<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Pod sztandarami Sobieskiego
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo „Pobudka“
Data wyd. 1938
Druk J. Jankowski i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XI.
CIĘŻKIE DNI.

Aż do 8 października bezczynnie prawie przesiedział pan Jerzy ze swymi „krzyżakami“.
„Bezczynność“ ta w rzeczywistości istniała tylko w zrozumieniu rotmistrza i jego „wilkołaków“, która to nazwa, nadana Wierchowińcom przez króla, utrwaliła się w całym wojsku.
Dokoła obozu polskiego przez ten czas powstał pas z wojsk serdara i chana, który od Żydaczowa zagrażał Żurawnu.
„Krzyżacy“ byli posłani do nowego szańca, zbudowanego na rozkaz króla przed mostem na Dniestrze.
Tam w dzień i w nocy trwały drobne a nieraz zacięte utarczki i harce, lecz rycerska szlachta nie uważała tego za wojnę, w polu tylko lubiąc stawiać czoło wrogom.
Pracowano też w samym obozie, kopiąc i budując zasłony ziemne dla ochrony przed pociskami, którymi zasypywały Polaków ciężkie armaty tureckie.
Kanonierzy tureccy, dowodzeni przez poturczonego Włocha Aretino, jak wściekli rzucali grad pocisków na obóz króla, usiłując dosięgnąć jego kwatery.


„Król tymczasem zwrócił się do rotmistrza...“
Udało im się to wreszcie, chociaż Sobieski chwilę wcześniej wyjechał był do wojsk hetmana Paca.

Ciężki pocisk strzaskał słupki, na których się opierał namiot królewski, poranił towarzysza pancernego Andrzeja Wichlińskiego, który stał na warcie, drugi znów zabił konia hetmana Dymitra Wiśniowieckiego, nie zadrasnąwszy nawet trzymającego go pachołka.
Wielkie kule i granaty padały wszędzie i wybuchały z przeraźliwym jazgotem i furkotem czerepów. Raz po raz padali dosięgnięci odłamkami ludzie i konie z wyprutymi wnętrznościami.
Straszny huk armat tureckich i odpowiadających im dział generała Kątskiego nie milknął ani w dzień, ani w nocy.
Nigdzie nie można się było schronić bezpiecznie i w każdej chwili w setkach miejsc na raz groziło niebezpieczeństwo.
Turcy, sami tego nie wiedząc, zasypali pociskami tabor a tak gęsto, że przez pół dnia nikt nie odważał się podejść do wozów, więc ludzie pozostawali bez żywności.
W wojsku rozpowszechniła się wreszcie wiadomość, że król obmyśla wycieczkę ochotników na baterie tureckie, które szczególnie dotkliwie szkodziły Polakom.
Skoro tylko wieść ta obiegła wojsko, przed królem stanęło kilku rycerzy prosząc, by owa wycieczka im została powierzona. Wśród ochotników pierwsi się zgłosili rotmistrzowie Cieński, Berezowski i pułkownicy Polanowski i Miączyński, lecz hetmani powstrzymali króla od tego zamiaru, doradzając mu, by zaczekał aż Turcy, którzy zaczęli już nowe przykopy, przybliżą się do wałów polskich.
Taka to była owa sławetna „bezczynność“, która ciążyła rotmistrzowi Berezowskiemu i jego „krzyżakom“, chociaż w nieprzerwanych utarczkach i harcach wyszczerbiła się już znacznie i zmalała chorągiew dzielnej szlachty wierchowinnej.
Wilkołaki jednak trwali w szańczyku koło przedmościa i w reducie pod dąbrową, wypadali z szablami do lasu, by zbierać liście i sitowie nadbrzeżne, gdyż koniom brakło już paszy w obozie. Snuły się wszędzie głodne, wychudzone szkapy, padały i ścierwem pokrywały cały majdan obozu, Żurawna i spychy pagórka zamkowego.
Tam i sam coraz częściej przebąkiwano, że rychło już soli nie stanie, a i amunicji szybko ubywało, gdyż tyle już dni jeno muszkiety grzechotały, a groźny basowy rozhowor dział ani na chwilę nie milknął.
Położenie pogorszyło się jeszcze bardziej, gdy Tatarzy tak się zbliżyli do wałów, że czeladź i chorągwiani nie mogli już zbierać listowia w dąbrowie ani ciąć wiszarów nad Dniestrem.
Kiedy się o tym dowiedział król, natychmiast posłał po strażnika wojskowego.
— Słuchaj — rzekł Sobieski stroskanym głosem do pana Zbrożka — weź dwanaście chorągwi, stań w dąbrowie na prawym skrzydle i trzymaj się tam, ile się da. Musimy paszy dostać, bo inaczej bez jazdy zostanę!
Długo odpierał pan Zbrożek wściekłe natarcia zaniepokojonych ruchem chorągwi Tatarów, którzy go w dąbrowie jak psy dzika opadli.
Bronił się pan strażnik na wszystkie strony, a w tych setkach na raz utarczek niejeden z towarzyszy chorągwi wierchowinnej sławnych czynów dokonał, jak ów Rafał Ilnicki z Chomczyna, który z towarzyszami Krzyżanowskim z Podhajczyk, Żybaczyńskim z Szeszor, Korczakowskim z Głuszkowa i Hajtałowiczem z Pistynia po nocy Dniestr przepłynąwszy na Tatarów ich własne napędzili bachmaty, strasząc konie płonącymi żagwiami.
Niejeden też poległ tam w wiernej, ofiarnej służbie dla ojczyzny, jak na rycerza przystało.
Tatarzy widząc, że nie poradzą sobie ze Zbrożkiem, który zresztą z dąbrowy nie wychodził, zaczaili się w łozach dniestrowych i podpalili wiszary, by widzieć, co zamierzają robić chorągwie polskie i czy aby nie zamyślają przedostać się na przeciwległy brzeg Dniestru i wpaść znienacka na nie oczekujące napadu kosze.
Otrzymawszy raport, że strażnik wojskowy utrzymał się w dąbrowie, ucieszył się Sobieski i posłał chorągwie pancerne hetmana Jabłonowskiego, aby stanęły między Zbrożkiem a wałami.
Dość długo stały tam chorągwie, nie wiedząc, po co je tu wódz postawił.
W końcu spostrzegli towarzysze, że z szańców nad Dniestrem generał Łącki wyprowadza biegiem piechotę i kozaków i zbliża się do łoziny nadbrzeżnej, gdzie wnet zatrajkotały muszkiety, rozległy się krzyki rzucających się do natarcia Polaków, ordyńcy zaś poczęli niebawem wypadać z haszczy i umykać.
Sypnęły się im z pomocą chmary Tatarów, a wtedy nadszedł rozkaz, by Zbrożek ruszył do szarży i spędził bisurmanów w dolinę, gdzie stały pancerne chorągwie hetmana polnego. Po chwili, gdy strażnik wojskowy już walczył, wsparł go swymi dragonami pułkownik Miączyński. Obaj słyszeli, jak zatętniła ziemia pod kopytami koni ciężkiej jazdy i jak od obozu tatarskiego dobiegł wielki krzyk, który przeszedł w pełne przerażenia wycie.
Orda na łeb, na szyję wsiadała na koń.
Chan był przekonany, że wały zostały przerwane i że się wszczyna bitwa w samym obozie polskim, otoczyli więc ordyńcy chorągwie Jabłonowskiego, odcinając go niemal od reszty sił polskich.
Pana Zbrożka dopadł ordynans polowy z rozkazem króla.
Strażnik natychmiast począł się cofać ku szańcowi nad Dniestrem, ciągnąc za sobą Tatarów. Piechota łanowa i artyleria rzygnęła nagle ogniem, dymem i kulami w zwartą ciżbę Tatarów.
Powstał zamęt i popłoch.
Ordyńcy cofali się umykając na oślep, ale wpadły na nich znów chorągwie Zbrożka i Jabłonowskiego, a na lewym skrzydle hetman litewski Michał Pac wyprowadzał już usarię.
Zdawało się wszystkim, że wyniknie wielka bitwa nocna, bo mrok zapadł na dobre, lecz Tatarzy i Turcy na całej linii schodzili już z pola, a gdy spadła nagle ulewa, nikt oprócz zabitych nie pozostał na skrwawionym i stratowanym pobojowisku.
Tylko pod łoziną nad brzegiem Dniestru, usianym ciałami Tatarów poległych w bitwie z piechotą łanową, trzymały straż od strony kosza ordyńców: chorągiew „krzyżaków“ i pułk kozaków Łąckiego, bo taki rozkaz przysłał na zagrożone skrzydło hetman polny.
Ostrożny i nieufny pan Stanisław Jan Jabłonowski nie na próżno czaty te wyprawił nad Dniestr, w nocy bowiem Tatarzy Gałgi w znacznej sile przekradli się przez rzekę; nie spostrzeżeni przez warty na przedmościu i w szańcach, przez dąbrowę sunęli ku obozowi polskiemu.
Podjazd pana Jerzego wypatrzył jednak ordyńców i doniósł o nich rotmistrzowi, który zawiadomiwszy o tym pułkownika kozackiego czekał na Tatarów, aż wychyną na pole.
Niedługie to było czekanie, gdyż setnie jedna po drugiej wyjeżdżały z dąbrowy, a gdy między nimi a lasem utworzył się już szeroki pas, pan Jerzy odciął im odwrót w tej samej chwili, kiedy pułkownik Zazula poprowadził kozaków do uderzenia.
Rąbano się więc w mroku tak czarnym, że swoich towarzyszy od Tatarów trudno było odróżnić i niejeden tam wierchowiniec czy kozak od polskiej oberwał szabli.
W końcu zepchnięto ordyńców do rzeki, a generał Łącki dla postrachu ze trzy razy z armat palnął, kierując pociski na wysoki brzeg dniestrowy.
Wreszcie dobrze już po północy dookoła obozu zaległa cisza. Chorągwie wystawiwszy czaty powróciły na kwatery — „krzyżacy“ do Żurawna, kozacy do szańców, gdzie owej doby walczyli w pieszym szyku obok łanowych.
Do 14 października trwała pod Żurawnem nieustająca bitwa.
Serdar nie odważał się już na żadne szturmy i walne bitwy w polu. Stary pasza postanowił zgnębić wojsko króla głodem i nieprzerwanym ogniem ciężkich, dalekonośnych dział.
Ten ogień stawał się coraz bardziej niszczący, ponieważ przełożony nad armatą turecką Ahmet Suliman Aretino-pasza zarządził podniesienie baterii, które od tego dnia skutecznie ostrzeliwały cały obóz. Jednocześnie Turcy kopali nowe rowy, aż się zbliżyły do wałów polskich na strzał z pistoletu. Nie przydały się one jednak Turkom, gdyż generał Kątski mając słabszą wprawdzie artylerię, ale za to lepszych kanonierów, wybijał ludzi w rowach nieprzyjacielskich.
Gorzej było w obozie polskim z amunicją, której lada dzień musiało zabraknąć, i z wyczerpaniem niedokarmianych od dawna koni.
12 października zaczęła się straszna ulewa, która zatopiła stanowiska tureckie. Siekący deszcz niszczył prochy, gasił lonty kanonierom i obezwładniał artylerię. Kiedy zaś w wezbranym Dniestrze znikły brody i wylały Krechówka oraz Świeca, a cała okolica zamieniać się poczęła w bagno, Ibrahim Szejtan przepędził ze swego namiotu chańskiego syna Nuradyna, doradzającego mu ogólny szturm na obóz królewski, który skurczył się tymczasem, gdyż wskutek ognia armat wypadło opuścić wysunięte na przód czołowe reduty.
Stary pasza upadł na duchu. Zrozumiał, że „lew Lechistanu“ okazał się i tym razem wodzem niezwyciężonym. Serdar pragnął więc jak najrychlejszego zawarcia pokoju.
Zniechęcony, przerażony ciężkimi stratami w ortach janczarskich i wieściami o zbliżających się od Lwowa posiłkach dla Sobieskiego, jak też wynikającymi coraz częściej gwałtownymi sporami z Selim Girejem, nie zamierzał upierać się dłużej przy artykułach traktatu buczackiego i ubocznie, przez dyplomatów zagranicznych, dał do zrozumienia królowi polskiemu, iż gotów jest do nawiązania układów.
Jan Sobieski przez cały czas bitwy pod Żurawnem ani na chwilę nie wątpił o zwycięstwie swego wojska. Oczekiwał tylko przybycia pospolitego ruszenia, by móc przypuścić szturm do mocno ufortyfikowanych pozycji serdara.
Tymczasem pospolite ruszenie nie kwapiło się bynajmniej i król nie wiedział nic pewnego, kiedy nadejdzie wreszcie ta niezbędna mu odsiecz.
Widząc, że jego wojsko choć znużone, pozbawione żywności i amunicji, mogłoby jeszcze cudów waleczności dokazywać w polu, lecz w przeciągającej się wojnie oblężniczej zmarnieje i wykruszy się bez pożytku dla wielkiego celu — obalenia potęgi sułtana — zgodził się w końcu na wysłanie komisarzy do prowadzenia rokowań pokojowych.
W dniu 14 października, kiedy Ibrahim Szejtan w imieniu sułtana podpisał traktat, według którego Turcja zwracała Polsce ziemie po Białą Cerkiew i Pawołocz i oddawała zagarnięty jasyr w ilości 12.000 ludzi, mężczyzn, kobiet i dzieci, rotmistrz Jerzy Berezowski trzymał straż koło mostu i w doszczętnie ogołoconej z liści dąbrowie.
Dziwił się rycerz, że jedna po drugiej milknąć zaczynają baterie tureckie i że z widzianych z daleka rowów strzeleckich wychodzą Turcy i zbliżają się do wałów polskich.
Pan Jerzy nie miał jednak czasu na rozmyślanie, gdyż spostrzegł coś znacznie ważniejszego.
Od kilku już dni Gałga z ordyńcami założył swój kosz[1] na tyłach Żurawna. Od tego czasu nikt z czeladzi w obozie polskim nie mógł już głowy wytknąć poza wały, by w jakikolwiek sposób zdobyć choć trochę paszy dla padających z głodu koni. Ciągle widziano w tamtej stronie tkwiących na czatach Krymców i Lipków, ale dziś niemal tuż pod zameczkiem żurawińskim rotmistrz spostrzegł jadącego spokojnie na białym arabie Tatara w uszatej czapie kuniej z bogatym, rozwiewającym się piórem i w złocistym chałacie. Z pięćdziesięciu jeźdźców również bogato i odświętnie odzianych stanowiło jego świtę.
— Cóż to, do diabła rogatego?! — żachnął się pan Jerzy. — Pod naszym bokiem takie harce i parada?
Skrzyknąwszy swoje czaty — a było tego ze dwudziestu chłopa — rotmistrz wskazał im Tatarów i nic nie mówiąc wypuścił konia, pędząc przez dąbrowę, żeby tamtych z boku spoza pagórka zamkowego niepostrzeżenie zajechać.
Gdy już gnali przez pole, ordyńcy poczęli coś krzyczeć i wymachiwać buńczukami i kołpakami, lecz widząc, że „krzyżacy“ nie zważając na nic mkną z szablami w ręku, poczęli umykać.
Śmigłe wierzchowce krymskie odsadziły się szybko od oszerszeniałych, głodnych koni szlachty beskidzkiej, lecz niektóre bachmaty ślizgać się poczęły na rozmokłej i grząskiej po ulewach glebie, potykać i zwalniać biegu. Tych to dopadły w końcu „wilkołaki“ z pędzącym na ich czele rotmistrzem Berezowskim.
Rycerz bódł ostrogami swego konia i klął w duchu myśląc:
— Po raz wtóry widzę tego Tatara na białym ogierze, a dosięgnąć go nie mogę!
Podniósłszy się w strzemionach opuścił płytką stal na gruby kark jakiegoś pochylonego na kulbace ordyńca i nagle wydał drapieżny krzyk. Jakiś starszy Tatar, słysząc za sobą tupot konia, obejrzał się przez ramię i znowu przywarł do wyciągniętej szyi bachmata. Tej krótkiej chwili starczyło jednak, żeby pan Jerzy poznał ajmakana Bodruga, z którym rozmawiał na polu cecorskim.
Smagnął więc konia płazem szabli i zrównawszy się z ordyńcem wczepił mu się niby rarog szponami w kark i zerwawszy z siodła przerzucił na swego bachmata.
Szlachta, od dawna nie mając sposobności potykania się z wrogiem w otwartym polu i zła za udręki obozowe, szalała. Sieczono Tatarów bez miłosierdzia.
Wściekle krzyczał, wznosząc szablę do cięcia, pan Hieronim Spólnicki; gwizdał po pastersku, doganiając ordyńca, Michał Gruszczyński z Utoropów; nie wiedzieć dla czego śmiał się dziko pan Topór-Jakubowski; Olko Czarnecki, pokrzykując: „wal! wal!“, opuszczał ciężką jak młot pięść, obalał człowieka czy konia, skoro dosięgła ich potężna prawica osiłka; inni pędzili krzycząc, klnąc, sapiąc i charcząc, byle prędzej dogonić ordyńców i zderzyć się z nimi.
Bóg jeden wie, jakby się skończył ten pościg szalony, gdyby nie przeciął drogi rozpędzonej szlachcie ordynansowy oficer oboźny i nie wrzasnął:
— Stójcie, stójcie, głuptaki oszalałe! Pokój, pokój podpisany!
— Pokój! — powtórzył jakiś głos w sercu rotmistrza.
Z kurzawy i oparów nad polem wynurzyła się nagle przed nim uśmiechnięta twarzyczka Anielki Kolankowskiej i jej krucze warkocze owinięte wieńcem dokoła główki.
— Pokój! Pokój! — krzyknął pan Jerzy i zdarł konia tak gwałtownie, że Bodrug niby terkył źle przytroczony potoczył się na ziemię.
Szlachta ciężko dysząc stanęła dokoła rycerza i wpatrywała się w jego rozpromienione oczy.
— Prawda, że jest pokój, bo armaty nie biją... — mruknął Olko nasłuchując.
— Pokój! Pokój! — powtórzył oficer oboźny, nie mogąc powstrzymać śmiechu na wspomnienie o tej ostatniej pod Żurawnem potyczce „wilkołaków“ z Tatarami.
Rotmistrz spojrzał na stojącego przed nim wystraszonego Bodruga i uśmiechając się do niego powiedział:
— Idź, stary, i dziękuj swemu Allahowi, że to już pokój mamy, bo gdyby nie, kazałbym z twojej skóry przedni bęben zrobić! A i z Gałgi też, gdybym tylko go mógł dogonić!
Pozostawiwszy Tatara w polu, zawrócili do obozu.
Wzmagał się tam gwar, rwały się wiwaty, wybuchały radosne okrzyki, rozlegały śpiewy...





  1. Tatarska nazwa obozu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.