Podania i baśni ludu w Mazowszu (z dodatkiem kilku szlązkich i wielkopolskich)/Strzyga
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Podania i baśni ludu w Mazowszu | |
Podtytuł | (z dodatkiem kilku szlązkich i wielkopolskich) | |
Data wyd. | 1852 | |
Druk | Józef Jeżyński | |
Miejsce wyd. | Wrocław | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
Działo się za króla Goździka....
Szedł sobie biédny siérota w świat, środkiem cienistego lasu, po bladym brzasku porannym… Dochodząc wązką ścieżką wielkiego gościńca, posłyszał w krzakach szamotanie i głos jękliwy, litości proszący. Skradłszy się chyłkiem bliżéj miejsca zkąd głos wychodził, ujrzał sędziwego starca przywiązanego do sośni, któremu straszny drab silił się oczy wyłupić. Staruszek zwiędłemi rękoma jak mógł zasłaniał źrenice; ale silny hultaj schwycił mu nareście obie rece, związawszy je powrozem do drzewa na pewne już godził w twarz bezbronną nożem, — gdy w tém siérota z swego ukrycia wyskoczył, szybko porwał miecz draba na ziemi leżący i łeb mu na wpół rozpłatał. Z przekleństwem upadł na ziemię złoczyńca i ducha z krwią czarną wyzionął.
Kiedy chłopiec powrozy staruszka rozerznął, ten mu serdecznie dziękował. „Bóg ci stokrotnie zapłać! moje dziecko, żeś mi tę trochę boskiego światła ocalił; ten bezbożnik chciał mnie oślepić, żem go trafiwszy w zasadzce, na podróżnych dybiącego, do pokuty za grzéchy przywodził. — Ale Bóg z tym, kto jest z Bogiem, — i oto zesłał mi ciebie w sam czas. — Jakże ci rzekają, moje dziécię? i gdzie to idziesz tak w czas?“
— „Marcin mi rzekają, ojcze!… a idę, ot tak w świat sobie, gdzie mię Pan Bóg zaprowadzi. Nie mam matki, ani ojca, — jak psem mną ludzie poniewiérali, — może gdzie Bóg da znaleść lepiéj.“ —
— „No, mój Marcinie“ — rzekł starzec — „toć pójdziemy z sobą razem, aż ci Bóg da gdzie znaleść przytulenie. Może ci gdzie się odwdzięczę za twoją dzisiejszą usługę. Wprawdzieć sam jestem tylko dziad ubogi, litości ludzkiéj proszący, — ale widziało się wiele, wiele na świecie się żyło, — dobra rada, mój chłopaku, nieraz lepsza złota.“ —
To mówiąc, dał Marcinowi nieść torby swoje, i poszli razem gościńcem, śpiéwając głośno o opiece boskiéj, — tak serdecznie, że wszystkie ptaszki na drzewach wtórzyć im zaczęły.
Niezadługo wyszli z lasu, na bujne pszeniczne pola, i ujrzeli nieopodal, na wzgórzu, miasto czerwone, nad którém wieża kościelna, od promieni wschodzącego słońca, jasną blachą jak złota korona świeciła. Za godzinę przyszli pod same mury, przeszli most nad przekopem i warowną wieżą i stanęli na ulicy, uglądając gdzie gospody. Nie daleko téż ujrzeli zieloną wiechę sosnową nad wrotami, uprzejmie z wiatrem im się kłaniającą, i weszli obaj do izby. — Pozdrowili Pana Boga, — kazali sobie zwarzyć piwa (bo ranek majowy był kaducznie chłodny), a tymczasem siadłszy za stołem przekąsali chléb z sérem z dziadowskiego worka.
— Za niedługą chwilę dało sie słyszéć na ulicy bicie bębna i granie trąby, zmięszane z tętętem koni i gwarem biegącego tłumu. Wszyscy co byli w karczmie rzucili się do otwartego okna, i nasz Marcin téż za nimi, patrząc ciekawie przez głowy.
Ulica, wśród natłoku chłopców i gawiedzi, jechali naprzód dobosz i trębacz, a za nimi woźny królewski. Stanąwszy na rogu ulicy, bęben i trąba umikły, a woźny, wznosząc głos zawołał:
— „Najmiłościwszy król Gwoździk, nasz ojciec i pan, wszystkie swe miłe dzieci i poddane uprzejmém sercem pozdrawia, a to przez usta moje ogłasza: że ktoby się znalazł taki, coby zaklętą królewnę w kościele farnym wybawił, w królewskiéj Jego wdzięczności odbierze wszelkie zaszczyty i nagrody, choćby pół królestwa żądał. To Jego Miłość królewskiém swém słowem i przysięga, przed ludźmi i Bogiem zapewnia. Ktoby więc chciał się podjąć téj przysługi, o każdéj chwili znajdzie posłuchanie łaskawe u Jego Królewskiéj Mości.” —
Bęben i trąba ozwały się znowu, i cały orszak powoli odciągnął w boczną ulice.
W karczmie, między przytomnymi, wszczął się gwar, rozprawy i spory: znajdzie się li kto tak zuchwały, żeby się kusić o królewską nagrodę, lub nie? — Po długiéj wrzawie zgodzili się wreście wszyscy na jedno, — że nikt nie będzie tak głupi léźć sam w paszczę strasznéj strzydze.
Dziadek z Marcinem przysłuchiwali się tym wszystkim rozmowom, niby niemieckiemu kazaniu; dopiéro kiedy sam karczmarz postawił im na stół piwo, chłopiec zaczął go się prosić, żeby im zechciał powiedzieć, co to za zaklęta królewna, któréj się wszyscy tak boją? Karczmarzowi, zwyczajnie gadule, była to woda na koło; poprawił czapeczkę na bok i siadając na ławie począł rozpowiadać:
— „Ho! moi ludzie! widać żeście z dalekiéj jakiéjś Ukrainy, kiedy nic nie wiécie; tu u nas kraj cały dziwu tego pełny. Ale nikt pewnie nie mógłby wam tak dokumentnie opowiedziéć jak ja.
„Otóż, trzeba wam wiedziéć, że nasz król (daj mu Bóg zdrowie i pociechę), królewiczem jeszcze będąc, pokochał się serdeczną miłością w rodzoniutkiéj swojéj siostrze. Dopóki ojciec, nieboszczyk stary król, żył, chowalić w największéj skrytości swą miłość; aleć jak skoro po śmierci ojca król młody objął koronę, wyszło szydło z worka na jaw. — Biskupi, zwyczajnie królowi, dali się łatwo przemówić i poślubili grzészny związek. Oj! bo że grzészny przekonał się potém król biédny i świat wszystek.
„W dziesięć miesięcy po królewskim ślubie zapowiedziano miastu całemu bliskie rozwiązanie młodéj królowéj. Na wszystkich bramach i wieżach siedzieli trębacze i cymbaliści, zwiastować huczną muzyką przyjście na świat królewskiego dziecięcia, — po rynkach stały na słupach beczki z winem, czekając na odetkanie, — w zamkowym ogrodzie wznosiły się stosy smolne, do zapalenia na znak radośny gotowe. — Aliści zamiast radości spodziéwanéj, nastąpił smutek i lament.
„Na dziw i trwogę przytomnych przy sobie, królowa wydała na świat córkę, — czarną jak węgiel, z széroką od ucha do ucha paszczą, w któréj ogromne ostre kły stérczały, z pazurami u rak i nóg, jak niedźwiedzie szpony. Król łamał ręce i łkał, — królowa zapadła w mdłości, z których już się, na swoje szczęście, niezbudziła, — lékarze zbiegłszy się do koła dziecka zaczęli się kłócić po łacinie.... W tém, na domiar powszechnego dziwu, straszydło urodzone ozwało się w te słowa: „Królu, mój ojcze, słuchaj mnie! za grzészny twój z siostrą związek, otom ja w żywocie matki przeklęta. Za chwilę umrę. Dajże mi zrobić trumnę, wielką jak dla starego człowieka, i pochowaj w królewskim grobie pod kościołem. A jakom z winy twojéj potępiona, tak mi tu przysiąż na Boga i zbawienie twoje, że od dnia mego pogrzebu co noc w kościele będzie żywy człowiek. To jedyna nadzieja dla mnie nieszczęśliwéj, że z zaklęcia zbawiona być kiedy mogę.“
„Strapiony i struchlały król, przysiągł: i w téjże chwili straszne owo dziecko skonało. — Podług jéj woli, pochowano nieszczęsną królewnę, w wielkiéj trumnie, pod farnym kościołem, w sklepach gdzie leży królewska rodzina, — obok matki, która w połogu zmarła.
„W nocy po pogrzebie król, wierny swéj przysiędze, postawić kazał w kościele na straży żołniérza. Kiedy nazajutrz rano chciano go zmienić, nieznaleziono go wcale; wszyscy to jednak tłómaczyli sobie snadnie, że zdjęty trwogą uciekł z kościoła i z miasta. — Na drugą noc stawiono drugiego, — ale i z tym było jak z piérwszym. Za piérwszym i drugim poszło sta, i więcéj, żołniérzy, którzy znikali bez śladu, — a nikt nie mógł dojść co się z nimi dzieje.
„Nakoniec raz, przy sporządzaniu kościoła, w ciemnym kącie za wielkim ółtarzem, znaleziono gromadę ludzkich kości, z ciała obgrzyzionych i połamaną broń żołniérzy, — i po mieście gruchnęła wieść, że straszna strzyga królewnéj co noc człowieka pożéra. Odtąd król, nieśmiejąc więcéj swoich wojaków narażać na śmierć, kazał na noc zamykać zbrodniarzy w kościele, a i ci noc w noc znikali jak tamci. Byłoć u nas pod one czasy łotrów nie mało, ale pomału tak się wytępili, że ledwie raz w rok który się dał znaleść, i król, za drogie piéniądze, musiał z dalekich krajów zakupywać żér ludzki dla swojéj strzygi.
„Cztérnasty rok już tak mija. Poczciwy król zubożył się i zadłużył, — nie jeden śmiały ochotnik także życie swe położył, — zaklętéj zbawić nikt niezdolał. I otóż teraz tak co dnia król wzywa i obiecuje nagrody, — ale któż się waży na śmierć pewną?… Co to będzie, co to będzie, jak tak dłużéj potrwa jeszcze?“....
W tém odwołał któś karczmarza na stronę, a nasi téż podróżni już wszystko wiedzieli. — Dziadek, chyląc się do ucha chłopcu, rzekł:
— „A co? mój synu! otóż ci wrota do szczęścia otworem. Maszli odwagę i wiarę w me słowa a serce wdzięczne, możesz wybawić królewnę i zyskać nagrodę jaką zachcesz.“
Siérota pomyślał sobie że dziaduś z niego żartuje; ale jak mu na twarz spojrzał, taka w niéj była powaga, dobroć i świętość, że zląkł się swojéj niewiary jak grzéchu. Jako zaś był z przyrody odważnego i chętliwego serca, tak gotów się był podjąć zbawienia królewnéj, byle go dziaduś jak dokazać tego nauczył.
— „O tém potém, mój Marcinie“ — odpowiedział starzec — „teraz idź tylko, oświadcz chęć twoją królowi.“
I Marcin, pełen dziecięcéj ufności, poszedł prościutko na zamek, opowiadając się wrotnemu, że chce wybawić królewnę. —
Król właśnie wtedy siadał do śniadania, ale posłyszawszy to orędzie kazał czémprędzéj wołać chłopca przed siebie. Kiedy Marcin, wszedłszy wprowadzony, opowiedział sam swój zamiar, król, ludzki w strapieniu swojém, widząc jego wielką młodość i niedoświadczenie, sam go od przedsięwzięcia począł odwodzić, przedstawiając jak na to wielkiej potrzeba mocy serca i mądrości żeby je szczęśliwie sprawić. Ale siérota odpowiedział szczérze: że choć sam młody i głupi, ma opiekuna któremu się powierzył, a który mu radą mądrą dopomoże; serca zaś dość czuje w sobie żeby się ważyć na wszystko. — Król, bacząc jego pewność i ufność, przystał na żądanie Marcina i w jakiéjś niewytłómaczonéj otusze począł się oddawać nadziei. Posadził chłopca z sobą po za stołem, nakładał mu na talérze i naléwał sam wina w kiéliszek, — zatrzymał u siebie na obiad, i dopiéro ku wieczorowi na miasto do dziadka odpuścił.
Dziadek wracającego do karczmy Marcina uściskał jak dziecko rodzone, dziękując za ufność w sobie; nauczył co ma czynić w noc w kościele, a umocniwszy go jeszcze na duchu mądremi słowy, z nadejściem mroku sam zawiódł aż do wrót kościoła. — Z błogosławieństwem staruszka przestąpił siérota próg i posłyszał zawiérające się za sobą ciężkie żelazne wrzeciądze, które go od całego żywego oddzieliły światu.
Przez wysokie, wązkie okna, pyłem i pajęczyną zaćmione, słabo przedziérał się blask pełnego miesiąca w głąb’ ogromnéj świątyni. Potężne słupy, od wieku zielone, wydawały się jak dwa rzędy olbrzymich duchów, sięgających do sklepienia; na nagrobkach i ółtarzach posągi nieruchomie stojące w pomroku zdały się żywemi postaciami; gdzie niegdzie, z pośrodka czarnych marmurów odbijała wyraźniéj biała alabastrowa trupia głowa, wyszczérzająca ku patrzącemu zęby, albo złocista ozdoba, na którą promień miesięczny padał, błyszczała jak oko ogniste. Tuż koło kraty wielkiego ółtarza potężna złocista korona, na kamieniu wyciosana, wskazywała grób królewskiéj rodziny…
Marcinowi, patrzącemu na to wszystko, mróz zimny przeszedł po ciele i serce żywiéj bić zaczęło. Chcąc trwogę zapóźną ukoić, klęknął sobie przed ółtarzem i począł mówić godzinki; to go znów uspokoiło. Wszelako, kiedy przeszła już jedénasta godzina, każde uderzenie zégaru, nowy kwandrans odbijające, wstrząsało nim wśród modlitwy.
Wreście na wieży zabrzmiało trzy kwandranse na dwónastą, — straszna chwila tuż się zbliżała, — i siérota, westchnąwszy raz ostatni serdecznie do Boga, szedł pełnić rade staruszka.
W kościele tym, między okrągłym w tém miejscu murem a wielkim ółtarzem, był wielki kąt pusty i ciemny; tu to strzyga musiała wléc na pożarcie swe ofiary, a kości w stós ogromny zrzucała. Marcin, podług porady dziadka, wszedł tam, i jako chlopcy zakopują się nie raz pod kopice siana, wczołgnął się pod ten okropny stóg ludzkich piszczeli, czaszek i żeber. —
Zaledwie że tego dokonał, zégar na kościele począł bić dwónastą. — Z ostatnim dźwiękiem dzwonu rozległ się po kościele huk głośny — (to kamień z królewskiego sklepu odwalił się sam na stronę). Marcin, pilnie nadstawiając ucha, posłyszał szybkie bieganie w około, — potém straszny głos zawołał:
„Człecze! gdzie jesteś? ozwij się!“
Chłopiec leżał jak trusia, myśląc sobie w duszy czy był téż kto przed nim taki głupi żeby się strzydze odezwać?… Tymczasem straszydło co raz to głośniéj, to okropniéj wołało i wyło, — słychać było jak czémciś rozrzucało, jak przewracało i przesuwało ławki.... nareście, niemogąc znaléść żywéj pastwy, przybiegło za ółtarz, i siadłszy na wiérzchu kości, zaczęło wczorajsze szczątki do reszty z ciała ogryzać. W tém zaleciał je widać zapach żywéj duszy, bo z wściekłym śmiéchem wykrzykło:
„Ha! tuś mi to jest, ty mądry ptaszku!.. Czekaj, teraz mi nie ujdziesz!“..
Wystawić że sobie co się Marcinowi w duszy działo!… Strzyga poczęła obiema rękoma rozrzucać z kupy kości, przerzucając je po nad ółtarzem na kościół. Była to wprawdzie praca nie lada, ale piekielnicy szła tak predko, jakby sto rąk miala. — Wreście biédny siérota czuł że już jest niedaleko niego.
— Minutka jeszcze, — i Boże zmiłuj się duszy mojéj“ — pomyślał sobie skruszony. — Alić, zaledwie w duchu domówił tych słów, na wieży uderzyła druga godzina: strzyga zgrzytnęła okropnie i biegła z wrzaskiem do otwartego grobu. Kamień z łoskotem sam się za nią zawalił — i wszystko ścichło, jakby makiem zasiał.
Marcin wyszedł wtedy ze swego ukrycia, a odetchnąwszy głęboko, jakby się na świat na nowo narodził, klęknął naprzód przed ółtarzem, dziękując w serdecznej modlitwie Bogu za ocalenie swoje. — Potém, znużony, odszedł na kościół, i przyległszy na jednéj ławce zasnął.
Z świtem, o piątéj godzinie, zakrystjan przyszedł otwiérać kościół, a z nim król sam, dworzanie i wielka ciżba ludu, — bo już się po mieście rozniosło o odwadze Marcina. Wszedłszy do kościoła, pojrzeli wszyscy ciekawie, a niewidząc nikogo wykrzykli jednozgodnie: „zginął jak i drudzy!“ a król smutnie kiwnął głową. — Kiedy się jednak lepiéj rozpatrzyli, zdziwili się widząc poprzewracane i porozsuwane ławki, połamane lichtarze, podarte chorągwie, pogryzione świéce, kościół wszystek zasiany mnóstwem trupich kości — czego przedtém nigdy nie bywało.
W tém, zbudzony łoskotem tylu ludzi, Marcin się podniósł na ławie. Skoro go ujrzeli, wykrzykli wszyscy radośnie, a król ściskał jak własnego syna, i wiódł go z sobą do zamku, ciekawy przy śniadaniu wysłuchać jego powieści. — Marcin radby był co najprędzéj biédz do karczmy, do swego staruszka, ale król zatrzymał go gwałtem na obiad. — Tymczasem dziady i baby z całego miasta zbiérały w kościele porozrzucane kości i składały je na swe miejsce za ółtarz.
Po obiedzie, puszczony przecież od króla, siérota pędził jak strzała do swego opiekuna i rzuciwszy się mu do nóg za radę dziękował. Starzec zachęcał go do wytrwania w ufności i męstwie, przez które królowi i zaklętéj królewnie wróci spokojność, a sobie szczęście zgotuje; i nauczywszy go znowu co ma czynić, wiódł go o zmroku pod same wrota kościelne, błogosławiąc na rozstaniu.
Tą razą chłopiec nie tyle się już uląkł zostawszy sam w kościele pustym, — zwyczajnie, człowiek ze wszystkiém się ochrośnie! — Spokojnie na modlitwie spędził czas ku północy, a kiedy godzina straszna się zbliżała, szedł, podług rady starcowéj, na chór zamknąwszy za sobą drzwiczki i święconą krédą je opisawszy. Przytulony za organem czekał co się daléj stanie.
Dwónasta wybiła znowu, — wieko od grobów znów się z hukiem odwaliło, — i strzyga wyleciała na kościół. I znowu Marcin słyszał jéj wycia i wrzaski, okropniejsze jeszcze niż wczora, — walenie ławek, rzucanie kośćmi i lichtarzami...... wreście na chwilę wszystko ucichło. — Chłopiec, ciekawy co, się stało, wychylił głowę z za organu, i ujrzał okropną czarną poczwarę, z rozwianym ognistym włosem, krwawemi oczyma i strasznemi kłami, w pośród kościoła nieruchomie stojącą. Wylękniony tak okropném widziadłem, rzucił się nazad za organ; ale w téj chwili postrzegła go strzyga.
— „Ha! przeklętniku! tameś to?… Czekaj! zaraz ja cię dostanę!“ wrzasła, i biegła do drzwiczek od chóru. Ale słabe drewniane drzwiczki, opisane święconą krédą stały, jak mur nieruchome przeciw mocy złéj. — Straszydło poleciało wtedy do otwartego grobu i wnet wróciło, wlokąc za sobą z łoskotem trumnę. Postawiła ją pod chórem i znów pobiegła po drugą. Drugą stawiła na piérwszéj i znów po trzecią bieżała. Tak nastawiała wreście trumn dziesięć, jak schody, aż do samego prawie chóru, i już drapała się po nich z jedénastą.
Marcin widział że jak tę jeszcze postawi, dostanie się do jego schronienia, — kiedy więc strzyga z nią pnie się, on, zebrawszy do serca wszystką swą odwagę, wyrwał z organu wielką drewnianą fujarą i pchnął nią z całéj siły najwyżéj stojącą trumnę. — Całe rusztowanie rozsypało się z strasznym hałasem, przywalając sobą upiorzycę....
Ale przeklętego nie zabić! — w téj chwili podniosła się z pod stosu trumien, i kłapiąc wściekle zębami, straszne zionąwszy przekleństwo, znowu się wzięła do pracy. Nim wszakże dziewięć trumien postawić zdążyła, wybiła druga godzina. — Rycząc straszydło odleciało do otwartego lochu, a wszystkie trumn jedénaście same za nią sunęły się. Kamień padł znów na swe miejsce, — a Marcin, z śmiertelnéj oswobodzony trwogi, podziękowawszy znowu Bogu, usnął.
Kiedy o świcie król i wszyscy ciekawi weszli do kościoła, widząc nowe spustoszenie, wołać poczęli Marcina, gdzie jest? Zbudził się chłopiec, a zeszedłszy z chóru, wśród powszechnéj radości udał się z królem na zamek, gdzie znów aż do poobiedzia zostać musiał, opowiadając wszystko co się w nocy działo.
Za powrotem do karczmy staruszek go upewnił, że byle jeszcze jeden raz wytrwał i wykonał wiernie jego radę, wybawi zaklętą królewnę. Pouczywszy jako ma czynić, odwiódł go znowu na wieczór przed kościół i błogosławieństwem pożegnał wstępującego we wrota.
Za czasem wróble na strachu siadają. Tak téż i nasz Marcin, dzisiaj prawie całkiem bez trwogi wszedł do kościoła, — chociaż to miał być wóz — przewóz, albo wybawi królewnę, albo zginie straszną śmiercią!
Kiedy dwónasta bić miała, przyczaił się za chrzcielnicą, tuż koło królewskiego grobu. — Północ wybiła: kamień się odwalił, straszliwa strzyga wyleciała na kościół, wpadła za wielki ółtarz i zaczęła szukać w kościach. Marcin tymczasem, cichutko, zstąpił do otwartego grobu, macając znalazł otwartą trumnę, położył się w niéj i naznaczywszy wieko święconą krédą w znak krzyża, przykrył się niém cały, maleńką dziurkę dla tchu nożem wywierciwszy. — Leżąc, modlił się gorąco, wśród okropnego wrzasku, wycia i łoskotu, głucho z kościoła dochodzących....
Nakoniec zadzwonił zégar drugą godzinę, i strzyga, cała w ogniu, wyjąc wpadło do grobu. Nieznajdując otwartéj swéj trumny, stanęła osłupiona i potém, pobiegłszy do lewéj ściany lochu, zaczęła liczyć trumny w rzędzie stojące.
— „Raz, — dwa, — trzy, — cztéry, — pięć, — sześć! to moja“..... i chciała podnosić wieko. Niemogąc odkryć, biegła do drugiéj ściany i znowu liczyć poczęła:
— „Raz, — dwa, — trzy, — cztéry, — pięć, — sześć!… to moja!“ a w tém poczuwszy żywą duszę, wrzasła: „wstawaj z tąd, żywy człowiecze! bo cię na sztuki rozedrę.“
Ale siérota, zatknąwszy sobie uszy rękoma, leżał jak trup istny, prosząc na głos Boga o łaskę dla siebie i przeklętéj. Napróżno strzyga wyła, groziła i klęła, miotała ogniem i szamotała trumną; napróżno potém zaczęła okrutnie jęczyć i prosić o litość, obiecując pokazać mu za to wielkie skarby..... Wśród tych jéj prośb i obietnic, przez okienko dało się słyszéć w grobie pianie kura na plebanii. Jeszcze jeden jęk rozległ się przeraźliwie, a za nim posłyszał Marcin jak cóś się osunęło i padło przy trumnie.
Na to téż on tylko i czekał. Odrzuciwszy z siebie wieko, wstał i podniósł ze ziemi śliczną cztérnastoletnią dziewczynę, nagą, w mdłościach leżącą. Otuliwszy swą siermięgą położył ją na swoich kolanach i tak oparty w kąciku, zasnął. —
Z porankiem król, z niesłychaném mnóstwem narodu, przyszedłszy do kościoła, znaleźli znowu straszne ślady strzygi, ale nie mogąc się dowołać Marcina niewiedzieli już co myśléć; szczęściem nadszedł żebrak, jego opiekun, który do grobów otworzyć radził. — Dopiéroż to było dziwu, kiedy z odwalonego lochu ukazał się żywy chłopiec, śliczną śpiącą królewnę na ręku niosący!… Nie było miary w radości całego miasta, a cóż dopiéro króla ojca samego. —
Marcin szukał pilnie dziadka, dobroczyńcy swego, ażeby mu do nóg upaść; ale ten zniknął gdzieś bez śladu. —
Król, niewiedząc sposobu jakby godnie
wynagrodzić wybawce swéj jedynaczki, oddał mu ją za żonę, — za chętną obojgu ich zgodą. —
Powiadają niektórzy, że w dzień ich ślubu stał się dziw nowy, gdy wszyscy pożarci niegdyś przez Strzygę do życia powrócili, — ale to są, ot tam! babskie baje.
Tyle pewno, że Marcin, po śmierci swego teścia, zacnego i szeroce sławnego Gwoździka, został królem, pod imieniem Ćwieczka pierwszego. — A jako sam wprzód zaznał co to biéda, tak téż na tronie był dla narodu swojego najlepszym rządzcą i ojcem prawym. —