zdala przypatrywała się jej uważnie, robiąc minkę nieco złośliwą, a po obiedzie znalazła się z nią jakoś sam na sam u okna.
Czy to był egzamin, czy próbka pozyskania sobie Sylwji — nie mogła zrozumieć sama nawet szambelanówna. Pani Vauban była dla niej, co się bardzo rzadko zdarzało, nadzwyczaj grzeczną i miłą. Zapraszała ją do siebie en petit comité na wieczory, zebrała się na parę komplementów i wobec towarzystwa dała jeden jeszcze dowód, że wcale nie była zazdrosną.
Potrafił się też później i książę Józef zbliżyć do Sylwji, wypytując ją bardzo troskliwie o jej gusta, o upodobania.
— O! mości książę, — odezwała się Sylwja — ja jeszcze jestem w tym wieku szczęśliwym, gdy wszystko jest miłem, a każda rzecz ciekawą.
Tak mało w życiu widziałam, że mi się wszystko miłem i zajmującem wydaje.
— Lubisz pani zabawy, czy ciche w małem kółku spędzane godziny? — badał książę.
Sylwja nie chciała się zdradzać z niczem.
— Mnie się zdaje, — odpowiedziała — że jedno drugie podnosi i czyni przyjemniejszem.
— A więc? — rzekł książę — diversité est votre devise? Czy we wszystkiem?
I bystro zapatrzył się w jej oczy.
— Nie wiem, jak to książę rozumiesz! — odparła Sylwja trochę zmieszana.
— W uczuciach serca, czy także pani potrzebujesz odmiany? — dodał książę.
— Na to pytanie, mości książę, — rzekła, rumieniąc się, wychowanka pani wojskiej po pewnym namyśle — jako bardzo jeszcze niedoświadczona istota mogłabym chyba odpowiedzieć teorją nie ze znajomości serca. Za mało żyłam. Wolałabym zapytać księcia o jego zdanie i radabym wiedzieć jego usposobienie.
Spojrzała w oczy księcia z trochą złośliwości: książę się rozśmiał.
— Ja tak mało o tem wiem, jak pani — odezwał się wesoło. — Różnie się trafia! Sądzę jednak, że siła sentymentu, która nas przywiązuje do osoby, nie w nas leży, ale w niej. Uczucie może być stałem, gdy przedmiot, co je obudza, godzien stałego uczucia.
— I ja — tak sądzę! — cicho szepnęła Sylwja.
Oczy dopełniały tej na sentymentalne manowce zbaczającej rozmowy.
— Posłyszysz pani pewnie, — dodał książę — wiele osób zarzucających mi płochość, a jednak obwinienie to niesłuszne. Człowiek szuka diamentu, chwyta wszystkie świecące kamyki leżące na drodze, a widząc, że nie są nim, cóż dziwnego, że je odrzuca?
— A gdyby znalazł diament, — spytała Sylwja pocichu, trochę złośliwie — czyby po chwili, znudzony nim, nie zapragnął wzamian choćby prostego kamyka.
To mówiąc, Sylwja rzuciła wejrzenie, jak na swój wiek i wieśniactwo, pełne znaczenia i śmiałości. Książę się zadumał trochę.
— Byćby to mogło zapewne, — odparł — ale jabym nie lubił człowieka, któryby tak za nowością gonił, i nie uniewinniałbym go, gdyby mu zarzucano lekkomyślność.
Jakby chciał zwrócić już za daleko zabłąkaną rozmowę, książę, z powodu bukietu stojącego na stole, zagadał coś o kwiatach. Spytał Sylwji, jakie szczególniej lubi.
— Mości książę, — odparła, jakby z aluzją do przeszłej rozmowy, rezolutna panienka — ja lubię wszystkie kwiaty, ale jest wiele osób, które największe mają upodobanie w tych, których — niema.
— To są te same osoby, co diamenty rzucają dla kamyków, nieprawdaż? — zapytał książę smutnie. — Czy panna szambelanówna posądza mnie, że ja do tego niefortunnego należę rodzaju?
— A! uchowaj Boże! mości książę! — śmiejąc się, zawołała Sylwja — skądżebym o nim mogła powziąć myśl taką?
— Bo są ludzie, — rzekł książę — co, nie znając mnie, liczą do tych nieszczęśliwych, znudzonych, zrozpaczonych, którzy z niczego nigdy nie są kontenci. Chciałbym, abyś pani choć miała o mnie trochę lepsze wyobrażenie.
Wymówił to z uczuciem, a piękna panna odpowiedziała zcicha, naprawiając swój błąd.
— Proszę wierzyć, że ja mam o sercu księcia jak najlepsze wyobrażenie. Jest to serce rycerza i bohatera.
Nagle uczuła Sylwja, że jej rękę ścisnął książę, zręcznie bardzo tak, że nikt pewnie ruchu tego dostrzec nie mógł, i w tejże chwili z wielkim pośpiechem, rzuciwszy wejrzenie na barona, który mu towarzyszył, pożegnał się i wyszedł.
Rozmowa przedłużona księcia z szambelanówną nie uszła niczyich oczów. Uśmiechano się złośliwie, pani hetmanowa wysunęła się do przedpokoju za wychodzącym, pogroziła mu, potrzęsła głową, szepnęła coś na ucho — książę się rozśmiał, ramionami poruszył i unikając dłuższej rozprawy, wymknął się z pośpiechem.
Wojska, chociaż rozpływała się w szczęśliwości, siedząc w pałacu Na górze, co miało dla niej stanowić w życiu epokę, zbyt była ścisłą obserwatorką zwyczajów, ażeby się tu nad godzinę dozwoloną mogła zatrzymać.
Skinęła więc na szambelanównę, aby pożegnała gospodynię i obie wyjechały, nowym gościom poobiednim robiąc miejsce.
Zaledwie wsiadły do powozu, gdy w uniesieniu wojska zaczęła ściskać Sylwję, nie mogąc znaleźć wyrazów na uwielbienie wychowanki, która jej taki honor czyniła. Dumną była z tego dzieła, przypisując sobie całe wykształcenie tak idealnej, zachwycającej istoty.
— Zawsze miałam o tobie największe wyobrażenie, — wołała — zawszem się spodziewała, że będziesz świetnieć w towarzystwie, ale przyznam ci się (tu głos podniosła z egzaltacją największą), takich sukcesów, takiego taktu i takiego szczęścia, jak ty masz, nie marzyłam nawet.
Książę Józef jak młodzik się w tobie zakochał... wszyscy to widzą. Vauban nie śmie nawet być zazdrosną i pada przed tobą. To czego tu żadna najznakomitsza piękność dostąpić nie mogła, ty to potrafisz jednem spojrzeniem... ty... miluśka czarownico!
Sylwja także była trochę dumną swym podbojem, o którym z pewnością tak dobrze wiedziała, jak i wojska, ale udała, że weń nie wierzy.
— Droga moja ciociu, — odezwała się — co mówisz! To tylko chwilowa ciekawość i fantazja księcia, który, jak mi sama powiedziałaś, miał ich nadto wiele w życiu, aby je na serjo brać można.
Czeżewska uśmiechnęła się szydersko.
— No! no! zobaczymy! — rzekła. — Nie potrzebuję cię nauczać, jak się z nim znajdować należy. Masz instynkt cudowny, sama będziesz wiedziała.
I uściskała ją raz jeszcze.
Nagle jakby sobie coś przypomniała, Czeżewska pociągnęła za sznurek, który stangret miał na ręku.
— Wiozą nas do domu, jak widzę, — zawołała — a ja przyobiecałam, że po obiedzie na kawie będziemy u naszej majorowej.
Sylwja spojrzała trochę zdziwiona.
— Ale koniecznie — dodała śpiesznie Czeżewska — musimy być u niej przez wdzięczność, przez grzeczność! To się należy poczciwej mojej Jutce, bądź co bądź, bo jej zawdzięczamy wiele, a potrzebować jej będziemy co chwila. Nie można jej chybić.
— A cóż na to powie ojciec? — szepnęła zcicha Sylwja.
— A! co tam! Poczciwy nasz szambelan ani świata, ani jego wymagań nie rozumie wcale. Nie potrzeba bo mu się tak sumiennie ze wszystkiego spowiadać! Powiemy, żeśmy były w sklepach, albo — na przejażdżce, albo... coś się skomponuje.
Nie najlepsza to była nauka dla młodej panienki. Sylwja nic na nią nie odpowiedziała, a powóz potoczył się do mieszkania pani majorowej.
Wydało się ono ciaśniutkie i maleńkie po salonach hetmanowej, ale wytwornością swą nie ustępowało pewnie buduarowi największej pani.
Błyskotki te i cacka podobały się Sylwji, która aż zakrzyknęła z podziwu na widok saloniku, co majorowej pochlebiło.
Piękna niegdyś Jutka miała tego dnia na twarzy jakby wspomnienie przeszłości. Wdzięczek jakiś jej zwiędłe lice okraszał. Ubrana była niby po domowemu, ale z elegancją wielką i smakiem. Salonik pachniał jakąś wonią w nim rozlaną, nieznajomą i dziwną. W atmosferze jego było coś niezdrowo rozgorączkowującego, podbudzającego — lecz dla Sylwji i to miało urok nowości. Czuć w tem było bujne życie, którego jej młodość, nie znając, pragnęła.
Sama gosposia nadzwyczaj ożywiona, wesoła, przyjmowała te panie, a szczególniej Sylwję, z przesadną, nadskakującą, natrętną gościnnością, wynajdując im miejsca, troszcząc się niepomiernie, aby im było jak najlepiej.
Wniesiono natychmiast kawę na przepysznym serwisie kanarkowym z saskiej porcelany, ciastka, cukierki, konfitury...
Majorowa sama biegała, pędzała swego ładnego lokaika, nalewała, rozlewała, śmiała się, chwili na miejscu nie mogąc usiedzieć.
Czeżewskiej pilno też było pochwalić się z obiadem u hetmanowej. Poczęła zaraz opowiadać o przyjęciu, jakiego doznały, o księciu Józefie — (pomrugiwała oczami ku majorowej, dając jej do zrozumienia więcej daleko niż mówiła).
O! ma chérie! — odezwała się gospodyni do Sylwji. — Prawda, że zawrócić głowę takiemu bałamutowi, jak nasz książę, już jest niepospolitą sztuką, ale pono na sumieniu masz więcej jeszcze!
Panna raki piekła, poprzysięgając zupełną nieświadomość popełnionego grzechu.
— Możesz ty tam o tem nie wiedzieć, — mówiła żywo Habąkowska — ale ja coś wiem o tem! Nieszczęśliwy de Beaumont jest zachwycony, jeden z Grabowskich poprzysięgał wczoraj, że w życiu piękniejszej nie widział kobiety, a są pewnie ofiary (victimes), o których się dopiero zczasem dowiemy!
Czeżewska triumfowała, majorowa przysiadła się do szambelanówny.
— Książę — poczęła jej szeptać na ucho — ma najlepsze serce w świecie, ale jest trochę sukcesami zepsuty. Gdybyś go naprawdę ujarzmić potrafiła — co za świetne zwycięstwo! Jakkolwiek dobrze już przeszedł za trzydziestkę, co to znaczy dla mężczyzny!
Dla mnie on zawsze jest ideałem rycerza — d’un chevalier, to Bayard nasz!
Długo tak paplała piękna Jutka, a to, co się z jej ustek sypało, niedobrze się jedno drugiego trzymało. Sylwja odpowiadała zaledwie półsłówkami, słuchała tego gwaru, napawała się nim, ogarniało ją jakieś upojenie, poza które dalej w przyszłość ani śmiała, ni chciała zaglądać.
Wśród tej żywej rozmowy długo do słowa nie mogąca przyjść Czeżewska naostatek odciągnęła majorową ku sobie i żywo jej coś do ucha sypać poczęła.
— A! — głośno odezwała się Habąkowska — dosyć spojrzeć na tego kochanego szambelana, aby go poznać i ocenić. Mój Boże! któryż ojciec jest innym? Żaden z nich nie rozumie młodości, każdyby na nią rad żelazne włożyć pęta. Czas później będzie pomyśleć o jakichś serjo postanowieniach.
W jej wieku — to mówiąc, wskazała na Sylwję — trzeba się bawić! kochać! bardzo kochać! Nie trwożyć się żadną przyszłością! Ona nigdy do nas nie należy, a te dni jasne i młode to cały skarb nasz!
— A! tak! tak! — mimowolnie uniesiona potwierdziła Czeżewska — to jest najrozumniejsza życia zasada! Później przychodzą nieuchronne dni smutnych rozmyślań, wspomnień, rachuby! Młodość jest tylko jedna!
— A miłość! sentyment — przerwała z zapałem majorowa — jest jedyną, co daje choć chwilkę szczęścia na ziemi.
Takiemi to przedziwnemi zasadami, zaczerpniętemi z własnego doświadczenia, karmiły Sylwję dwie jej nauczycielki. Pierwszy raz, pod wpływem otwartości pani Habąkowskiej, i wojska się ośmieliła tak jawnie wystąpić z teorją życia, której Sylwja dotąd z półsłówek jej zaledwie domyślać się mogła. Atmosfera Burzymowa nie sprzyjała podobnym aforyzmom. Ogarnął szambelanównę niepokój jakiś, trwoga instynktowa, jakby poczuła, że jej podawano truciznę, lecz tak była zasłodzoną, tak wonną.
Gdy się tak zabawiano na kawie u pani majorowej Habąkowskiej, w kamienicy na Miodowej ulicy, po skromnym obiadku z Grabskim, szambelan zmusił gościa swojego do marjasza.
Mieczysław niechętnie biorący karty w ręce, przez litość nad osamotnionym i niespokojnym starym, musiał przystać na nudną dla niego rozrywkę.
Co chwilka szambelanowi zdawało się, że córka z obiadu powraca, zrywał się za każdym zbliżającym powozem i powtarzał nieustannie, że hetmanowa za długo u siebie Sylwję zatrzymywała.
Grabski się domyślał, że z obiadu panie te już gdzie indziej pojechać musiały, ale przypuszczeniami swemi nie chciał trapić szambelana. Na nicby się też to nie zdało, gdyż nikt go słuchać nie myślał, i niczemu on zapobiec nie mógł. — Pocóż miał skarżyć!
— Rozmyśliłem się — odezwał się wśród gry zacny Burzymowski, — rozmyśliłem się, że jużciż znowu tak złego w tem nic niema, że się w towarzystwie Sylwka moja trochę potrzpiocze. To młodemu potrzebne, jak woda rybie. Na wsi okrutne miała nudy, a to temperament żywy, czysta matka nieboszczka. Bez świata, bez szumu to żyć nie może. Niech się rozrusza, pośmieje, poskacze... pod okiem Czeżewskiej, jaka ona tam jest, to jest, nic znowu zajść nie może.
Grabski przebąknął.
— Pani wojska niekoniecznie mi się zdaje stworzoną na towarzyszkę osoby młodej i niedoświadczonej, bo za mało z własnego doświadczenia korzystała. Wydaje mi się dosyć płochą.
— Myślisz?? — zapytał szambelan. — Hm! i ja tak sądziłem, ale, powiem ci, przekonałem się, że ma gruntowne zasady. Co się zowie — pryncypja! Jestem tego pewnym!! Mówię to nie bez podstawy! Pozór tylko ma taki lekki, ale to nic więcej jak pozór, a względem Sylwji postępuje sobie z taktem wielkim i łagodnie, bo wie, że z nią najlepiej sobie da radę w dobry sposób. Tak! — łagodna jest, miękka, ale co się tyczy pryncypjów! ho! ho!!
Grabski się nie myślał sprzeciwiać.
— Ja bo widzisz, — ciągnął dalej szambelan — ja także choć napozór jestem łagodnym, choć niby ignoruję wiele rzeczy, ale oko mam na wszystko — nic nie ujdzie przede mną. Gdybym tylko coś niewłaściwego, niebezpiecznego przewąchał, stanąłbym okoniem! Sylwja wie, że ze mną żartów niema, gdy co postanowię. Dobry jestem, ale w potrzebie — u mnie, znaj duch!!
Czy Grabski wierzył tym przechwałkom, nie wiemy, spuścił oczy na karty, siedział zadumany, spierać się nie chciał, wiedząc, że się to nie zda na nic.
Szambelan raz wpadłszy na tę materję, mówił dalej:
— Niech się Sylwja potrzpiocze i zabawi, nie mam nic przeciwko temu! Niech się chłopcy do niej garną, aby nabyła doświadczenia, jak się obchodzić z nimi. Trafi się co na serjo, zobaczymy, rozważymy, czy to nam pasuje, czy nie. Nie trafi się, powrócimy do Burzymowa, a tam dla niej mam napatrzonego jednego młodego hrabiego Cetnera, chłopca bogatego, skoligaconego, który już na nią bardzo miłem oczkiem poglądał. Partja gotowa i doskonała. Majątek co się zowie, choć może trochę odłużony, ale kto dziś długów nie ma? — kasztelanic tytulik ma — co chcesz?
Zdziwiony trochę Grabski podniósł głowę. Szambelan się uśmiechał, triumfując z jego podziwienia.
— Oho! filut ja jestem lepszy, niż się wam zdaje — mówił dalej. — W Warszawie jeśli Sylwka ułowi większą i tłuściejszą rybę — Vivat! dobrze! — jak nie, mam w kieszeni Cetnera.
— A panna Sylwja jak dla niego usposobiona? — zapytał Grabski.
— Nie podobał się jej, odrobineczkę ułomny, choć twarz przystojna. Naprawdę niepozorny jest i simplex servus Dei. Ale właśnie takiego potrzeba dla kobiety rozumnej i trochę samowolnej, to jest skłonnej do samowolności. To będzie najlepszy mąż, potulny, akomodujący się!
Cieszył się szambelan swą przezornością, przenikliwością i doskonałą rachubą. Grabski nie śmiał mu przeczyć, ani uwag czynić żadnych, bo nie przywiązywał wielkiej wagi do tych projektów starego.
Głęboko strapiony tem, co się w oczach jego działo, a czemu zapobiec nie mógł, kryć w sobie musiał i miłość, którą usiłował zwyciężyć, i obawę o los dziewczęcia, i ból, jakiego doznawał.
Szambelan, jak wszyscy ludzie słabi, gdy nic uczynić nie mógł, wyrozumowywał sobie, że to, co się działo mimo jego woli, on sam dokonał.
Wmawiał sobie najdziwaczniejsze rzeczy, uspokajając swe sumienie.
Późno wieczorem powróciły obie panie, szambelan wybiegł natychmiast, towarzysząc im z Grabskim na górę. Zobaczywszy kuzyna, którego twarz chmurna wyraziście o uczuciach świadczyła, Sylwja zarumieniła się trochę i zmieszała. Spojrzenie nań było jakby wyrzutem dla Sylwji, niepokoił ją, bo czuła, że przy swym rygoryzmie mógł mieć słuszność, a posłuchać go — nie chciała!
Wrażenia świata, z którego powracała, w takiej były sprzeczności z tem, co Grabski niósł z sobą, iż szambelanówna zachwiana się czuła między temi dwoma prądami, które ją w dwóch przeciwnych ciągnęły kierunkach, ale — kości były rzucone.
Podała rękę Mieczysławowi i powitała go słowem bardzo uprzejmem, jakby mu za jego smutek zapłacić chciała.
Ojciec rozpytywał Czeżewską, która głosiła triumfy, to się wygadując zanadto, to wycofując a starając się przekonać szambelana o jednem, że powinien był z wychowanej przez nią córki być dumnym, że nie umiał skarbu tego ocenić i t. p.
Zajęła tak Burzymowskiego swemi opowiadaniami, iż Sylwja pozostała na osobności z Miciem.
Poskarżyła mu się na zmęczenie i ból głowy. Może się spodziewała, że Grabski wypytywać ją będzie i miała zamiar pochwalenia się nieco przed nim przyjęciem u hetmanowej, ale kuzynek, radząc różne lekarstwa na migrenę, wcale się nie dowiadywał, co mogło być jej przyczyną.
Sylwja po innych swych wielbicielach znalazła go impertynencko obojętnym i chłodnym. Ubodło to jej miłość własną niewieścią. Micio wedle jej pojęcia powinien się był stale, szalenie kochać, wzdychać i, nie będąc kochanym, służyć jej z pokorą i ofiarnością bez granic. To emancypowanie się z niewoli kuzynka nie podobało się ślicznej pannie.
— Cóż kuzynek dziś porabiał? — zapytała.
— Byliśmy z szambelanem na obiedzie, a potem czekaliśmy na powrót pań... grając w marjasza.
— I ogadując nas? nieprawdaż? — zapytała Sylwja — bo ja — wiem to, nie mam szczęścia w niczem, nigdy zasłużyć na pochwały kuzyna dobrodzieja!
— Zdaje mi się też, że kochana kuzynka nie wielką wagę do mojego zdania i pochwał przywiązuje — odparł Grabski.
Sylwja spojrzała nań, przymrużając piękne oczęta.
— Zawszebym jednak chciała wiedzieć, co mi macie do zarzucenia — rzekła. — Nie taję się, jestem ciekawa, mówią, że to należy do wad naszych, ja myślę, że do przymiotów.
Mieczysław zamilkł, nie dając żadnej odpowiedzi.
— Widzę, — dodała Sylwja z przekąsem — iż tak dalece łaski straciłam, że nawet rozmowa ze mną przykrą ci się staje!
— Czy się to tak mówić godzi? — z wyrzutem odparł Grabski — wiesz o tem bardzo dobrze, że samo usłyszenie głosu twego jest szczęściem dla mnie. Wiedząc, że to, co powiem, cokolwiekbym powiedział, nie podoba ci się, wolę nie mówić nic.
— Doprawdy? — śmiejąc się, przerwała Sylwja — kłócimy się więc z sobą, jakgdybyśmy się kochali. Znasz przysłowie? — kto się kocha, ten się kłóci.
— Co do mnie, znajduję go najzupełniej prawdziwem — odparł Mieczysław.
— A! to kochanie! — zawołała Sylwja, krzywiąc usta — ja nie wierzę w nie! takiej jakiejś chmurnej, tragicznej, kwaśnej miłości nie lubię. Wolę wesołą i śmiejącą się.
— A tą ja, na nieszczęście służyć nie mogę! — rzekł Grabski.
Czeżewska wtrąciła jakieś zapytanie i spór ten przerwała. Szambelan kazał sobie opowiadać ze szczegółami całe u pani hetmanowej przyjęcie, pochlebiało mu widocznie, że córkę tak honorowano. Uprzedzenia jego nikły i rozwiewały się potrosze i rad był, wdzięczen i obiecywał sobie nazajutrz, paradnie się wystroiwszy, pójść z dziękczynieniem wymównem do pałacu Na górze.
O odwiedzinach u majorowej przemilczały obie panie, nadskakiwania też księcia Józefa nie wchodziły do sprawozdania Czeżewskiej.
Burzymowski coby się miał pogniewać za zbliżenie do Blachy, zdawał się uszczęśliwiony, powtarzać sobie kazał o przyjaźni zawartej z hrabianką Anetą, o najdrobniejszych szczegółach obiadu, zabawy, ucałował córkę i znajdując, że wypoczynku potrzebować musi, razem z Grabskim zszedł na dół w myśli udania się z nim gdzieś jeszcze na wieczerzę i kieliszek wina. Ckliło go, jak powiadał. Wyśmienity jego humor dziwnym się wydawał posępnemu Mieczysławowi, ale go psuć niczem nie myślał.
Poszli więc Pod orła na przekąskę wieczorną.
Czeżewska, która mimo że się trzymała prosto i chciała udawać młodą, cierpiała w kościach łamanie, wkrótce po odejściu tych panów, czując się zmęczoną, odeszła do swego pokoju.
Sylwja była temu rada, potrzebowała sama zostać z myślami swemi, z sercem wzruszonem, z wyobraźnią rozkołysaną. Czuła się jakby z chłodnej atmosfery rzuconą w ukrop jakiś, który ją parzył, przestraszał a razem nieznaną napełniał rozkoszą.
Przeszłość szeptała do niej strachem, teraźniejszość podawała rękę, aby biec po ukwieconej drodze. Prowadziła li ona do przepaści czy na zielone doliny edenu??
Smutny głos Grabskiego zdawał się mówić o przepaści, wesołe szczebiotanie nowych ludzi szeptało o edenach. Sylwja sama nie wiedziała jeszcze, co z sobą i sercem swojem uczyni.
Ziściło się to, czego pragnęła, weszła w świat pożądany, idealnym rycerzem wydający się jej książę był w niej niezawodnie zakochany — zajęty — winszowano jej szczęścia, ona drżała teraz jakimś przestrachem złowieszczym.
W tych myślach, rozwiązując swe piękne włosy, szambelanówna zbliżyła się ku zwierciadłu. — Na stoliku przed niem leżał prześliczny bukiet z fiołków samych złożony, skromny, wonny, a tak piękny!
Sylwja chwyciła go, niosąc do ust i twarzy, gdy zajrzawszy w głąb jego, spostrzegła zaledwie dostrzeżony rożek białego papieru!
Co to być mogło? Drżącą rękę zapuściła ostrożnie między ściśnięte fiołki i za kończyk malutki wydobyła z nich, cała zarumieniona, z sercem bijącem — bilecik!!
Dwie świece paliły się przy zwierciadle, rozerwała bilet prędko i zbliżyła się do jednej z nich, chciwie czytać poczynając. Liścik pisany był po francusku w stylu romansowym owej epoki, pełnym wykrzykników i zaklęć, patetyzmu i wymuszenia. Sylwji się jednak zdawało, że w nim znalazła drgające uczucie, prawdziwe, głębokie.
Był to w jej życiu pierwszy bilecik miłosny. Czytała go, odczytywała, w oczach się jej ćmiło, nasycić się nim nie mogła. Nieznany amant nie żądał odpowiedzi, ani żadnego faworu, błagał tylko, aby mu gwałtowne jego uczucia, jakiemi widok Sylwji go natchnął, płomienie, któremi gorzał, wolno było składać u stóp najpiękniejszej, boskiej Sylwji.
Miłość jego była czysta i miała pozostać wieczną, choć bez nadziei!
Dlaczego nadziei tak się wyrzekał, Sylwja zrozumieć nie mogła.
Szybko schowawszy bilet, piękna panna zadzwoniła na służącą.
Weszła jej dawna, przywieziona z Burzymowa Maryjka, ładna dzieweczka wiejska, która już z miastem się obeznawać zaczynała i znajdowała je wcale miłem. Ów elegant z dewizkami, którego szambelan przeszłego dnia znalazł w garderobie, mocno się do niej zalecał, i głowę jej zawrócił swoją pańską powierzchownością a nadewszystko tem, że ją w rękę całował, gdy tymczasem na wsi galanci zaczynali od szyi.
Maryjka była faworytką pani.
— Proszę cię, któż tu przyniósł ten bukiet? Jak można go było przyjmować, kiedy raz powiedziano, aby nic nie brać od nieznajomych? — z pozorną surowością odezwała się Sylwja.
— E! niech bo się panienka nie gniewa — śmiało odparła dziewczyna. — Bukiet! albo ja wiem! mogę poprzysiąc na wszystko przenajświętsze, że wpadłszy tu do pokoju, zastałam go leżącym przed zwierciadłem, a kto go przyniósł, Boże mnie skarz, rozstąp się ziemio pode mną, nie wiem. Może Ludwika wie.
Powołano w mieście już przyjętą pannę Ludwikę, filuta dziewczynę, która weszła bardzo śmiało.
— Jakiś pan przyszedł, gdy stałam na dole, — odezwała się — powiedział mi: — Weźno, weź, panienka o tym bukiecie wie od kogo i gniewać się nie będzie. Jakże ja miałam go nie przyjąć! taki pachnący!
Sylwja bez gniewu i dąsania się, ale dosyć serjo oznajmiła obu pannom, aby odtąd od osób nieznajomych nie ważyły się przyjmować żadnych bukietów. Gdy mówiła, głos jej tak drżał i tyle było w niem wyruszenia, a tak mało gniewu, iż ani Maryjka, ani tem mniej Ludwika doświadczona, nie wzięły danej nauki do serca.
Wyszedłszy do sieni, miejska dziewczyna rozśmiała się.
— E! to tak one się zawsze przy pierwszym drożą — szepnęła Maryjce. — Gadanie! a żeby jej nie wstyd było, toby mi podziękowała i dukata dała!
Sylwja odprawiwszy je obie, zaryglowała drzwi, dobyła bilecik, czytała go raz jeszcze i nie wiem ile razy, chowając, dostając znowu, przyglądając mu się na wszystkie strony. Jedną tylko osobę posądzić mogła o napisanie i tak zuchwałe nasłanie listu, jedną — lecz mogłoż to być?
Miała się poradzić Czeżewskiej i przyznać się przed nią do tego, co ją spotkało, czy przed nią zataić?!
W rozmyślaniach nad temi zadaniami wielkiej wagi piękna Sylwja, rozmarzona, nierychło usnęła.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.