Podania i baśni ludu w Mazowszu (z dodatkiem kilku szlązkich i wielkopolskich)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Podania i baśni ludu w Mazowszu | |
Podtytuł | (z dodatkiem kilku szlązkich i wielkopolskich) | |
Data wyd. | 1852 | |
Druk | Józef Jeżyński | |
Miejsce wyd. | Wrocław | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
Ubogi, zaniedbany, często zapoznany Lud nasz, obok ciemnoty i mnogich wad, dziejowych kolei nieodzownym skutkiem będących, przechowuje zarazem pod poziomą, gościnną strzechą swoją mnogie skarby, nieocenionéj wartości, których napróżnobyś gdzie indziéj szukał. — Istotę, rdzeń, krynicę samą tych skarbów stanowi ów: ogół zupełny, — ton — jego uczuć, pojęć, życia, który duchem Ludu nazywam, — tajemniczy w sobie i niepojęty, — dla nieożywionych nim, dla niewtajemniczonych, niewidzialny nawet, mnogiemi strumieńmi rozciekający, mnogiemi gałęźmi rozrastający się w bycie Ludu — w nich dopiéro się objawiający.
Dwiema znaczniejszemi odnogami tego niezmiernego morza, — gałeźmi olbrzymiego drzewa, są pieśni i powieści gminne. — W tych to powieściach i pieśniach, na pozór często uwagi niegodnych, szorstkich i grubych, tai się nie jedna myśl, nie jedna wiedza przeszłości, dla nas zagubiona, — jak pieniądz drogi w brudnéj ziemi ukryty; a jako z owéj monety rdza co chwila ściéra znaki, któremi na niéj myśl dawnych wieków wypisano, tak i pieśń i powieść stara cierpią co dnia od rdzy czasów, mienia się i zaciérają. — Wydrzéć je z pod tego zgubnego wpływu, obmieść ze rdzy i pleśni, myśl w nich zawartą odgadnąć i obrócić na korzyść powszechnego życia — trud ten dostał się dniom naszym, jako jedno z ważniejszych narodowych zadań.
Pojmujący takowe zadanie mężowie, dogadzając ogólnéj potrzebie, od lat już kilkunastu poczęli pracować około jéj zaspokojenia. Rzucono się z zapałem ku pieśniom gminnym, — oddano im należne uznanie i hołdy, — naśladowano i zbiérano je obficie. Dzięki zapałowi temu mamy dzisiaj zbiory ich liczne i bogate; a przejęcie się natchnieniem ludowych pieśni, zapatrzenie się na prostotę i piękność ich kształtów, pomnożyło piśmiennictwo nasze nie jednym świetnym, narodowym utworem, — wionęło w nie nowe życie, swobodę, uczucia, język i wyobrażenia przedtem nieznane. —
Lecz gdy tak około pieśni i pisarzy i czytelnictwa zbiegło się zajęcie, powieści gminne, jakby mniéj względu godne, prawie zupełnie zapomniane i nietknięte pozostały. — Kazimierz Władysław Wojcicki, — któremu piśmiennictwo nasze za nie jedno dzieło, zwłaszcza zaś za kierunek, jaki w niém rozwijać stale sie silił, wdzięczność winno, — uczynił tu krok piérwszy wydaniem dwu tomów swoich Klechd; śladem jego pojawiały się nastepnie, różnym czasem, rozrzucone po pismach czasowych pojedyncze artykuły i parę osobnych zbiorów. To wszystko wszelako, porównane z rozległością przedmiotu, jest tak niezmiernie mało, że prace około poznania ludowych podań bodaj za rozpoczęta już uważać sie godzi.
A przecież, pomino istotnéj i wielkiéj pieśni gminnych wartości, nigdy one, ceną swoją, korzyścią jakąby z ich najzupełniejszego zebrania odnieść się dało, nie dorównają podaniom, — tak te ostatnie celują nad piérwszemi: ogromem, rozmaitością, ważnością przedmiotów i wszechstronnością użytku.
Jako na odwiecznéj przydróżnéj mogile słowiańskiéj, gdzie każdy przechodzień ciska kamień wspomnienia, leżą na pierwotnych, tysiącletnich, co raz to późniejszych rodów ręką miecone bryły, — aż do głazu, który wczora wędrowny wieśniak dorzucił: podobnie w ogromném zsépowisku podań i baśni napotkasz, nagromadzoną bez liku i ładu, spuścizne kolejną wszystkich plemion i stuleci. Znajdziesz tu, żywe jeszcze, podania wiary, która prababą może była wierze pogańskiéj, jaką u nas chrystjanizm zastał i powalił, — któréj byt i epoka, jak sfinx tajemniczy, majaczeje nam z nocy tysiącleci.... za niemi, wielobóstwa słowiańskiego dziwaczne szczątki.... daléj, legendy i tradycye chrześcijańskie, już zmięszane i zrosłe ściśle z pojęciami rodzimemi narodu.... aż do wyległéj wczora, u komina wieczornego, gadki.
Wyjąwszy szczupłą liczbę przybłąkanych obcych powieści (które, przez to że się u nas przyjęły, także do badań nieobojętnym są wątkiem) wszystkie one niemal powiązane korzeniami swemi z myślą i sercem Ludu, stanowią, od najstarszych do najnowszych, jeden nieprzerwany łańcuch, — tchną jednym duchem, objaśniają się i uzupełniają wzajem, — mieszczą w sobie wykład i dopełnienie ciemnych szczegółów pieśni, obyczajów i w yobrażeń gminnych, — bardziéj niżeli co bądź wykazują i tłómaczą ducha Ludu, którego nauka ze wszech względów tak ważném jest zadaniem. Oprócz tego głównego celu, są one już dzisiaj niepoślednim materjałem w nauce starożytnictwa, dziejów, prawoznawstwa; poznanie zaś ich rozleglejsze nie zostałoby niewątpliwie bez użytku dla nie jednéj jeszcze umiejętności i nie raz może wydobyłoby z nich promień światła rozpraszający mrok długich poszukiwań.
Mówię to nie dla wsadzania przedmiotu mego na wysokie szczudła, nie w zaślepieniu — bezkrytycznego lubownictwa, lecz w rzetelném i głębokiém przekonaniu, — jakkolwiek wiem z góry, że wielom słowa moje napuszoną raczéj deklamacyą zdawać się będą. Boć wiem, że znajduje się wielu, nawet wysoko i wielostronnie wykształconych ludzi, którzy w naukowych badaniach radzi poważnie odwołują się do ksiąg podań hebrajskich i Wed, do Eddy i Zend-Awesty, a którzy ramionami wzruszają nad poważniejszém domowych podań traktowaniem. — Wina w tém po części szkolarskiego przesądu, przyznającego ważność tylko martwéj literze, tylko raz przyjętym danym; po części niedostatku prac przygotowawczych, zbiorów podań, w braku których dzisiaj, bez osobistego wśród Ludu poszukiwania, poznać ich wartości gruntowniéj nie podobna. — Nie wątpić, że w miarę jak zbiory materjałów rosnąć, im przeto większy obszar nieobejrzanéj niwy przystępnym dla ogółu stawać się będzie, nastąpi uznanie ważności przedmiotu, systematyczne jego zcalenie, a zatém pora ciągnięcia zeń możebnych korzyści.
Dla zwiększenia, czémkolwiek jestem w stanie, szczupłéj liczby zbiorów tego rodzaju, podaję w niniejszéj książce kilkanaście podań i baśni gminnych, z wyjątkiem kilku pomniejszych, z Mazowsza pochodzących, — bądź z czasów dzieciństwa zapamiętanych, bądź późniéj wśród Ludu zebranych, — które w téj chwili mam pod ręką w stósowném do ogłoszenia obrobieniu.
Położywszy na czele tego zbioru napis: Podania i Baśni, godzi mi się tu powiedzieć jak rozróżniam te dwa gminnéj powieści rodzaje.
Podział powyższy nie jest żadnym dowolnym wymysłem, lecz w saméj istocie rzeczy ma źródło; słowo gminne, jak ogółem brane stanowi jedną całość, tak znowu w szczegółach rozważane rozpada sie najwyraźniéj na te dwie wielkie części.
Podanie, jak to sama nazwa wskazuje, jest to spuścizna duchowa z przeszłości W przyszłość podana, dla przekazania bądź religijnych i moralnych wyobrażeń, bądź wypadków dziejowych lub szczególnych, w świetle w jakiém je Lud swego czasu widział i pojmował. Istotną więc cechą podania jest wyraźny w niém przedmiot albo cel pewny, ma się rozumiéć gdy cel ten lub przedmiot odpowiada powagą swą poważnemu temu nazwaniu. — Rdzeń ten tradycyjny, nie będac samowolnéj wyobraźni utworem, mnogie wieki przetrwać może nienaruszony od niéj i nieprzetworzony; rada ona wszakże na nim, jak na wątku, nawijać swoje różnobarwne przędziwa, — tak, że nieraz pierwiastkowe podanie ledwie da się rozeznać pod osnową oplecionych na niém baśni, a nawet stać się może całkiem nie do rozeznania wśród innych, luźnie wprowadzonych, szczegółów. W ostatnim razie oczywiście traci ono miejsce w rzędzie podań, a przechodzi w niezliczony szereg wyobrażeń i mniemań Ludu.
Baśń najwybitniéj od podania różni się brakiem głównéj tegóż cechy: wyraźnego celu i przedmiotu. — Treścią baśni pospolitą bywa cudowna plątanina wypadków i czynów, to nadprzyrodzonego, to znowu ludzkiego i zwierzęcego świata, — z czego sądząc zdają się one być saméj tylko fantazyi utworem, tak téż czesto wyłącznie uważane zostają. — Nie raz wszelako w téj dziwnéj i swawolnéj plątaninie mignie, jak błyskawica, pojęcie przeddziejowych jeszcze wieków; nie raz na osi takiego pojęcia obraca się cała rzecz bajki: co upoważnia do wniosku, że nie jedno może święte starożytności
podanie, straciwszy za czasu wpływem pierwotną
swą wage, niezrozumiałém nareście się stawszy, przetwarzane w coraz nowe powieści, stradało w końcu ze szczętem swą dawną postać i zeszło do rzędu baśni. Może nie jedna stara bohatérska pieśń, przechodząc przez niezliczone usta, zgubiwszy rytm swój i nutę, rozpłynęła się w powieść kądzielną; nie jednemu może dziejowemu wspomnieniu przyszło dzisiaj na ten koniec. — Ogólnie wszakże i najwłaściwiéj baśni uważać się dadzą jako utwory wyobraźni gminnéj, k woli zajęciu i uciesze umysłowéj, wysnute z wierzeń, wyobrażeń i podań Ludu, — których téż nieprzebraną prawdziwie są kopalnią. —
Oprócz dwóch powyższych jest jeszcze jeden, podrzędniejszy, rodzaj gminnego słowa, u Ludu gadką zwany. Są to opowiadania przykrótsze, dla
braku powieściowego wątku baśnią, lub dla zbyt błahego przedmiotu podaniem zwać się nie zasługujące. Miano to także służy powieści sięgającéj zbył świéżych, choćby najpoważniejszych, zdarzeń, — dopóki czas nienada jéj uroczystego charakteru podania. (Do téj ostatniéj kategoryi należy szczegół o chrzcie udawanym na Lisich – górach w Ociążu. Z resztą w zbiorze naszym, prócz Koziéłka i Klątwy Ś. Wojciecha do gadek należą właściwiéj niektóre miejscowe podania warszawskie.)
Jakiéjkolwiek treści i początku być mogą podania i baśni, trwanie swoje zawdzięczaja one wierze Ludu w sprawy o których opowiadają. Gdyby tę wiarę postradały, któżby ich zechciał słuchać jeszcze? kto marne powtarzać wyrazy?... Słowiańskiemu naszemu Ludowi słowo jest świętością, któréj się płocho nadużywać strzeże; co u niego żyje na uściech, to niewątpliwie w głąb’ duszy sięga i przesiąka całą jego istotę. Tak się ma u niego i z powieśćmi. — Gdzie się one dotąd dochowały w czerstwéj sile, znakiem to niezawodnym że Lud im wierzy, — tam widzi on do dziś dnia w około siebie ich dziwy, — tam stanowią one istotną część bytu jego. — Skoro znowu gdzie podanie i baśń pocznie tracić wiare gminną, tam, w miarę jak niknie jéj urok, i one także rozsypują się i znikają: nie gromadzą już więcéj słuchaczy u zimowego ogniska, nie trzęsą więcéj ani
rozczulają serc; — chwilę jeszcze, spłowiałe i znikczemniałe, walają się po śmiecisku wioski — aż wnet zginą, zapomniane ze szczętem.
W zgromadzaniu ich więc wielce na tém zależy, ażeby zbierać je w okolicach, w których Lud nie wyrzekł się żywéj dla nich wiary, gdzie przeto trwają w nienaruszonéj czystości i mocy. Za takie okolice powszechnie uchodzą: Tatrzańskie góry, z przyległym sobie krajem, wszystka Ruś, Litwa i Żmudź. Zdaniem mojém Mazowsze zasługuje nie mniéj na policzenie w tym rzędzie; gdy zaś dotąd, o ile mi wiadomo, nikt nie zwrócił uwagi na ważność jego w podaniowym względzie, chciałbym tu chociaż krótką dokonać tego wzmianką.
Lud Mazowsza może być że mniéj niźli mieszkańcy innych stron posiada podań miejscowych i dziejowych; lecz za to obfituje znakomicie w utwory na wierze i przesądach gminnych osnute, pomiędzy któremi nie rzadko dadzą się znaleść wyraźne pozostanki z przeddziejowych jeszcze wieków. Co do tych ostatnich, sądzę nawet że Mazowsze przenosi bogactwem wszelkie dawnéj Polski ziemie.
U Rusi, w ogóle, co pozostało z przedchrześcijańskich zabytków, albo przesiękło i z gruntu przetrawiło się chrześcijaństwa wpływem, albo wplotło się i wniknęło w późniejszych dziejów wspomnienia; ledwie — ledwie cóś niecóś w pierwiastkowéj dotrwało istocie. — U Tatrzańskich znowu i pookolicznych plemion odwieczne podania mniéj, jak się zdaje, uległszy przemianie, natomiast w porozrywanych, drobnych, a zgoła w jedność do spojenia trudnych przechowały się szczegółach[1]. — U Mazurów tymczasem ja sam napotykałem znaczną ilość całkowitych, dość obszernych, podań i baśni, których przedchrześcijańskie pochodzenie wątpliwości nie ulega, — a w których tyle wieków trwania zewnętrzną tylko stronę nadpsować zdołało, nienaruszając zgoła wewnętrznéj istoty.
Zjawisko takowe zawdzięcza Mazowsze zbiegowi rozlicznych okoliczności. Koleje dziejowe, które przechodziło, nie małą tu mają zasługę. —
Kraina ta, leśna, uboga, w głąb’ grubych bałwochwalców posiadłości wsuniona, wpływom zachodu zawarta, niezawodnie ostatnia ze wszystkich natenczas polskich prowincyj uległa władzy kościoła; a choć pod opieką panujących duchowieństwo katolickie objęło wreście w posiadanie liczne miasta i znaczniejsze osady, Lud nieulegle zachowywał w tajnikach puszcz swoich obrzędy i wiarę dawną. — Po zejściu Mieczysława Drugiego i ucieczce Ryxy tutaj wzięło początek powstanie starowierców, przeciw społeczeństwu nowemu i wierze, — ztąd czerpało główne siły; tu nareście, na czas jakiś, powstało pogańskie państwo Masława. — Z upadkiem tego zuchwałego wodza, kościół ostatecznie i zupełnie ogarnął wprawdzie władzę; jednakże, wojny prawie bezustanne, których kraj ten był widownią, — nieład i roztérki długowieczne, z rychłych podziałów władzy wynikłe, nie dozwolił panującym z tą żelazną wytrwałością i siłą, z jakiemi je w reszcie Polski tępiono, wykorzenić tu wszelkich słowiańskiéj przeszłości zabytków. Ciągłe nakoniec stosunki sąsiedzkie z Jaćwieżą, Prusakami, Litwą, — narodami w Europie najdłużéj przy pogaństwie obstającemi, — utrzymywały na Mazurach stare mniemania, obyczaje i podania w pełni życia; charakterowi zaś Ludu, wiernie i zacięcie trzymającemu się każdéj po ojcach spuścizny, stosunkom miejscowym, przyrodzie tutejszéj krainy[2], oddaleniu od wpływów Niemiec, najsilniéj żywioły słowiańskie trawiących, zawdzięczamy zachowanie ich po dziś dzień.
Kamieniem zwykłym obrażenia w zbiorach tego rodzaju co niniejszy, jest redakcya. — Obrabianiem, okrzesywaniem i dopełnianiem gminnéj powieści podług własnych pojęć spisującego, odbiéra sie zbiorowi wierzytelność; ze spisania znowu saméj suchéj treści, lub niewolniczego stenografowania słów pierwszego lepszego wiejskiego opowiadacza, powstaje książka zbyt jałowa dla czytelnictwa, która zatém na upowszechnienie przedmiotu korzystnie wpłynąć nie może. — Zdaje się że obu tych szkopułow uniknąć można, zachowując w pisaniu tryb opowiadaczy gminnych; i tym téż trybem poszedłem.
Z najsumienniejszą zatém wiernością starałem się wszędzie zachować wszystko, cokolwiek istotną treść
powieści stanowiło, nieopuszczając żadnego szczegółu dozwalającego się domyślać jakiegoś znaczenia, wybitniejszego lub barwniejszego, — powtarzając wszelkie jaskrawsze lub właściwością uderzające wyrażenie, aż do pojedynczego nawet słowa. Ale téż za to, czując się żywą Ludu mego częścią, zachowałem sobie zupełną swobodę w szczegółach ubocznych lub obojętnych, które każdy opowiadacz gminny, podług możności wyobraźni a zakresu swych pojęć, odmienia lub stwarza. Z wolności téj korzystając wprowadziłem do niektórych powieści akcessorja i koloryt właściwszy czasom, do których prawdopodobnie rzecz bajki odnieść by się dała. Czyniłem to jednak bardzo oględnie, ażeby całości nie pozbawić charakteru gminnego; i mam téż powód ufać żem podobnego usterku uniknął. Żywcem bowiem tak jak je tu podaję, powtarzałem te powieści po wiele kroć i w różnych stronach wiejskim słuchaczom, — a przecież wszędy rozumiany i jako bajarz lubiony byłem. —
W jednym tylko względzie piśmienne opowiadanie moje, co sam widzę, odstąpiło od ustnego, — to jest w stylu. W części jest w tém niezawodnie moja wina, że wziąwszy pióro do ręku niemogłem przezwyciężyć nałogu książkowego języka; z drugiéj strony mniemam jednak, że pisać tak jak się mówi podobne rzeczy byłby niezmiernie niewdzięczny sposób. Ta
jednostajna prostota stylu i składni, w żywéj mowie urozmaicana i artykułowana wyrazem głosu, twarzy i gestów, przeniesiona w martwém piśmie stałaby się nieznośnie nudną, aniby zdołała wywrzéć wrażenia jakie mogła sprawić w ustném opowiadaniu; nie ma się więc co za nią uganiać, — o ile sama nie przyjdzie.
Wyrażenia żywcem z ust opowiadaczy gminnych, lub z pieśni ludowych wzięte, są w texcie podkréślone. —
Ależ bo wówczas, ziemio staroświecka!
Dzisiejsze cuda cudami nie były:
Grały widomie niewidome siły....
Poczciwa jedna staruszka, wdowa, miała trzech synów, których niezmiernie kochała. A był każdy z tych synów innego rzemiosła. Najstarszy był organistą przy parafialnym kościele, wielce mądrym i uczonym, że czytał na każdéj książce, nawet z pisanego, i podobnoć że sam by mógł kantyczki składać: był przeto w wielkiéj powadze u wsi caléj, — ba! i u samego plebana. — Drugi, średni, sługiwał wojskowo i był rycerz bardzo zacny; tułając się zaś po różnych krainach napatrzał się i nasłuchał niemało takowych rzeczy, o których nikt dotąd doma jako żyw nie słyszał: i przeto także miał szacunek ludzki, jako rozumny a wojenny mąż. — Najmłodszy brat był sobie po staremu chłopem, orząc ziemię w pocie czoła, jako ojce jego przedtém, i wierząc, w szczérości ducha, wszystko co oni wierzyli, — ani dbając na mądrość brata organisty, ani na nowiny żołniérza: dla czego téż u obojga w niewielkiéj stał cenie i głupcem od nich zwan był. — Wszyscy zaś trzéj bracia, jako poczciwi synowie, płacili miłość matce wzajemną serdeczną miłością, starając się dnia każdego by radość i wszystko dobre było z nią w starości jéj.
Aż oto dnia jednego stało się nieszczęście, że niebogą starowinę porwały w nocy boleści niezmierne, od których jęcząc pobudziła dzieci, — że zbiegły się do jéj foża, wielce strapieni i trwożni, a co począć niewiedzący.
— „Już no ja tutaj przy matce zostanę, i czuwać będę nad niemi, — a wy jeno bieżcie co żywo do mądréj, w lesie u staréj mogiły, by przyszła choréj z pomocą“ — rzekł do braci organista.
Oni tedy, góra, dołem, biegli do staréj mogiły, do spustoszałéj chaty, gdzie mądra mieszkała, i znalazłszy babę wiedli w skok do wioski. Kiedy byli blisko domu, patrzą, — aż ci organista stoi przed wrotyma.
— „A co? jak matce?“ — spytali.
— „O! już im lepiéj być musi, bo przestali całkiem jęczyć; leżą cichutko w łóżku, — pewnie śpią.“ —
Baba weszła do chałupy, stanęła około łoża, dotknęła ręki staruszki, — i rzekła, kiwając głową: „Iścież waszéj matce lepiéj, a nic nie boli jéj już: bo oto cała skostniała; widać chwila już jak zmarła.“ —
Na te słowa w chałupie powstał lament niesłychany. Wszyscy trzéj synowie zawodzić jęli, tłukąc głowami o ścianę, rękoma rwąc do krwi ciało, tak okropnie, że aż baba, co jako żywa nigdy jeszcze żalu takiego w ludziach niewidziała, zlitowała się nad nimi.
— Ha! jeżelić tak straszny po matce wam żal, toć wiem jeden jeszcze sposób wrócić ją do życia; będzie li tylko który chciał narazić własnego żywota. Pomódz jéj może choćby jedna kropla żywéj-wody, — co za trzema rzekami, za trzema puszczami, bije na Sobotniéj-górze, z pod gadającego drzewa, na którém siedzi zaczarowany sokół. — Zajść, i nazad z tamtąd powrócić, stanie na to siédm dni czasu; ale wielu już chodziło, żaden zaś dotąd nie wrócił z téj drogi. Kto chce wnijść na wiérzchołek góry, musi iść prosto przed siebie, bądź co bądź spotkał by na drodze albo za sobą posłyszał; broń Boże jeden krok w prawo, lub krok jeden w lewo zboczyć, albo spojrzéć po za siebie: w téj chwili wrośnie kamieniem do ziemi. A jest na owéj górze pokus i strachów niemało, — tak że nikt jeszcze, jako ona stoi, do wiérzchu dojść nie potrafił. — Chceli z was który szczęścia popróbować? niechajże pójdzie przynieść z tamtąd wody, a matka wasza żywa będzie znów. — Droga do góry za południem słońca.“&nbps;—
Ledwie baba za drzwi wyszła, bracia daléj z sobą w radę. Każdy zarówno rad był iść w drogę naprzeciwko wszystkim strachom, byle wskrzesić zmarłą matkę; lecz średni brat się odezwał:
— „Słyszeliście, moi bracia mili! że w téj podróży trzeba nielada odwagi: iścież tedy mnie ona przypada. Jać, com już nieraz zajrzał śmierci w oczy, pewno się czego nie zlęknę, i choćby djabłu kroku dostoję. Dajcież mnie że tam pójdę, a w tydzień oczekujcie powrotu mojego, z żywa-wodą naszéj matce.“ —
I pożegnawszy braci, przypasał wielki miecz do boku swego, i puścił się w świat, idąc za południem słońca…
∗ ∗
∗ |
Minął dzień jeden, i drugi, i trzeci, — wreście tydzień się ku końcowi miał: bracia w domu pozostali wyglądają niecierpliwie; żołniérza z nikąd ni widu, ni słychu. Gdy tydzień z górą już minął, biegli do baby, po radę, czemu tak długo brat ich nie powraca?
— „Daremnie go nie czekajcie“ — odpowié im mądra baba — „już on więcéj nie powróci. Stoi on teraz na Sobotniéj-górze, kamieniem w ziemię wrośnięty.“&nbps;—
Zafrasowali się okrutnie bracia; a powracając do domu sporzyć się ze sobą wzięli, któremu teraz iść w drogę, po żywą wodę dla matki. Lecz organista rzecze z urąganiem:
— „Co? ty? — ty głupcze! ty byś miał tam wskórać, gdzie twój starszy brat niewskórał?… Lepszéj tam głowy potrzeba, żeby się niedać zwieść szatańskiej mocy. Jać to, wiem dobry sposób na djable pokusy: niech no tam tylko pójdę ze święconą wodą, a zaklnę biésa po łacinie, zobaczysz czy mi podoła!“ —
I wziąwszy na się kropielnicę z kościoła, w rękę kropidło, kantyczki za nadrę, ruszył za południem słońca.....
∗ ∗
∗ |
Znów minął dzień, drugi, trzeci, — tydzień cały: brat młodszy próżno wypatrywał z chałupy za swoim najstarszym, — ni go widu, ni go słychu! Biegł tedy znowu do baby po radę, co znaczy że brat niewraca?
— „Daremnie za nim nie czekaj“ — odpowiedziała mu baba — już on więcéj niepowróci. Stoi on teraz na Sobotniéj-górze, kamieniem w ziemię wrośnięty.“ —
Zafrasował się syn wdowi bardzo nad brata wtórego utratą; ale niewiele myślący biegł co tchu do dom, i wziąwszy bułkę chleba do opałki, kosę sobie nastaliwszy, przewiesił je przez ramiona: i poszedł ku południowi słońca. —
∗ ∗
∗ |
Szedł jeden dzień, drugi, trzeci dzień; przez trzy rzeki się przeprawił, przez trzy wielkie przeszedł bory: — na trzeci dzień, o zachodzie słońca, stanął pod Sobotnią-górą. Stanąwszy, pojrzy: — aż tu góra niezmierna, że wiérzchu za chmurami niewidać, dźwiga się stromo ku niebu, — za niéj ze wszech stron las czarny. Ogromne dęby, sosny, buki, jodły, — jakby jedno na drugiém wyrastało, — stérczy drzewo po nad drzewem, co raz wyżej — co raz wyżej. Pomiędzy niemi, na ziemi, gąszcz cierni, głogów i ziel jadowitych, — rumowiska skał ogromnych, zielone całe od wilgotnych mchów, — pośród nich żmij, padalców, gadów całe gniazda wiją się i syczą okropnie.... Strach spojrzéć, cóż dopiéro iść tam! a znikąd ściészki ni drogi.
Wdowi syn podumał chwile, — wspomniał na matkę swą martwą, — i wziąwszy Boga na pomoc, począł się drapać ku górze. I darł się, co raz to daléj, niedbając na ostre skały, co mu stopy kaléczyły, — na gadziny jadowite, co mu nogi obwijały, kąsając żądły boleśnemi, ani na zielska trujące, co mu szarpały ciało kolcami i do ust same się cisnęły obmierzłym, śliniącym swym owocem. — Niedaleko jeszcze uszedł, — aliści jedną razą słyszy za sobą wołanie:
— „Héj! héj! człowieku! a gdzie to idziecie? Zbłądziliście, — nie tędy droga.”
Już — już co się miał obejrzeć: szczęściem przypomniał sobie słowa mądréj baby, — i niedbając na owo wołanie szedł prosto przed siebie. Za chwilę, po lewéj ręce, jawi się przy nim drugi podróżny, — kuso z niemiecka ubrany.
— „Dzień dobry“ — rzecze kusy, zdejmując grzecznie trzyróżny kapelusz: „a dokąd to przyjacielu?” —
— „Juści że niegdzie, jeno na tę górę“ — odpowié syn wdowi.
— „A czego to Wam tam trzebą?” —
— „Idę nabrać żywéj wody.” —
— „A no! to nam jedna droga, bo i ja także idę za tą wodą. Idźmyż razem ze sobą, będzie nam weseléj.” —
— „Jak sobie chcesz?” —
— „Ale nie tą przecie drogą! Po co tu drzéć się i krwawić, kiedy, spojrz tylko na lewo, wygodnie drogą iść można!” —
Wdowi syn spojrzał na lewo, i w rzeczy saméj zobaczył wygodny, gładki jak stół gościniec, lekko ślimakiem wijący się ku górze.
— „No chodźże na drogę!” — nalegał niemczyk.
— „Idź sobie sam, kiedy chcesz; ja pójdę tak, jak zacząłem.” —
— „Ależ pójdź bo!” —
— „Mówię ci, że niepójdę.“ —
— „To idźże sobie, głupcze! na złomanie karku!”… zazgrzytał z wściekłością niemczyk, — odskoczył w stronę i zniknął.....
∗ ∗
∗ |
Wdowi syn piął się, jak począł, przed siebie, — aż w tém posłyszy za sobą nagle trzask i hałas niesłychany, szczekanie, wycie, jakby tysiąca złaj psów i wilków, i szczwanie djabelskim głosem: „Huż go ha! — huźha! huźha!“.... Co raz bliżéj, co raz bliżéj, dogania go ujadanie straszliwéj psiarni, — już tuż za nim, — już oto za nogi go chwyta.... Tylko co się miał obrócić, kosą się od nich odegnać, — alić wspomniał sobie na rady mądréj i zamiast po za siebie dał przed się krok żywo. — — W téj chwili wrzask, trzask, szczwanie, szczekanie ucichło; tylko śmiéch długi, rozgłośny, z wichrem zaszumiał po lesie........
Jeszcze nie cale zdążył ochłodnąć z przestrachu, — a oto już idzie strach nowy. Razem wśród ciemności nocnéj, taki od wiérzchu ziemi blask uderzy, jak gdyby słońce, co już dobrze zaszło, znów na jéj szczycie wschodziło. Zdziwiony podniesie głowy: — i widzi, że las calutki, co na jego drodze stoi, płonie w jednym płomieniu, — aż całe niebo goreje od łuny, jakby od słonecznych zórz. Im bardziéj zbliżał się ku niemu, tém bardziéj płomień rósł i buchał; gorąco, jeszcze z daleka, poczęło go piéc, — a przed oczyma jego ogromne drzewa puszczy, jak rozpalone głownie w kominie, całe roziskrzone, padały z trzaskiem jedno na drugie, grodząc przed nim drogę.
Na ten widok okropny ogarnął go strach; lecz kiedy wspomniał na swą martwą matkę, zapomniał wszelkiéj trwogi, — i rzucił się w bór ognisty. I choć w zarzéwiu nogi do kolan mu gręzły, dech gorąco zatykało, dym czarny oczy mu wyżérał, szedł na oślep po przed siebie; aż cały zzjajany, poparzony, bez tchu prawie, przedarł się wreście za to piekło ogniste.
∗ ∗
∗ |
Wyszedłszy, spojrzy przed siebie: — aliści i wiérzch już blisko! ucieszył się tedy w sercu że już celu niedaleko. Lecz gdy raz wtóry spojrzy znów ku górze, radość się rychła w kłopot i smutek zmieniła, kiedy zobaczył skałę, jako ściana prostą, stérczącą na w śród drogi swojéj. — Dopiéro gdy wejrzy raz trzeci, widzi, tuż u spodu skały czerni się ogromna jama, — a na wnijściu jéj śpi, chrapiąc, straszny, siédmiogłowy smok… Wdowi syn z cicha podkradać się począł, chcąc we śnie groźny potwór zabić; ale smok, skoro ludzkie kroki posłyszał, zerwał się ze snu na nogi, — zaryczał wszystkiemi siédmioma paszczami, aż się wstrzęsła góra cała i kłapiąc strasznie zębami, ziejąc siarczyste płomienie, szedł przeciw niemu. — On téż, nieczekając, poskoczył naprzeciw bestyi: siédem razy kosą świsnął, — co ciął, to padnie łeb smoczy, i krwią pluszcząc w dół się toczy.... Kiedy ostatni łeb odpadł, wdowi syn wszedł w jamę smoczą.
Smocza jama była straszna, ciemna aż czarno, siarczystego dymu pełna; a ciągnęła się tak długo, jak by końca nie miała. Biédnemu wędrowcowi język w ustach kołem stanął, przysechły do podniebienia, od pragnienia i duszącego paru; w tém, kiedy się na poły żywy ledwie wlecze, z boku, z rozpadliny skały, ujrzy jasność wpadającą i zaleci go woń cudna. Pojrzał ciekawie: — i oto, widzi ogromną jaskinią, jak gdyby kościół największy, a w niéj ogród przecudowny, majową trawą pokryty, pełny róż i lilii wonnych. Na murawie, drzewa różne, z rumianemi owocami, chylą się ku srébrnéj strudze.... Zgłodniałemu, spragnionemu, ślina do ust płynęła; więc co żywo, odwróciwszy oczy, szedł daléj, co sił starczyło.
Aleć daléj znów z ściany skały jasność go uderzy, — i przez wązką rozpadlinę widać niezmierną pieczarę; złota lampa, na złotym łańcuchu, paliła się u sklepienia, — a w około ścian stoją ćwierci, korce, kadzie całe, pełne po wiérzch srébrem, złotem, klejnotami najdroższemi. — Lecz wdowi syn nie był chciwy; ani się kusząc skarbami temi, przeszedł pomimo nich daléj.
I znów, ledwie wyszła chwila, posłyszy cudną muzykę i śpiéw, jakby stu słowików; a przez rozwarte na ościéż w boku opoki podwoje, świéci się sala złocista. Wśród niéj, po miękkich kobiercach, dziesięć dziewic urodziwych, w przezroczystych jak mgła sukniach, pląsa po cudnéj muzyce, przyśpiéwując sobie. Gdy młodzieńca obaczyły, wstrzymały się w tańcu, i jedna, co najcudniejsza, podbiegłszy ku podwojom, pocznie się doń wdzięczyć tak mile i ręką wabić i głosem do siebie, żeby świętego skusić mogła. — Ale młodzieniec pozostawił we wsi swéj dziewczynę, liliją białą, ukochaną serca; więc, gdy sobie na nią wspomniał, zasłonił ręką oczy i po omacku szedł daléj — — — aż przyszedł do ogromnych drzwi stalowych, zamykająych jaskinią. — Zaledwie ich dotknął ręką, drzwi rozwarły się z łoskotem, — i on wyszedł na dzień biały — na sam szczyt Sobotniéj-góry.
∗ ∗
∗ |
Stanąwszy, pojrzy ciekawie po wiérzchołku góry: i widzi wszystko, jako mu rzeczono było. Na nagiéj, by dłoń, opoce rośnie jedno tylko wielkie drzewo, ze srébrzystemi listkami, któremi szumi tak dźwięcznie, jakby sto lir razem grało; z pod krzywych korzeni drzewa tryska źródło jasnéj wody, — a na najwyższéj gałęzi sokół się chwieje złocisty.
Złoty sokół, zaledwie zobaczył młodzieńca, radośnie strzepnął dźwięczącemi pióry, — roztoczył skrzydła i wzleciał do góry, — aż gdzieś znikł między chmurami. —
Wdowi syn, cały z sił spadły, ledwie że się podołał zawléc pode drzewo, — i upadłszy na opokę począł pić chciwie z krynicy. Alić, ledwie jéj usty tylko dotknął, — jakby na nowo na świat się narodził, — poczuł w całém swém ciele wracające siły, a wszystkie rany, w drodze odebrane, tak się zagoiły, że po nich ani śladu najmniéjszego nie zostało, — Zerwał się tedy wesoło na nogi i stanąwszy pode drzewem, przy jasném poranném słońcu, co się właśnie podnosić jęło na niebie, spojrzał z wysokości na świat boży. — W około góry pola, lasy, wody, wioski, zamki, grody wielkie, takiém mnóstwem że niezliczyć, leżały jakby jeden obraz malowany, — a tak cudny, że zda się patrząc na niego sto lat całe nienapatrzył by się jeszcze dosyć…
Gdy upojony tym widokiem obwodzi oczyma, posłyszy nad sobą szum skrzydeł: i sokół złoty, ze złotym dzbanem w dziobie, z wysoka spadł mu na ramię. — Drzewo o srébrnych liściach zaszumiało głośnie, a w śpiéwie jego dały się słyszéć te słowa:
„Weźmij dzban ten, chłopcze młody!
Naczérp z zdroju żywéj-wody,
Gałąź ze m nie sobie złom,
I powracaj zdrów do dom.
A gdy będziesz do dom iść,
W żywéj-wodzie maczaj liść;
Kędy krokiem stawisz nogę,
Święć do koła siebie drogę.“
Posłuszny wezwaniu temu, syn wdowi wziął więc dzban złoty, — naczérpał w niego przezroczystéj wody, ułamał sobie z śpiéwającego drzewa gałąź o srébrzystych liściach, i począł spuszczać się z góry. Jako mu zaś było powiedziano, co krok stąpił, stawając maczał gałąź w żywéj wodzie i kropił nią dokoła siebie.
I oto, stał się przed nim dziw niesłychany! Gdzie tylko kropla wody upadła na kamień, z kamienia zaraz żywy stawał się człowiek, — i radując się i błogosławiąc mu, szedł za nim.... Im niżéj spuszczał się tak święcąc, tém bardziéj, za każdym krokiem, rosła ćma ludzi z kamieni odklętych; — a gdy, stanąwszy u stóp góry, obejrzał się po za siebie, ujrzał idący tłum wielki, jako największe wojsko. —
Byli to wszystko ludzie, którzy idąc różnemi czasy na Sobotnią-Górę, niedoszedłszy wiérzchu, w kamień obróceni zostali. Byli zaś tam mężowie i niewiasty, starce i dzieci, panowie i żebracy — i także obaj szczęśliwego chłopka bracia: rycérz, z mieczem koło bioder, i organista, z kropielnicą a kropidłem… Cała gromada poczęła dziękować razem zbawcy swemu, że ich uwolnił z zaklęcia, co by zapewnie aż do sądnego dnia trwało, — ślubiąc mu, iż go nigdy już nieodstąpią, ale wszędy za nim pójdą i póki życia służyć mu będą.
∗ ∗
∗ |
Szli zatém, wielkim taborem, za wiodącym ich młodzieńcem; aż na dzień trzeci zaszli do wsi, w któréj mieszkał. — Stanąwszy pod chałupą swoją, otwarł drzwi, i podszedłszy ku posłaniu matki, martwe od trzech niedziel zwłoki skropił gałązką mówiącego drzewa, zmaczanego w żywéj-wodzie. A oto, nieczkąc chwili, staruszka otwarła oczy, — powstała rzeźwa i zdrowa, jak gdyby nigdy nie chorzała. — Radością szczęśliwego syna rozradowali się wszyscy, i nie było miary uniesieniom i uciesze zgromadzonego mnóstwa.....
Były tam przecież dwie dusze, co nie dzieliły powszechnéj radości. Byli to obaj synowie zmartwychwzbudzonéj wdowy, — którzy znieść tego nie mogli, że najgłupszy brat ich dokazał, czego oni, mądrzy, niezdołali. — Markocąc sobie z tąd strasznie, a niechcąc patrzéć na cześć braterską i szczęście, odeszli milczkiem ze swojéj wioski i poszli służyć w obcéj gdzieś sadybie. — Tam organiście, że niezbywało na mędrszych od niego, gnój w pole wozić kazano; rycerz zaś zginął, w bójce o nie swoją sprawę.
Tymczasem, na miejscu lichéj owéj wioszczyny, stanęło rychło ludne i okazałe miasto, a w pośród
niego zamek pyszny, — w którym syn wdowi, pojąwszy swoją dziewczynę w małżeństwo, żył szczęśliwie panując mnogiemu i wdzięcznemu Ludowi. —
Na czele niniejszéj powieści położyłem nazwę: podanie, — jak bądź ma ona wszelkie cechy baśni: baśń bowiem jest tu podrzędna i dowolnie odmienić się dającą stroną, właściwą zaś treść stanowi podanie o Sobotniéj — Górze, w sobie zupełne i od biegu osnowanéj na niém baśni niezależne.
Podanie to, jak jest jedném z najpiękniejszych, tak może będzie i jedyném sięgajacém w podobnie głębokie tradycyjne czasy. — Odnosi się ono do owéj tajemniczéj epoki, która, damy li wiarę świadectwom Ludu, miała mu kiedyś przyświécać na ziemi, — a którą wielki wieszcz nasz tak zwięźle i cudnie skréślił niewielą temi słowy:
„Ależ bo w ów czas, ziemio staroświecka
Dzisiejsze dziwy dziwami nie były:
Grały widomie niewidome siły,
I pilnowały człowieka jak dziecka,
W powietrzu, w drzewach, w kamieniu, pod wodą,
Krewne spół-czucie ludzie znajdowali;
Bo nie gardzili na ów czas przyrodą;
Bo ją jak matkę znali i kochali.” —
Pomiędzy Ludem naszym utrzymuje się głucha wieść, a raczéj niesformufowana wiara, że stan podobny istniał kiedyś; żeniąc je z dzisiejszemi wyobrażeniami swemi, powiada wieśniak, że było to: kiedy jeszcze ludzie byli w raju, lub: za czasów pana Jezusa. Jak taka wiara była powszechną kiedyś i głęboko w Lud wsiąkłą, znajdujemy dowody co krok w pieśniach i powieściach jego. Owe kukułki wieszcze i sokoły, — owe jaskułki i gołębie posłańcami ludziom służące, — owe zwierzęta rozmawiające i mieszające się w sprawy ludzkie, — — nie są to wszystko fantastyczne wyobraźni utwory; owo przemawianie do nich tak naiwne w pieśniach, nie jest wcale allegoryą ani poetycznym zwrotem mowy tylko: są to bądź szczątki rozbitéj tradycyi, bądź wyrywające się z przejętego nią serca słowa.
Pomiędzy wszystkiemi znanemi mi podaniami naszemi i słowiańskiemi nie znalazłem żadnego, które by tak czyście i zupełnie do owéj epoki cudownéj się odnosiło, — które by tak prawie wydarte z niéj było. Uchyliwszy na bok bieg bajki, jest to wyraźne i nienaruszenie zachowane podanie religijne, nieobliczonéj starożytności.
We sławnym zbiorze bajek wschodnich, pod nazwaniem Tysiąc i jedna nocy znanych, znajdujemy ustęp zupełnie téj saméj co niniejsza nasza powieść treści. Otóż literalny dowód starożytności niezmiernéj, którą przypisuję podaniu o Sobotniéj Górze, świadczący, żeśmy je powziąść musieli z wspólnego nam i wschodnim narodom źródła.
Przypuścić żeby przeciwnie, w świéższych dopiéro czasach, niejako literacką drogą, powieść z wymienionego zbioru do nas się dostać i miedzy gminem upowszechnić miała, — niepodobna. Jeśliby kto chciał tak mniemać, — pominąwszy wszystko coby się dało powiedziéć o trudnościach upowszechniania się podobnego, — niech weźmie i przeczyta ustęp odpowiedni w Tysiącu Nocy — (w Historyi o dwu zazdrośnych siostrach). Zobaczy, że to co u nas treścią rzewnego i poważnego opowiadania, tam jest przedmiotem igraszki rozswywolonéj satyryczno-humorystycznéj, fantazyi. Podług zaś niechybnych praw przyrody ducha ludzkiego, wiemy, że najpoważniejsze wyobrażenia mogą się stać przedmiotem lekceważenia i żartu, ale żartobliwéj powiastki nikt nie przetworzy w poważną, religijną, tradycyą.
Nowy dowód że podanie o którém mowa od niezmiernéj dawności istnieje w narodzie naszym, znajdziemy porównując je z innemi powieściami, stojącemi z niém w związku i logicznie je dopełniającemi.
Podanie nasze ukazuje tajnemi siłami przyrody bijącą krynicę, otoczoną zgrozą i trwogą, ale stojącą otworem i wiadomie ludziom, — każdemu do zdobycia wolną. Wspomnienie to, jawnie odnoszące się do wieków powszechniejszego i bliższego związku człowieka z przyrodą, stoi, jak jaki dogmat, samotnie w téj tylko jednéj powieści. — Woda-żywa nie znika jednak, jak czcza mara fantazyi, w następnych podaniach. Widzimy ją w ręku podnioślejszych istot ludzkiego rodzaju, — wieszczów, wieszczek, dobrych olbrzymów, i. t. p., —— którzy jednak zkąd by ją mieli, nikt już nie wié: bo już związek ludzkości z tajnemi siłami rozprzągł się i stał się godniejszych tylko tajemnicą[3]. — Pod wpływem nowych, w naród wniesionych i wreście przyjętych, wyobrażeń, upatrujących szataństwo w tém co niegdyś czczono jako mądrość i świętość, złośliwi czarodzieje i jędze stają się w powieści posiadaczami żywéj-wody, miasto dobroczynnych wpiérwéj istot. — W cyklu późniejszych kreacyi już tylko ptaki i zwierzęta wiedzą jeszcze o żywiącym zdroju, i czasami ratują jego woda dobroczynnego sobie człowieka. — Ale źli ludzie, krwawe rozbójniki, korzystają z téj niemego stworzenia wiedzy: zasadzają się przy gniazdkach ptaszych i gdy te dla swoich zranionych samic lub zabitych piskląt przynoszą wodę zbawczą, chwytają je i wydziérają przyniesioną. Ich wyłączną własnością widzimy ją w mnóstwie bajek, mniéj więcéj z jednego zdających się pochodzić okresu. — Wreście, — czyli to przyroda, rozgniéwana tém
świętokradztwem, zawarła swój cudowny skarbiec życia i dla tych stworzeń, — czy że między niemi i człowiekiem przyszło do ostatecznego rozdziału? — w utworach najświéższych czasów żywa-woda znika już zupełnie[4]. —
Jakkolwiek gorliwie starałem się zapoznać ze zbiorami powieści gminnych innych Ludów, zwłaszcza słowiańskich, nieznalazłem przecież w żadnym podobnego naszemu podania. W jednym tylko Przyjacielu Ludu, na rok 1846, (w Numerze 3) spotkałem rzecz tęż samą, w klechdzie: O dwóch dzieciątkach na wodzie puszczonych, — którą tu, jako jedyny warjant do mego textu, przytaczam.
Za dawnych czasów mieszkały w ubogiéj chałupie trzy młode i urodziwe, które jednego wieczora tak sobie gwarzyły:
Starsza mówiła: Jabym sobie tylko piekarza za męża życzyła, bo bardzo ciepłe podpłomyki lubię.
Średnia rzekła: A ja kucharza, bo rada smaczne poléweczki jadam.
Najmłodsza odezwała się wreście: Jabym tylko samego naszego Królewicza pragnęła, bo miałam takie widzenie, że gdybym mu syna powiła, to po każdém jego skąpaniu, zamiast wody, musiałoby się samo złoto wylewać; a gdybym mu córkę porodziła, toby na jéj licach przy każdym uśmiechu prawe róże zakwitały, a przy każdym jéj płaczu, nie łzy, ale prawe perły jak groch z jéj oczu musiałyby padać. Królewicz, który miał w zwyczaju często wieczorem do ubogich chatek zaglądać i podsłuchiwać, na co się skarzą, a czego pragną jego poddani, stał był właśnie tego wieczora pod okienkiem téj chatki, kiedy owe trzy siostry taką rozmowę między sobą wiodły: nazajutrz więc kazał je do siebie przywołać i zapytał najstarszéj: Powiedz mi, czegoś ty sobie wczoraj życzyła? Ona rzekła: Życzyłam sobie za męża piekarza z królewskiego zamku; a Królewicz jéj odpowiedział, że zadosyć się stanie jéj życzeniu. Kazał i drugiéj siostrze wyznać, czego pragnęła, a skoro ta powiedziała, że chciałaby za męża królewskiego kuchmistrza, przyzwolił i na to Królewicz. Potém zapytał najmłodszéj; ta bała się powiedzieć i długo się ociągała, aż ośmielona łaskawością i usilną namową królewicza, uklękła i szczerze wyznała swoje życzenie, a Królewicz podniósł ją i rzekł: więc będziesz mnie miała!
I odprawiły się trzy uroczyste wesela. Ale siostry starsze zazdrościły młodéj Królewiczowéj szczęścia, którego tak niespodzianie dostąpiła i potajemnie spiknęły się na jéj zgubę.
Zdarzyło się potém, że kiedy Królewicz w dalekie strony był wyjechał, Królewiczowa podczas niebytności jego porodziła syna. Siostry odebrały dziecię i puściły je w pudełku na wodę, która pod zamkowemi oknami płynęła, a matce podłożywszy szczenię, dały Królewiczowi wiadomość, jakoby małżonka jego zamiast dziecięcia, psa porodziła. — Gdy powrócił, nie okazywał przed żoną żadnego zmartwienia, tylko rzekł do niéj: Otóż widzisz, jakoś się przerzekła, zamiast syna i złota z kąpieli, powiłaś mi psa.
Stało się potém, że Królewiczowa znowu w czasie niebytności męża, który był z wojskiem wyciągnął, na wojnę powiła córeczkę. Siostry odebrały dziecię, i podłożyły jéj kociątko, a dziecię tak jak pierwsze, puściły w pudełku na wodę, i dały znowu znać Królewiczowi. Ten do żywego już zmartwiony, w pierwszym gniewie poséła natychmiast rozkaz do domu, żeby żonę jego żywo zamurowano. Rade temu rozkazowi siostry, zbrodniarki, zaraz téż spełnienia rozkazu dopilnowały. Ale nieszczęsnéj Królewiczowéj do zamurowanéj ciemnicy donosił aniół pokarmy i napój. Tak téż i nad jéj puszczonemi na wodę dziatkami wejrzała Opatrzność, że je pewien biedny rybak ułowił, i sam nie mając dzieci, za swoje przyjał. A ile razy po skąpaniu synka wodę z wanienki wylewał, to zamiast wody samo szczere złoto się sypało; a kiedy znowu córeczka płakała, to same perełki z jéj oczek padały; przez co ów rybak do bardzo wielkiego przyszedł majątku i wychowańcom swoim złoty domek wystawił.
Tam śniło się jednego razu tym dzieciom, że jest gdzieś nie daleko zdrój taki, co na sto łokci w górę
wybija; także drzewo, co śpiewa, i ptaszek co gada. Nazajutrz więc odważył się chłopczyk, iść do puszczy i szukać tych trojga rzeczy. Ale drodze spotkał go siwy dziadek, i pytał, gdzie idzie; a gdy mu chłopczyna powiedział swój zamysł, dziadek go przestrzegł, żeby się miał na baczeniu, bo skoro wody z owego zdroju nabierze, pocznie za nim grzmieć i huczeć okrutnie; a gdyby się wtenczas obejrzał, toby się zaraz w kamień obrócił. Chłopczyk poszedł i nabrał wody, ale gdy łoskot sobą usłyszy, zląkł się i obejrzawszy się mimowolnie, zaraz się w kamień przemienił. Siostrzyczka tęskniąc za bratem, poszła go szukać i wzięła z sobą dzbanuszek do wody. Dziadek siwy, z którym się także spotkała, dał jéj tę samę co braciszkowi naukę, i radził jeszcze żeby sobie uszy zatkała, gdy będzie od zdroju odchodzić; i żeby potém tą wodą z dzbanuszka na tę i ową stronę kropiła. Dziewczynka téż wszystko tak uczyniwszy, jak jéj był dziadek powiedział, zobaczyła wnet obok siebie drzewo śpiewające, i ptaszek gadający nadleciał, i z przydrożnego kamienia zdrowy braciszek do niéj przystąpił. A tak przyszli społem do domu, i z nimi ptaszek przyleciał, i drzewo przywędrowało, i woda z dzbanuszka ustawicznie w górę wytryskała.
Tymczasem Król po utracie żony, będąc wielce smutnym i nie mogąc nigdzie znaleść pokoju, wyjechał do onéj puszczy na łowy, gdzie jego dziatki mieszkały. Chłopczyk ciekawy, usłyszawszy grające trąbki i psów szczekanie po lesie, przyłączył się do myśliwców królewskich i z prostego łuku w oczach samego Króla ubił szczęśliwie zająca, którego mu Król darował, i powiedział, żeby go sobie zaniósł do domu i że on sam tam na posiłek wstąpi. Skoro więc młodzieniaszek ze zającem do siostry powrócił, frasowali się oboje, czém Króla uraczą; aż ptaszek odezwał się do dziewczynki. Oto upiecz zająca przy gałązkach z owego drzewa, które przyszło za tobą, i uwarz klósek, a te przesyp twemi perłami i daj Królowi napić się wody z dzbanuszka, to i dosyć będzie.
Po chwili téż zajeżdża Król przed ów złoty domek, gdy się dziwi jego kosztownéj budowie, a miski obsypane perłami obaczy, wtedy ów ptaszek przemówił do niego: Czemu się dziwisz Królu? wszakci to są perły z łez córki twojéj, o których ci żona twoja naprzód przepowiedziała; a wszakci ten domek ulany ze złota, które po każdém skąpaniu syna twego, zamiast wody się lało. I Król wtedy ucałowawszy dopiero dzieci swoje, pytał ptaszka, ażali jeszcze i matka ich żyje? Na co gdy mu ptaszek powiedział, że ja dotąd aniół żywi i napawa, pospieszył Król z dziećmi czémprędzéj i kazał ów mur rozwalić, z którego téż zdrowa i czerstwa wyszła Królowa.
Od tego czasu wszyscy w długie i szczęśliwe lata żyli, oprócz owych dwóch siostr zbrodniarek, które Król kazał żelaznemi bronami na polu roztargać.
Powyższa klechda szląska jest tak wyraźném streszczeniem z Tysiąca Nocy wspomnianéj powieści o dwu zazdrośnych siostrach, że istotnie najwłaściwiéj podobno poczytać ją będzie za nabytek dość świéży z tamtego źródła[5]. — Tak więc, o ile wiedziéć mogę, podanie przeze mnie spisane ogranicza się na samém tylko Mazowszu, — gdzie jednak nie zbyt jest upowszechnioną. —
Co do saméj nazwy Sobotniéj Góry, ta jest rzadszą jeszcze niźli powieść cała; kiedy tę po kilkanaście słyszałem razy, tamta ledwie raz lub dwa przywiedziono. — Przez niejaki czas miałem nazwę tę za dowolną lub przypadkową, bez istotnego znaczenia; dzisiaj innego jestem mniemania. —
Przypadkowość i dowolność tam tylko w badaniu tradycyi przypuszczać się godzi, gdzie rozsądnie nie można dla niéj wskazać innéj podstawy. Ale nazwisko Sobótniéj Góry, Sobótki, od niepamiętnych czasów nosiła znakomita, w polskim niegdyś Szląsku, o kilka mil po za Wrocławiem położona góra, — dotąd Sobótka od Polaków, Zobtenberg od Niemców zwana. — Tradycya i kronikarskie wzmianki wspominają o niéj, jako o széroce czczonej niegdyś, — tak że od jéj posiadania cały Szląsk świętéj ziemi dostawał nazwanie. Jednoznaczność nazwiska jéj z nazwą głównego święta starosłowiańskiego: Sobótki, podaje téż przeważny wysokiego jéj uczczenia dowód. — W obec więc takowych danych mniéj krytyczném byłoby przypuszczenie dowolności, niżeli uznanie we wzmiance Sobotniéj Góry, w mazowieckiéj baśni, przetrwałego wieki odgłosu czci, nie gdyś szląskiéj Sobótce powszechnie oddawanéj. —
Dawniej królewna w dziadu się kochała, —
Jest ci to o tém historyja cała.
Onego czasu, wśród czarnego boru, na biédném, samotném pustkowiu, mieszkał stary dziad, z młodą babą, — którą, owdowiawszy niedawno po piérwszej żonie, tylko co był pojął. — Po nieboszczce pozostał mu syn jedyny, spory i rzeźwy wyrostek. Stary srodze był rozmiłowan w tym jedynaku swoim: strzégł go, niby oka w głowie, ani na chwilę niechciał puścić z domu, bojąc się by go jakie złe gdzie niespotkało. I tak chłopak urósł w lata, nie znając jeno pustkowie swoje i las wedle niego.
Ale młodéj gospodyni, zaledwie że się na dobre usadowiła w chałupie, solą w oku począł stać pasiérb i w łyżce wody utopić była by go rada. — Jako więc niewiasta umié, jęła suszyć dziadu głowę — rano, w południe i w wieczór — by niechowając dłużéj darmo lenia w domu (za co Bogu i ludziom przyjdzie zdać rachunek), wygnał go na cztéry wiatry, myśléć sobie o kawale chleba. Stary z razu ani słuchać niechciał; ale jako to zazwyczaj bywa, kiedy mąż stary z młodą sporzy się żoną, uległ nareście złośliwéj swéj trapicielce. — Że przecież nie miał serca rzéc w oczy synowi: „pójdź sobie precz“ — baba mu doradziła, żeby wywiódłszy go o podal domu, na rozstaje, porzucił na opatrzność bożą.
Nazajutrz po téj umowie, dziad, — rady nie rady, — szedł obudzić wylégającgo się wyrostka, mówiąc:
— „No! czas ci to już, mój chłopcze, byś téż i ty zaczął myśléć o kęsie chleba dla siebie. — W Niedźwiedzicach właśnie oto dzisiaj wielki odpust i nie mało z różnych stron luda; pójdźże zemną, zrobić dobry początek.“ —
Tak mówiąc, podawał mu odarte łachmany, przez które nagie przeświécało ciało, na nogi łykowe sandały, przez ramię przewiesił kobiel, w ręce dał strugane skrzypice ze smykiem, i wyprowadził w las bezdróżny, — dając po drodze nauki, jak ma udawać kalékę, jaką i gdzie piosnkę śpiéwać, jako u kogo o jałmużnę prosić.
— „A kiedy będzie przechodzić mimo cię niewiasta, choćby téż stara i szpetna, spojrzyjże na nią z pod oka i ozwiéj się słodkim głosem: moja prześliczna, szczérozłota panno! wspomóż dla miłości Matki Przenajświętszéj; bodajże ci za to dała najpiękniejszego w świecie królewicza! A kiedy zobaczysz ślachcica, — jako dmąc się, by to pusty pęchérz, idzie oglądając się w koło, czy patrzą ludzie za nim i jego pachołkiem, co mu kazał świéżo wynicować barwę, — dobądź co najmocniéj głosu i wrzeszcz, by wszyscy słyszeli: jaśnie wielmożny, oświécony panie Wojewodo! daj szelążek ubogiemu! to on sięgnie się po ziobrach, a dobywszy z wacka na co natrafi, ciśnie, nieoglądając, choćby i czerwony zloty. Kiedy zasię przyjdzie pan wielki, cały w złotogłowie i kamieniach, abo jaki dobrodziéj z złożonemi jak do paciérza rękami, to wciśnij się w kąt, jak możesz, a dech zamknij w sobie żeby ci jakie słówko z ust niewybieżało“…
Tak rozmawiając po drodze wiódł dziad syna, to tam — to sam, w lewo — w prawo; aż wyszli, daleko, na wąską jakąś ściéżkę, wijącą się wężem wśród gęstwiny. Tu usadowiwszy go pode drzewem na kamieniu, kazał mu czekać na siebie, — a sam, wrzekorno wystrugać sobie krukwie żebrackie, odszedł w zarośla, i nieoglądając się biegł ku domowi. Chłopak, łazęgą długą uznojony, sparłszy się o drzewo, zasnął sobie smaczno, i niezbudził się, dopiéro kiedy słońce dobrze się już na dół miało. Przetarł oczy — spojrzał w koło: a niewidząc nigdzie ojca, począł wielkim przyzywać go głosem. Próżno hukał, próżno wołał: tylko przekorne echo odzywa się w lesie głuchym i pomiędzy gałęziami świégoce strwożone ptactwo. Zmordowany, załamał ręce po nad głową, i rzewnemi zlany łzami rzucił się na mech wilgotny. — Ale i płacz nic niepomógł; a tymczasem coraz się jęło robić ciemniéj w boru i głód biédakowi zaczął się dawać we znaki. Sięgnął ręką do kobięli i z wielką swoją pociechą wyciągnął świéży szmat przysuchy, bochen chleba, flaszę wódki —: podjadł do syta, popił do woli — i jakby ręką odjął żałość ową srogą! Nowa wstąpiła weń dusza: podstroił sobie skrzypce, powiódł smyk raźno po stronach, i rżnąc na nutę starej pieśni:
Héj! tam na górze
Stoją rycérze....
puścił się śmiało przed siebie.
Za chwilę z ustronnéj ścieżki wyszedł na széroki gościniec. Słońce tu jasno jeszcze świéciło i wiatr świéży, biegąć środkiem, trząsł zielonemi gałęźmi brzóz białych; po gałęziach wesoło skakały wiewiórki, dzięcioły pukały, i wróżka-kukułka wesoło kukała. — Niewiedząc w którą obrócić się stronę, na wschód czy zachód, stanął chłopiec wpośród drogi. Na zachodzie niebo jasne świéciło się, jak złociste sklepienie w kościele, i cała okolica w purpurowym blasku pływała, jak zaczarowana; na wschodzie kręta się droga w szaréj, tajemnéj gubiła gęstwinie. I każda strona zarówno nęciła ku sobie oczy: bo w młodości równie uroczo jasna nadzieja i ciemna niepewność uśmiecha się sercu. Niepewny, na wilgotnym piasku począł upatrywać śladów świéżych ludzkiéj stopy, aby się za niemi zwrócić. A gdy tak wodzi po drodze oczyma, zobaczy na żółtym piasku pająka niezmiernéj wielkości, który mocuje się zdusić mrówkę ogromną, — w dziesięćkroć wielką nad inne mrówki: i począł im się ciekawie przyglądać, jako się z sobą parają. Ażci na raz posłyszy, jak mrówka ludzkim odzywa się głosem:
— „Człowiecze! dobry człowiecze! ratuj mnie!” —
Zadziwił się niepomału i, niedowierzając uszom, stanął w milczeniu jak wryty; alić mrówka zawołała znowu:
— „Ratuj mnie, przez imię Boże!… swojego czasu ja ci odwdzięczę się za to. —
Dziadowy syn, nieczekając dłużéj, poskoczył i zgniótł pająka; a oswobodzona mrówka, podziękowawszy, w las biegła.
— „Mrówkoż moja, mrówka“ — zawołał za nią: kiedyż ci głos ludzki dany, wskaż mi drogę, żeby się rychło z lasu dostać na świat żywy.”
– „Idź prosto drogą za słońcem, a o świcie zajdziesz do wielkiego miasta, gdzie cię wielkie czeka szczęście“ — odrzekła mrówka i znikła.
On zatém, wziąwszy się, szedł jako mu wskazała; szedł długo, długo po piaszczystéj drodze pośrodkiem gęstego lasu. — Słońce zaszło pomiędzy wybiegłemi sosnami i gwiazdy złote, z księżycem bladym, cicho przyświécały ziemi; z pomiędzy krzywych gałęzi grabowych ciemna wyglądała trwoga… Mołody podróżny szedł, szepcąc paciérz i nucąc godzinki, nie poglądając za siebie, — póki niewyszedł wreście z boru na otwarte pole.
Środkiem zielonego pola płynęła széroka rzeka; po nad jéj brzegiem, górami, dołami, wiodła krzemienista droga. Przy lądzie wybiegłe trzciny chwiały płowemi kitami i słychać było głośny plusk w sitowiu. Ciekawy, jako był, chłopiec zbiegł żywo do wody, patrząc co by takiego było: i zobaczył w zastawionéj siéci miotającą się ogromną rybę, dziwnego kształtu i barwy. Grzbiet miała ze złotéj łuski, skrzéle po bokach srébrne, a głowę i twarz człowieczą — ludzkiemi téż ozwała się słowy:
— „Człowiecze, dobry człowiecze! uwolń mnie z mojéj niewoli, a swego czasu ja ci się odwdzięczę.” —
Dziadowy syn wszedł do pasa w wodę i odwiązał od kołów siéci; oswobodzona ryba rzuciła się radośnie nad fale i znikła w błękitnym prądzie. — On szedł daléj, co raz daléj po nad brzégiem bystréj rzéki, niespotykając żadnéj żywéj duszy; aż jedną razą posłyszy z niedaleka krzyk przeraźliwy, boleśny. Pobiegł, co tchu miał, za głosem, i widzi: dwóch parobków wlecze po ziemi nielitośnie starą jakąś babę, — która próżno im w ręku szamoce się i wrzeszczy wniebogłosy. Skoro nadbiegającego zoczyła, poczęła prosić żałośnie:
— „Piękny chłopcze, przez Bóg żywy! ratujże mnie, ratuj! Oto te dwa opoje niewinnie mnie topić wleką.” —
— „Toś ty, psia jędzo! niewinna? A kto to moja Kaśkę tak srodze osypał? kto Wojtkowéj kobiécie zadał przeklętego, co ją juże trzy dni dławi, i wszystkiemi świetościami odpędzić się nieda? —
— „Twoja babę osypało, bo za chłopami latała, kiedy ty spity za piecem leżałeś; a Wojtkową, jako żywo, nie djabeł, jeno wódka piecze w gardzieli, co jéj nad miarę pijała. I z wami się takoż stanie jeśli pić nieprzestaniecie!” —
— „A to ty, nieczysta jucho! wygrażać nam jeszcze będziesz? Daléj z nią, Wojtku! do wody! A ty chłystku! precz nam z drogi, niewtykaj nosa gdzie ci niepotrzeba, niechcesz li się z nią wraz skąpać.” —
Ale dziadowemu synowi żal się zrobiło babiny i niechciał sucho puścić wyzywania: ująwszy zatém kij oburącz, wpadł z nim na grzbiety złym chłopom. Jako zaś był chłop zdrów i silny, a oni dobrze podpili, nie trwało ani chwilki że porzuciwszy biédną kobiécinę, wziąwszy za pas nogi pierzchli.
— „Niechajże ci się wszystko dobrze dzieje, za tę usługę twoją; a jeźli kiedy w swém życiu zażądasz pomocy mojéj, zawołaj tylko te słowa:
Babo-dziwa! babo-dziwa!
Przyjdź mi w pomoc, jako żywa!
To powiedziawszy baba-dziwa, rześko poskoczyła w krzaki i znikła, jakby ja wiatr rozwiał.
Dziadowy syn znów wędrował daléj, dzikim odłogiem, zaroślami poziomemi; aż téż oto i na niebie poczęły się gwiazdy mienić, i jutrznia czerwonym pasem rozciągnęła się na wschodzie. — Naraz wstrzymał się strwożony, poczuwszy zpach krwi gorącéj; pojrzał w lewo, pojrzał w prawo — i o kilka kroków z drogi zobaczył świéżego trupa. Był to młodziutki, gładki jeszcze by dziewczyna, chłopiec, w pięknych bławatnych szaciech; leżał, na wznak rozciągniony, z széroką na czaszce raną, jeszcze krwią pluszczącą. Rzucił się k niemu: słuchał oddechu, szukał serca czy nie bije; ale trup, już był martwy i chyba by go sam święty Stanisław obudzić potrafił. — Alić, kiedy on się tak koło trupa krząta, nagle zatętniało na drodze, i cztérech jezdnych zatrzymało się tuż przy nim. Duchem zeskoczyli z koni, a zobaczywszy martwego młodzieńca z krzykiem wpadli na dziadowego syna, tłukąc go pięśćmi, za włosy targając, związali twardym rzemieniem mu ręce, wzięli między swoje konie i poganiając płazami, klnąć niemiłosiernie, wiedli ku miastu wielkiemu, wstającemu nieopodal z mgły rannéj. —
Zabity młodzieniec był to dworzan i wielki ulubieniec króla; wyjechał on zmrokiem z miasta, a z rankiem powrócić miał. Teraz królewscy żołniérze, natrafiwszy zabitego, wieźli go na koniu, smutni; tém się tylko pocieszając, że i mordercę wraz królowi prowadzą. — Skoro przed królem stanęli, król, wysłuchawszy świadectwa żołniérzy, dał wyrok śmierci na mniemanego zabójcę, — a gdy nieszczęśliwy klął się na swą duszę że niewinny, kazał mu król dać na próbę korzec maku, z korcem piasku zmieszanego, żeby przez dobę piasek osobno, a osobno mak odebrał. — Jeśliby tego nie dokazał, miał być, jako winny, nazajutrz stracony.
Zalany szczéremi łzami, siedział dziadowy syn zamkniony w więzieniu, niemając znikąd nadziei zbawienia. — „Mrówko przeklęta!“ — zawołał: „tyś to mnie, za to żem cię od śmierci wybawił, kazała dążyć w tę stronę: otóż mam teraz to szczęście, coś mi je przyrzekła!“…
— „Com rzekła, prawdę wyrzekłam“ — odezwał się głos z kąta — „przeto nie smuć się przedwcześnie: oto idę ci z pomocą.“ —
Chłopiec obejrzał się i zdziwiony ujrzał, przez wąską szczelinę, cisnący się do więzienia rój nieprzeliczony mrówek, a przodem znajomą mrówkę, którą wydarł pająkowi. Całe to mrowie, w jedném oka mgnieniu, obsiadło naczynie, kędy mak z piaskiem pomieszany stał, i z głośnym szmerem jęło się do roboty. Nie wyszło kilka godzin, juści na kamiennéj podłodze, w dwu gromadach, osobno mak, osobno piasek, leżał do najmniejszego odebrany ziarnka. — Ucieszony więzień podskoczył z radości i tysiąc dzięków dobréj mrówce składał; tymczasem rój ów niezmierny, jak wszedł, tak wyszedł szczeliną.
Minęła nareście doba; otwarły się drzwi więzienia, i kat, z pacholiki swemi, wszedł, wieść skazanego na śmierć, — lecz jak piorunem rażeni stanęli, widząc sprawioną robotę, któréj ode człowieka nigdy spodziać się nie było. Biegli więc do króla z powieścią. Król, jako pan bogobojny, uznał w tém istny cud nieba i więźnia wolno puścić kazał; a „chcąc mu krzywdę niewinną nagrodzić przyjął na dwór swój pomiędzy dworzany.
Błogo i wesoło na królewskim dworze wiodło się życie dziadowemu synowi, — a że był arcybystrego rozumu, wkrótce pomiędzy ludźmi otarł się ze swéj prostackiéj ciemnoty, i stał się w krwawéj czy niekrwawéj potrzebie biegłym a rozważnym młodzianem, — do kielicha téż i niewiast nielada graczem. Było zaś tak, że ów król miał córę jedyną, młodziuchną a dorodną i serdeczną. Stało się tedy że młody dworzanin wpadł w oko cudnéj królewnie, a za niewiele czasu byli ze sobą jak starzy znajomi, a rozkochani jak gołębi para. Przecież biédny młodzieniec musiał kryć statecznie swą miłość, bojąc się gniéwu swego króla; trapił się srodze, gdy przyszło cierpliwie patrzéć na dorodne a pańskie zalotniki, oblegające miłą serca jego, i drżał co chwila by mu jéj który nieporwał. — Czas tymczasem uchodził powoli, nieniosąc z niskąd pociechy ni nadziei.....
Jednego razu król, wraz z całym swym dworem, powracał był z wielkiéj gonitwy do swego złotego zamku, co na wyśpie warownéj, śród rzéki, rzucony, przyglądał się w jasnéj wodzie swoim ścianom murowanym. Właśnie gdy na most wjeżdżali, koń królewski, dziki i twardy, chrapiąc i parskając nozdrzami, stanął dęba i począł się ciskać; król zachwiał się z razu na siodle, ale jako dzielny jeździec poprawił się w téjże chwili, i wsparłszy konia ostrogą, po woli swéj iść przymusił. Ale podczas gdy rumak jego nagle skoczył, korona z królewskiéj głowy usunęła się i padła na most, a odbiwszy o deski potoczyła się do wody. — Na to między dworem całym i między ludem ciekawie patrzącym z brzegów powstał krzyk niesłychany trwogi, a potém głośny jęk i lament. Była to bowiem korona nieopłaconéj wartości, z dawien dawna chowana jak największa świętość; a własność jéj była taka, że pókiby ją tylko miano w owym kraju, póty naród nie miał się co bać głodu, moru, ani klęski w wojnie; lecz skoroby ją stracono, wszystko złe wnet spaść nań miało. Stała się zatém wielka rozpacz w ludzie, i król sam pobladł, załamując ręce. — Woźni królewscy wnet po mieście całém obwołali, że ktobykolwiek potrafił królewską zgubę wydostać, czeka go nieprzebrana wdzięczność i łaska pańska, a coby sam chciał, choćby najdroższego, w nagrodę dano mu będzie. To posłyszawszy nie jeden śmiałek odważył się nurkować po dnie; jedni, jak raz na dno poszli, tak niewyszli z wody więcéj, — drudzy, szczęśliwsi, powracali żywi, ale z próżnemi rękoma. Więc co godzina lud tracił nadzieję, wzrastał żal i trwoga; — aż i noc w końcu nadeszła.
Na wilgotnym brzégu rzéki, stał smutny dziadowy syn, myśląc o swéj królewnie; a zwlekając z siebie szaty, mówił:
— „Jeśli zdołam znaleść zgubę, król w nagrodę córkę dać mi musi; nie znajdę li jéj i sam przy tém zginę, nic nie stracę, — bo już i tak niéma dla mnie życia w świecie bez mojéj drogiéj dziewczyny.“ —
Kiedy postąpiwszy ku wodzie tylko co już wskoczyć chciał, naraz usłyszy plusk głośny: fala pieni się i na dwoje dzieli, — ogromna ryba, o złocistym grzbiecie, skrzélach srébrzystych, z głową jak gdyby człowieczą, podpłynie tuż do nóg jego, niosąc w paszczęce królewską koronę. Młodzieniec, żywo wyciągnąwszy rękę, pochwycił drogi klejnot; a ryba znów się w modre zanurzyła tonie. On pobiegł, uszczęśliwiony, wprost ku królewskim komnatom, zwiastując dobrą nowinę. — Król, który skłopotany dotąd nie był zasnął, posłyszawszy to, pobiegł go uściskać i tysiączne czyniąc dzięki, pytał jakiej by chciał nagrody. Natenczas chłopiec niebogi, ściskając pańskie kolana, opowiedział mu swą miłość i prosił o piękną królewnę za żonę. Zaraz król rozkazał przywołać swą córę, a stawiąc przed nią dziadowego syna, opowiedziawszy co sprawił, pytał chceli
mu być żoną? Młoda królewna pobladła, potém znowu zczerwieniała, jako niebo o świcie — i nie mówiąc słowa podała swemu kochankowi, bieluchna jak lilja, rękę. Król więc natychmiast porozsyłał sługi, każąc bić w trąby, kotły i dzwony, i zwiastować miastu całemu dwie wesołe nowiny: o odzyskaniu korony i zaślubinach bliskich swojéj córy. — Cieszył się wielce Lud wszystek ze znalezienia cudownéj korony i że ten, co tak krajowi zasłużył się całemu, odbierze godną zasługi, według serca własnego, nagrodę. Cieszył się król stary, że mu niebo dało zięcia, co choć bez rodu znakomitego, stał w boju czyli w radzie za dziesięć paniczów, a Opatrzność widocznie nad nim czuwała. Cieszyła się królewna młoda i przyszły małżonek jéj, licząc niecierpliwie godziny, co de zaślubin ich upłynać miały.
Lecz wedle słów świętych pieśni:
Niewiadomo człeku ranie,
Co się mu wieczorem stanie.
Gdy się tak wszyscy weselą, stało się że dnia jednego, gdy w wieczór do łóżka się kładła, gwałtowna niemoc padła na królewnę. Służebne dziéwki, z żałośliwym krzykiem, rozbieżały się po zamku, wołając ratunku na ludzi. Kiedy król z lékarzami przybiegli na pomoc choréj, znaleźli ją, z sinemi jak popiół wargami, ze zaciętemi śmiertelnie zębami, całą zimną i skostniałą, leżącą istny trup w łóżku. Daremne były wszelakie zabiegi; próżno wódkami trzéźwili, próżno jéj ciało do krwi szczotkami tarli — nic jéj przebudzić niemogło. Stary król, zdjęty rozpaczą, poczał rwać sę włosy siwe; aż mu lékarze przyszli na pociechę powiedzieć, że córka jego, choć wrzkomo martwa, żyje przecie; ale czar na nią taki zły rzucony, przeciw któremu wszystka sztuka ich nienada. Słał tedy król sługi z wieścią do przyszłego zięcia swego, by radził, co począć w takiéj srogiéj przygodzie.
Zafrasował się dziadowy syn to słysząc, — lecz w téjże chwili na pamięć mu przyszła baba owa, którą wybawił od śmierci. I myśląc sobie: kiedyć mi stworzenia marne dały pomoc w swéj porze, jako obiécały, czemużby li człowiek nie miał dać jéj wedle przyrzeczenia? Zawołał więc głośno, jak był nauczony:
„Babo-dziwa, babo-dziwa!”
„Przyjdź mi w pomoc, jako żywa!” —
Zaledwie skończył, wicher zadzwonił szybami, okno ościéż się otwarło i baba czarownica wpadła na ożogu.
— „Ha! jak się miéwasz? mój chłopcze! Czegóż trzeba ci odemnie?“ —
On jéj wziął zatém rozpowiadać utrapienie swoje, prosząc pokornie o radę. A baba na to: „kochanka twoja iście niezmarła, a żyje; lecz zaczarował ją tak jeden zły czarownik, który sam z nią chciał się żenić. Dowiedziawszy się że w rychle wasze wesele, uczynił ci to, ażeby przeszkodzić. Ma on u siebie w ogrodzie takie dziwe-ziele, co rośnie w kącie pod murem, że dnia białego nigdy niewidziało, i mocą jego czaruje. Ale gdy jeden listek tego ziela położysz na piérś królewny, ona, jakby nic nigdy, zdrowa wstanie. Chcesz li dostać tego ziela, — siadaj co prędzéj ze mną w drogę.“ —
Niebawem siadł młodzieniec z babą na ożogu, i wyleciawszy przez okno lecieli, gnani chmurami, wiatrami, — aż zalecieli do ogrodu czarodzieja. —
Znalazłszy dziwe ziele, chłopiec, by mu czarodziéj więcéj nie mógł szkodzić, wyrwał je z korzeniem, — i jako przylecieli, odlecieli z powrotem. —
Powróciwszy do zamku, do komnaty swojéj, skoro dziadów syn wdzięcznie pożegnał się z babą i precz odleciała, urwał z czarodziejczéj krzewiny jeden czerwony listeczek, a resztę rzucił w płomień pieca, na zgorzenie. Na to, stał się huk srogi po nad zamkiem, jakby się niebo całe na niego waliło, i trwał tak długo, aż dopóki ziele całe nierozsypało się w popiół biały. — Szedł zatém do sypialni swojéj dziewczyny, — a powitawszy strapionego króla, przystąpił do białego łóżeczka królewny i zimne całując usta, odkrywszy z piérsi śniéżystych okrycie, położył na jéj sercu listeczek czerwony.... Za
małą chwilkę królewna zaczęła lekko oddychać, — aż wreście otwarłszy oczy, dziwiła się nie pomału co się z nią działo?
Dopiéróż to była radość!… Król stary płakał jak dziecko, w rozczuleniu szczęścia, błogosławiąc dniowi owemu, w którym na jego dwór przyszedł młodzieniec. — A ze dniem, rano, gdy królewna z łóżka, zdrowa jak by nigdy nic, wstała, — ubrały ją służebnice w wieniec i sukienkę ślubną, a druchny, wziąwszy pod ręce, powiodły do kościoła, gdzie przy ołtarzu czekał jéj narzeczony. — I ukląkiszy na kobiercu, oboje wieczną sobie poślubili wiarę, — a potém żyli razem długo i szczęśliwie, jak daj Boże wszystkim dobrym ludziom. —
Utwór niniejszy, tak w całym swoim toku, wprowadzoném działaniu, a nadewszystko we wmieszaniu do spraw ludzkich zwierzęcego świata, — wielkiéj starożytności cechy noszący, upowszechniony w wielu okolicach Mazowsza i Wielkiéj-Polski, znajduje się także, choć ze znacznemi odmianami, w zbiorze Czeskich powieści, pod tytułem: Báchorky narodni, od Bożene Niemcowé (o Jozowi) —. Z większemi jeszcze odmianami napotyka się w baśniach madziarskich przez Gaata zebranych. Gdy czytelnicy polscy nie mieli dotąd żadnéj próbki z powieści tego
narodu, tak więc dla pokazu zuchwałéj i jaskrawéj madziarskiéj fantazyi, jako i dla porówania, całą tu ją przytaczam.
Był sobie mąż i żona, którzy mieli trzech synów. Ale byli tak biedni, że zaledwie sami się wyżywić mogli. Postanowili więc synów swoich w świat puścić, żeby szczęścia szukali. Matka upiekła dla każdego bułkę chleba i błogosławiła im na drogę. Tak, pożegnawszy się z rodzicami, odeszli w świat.
Najmłodszy z pomiędzy trojgu, Ferko na imię, był śliczny bardzo chłopiec, o ujmującéj postaci, błękitnych oczach, jasnych włosach, z licem jako krew z mlekiem mieszana. Młodzi bracia obaj mieli ztąd wielką zawiść ku niemu, myśląc sobie, że przy téj powierzchowności prędzéj jemu niźli im szczęście znaleść się uda.
Jednego dnia, gdy słońce bardzo piekło, układli się, znużeni droga, pode drzewem w cieniu. Ferko usnął zaraz, ale dwaj drudzy czuwali i rozmawiali ze sobą po cichu. I rzekł najstarszy do średniego: „Nieźle by to było gdybyśmy się go pozbyć mogli? Jest on tak piękny, że wszystkich do siebie skłania; my zaś, co nie jesteśmy mu podobni, długo podobno do niczego nie przyjdziemy.“
Drugi odpowiedział mu na to: „Tego i ja jestem zdania, — ale jakąż by wynaleść radę?“
— „Wiész co? zjédzmy oto chléb jego, — a jak będzie głodny, nie wpiérwéj damy mu ze swego, aż sobie pozwoli wykłuć oczy albo nogi połamać.“
— „Ej!“ wykrzyknął średni: „to pomysł dobry, co się nazywa! Nieczekając jutra, wykonajmy go dziś zaraz.“ — I wydobywszy chléb Ferkowi, zjedli go cały nim się zbudził.
Zbudziwszy się wkrótce, szukał chleba, bo był bardzo głodny. Bracia upewniali go, że idąc spać zjadł go już, i przezywając go żarłokiem ani kęsa dać mu niechcieli. Ferko nie mógł pojąć tego co mu prawili, — milczał więc, poszcząc dzień cały i noc. Ale nad porankiem głód tak mu się dał we znaki, że aż płakać począł, prosząc braci natrętnie o kawałeczek z ich chleba. Okrutnicy śmieli się tylko, powtarzając mu to samo co mu wczoraj już powiedzieli; a gdy nieszczęśliwy błagać ich nieprzestawał, najstarszy się odezwał: „Dobrze! jeśli dasz sobie złomać nogę i wykłuć oko, damy ci kawał chleba.“
Na to Ferko okrutniéj jeszcze jął łzy wyléwać, ale cierpiał znosząc aż do południa. Wtedy dopiéro, niemogąc już dłużej wytrzymać, dał sobie złamać lewą nogę i wykłuć lewe oko. Wtedy dali mu oni kawałek chleba, ale tak mały i cieńki, że biédny w moment go połknąwszy, prosił o więcéj. A oni śmieli się i szydzili po dawnemu. — Ferko więc płacząc cierpiał aż do zachodu słońca; ale gdy słońce zaszło, głód z taką dał mu się czuć mocą, że już nie umiał dać rady sobie. — Średni brat przemówił wtedy: „Dostaniesz drugi kawał chleba, jeśli dasz złomać prawą nogę i wykłuć prawe oko sobie.” — A Ferko, rozpływając się z żalu, dał sobie złomać nogę i wykłuć oko pozostałe.
Kiedy tak był zupełnie oślepiony i z obojgiem nóg złamanych, dali mu kawałek chleba, nieco większy niż przedtém, i zostawując go wijącego się w boleściach, sami poszli dalej, — Nieborak pożarł chciwie ich datek i jęczał okropnie. Nikt jednak na jego wołanie nie przychodził mu z pomocą, gdyż już dawno była noc milcząca i ciemna. — Nie mogące zamknąć oczu do snu, od boleści, czołgał się więc jak mógł po ziemi, niewiedząc sam co czyni.
Z porankiem, słońce wybiwszy się na niebo, poczęło mu bardzo dopiekać, szukał więc sobie cienia. Wpełznąwszy na jakiś pagórek, uczuł chłód cienisty, i położywszy się w bujnéj trawie, słuchał czy mu Bóg kogo nie ześle.
To co nad nim chłód sprawiało, było to rusztowanie. Kilka kruków zleciało się w tém z różnych stron na nie i poczęło ze sobą rozmawiać.
— „Co téż tu macie wy najdziwniejszego w téj stronie?” Odezwał się jeden z nich.
— „O!” odpowiedział mu drugi: „jest tu wiele takich dziwów, których gdzie indziéj byś próżno po świecie szukał. Tu oto zaraz, pod górka tą, jest staw, w którym choćby się już konający wykapał, wyjdzie zupełnie zdrów i silny; kto zaś rosą na wzgórku tym spadłą przemyłby sobie oczy, to choć by był ślepy od dzieciństwa, przejrzał by doskonale.” —
— „No! moje oczy, Bogu dzięki! nie potrzebują téj rosy; ale co staw, to się zda bardzo memu skrzydłu, które mi niedawno strzelec jeden skaléczył, tak że ledwie jako tako podlatywać mogę. Pójdźmy, wykąpię się, żeby wyléczyć je!” — I to rzekłszy, odlecieli.
Ferko, bez miary ucieszony tą wiadomością, czekał niecierpliwie wieczora, ażeby przemyć oczy cudowną rosą pagórka.
Nie zadługo téż dzień się skończył, i słońce za górami. Na pagórku stało się chłodno i miękka trawa poczęła się kroplić wilgotną rosą. Ferko, pełzając tu i owdzie na około, tarzał twarz całą po trawie, aż oczy jego rosą się napełniły. I oto na raz stało się jasno przed jego oczami; ujrzał wszystko do okoła siebie, i radość napełniła serce jego.
Na wschodzie unosił się miesiąc srébrny i oświécał w pobliżu staw uzdrawiający. — Ferko popełznął do niego i zanurzywszy swe obie nogi, moczył je godzinę całą. Gdy je wydobył z wody, uczuł się doskonale zdrowym, a boleści jako sen zniknęły. Z głębi uszczęśliwionego serca dziękował Bogu, że go na pagórek zawiódł, gdzie rozmowę kruków dosłyszéć mu się udało. We flaszeczkę nabrawszy zatém wody ze stawu, żeby nią w potrzebie sobie lub drugim dopomódz, odszedł daléj w swoją drogę, śpiéwając wesoło.
Nie daleko uszedł jeszcze, kiedy w tém napotkał wilka, który, wyjąc boleśnie, kulał na trzech nogach. Widząc Ferko jego kaléctwo, ulitował się i rzekł: „Pociesz się, biédny wilku! wnet będziesz zdrowy.“ — Obwinął mu więc chorą łapę w cudowną wodę, — a wilk wnet uczuł się wyléczonym. Podziękowawszy swemu dobroczyńcy, przyrzekł mu być wdzięcznym na zawsze, i poskoczywszy raźno pobiegł w las.
Ferko szedł daléj i wyszedł na pole uprawne, gdzie spotkał mysz, wlekącą się z trudem na dwóch tylnich łapkach, gdyż jéj pułapka przednie strzaskała. Przemówił do niéj przyjaźnie, pocieszył dobrą nadzieją, obmył swą wodą cierpiące członki i życzył jéj szczęśliwéj drogi. Mysz, czując się zdrową, podziękowała czule lékarzowi swemu i pobiegła precz między rżysko.
Po niejakim czasie zobaczył Ferko podlatującą koło siebie pszczołę, któréj to z wielką trudnością przychodziło. Była to matka-pszelna, któréj jakiś ptak skrzydło dziobem rozerwał. Ulitowawszy się nad nią, Ferko obmył jéj skrzydła uzdrawiającą woda, — pszczoła uradowana przyszła zupełnie do siebie. „Nigdy niezapomnę dobrodziejstwa twego, i może da Bóg odwdzięczę ci się kiedy” — rzekła, i z wesołym brzękiem uleciała w powietrze.
Dobréj myśli, nietroszcząc się wcale o przyszłość, szedł sobie Ferko dni kilka, aż przyszedł do innego już królestwa. Pomyślał sobie: a co by téż było, gdybym poszedł do zamku i królowi wprost służby me ofiarował? — Mówiono mu wprawdzie, że król jest niezmiernie dziwny, okrutny i wymyślny, — ale że ma córkę, śliczną jak zorza, a dobrą jak gołąbek. O ile piérwszego obraz odpychał, o tyle drugiéj opis zachęcał go do wykonania powziętego zamiaru.
Poszedł do zamku, chcąc u nóg króla prośbę swa złożyć, — alić, kogóż tu najprzód ujrzał? oto obu swoich braci, którzy go oślepili i nogi mu połamali, a którzy już od niejakiego czasu zostawali w królewskiéj służbie. — Jeżeli on się tém zdziwił, to oni obaj wylękli się niezmiernie, kiedy ujrzeli go całkiem zdrowym i że także ich poznaje. Bali się, żeby ich o szkaradne okrucieństwo nie oskarżył przed królem, a ten by ich powiesić nie kazał.
Ferko swoją przyciągającą urodą, zajął od razu wszystkich w zamku, którzy go ujrzeli; nawet śliczna córka królewska nie mogła oczu od niego oderwać, gdyż nigdy w życiu niewidziała jeszcze podobnie pięknego młodzieńca. Bracia jego dostrzegli to z zawiścią i złością; co najśpieszniéj więc ułożyli sobie oczernić go przed królem. Powiedzieli mu, że to był złośliwy czarodziéj, który tu przyszedł umyślnie, ażeby królewnę uwieść.
Król, kazawszy Ferka zawołać przed siebie, mówił: „Jesteś czarodziéj i uwodziciel!… Jeżeli mi potrafisz dokazać trzech rzeczy, które ci zadam, wygnam cię tylko z państwa mego, ale daruję życiem; jeżeli ich zaś nie sprawisz, każę cię na piérwszém lepszém drzewie powiesić.”
Młodzieniec wystraszył się tém niezmiernie i sam niewiedział co ma odpowiedziéć, słysząc obu swoich braci zaprzysięgających oskarżenie. Król zaś mówił do tych obojgu:
„Mówcie, co piérwszego
„Znaléść by takiego,
„Czego by nie mógł sprawić?
„Żeby go życia zbawić.”
Najstarszy, nienamyślając się długo, rzekł: „Niechaj przez jeden dzień wybuduje zamek, który by piękniejszy był od twego; jeśli tego niedokaże, niech zginie.“ — Król znalazł pomysł ten dobrym i wyznaczył Ferkonowi dzień następny do wykonania tego; potém odpuścił dworzan i odszedł do siebie. Bracia zaś źli cieszyli się niezmiernie, że król poszedł po ich woli i że wynaleźli pewny środek na zgubę nienawidzonego.
Ferko wyszedł tymczasem ze zamku na pole, zmartwiony niewymownie, i przeklinając po tysiąc razy moment, w którym królestwa tego przestąpił granice. Błądząc po polu, rozmyślał o dniu jutrzejszym, w którym mu kazano niepodobieństwa dokonać. W tém nadleciała do niego pszczoła, która siadłszy mu na ramieniu, pytała: „Cóżeś to tak smutny, mój dobroczyńco? Powiédz, czy ci nie mogę dopomódz? Ja jestem pszczoła owa, którąś niedawno uzdrowił, i chciałabym ci z duszy odpłacić twe dobrodziejstwo.”
Ferko poznawszy ją, odpowiedział: „Jak byś miała dopomódz, wykonać to czego żaden człowiek w świecie nie dokaże?… Mam jutro, przez jeden dzień, wybudować zamek, któryby był od królewskiego jeszcze piękniejszy.” —
— „Pocieszże się!” rzekła królowa – pszczół: „Zanim jutrzejsze słońce zaświta, będzie zadaniu temu zadosyć i stanie zamek, jakiego jeszcze żaden król na świecie nigdy nie miał. Czekajże tu na mnie, aż wrócę i doniosę ci, że już gotów.”
To powiedziawszy, odleciała z jego ramienia; a Ferko cieszył sie jéj obietnicą, — jak bądź nie pojmował jakim sposobem dotrzymać jéj będzie w stanie. — Tymczasem położył się na trawie, i usnąwszy, spał aż do ranka.
Z porankiem, wszystko co tylko żyło w mieście i na dworze królewskim, było w ruchu, oczekując niecierpliwie: jak piękny przychodzień wypełni uczynione mu zadanie. — Królewska zaś córka była smutna i milcząca; całą noc ani oka niezawarła ona, myśląc o losie młodzieńca i płakała tak rzewnie, że aż poduszki na wskroś od łez przemokły, a piękne jéj oczy zaczerwieniały się całe.
Ferko przepędził dzień ten cały na miejscu, gdzie go pszczoła zostawiła. — Kiedy cienie gór nareście zaczęły się stawać czarniejszemi i dłuższemi, przyleciała ona wiernie do niego, i usiadłszy mu na ramieniu rzekła: „Idźże teraz do króla i wyprowadź go na pagórek, co się tam około murów miasta wznosi. Najpiękniejszy zamek już tam gotów.“ I odleciała precz, brzęcząc radośnie.
Młodzieniec, gdy to usłyszał, szedł przed króla, dając mu znać, że wypełnił wskazane sobie dzieło. Cały dwór zatem pociągnął na ów pagórek, — i osłupiał na widok dziwu który tu czekał. — Na szczycie wznosił się przepyszny pałac, zbudowany z najcudniejszych kwiatów, jakie się kiedy znaléść mogły w królewskich ogrodach. Dach był ze samych purpurowych róż, okna z błękitnych lilij, gzémsy z auryklów i fijołków, ściany z białych gwoździków, drzwi z tulipanów i narcysów, zamki ze słoneczników, — około budowy pełno hijacyntów i innych przepysznych kwiatów, — powietrze zaś całe napełniała woń niezrównana, wszystkich obecnych upajająca. — Wdzięczna królowa pszczół zwołała przez posłańców swych wszystkie pszczoły z kraju, które zleciawszy się, cudowny ten zamek zbudowały. Król osłupiał prawie ze zdziwienia, — śliczna zaś córeczka jego, zachwycona, patrzała raz to na czarująca budowę, to na jéj urodziwego twórce. Dwaj bracia, zżółkniali od zazdrości, wskazywali na to dzieło, jako potwierdzenie swego oskarżenia, że Ferko był czarnoksiężnikiem.
Król, chociaż nad wyraz zadziwiony niepojetém sobie wykonaniem zadania swego, zły był przecież, że, związany słowem, nie mógł młodzieńcowi życia odebrać. Zwracając się więc do braci jego, mówił:
„Widocznie przez piekła wdanie,
„Spełnił piérwsze zadanie.
„Mówcież co by drugiego
„Znaleść teraz takiego,
„Czego by nie mógł sprawić?
„Żeby go życia zbawić.”
Było to właśnie po żniwach, ale zeżęte zboża wszystkie jeszcze w polach leżały. Średni więc brat rzekł: „Niechaj do jutra o tym czasie zbierze wszystko ziarno, jakie się tylko w obrębie całego państwa znajduje, tak żeby ani jednego nie brakło, na jedną kupę u tego pagórka. Jeśli tego nie dokaże, dasz go stracić.” —
Słysząc to, piękna królewna pobladła i mało bez przytomności na ziemię nie padła. Ale Ferko wysłuchał zadania spokojnie, — gdyż spotkawszy życzliwe wejrzenie królewny tak dziwnie, czuł się na sercu, że zdało mu się niepodobném obawiać się czegokolwiek na świecie. Pełen błogiéj nadziei odszedł — i błądząc znowu po polach, rozmyślał jakby zadany mu dziw mógł być spełnionym.
Po mału zaszło słońce, a na około stawało się co raz ciemniéj i ciszéj. Wtedy przybiegła do niego mysz i tak się ozwała: „Witaj mi zdrów, mój dobrodzieju! Cóż to rozmyślasz tak głęboko? Nie mogeż ci dać w tém rady, żeby ci za twoją łaskę odwdzięczyć? —
Ferko poznał mysz, którą wodą swoją uzdrowił, i odrzekł: „Jak możesz mi poradzić, w rzeczy przechodzącéj wszelką ludzką możność? Do jutrzejszego wieczora mam wszystkie zboże z całego kraju zebrać na jedna kupę; braknie zaś choć jednego ziarnka, życie stracę.” —
— „Ach!” zawoła mysz: „o tę drobnostkę nie troszcz się wcale! Już ja ci ją sprawie. Zanim jutro słońce zajdzie, przyjdę tu, powiedziéć ci jak wszystko będzie gotowo.” — I ze skrzętnym pośpiechem odbiegła.
Młodzieniec dopiéróż uczuł zupełną spokojność w duszy, nie wątpiąc że i mysz dotrzyma mu słowa, spełniając ciężkie zadanie za niego. — Przyległszy na murawie, przespał spokojnie noc całą, a nazajutrz ocknął się pełen wesołego oczekiwania. —
I w rzeczy saméj, nim jeszcze wieczór przyszedł, zjawiła się mysz, z wieścią: „Możesz iść, zaprowadzić króla do pagórka; wszystko się stało podług jego woli.” — Ucieszony poszedł więc na zamek i doniósł królowi o spełnieniu drugiego zadania. Ten zaraz wyszedł, z dworem wszystkim, na oglądanie nowego cudu.
Wszyscy, patrząc, nie wiedzieli czyli to sen albo jawa. Na jednéj ogromnéj gromadzie, wyżéj nad królewskie wieże sięgającéj, leżało wszystko ziarno, zebrane z całego królestwa, — tak że mogłeś jak chciéć szukać po polu, a żadnego byś nie znalazł. — Dokazała tego mysz, zwoławszy, dla odpłacenia się dobroczyńcy, wszystkie myszy państwa tego, które skwapliwie w jeden dzień z pracą się uśpieszyły.
Król na to nowe dziwowisko nie mógł ukryć już swego zdziwienia, ale wraz z tém coraz większa brała go wściekłość na młodzieńca, — którego oba spełnione dzieła niewątpliwie jako czarownika potwierdzały. Gdyż jak można było przypuścić, ażeby ich bez pomocy piekła dokazać zdołał?
Obaj źli bracia stali, jakby skamienieli, obawiając się już, żeby mniemany czarodziéj istotnie nie znalazł nadprzyrodzonéj mocy, przez którą by ich zasadzki zniweczył i na nich się pomścił. — Królewna zaś, zarumieniona serdeczną radością, tém miléj dzisiaj spoglądała na młodzieńca, — a oko jéj, skromne ale wymowne, spotkało się pojętnie z jego namiętnym wzrokiem.
Król, widząc moc tajemną Ferka, większą niżeli jego potęga, dla tego samego chciałby go zgładzić; i byłby téż to zrobił, gdyby przez złomanie królewskiego swego słowa nieobawiał się zaszkodzić godności majestatu. Ale kiedy dostrzegł jeszcze że on nie jest dla królewny obojętnym, zaciekłość jego granic nie miała już. Z ognistém wejrzeniem zwracając się do dwu swoich podżegaczy, rzekł:
„Widocznie przez piekła wdanie,
„Spełnił i drugie zadanie.
„Ale tysiąckroć mu biada!
„Jeśli trzeciemu nie nada.
„Mówcież, co by trzeciego
„Znaléść teraz takiego,
„Czego by nie mógł sprawić?
„Żeby go życia zbawić.” —
Zazdrością i zgubą ziejący, odezwał się spiesznie jeden z braci:
— „Jeżeli do jutra o tym czasie
zgromadzi tutaj wszystkie wilki z całego królestwa, to niechby szedł sobie wolno; ale jeżeli nie dokaże tego, jako rzekłeś, niechaj będzie zaraz obwieszony.” —
Śliczna królewna zbladła na te słowa i piérś jéj gwałtownie wznosić się poczęła, jako wały jeziora wichrem miotane; — a król, widząc to, rozkazał ją odprowadzić do warownéj wieży, którą strażami otoczył, ażeby tam pozostała, dopóki niebezpieczny czarownik albo nie zginie, albo z kraju nie odejdzie.
Ferko, poszedłszy znów w pole, siadł na pniu ściętym drzewa, rozmyślając o niepewnéj swéj przyszłości, ze spokojnością wiekszą niźli dotąd kiedy. Miłe wejrzenie urodziwéj królewny, które mu błysnęło jak gwiazd wśród chmurnego nieba, serce jego niewyczerpaném źródłem nadziei.
Kiedy tak, rozmyślając, pogląda w około siebie, przyszedł doń ogromny wilk, który poufnie przed nim stając, przemówił: „Szczęść Boże! mój dobroczyńco. Nad czém że to rozmyślasz tak samotny i milczący? Jeśli mogę ci być w czém pomocnym, rzeknij tylko, a jako przez ciebie kiedyś z cierpienia uwolniony, odpłacić ci gotówem poradą i czynem. —
Ferko poznał, że to był wilk, któremu złomaną nogę wyléczył; przyjmując więc chętnie jego ofiarę, opowiedział czego ma jutro, pod utrata życia, dokonać. „A jakże (mówił) mogę wszystkie wilki z kraju całego pod ów pagórek zebrać, kiedy z jednym niebezpieczna sprawa?” —
— „Czy nic więcéj nad to nie chcesz?” rzekło poczciwe wilczysko: „No! to możesz zupełnie spokojny oczekiwać spełnienia twéj woli. Zaraz ja pobiegnę zająć się wedle tego, — a jutro o zachodzie słońca stanę tu uczynić ci zadość.” Zatém odleciał z pośpiechem, zostawując młodzieńca w najżywszéj radości, bo pewnego że i to zadanie sprawi, a tém samém nie postrada życia.
— Jednak (myślał sobie) lepiéj by jeszcze było, gdybym kraju tego nie musiał opuszczać. Tak! o
ile przed parą dniami rad byłbym z niego wyszedł, tak chętnie dziś podjąłbym najtrudniejsze jeszcze prace, żeby miéć dłużéj to szczęście oglądać lica lubéj królewny!”… Wśród takich myśli i słodkich marzeń, położywszy się na ziemi, usnął mile.
Zbudzony dopiéro wschodzącém słońcem, dzień cały pozostał w polu. — Nim jeszcze zachód poczerwienił góry, przybiegł do niego wielkim pędem wilk, mówiąc: „Wilki z całego królestwa zebrane, czekają w pobliskim lesie za twém przybyciem. Idźże, powiédz królowi, ażeby się udał na ów pagórek; sam zaś wracaj, a ja ci będę służył za konia i pomogę prowadzić całą zgraję.” —
Ferko, doniósłszy królowi, że spełnił trzecie zadanie i tylko jego przybycia na wzgórek oczekuje, śpieszył nazad do swego wilka, na którego wsiadłszy jechał do bliskiego lasu. — Jak wiatr szybko pędził z nim biegun jego po nad brzegiem zarośli, — i wnet z nich wybiegły sta, tysiące całe wilków; — jadąc na czele, prowadził je więc pod pagórek, gdzie już dwa dziwy był spełnił.
Tam stał już król, otoczony owym dworem, dwu złych braci mając przy sobie; ale nie było z nim ślicznéj córki, która zawarta w wieży smutnie płakała. — Wszyscy z grozą przejęci ujrzeli niezliczoną trzodę wilków się zbliżająca; a dwaj bracia z bezsilnéj złości tupali o ziemie nogami, widząc że ich ostatnia zasadzka została zniweczoną. —
Kiedy król spostrzegł; że gromadzie wilków nie ma końca i w coraz większym natłoku coraz bardziéj się przybliża, począł sobą trwożyć, krzycz do Ferkona: „Stój! stój! dość już tego!” —
Ale wilk, na którym młodzieniec jechał, wołał ciągle: „Daléj naprzód! daléj na nich!”… i wilki pędziły daléj ku wzgórkowi, wyjąc przeraźliwie i wyszczérzając swe zęby.
Przelękniony jeszcze srożej, król wykrzyknął drżącym głosem: „Stój, stoj! Pół królestwa mego tobie, byleś te wilki precz odgonił.” — Ale Ferko, udając że niesłyszy, wjeżdżał już na pagórek, — a za nim tysiące wilków, — ku ostatniéj zgrozie i trwodze tam stojących.
Raz jeszcze podniósł głos król, wołając: „Całe moje królestwo tobie, jeżeli wilki odgonisz!”.... Lecz wilk niosący na sobie Ferka powtórzył swoje: „Daléj naprzód! Daléj na nich!”… i gwałtownym skokiem, wraz z całą zgrają, wpadł na sam wierzchołek wzgórza. — W mgnieniu oka król zły, wraz ze dwoma braćmi Ferka zostali w sztuki rozszarpani i pożarci, — a ci wszyscy co ich bronić chcieli pokaléczeni straszliwie.
Młodzieniec pociągnął teraz, z całym swym taborem, na królewski zamek, oswobodzić zawartą we wieży królewne. — Tego samego dnia jeszcze królem okrzyknięty, poślubił cudna dziewicę. — Wilki odeszły napowrót we swoje lasy, — Ferko zaś, ze swą małżonką, żył szczęśliwie i długo, kochani od całego narodu, aż do śmierci. —
Wieśniaczka się chyli, całunek mu daje —
Aż z karła brzydkiego, o dziwy!
Z pod złego zaklęcia wybawiony, staje
Rycerz-młodzieniec urodziwy.
Bogaty jeden kupiec wybiérał się za morze, zawieść polską pszenicę do dalekich krajów, gdzie się ona nie rodzi. Żegnając się na wsiadaniu z dwiema córkami swemi, żeby je pocieszyć we łzach, pytał jakiego by gościńca z za morza pragnęły?
— „Ach! ojcze drogi!“ wykrzyknęła starsza, kraśna i pyszna jak róża w pełni rozkwitła — „przywieź mi piękny sznur pereł, żebym nim warkocz sobie pleść mogła.“
— „Dobrze! będziesz je miała,“ rzekł ojciec. „A tyż, biała moja liljo! czego zapragniesz z za morza?“
— „Ja? mój ojcze!“ odpowie młodsza, „nie mam nic takiego na myśli, czegobym osobliwie pożądała. Ale jeśli koniecznie mam cię o cóś prosić, — słyszałam nie raz od ludzi, że za morzem rosną niebieskie róże, które nigdy nie więdnieją, — przywieź mi, jeśli znajdziesz, taką jedną różyczkę, co ją we włosy pleść będę miała.“ —
— „Dobrze, kochany kwiateczku! jeśli gdzie tylko różę taką znajdę, zerwę ci ją własną ręką.“
I ucałowawszy raz jeszcze czoła córek, ojciec wsiadł w łódź wielką na Wiśle, która go wnet z woda ku morzu poniosła… Córki długo stały na piaszczystym pagórku, to ociérając chusteczkami łzy z oczów, to wiéwając niemi w powietrzu; aż gdy im łódź zupełnie za lasem znikła z widoku, odeszły zapłakane do domu, modląc się do Matki-Boskiéj o szczęśliwą podróż dla ojca. —
Kupiec szczęśliwie przepłynął Wisłę i morze, i na dalekim brzegu za drogie piéniądze sprzedał swoją pszenicę. Uradowany zarobkiem, mając się ku odjazdowi, począł myśléć o gościńcach przyrzeczonych córkom. — O perły nie było mu trudno, — (rosną one na dnie morskiém jak u nas groch na polu, tylko dać nurka i rwać je) — za tani grosz kupił sznur jak bicz długi, a takich wielkich jak gołębie jaja. Ale o niebieską różę napróżno się wszędzie dopytywał, nigdzie dostać jéj nie mógł. Od ludzi dowiedział się że róże takie rosną tylko na jednéj pustéj wyśpie wśród morza, gdzie jednak, dla skał strasznych i mielizn pod wodą, żaden okręt niepływa, chyba przypadkiem zapędzony.
Przykro to mu było że prośbie ulubionego dziecka nie mógł za dość uczynić; ale, gdy nie było innéj rady, kazał jéj za to wysadzić różyczkę z samych niebieskich turkusików, o złotych listkach i gałązkach, żeby ją zamiast prawdziwéj we włosy zatknąć miała.
Niezabawem wsiadłszy na łódź odpłynął kupiec na powrót ku domowi. — Już był szczęśliwie połowę prawie drogi upłynał, gdy nagle jednego wieczora zerwała się sroga burza i wicher. Całą noc morze rzucało wątłą łodzią jak piłka, wznosząc ją w górę, to znów do dna grążąc, a wiatr, potargawszy żagle, pędził ją całkiem gdzieś z drogi, w zupełnie nieznaną stronę. — O poranku dopiéro ustatkowała się burza, i uradowani podróżni ujrzeli się w cichém ustroniu, przy jakimś obcym brzegu, na którym, wśród czarnego jodłowego boru, wznosił się zamek ogromny.
Podczas kiedy służba okrętowa wzięła się do naprawiania żagli i masztów, nocną burzą uszkodzonych, kupiec sam, w maleńkiém czółenku, popłynął do lądu, a uwiązawszy je do nadbrzeżnego drzewa, szedł sobie prosto ku zamkowi. —
Dochodząc do niego, zdziwił się nie mało, że do wjazdowego mostu nie wiodła żadna droga, ani nawet ścieżka, wpośród bujnie zewsząd zarastającego boru; tém dziwniéj jeszcze mu było, gdy, minąwszy most i wszedłszy do otwartéj na ościéż warownéj bramy, nieznalazł około niéj żadnéj straży, żadnego żywego człowieka. — W dziedzińcu rozległym, otoczonym ze wszystkich stron okazałemi gmachami, przeraziła go głucha pustka i śmiertelna cisza. Choć to już dobrze było na dzień, z żadnego komina było widać dymu, żadnego z niskąd nie zasłyszéć głosu, ani najlżejszego sztuknięcia. Żeby téż gdzie chociaż koń zarżał, pies zaszczekał, albo kur zapiał!..... nic! jak by wszystko wymarło. — Bruk kamienny podwórca pokrywała wybujała trawa i dzikie krzewiny, a wysoko pnące się bluszcze i powoje zaplatały ściany budynków, drzwi i okna powiewnemi zasłonami. Co najdziwniejsza, mimo to wszystko nie było nigdzie widać ruiny ani najmniejszego uszkodzenia, i cały zamek zdawał się stać tak silnie i zdrowo, jak by wczoraj zmurowany.
Kupcowi, wśród tego wspaniałego pustkowia i milczenia, ciarki aż przeszły po ciele; sam niewiedział co począć: zostać, czy uchodzić? Że jednak nie miał co czynić z sobą przez dzień cały, przemógłszy uczucie zgrozy, postanowił obejrzéć zamek opuszczony.
Widząc drzwi potężne głównego gmachu nieco uchylone, do niego naprzód się zwrócił. — Przestąpiwszy przez próg, ujrzał się w niezmiernéj, niby kościół jaki wysokiéj i przestwornéj, sali, oświeconéj długim rzędem wysmukłych różnobarwnych okien. Podłoga jéj była z czerwonego kamienia, a ściany z siwego ciosu. — Przy jednéj ścianie wystawał komin, széroki jak wrota wjezdne, otoczony ciężkiemi dębowemi ławami. W pośrodku wznosił się stół, długi, kobiercem bogatym okryty, w którego jednym końcu stał tron złocisty, pod czerwonym baldachimem, a w koło krzesła rzeźbione misternie, różnowzorą skórą kryte. Ściany całe, od dołu do góry, świéciły się od chełmów, pancerzy i tarcz przezroczystych, między któremi gdzie niegdzie wisiały miecze staliste, oszczepy i maczugi, straszliwemi nabijane kościami; sklepienie znowu jeżyło się od mnóstwa jelenich rogów, dziczych, niedźwiedzich i wilczych łbów, od wielorybich szczęk i starych, w szmaty popadanych, chorągwi......
Obejrzawszy to wszystko kupiec, szedł do dalszych komnat, — wszędzie w nich napotykając królewski przepych i tysiące drogich a rzadkich rzeczy. — Nie raz korciło go już wziąść to lub owo, tu bezużytecznie leżące; ale ile razy chciał rękę wyciagnąć, cóś jakby do ucha mu szeptało żeby dał pokój. — Kilka godzin przepędziwszy na oglądaniu licznych pokojów, wrócił znów do wielkiéj sali.
Z niemałém podziwieniem zobaczył, wstępując do niej, w kominie płonący jasny ogień, a stół zastawiony srébrnemi czarami z winem i półmiskami, z których dymiły się przepyszne ryby i raki morskie. Nie wiedząc co to znaczy, obziérał się ciekawie czyli kto nie wnijdzie, gdy w tém wzrok jego padł na wielki napis po nad stołem:
„Używaj miły gościu i nietrwóż się niczém.”
Wygłodzony doskonale, słowy temi ośmielony, pomimo całego zadziwienia, zasiadł więc za stół, korzystać z uprzejmego zaproszenia. — Posilony, podziękował głośném: „Bóg zaplać!“ niewidzialnemu gospodarzowi, i wyszedł z sali, przywiérając za soba podwoje, jak je był zastał. —
Wyszedłszy na podwórzec, ujrzał po jednéj stronie, żelazną kratą oddzielony, śliczny ogród. — a w nim… o radości!… tuż prawie przy kracie, pyszny krzew róż niebieskich w pełni kwiecia. — Wspomniawszy sobie obietnicę córce uczynioną, pośpieszył do ogrodzenia, a nie znajdując w niém otwartego wnijścia, przelazł je snadnie, i począł z krzewia pilnie zrzynać kwiaty, — aż je wszystkie w jeden przecudny bukiet zgromadził.
Lecz jakież było jego przerażenie, gdy w tém poczuł na ramieniu ciężkie uderzenie, a odwróciwszy głowę zobaczył za sobą straszną poczwarę, — całą jak niedźwiedź kosmatą, z krzywemi rogami na łbie i dziczemi kłami w pysku, — która, patrząc nań straszliwie ognistemi oczami, łapę mu na karku trzymała.
— „Ha! niegodziwcze!“ zawołało straszydło: „tak mi się za gościnne przyjęcie odpłacasz? wdziérasz mi się i niszczysz co mam najmilszego!… Czekaj, nie ujdzie ci to bezkarnie!” —
Struchlały kupiec począł na uniewinnienie swoje opowiadać obietnicę ukochanéj córce uczynioną, i pokornie przepraszając błagał przebaczenia. Straszny potwór, wysłuchawszy go, odpowiedział:
— „Dobrze! daruję ci szkodę i wypuszczę z tad żywo — ale przysięgnij na zbawienie duszy twojéj, że powróciwszy do domu, przywieziesz mi tu zaraz tę córkę twoją i zostawisz ją samą w zamku przez rok cały. Nie bój się o nią — ja ci znów przysięgam, że jéj najmniejsza nie stanie się krzywda, a jeżeli Bóg pozwoli stać się i dla niéj i dla mnie może wielkie szczęście.... Cóż? przysiężesz mi, lub nie? — jak nie, zaraz cię tutaj na sztuki rozedrę.“
Na takie zagrożenie biédny kupiec, choć niechętnie, przysiągł wypełnić żądanie potworu, a uwolniony nareście śpieszył co miał tchu do swéj łodzi, klnąc zamkowi i nieszczęśliwej godzinie która go tu przywiodła.
— W kilka tygodni łódź kupca stanęła przy zielonym brzegu Wisły, po pod sosnowym wybielonym dworkiem, w którym dwie stęsknione córki powrotu ojca wyglądały.
Kiedy na zapytanie córek ojciec oddał im przyrzeczone gościńce, nie tyle ucieszyła się starsza perłom drogim, ile młodsza cudnemu bukietowi wonnych, świéżych, niewidzianéj barwy róż, które zaraz w włosy sobie wplotła.
— „Moje kochane dziecko“ — rzekł kupiec, widząc jéj radość — „nie ciesz się niemi tak bardzo! Bogdajbyś ich była nigdy niezażądała, albo ja nie znalazł!“ I opowiedział jéj wszystko, co go w pustém zamczysku spotkało, aż do żądania strasznego potworu i swojej przysięgi. Spostrzegłszy jednak bladość nagłą swéj Jadwisi, dodał: „Nieobawiaj się przecież, żebym ja cię namawiał do spełnienia mej nierozważnéj przysięgi. Nie! wolę sam grzéch mój ponieść, niż żebyś ty aniołku dostała się w takie straszne szpony i cały rok twego młodego życia na pustkowiu smutnie zmarnowała.“ —
Ale dziewczyna, która już w sercu swém co czynić postanowiła, rzuciła się ojcu na szyje, wołając:
— „Nie mów tak! nie mów, drogi ojcze! Cóż bym to ja za córka była, żebym przysięgi twojej wypełnić nie miała?… Bóg sprawiedliwy, któremu cała się zdaję, niedopuści niewinnéj méj krzywdy; a że sobie rok przesiedzę w pięknym chociaż pustym zamku, co mi za wielka pokuta? Nie będęż to miéć tyle prześlicznych rzeczy do oglądania, tyle miejsca do biegania? Będę sobie sadzić kwiatki, grać na lutni, piosnki śpiéwać, — a jak mi się to już znudzi, to straszny potwór przez kij mi skakać musi!“....
Tak śmiejąc się i gwarząc, — choć Bóg sam wié co się w jéj duszy działo, — dla rozweselenia ojca, sama o rychły wyjazd nalegać poczęła i wzięła się czynić doń przybory. — Za kilka dni było wszystko gotowe, i lotna łódź poniosła znów kupca z córką ku opustoszałemu zamczysku....
Straszny potwór, jak tylko przybywających do brzegu gości zobaczył, wyszedł przeciw nim aż do saméj bramy zamku. — Córka kupcowa ujrzawszy go, tak się niesłychanie wylękła, że drżała w sobie jak liść osiczyny; żeby jednak ojcu oszczędzić większego zmartwienia, jak mogła zdobywała się na odwagę. — Potwór dziękował kupcowi za dotrzymanie danego słowa, a pannie za łaskawe przybycie, zapewniając najświęciéj że jéj nic złego nie spotka. — To mówiąc, wiódł ich do wspaniałéj sali, gdzie już gotowa czekała prawdziwie królewska wieczerza. Podczas gdy kupiec z córką posilali się po podróży, gospodarz stojąc z daleka prowadził z niemi tak rozumne i ciekawe rozmowy, że słuchając go zapomnieli o strasznéj jego postaci. —
Tydzień cały gościł kupiec, odpoczywając, w zamku; przez cały czas ten straszny potwór zachowywał się tak grzecznie i łagodnie, że kiedy przyszło do odjazdu, niebogi ojciec, jeśli nie bez ściéśnienia serca, przynajmniéj bez obawy wielkiéj rozstawał się z ukochaną córką, po którą za rok miał wrócić. —
Dziewczyna, jak w obecności ojca panowała ile mogła nad sobą, tak po jego odjeździe, siedząc w oknie na morze otwartém, rozpłakała się rzewliwie. — Straszny potwór zbliżył się wtedy do niéj pokornie i rzekł:
— „Nie płacz tak, śliczna panienko! i nie bądź zła na mnie, że z méj przyczyny rok w téj pustyni przebędziesz; nie moja to wina, ale zrządzenie Boże!.. Rok nie wieczność, prędko minie! — Tym czasem cały ten zamek i ja na twoje rozkazy. — Oto masz ten złoty dzwoneczek, — jak skoro czego zażądasz, zadzwoń nim i powiédz głośno, a stanie się co każesz. Tu zaś masz śrébrną piszczałkę, w którą zagwiżdżesz, jak zechcesz żebym ja sam przyszedł do ciebie. Bez woli twéj, nie będę cię nigdy przestraszał moim widokiem.“
— „Bogu chwala!“ — pomyślało sobie za odchodzącym dziéwczę, które bez zgrozy patrzéć nań nie mogło — „nie prędko ty tę piszczałkę posłyszysz!“.
Wypłakawszy się do woli po ojcu, Jadwisia zaczęła rozweselać się, jako mogła, w samotności swej. Wyszywała wzorzyste chusteczki, grała na lutni, przyśpiéwując sobie piosnki śliczne mazowieckie, zrywała kwiaty w ogrodzie i plotła z nich cudne wieńce, biegając sobie po boru rozmawiała z świegotliwemi ptaszkami...... Mimo to wszystko, za kilkanaście dni, tęskno jej się zrobiło za ludzka rozmową. — Straszny potwór nie był prawda nic a nic do ludzi podobny, ale mówił jak człowiek istny. Znudzone dziéwczę, w pół chętne, w pół niechętne, odważyło się nareście zagwizdać na niego w srébrną piszczałkę; wybrało jednak umyślnie do tego godzinę zmiérzchu, kiedy niewidząc go bez zgrozy słuchać mogła.
Potwór umiał tak doskonale zająć ją powieściami i rozmową swoją, że odtąd każdego wieczora wołała go do siebie, — a mało po mału odważyła się wreście mówić z nim po dniu, odwracając tylko głowę od niego. W miesiąc, mogła już patrzeć nań bez trwogi, i nawet za stół przy sobie sadzała.
Przyszła smutna, słotna zima, trzeba było siedziéć zamkniętą w murach przez dnie i tygodnie całe, — cóż sama począć sobie miała? Jak tylko więc rano ubrała się, wołała do siebie strasznego potworu Jadwisia, bawiąc z nim aż do nocy, kiedy spać iść miała. Kazała mu opowiadać powieści, których, umiał bez liku, swarzyła się z nim i godziła, grała z nim w gry rozmaite; ale chociaż jéj nie raz przyszła myśl pusta kazać mu przez kij skakać, nie śmiała tego wymówić, nie żeby się go bała, ale że mu niechciała przykrości tém sprawić. —
Minęła nareście zima i nadeszła ciepła wiosna, — ale dziewczyna tak już nawykła dnie całe z potworem trawić, że gniéwała się jeśli którego poranku sam nieprzychodził i wołać go musiała..... Jak bądź jednakże w towarzystwie jego miło i prędko czas jéj zbiegał, nie mniéj pilnie znaczyła nad swém łóżeczkiem każdy upłyniony dzień, licząc ile ich jeszcze do końca roku zbywa.
Rok, nie wieczność: — prędko miał się ku końcowi. — Im bardziéj kres ten się zbliżał, tem smutniejszym z każdą chwilą stawał się straszny potwór, — ale Jadwisia, w radości swojéj, ani tego nie widziała. —
Już tylko trzech dni do końca roku niedostawało, kiedy wstawszy raniutko i do ogrodu za kwiatkami na głowę wybiegłszy, znalazła tam strasznego potworu, smutnie siedzącego pod krzewem niebieskiéj róży i zalanego po kudłatym pysku bujnemi jak rosa łzami.
— „Cóż ci to? mój straszny potworze!” — zawołała litością zdjęta — „co ci się stało że płaczesz tak rzewnie?.. Powiédz! może ci ja co pomogę?”
On podniósł łeb ku niéj, milcząc, — popatrzył jéj smutno w oczy, — wreście odpowiedział wzdychając:
— „Bo mnie nie długo na zawsze porzucisz, — a ja cię kocham, Jadwisiu!“
Płocha dziewucha wybuchła na to tak hucznym śmiechém, że o mało na ziemię nie padła; potwór, słysząc to, jęknął boleśnie i uciekł, skryć się gdzieś w gęstéj zarośli. — Próżno go potém wołała i gwizdała w srébrną piszczałkę, nie przyszedł ani tego, ani następnych dni wcale. Dopiéro kiedy łódź kupca pojawiła się u brzegu, straszny potwór wyszedł z swego ukrycia, na powitanie i przyjęcie gościa. —
W dzień sam Jadwisinego odjazdu, straszny potwór, zasławszy ją samą w pokoju, tak do niéj przemówił:
— „Moja ty śliczna Jadwisiu! jedziesz już daleko, za morze, że cię biedny ja nigdy niezobaczę! przebacz mi, proszę, zuchwalstwo moje, żem potwór taki śmiał pokochać ciebie, a wspomnij o mnie czasami. — Jeżeli kiedy, wspomniawszy, zechcesz wiedziéć co się tu ze mną dzieje, masz tu oto jabłko koralowe: jak będzie bladło, poznasz żem chory, — jak całkiem pobieleje, że umiéram z tęsknoty za tobą. A gdybyś kiedy odwiedziéć mnie chciała, włóż ten żelazny pierścionek na palec i wnet znajdziesz się na tym brzegu. — Tym czasem, bywaj mi zdrowa! a chociaż po twoim odjeździe zostanę nieszczęśliwszy niźli dotąd byłem, dzięki ci przecież i za ten rok czasu który mi swoją dobrocią umiliłaś!“…
Dziewczyna, chociaż śmiała się z miłości potworu, ze łzami wszelako przyjęła jego dary, i żegnając go serdecznie odwiedziéć jeszcze przyrzekła.
Po całym długim roku samotnego wygnania, Jadwisia, wróciwszy do domu, nieposiadała się od radości. — Każde znajome drzewo w polu musiała odwiédziéć i powitać jak brata, — z każdą skrzeczącą na płocie sroką, z każdą przelatującą po nad dziedzińcem wroną, zaczynała zaraz gawędę; cóż dopiéro z pokoikiem swoim, z ptaszkiem, z kotkiem, pieskiem!… a z siostrą! a z przyjaciołkami!… zdało się jéj że się nigdy dosyć nienawita i nienacieszy. — Warto było pokutować rok, żeby miéć potém tydzień takiego wesela!
Ale kiedy przeszły piérwsze chwile radośnego uniesienia i wszystko znowu powszedniém się jéj stało, sama się sobie wydziwić nie mogła, że w domu ojca nieczuła się tak szczęśliwą, jak w pustym zamorskim zamku, — że z nikim czas jéj tak błogo, mile i prędko nie mijał, jak z tamtą straszną poczwarą. A kiedy sobie wspomniała na powolność jego dla siebie, na dobroć i łagodność, — na jego powieści, to wesołe, to znów rzewne, a zawsze tak dziwnie piękne, — na te łzy jego i miłość bez nadziei: —westchnęła nieraz serdecznie nad biédnym potworem z nudy i miłości samotnie tam więdnącym, i często gęsto zaglądała do koralowego jabłuszka, zobaczyć jak się téż miéwa?
Jabłuszko co dzień stawało się bledsze, i Jadwisi co raz ciężéj było na sercu. — Nareście, jednego ranku, kiedy do niego otwarła, znalazła je całkiem białe.
— „Umiéra! dla mnie umiéra!“ — krzyknęła żałośnie — „o ja nieszczęśliwa!“ A w tém wzrok jéj padł na żelazny pierścionek, na sznurku pysznych bursztynów u szyi wiszący. Zerwała z całéj siły sznurek, że aż paciorki posypały się do koła, a pierścień na palec włożyła.
W téj chwili zaćmiło się jéj w oczach i w myśli, — wpadła niby w mdłości, niby w sen, w którym czuła że ją cóś przez powietrze niesie.... Sama nie wiedziała jak długo to trwało, gdy się zbudziła nagle, na zielonéj murawie, tuż pod murami znanego sobie zamczyska. Zerwawszy się, biegła do środka, wołając z całych piérsi strasznego potworu; lecz nikt się jéj nieodzywał, tylko echa pustki podawały sobie w koło jéj wyrazy.
Obiegłszy próżno wszystkie komnaty zamkowe, śpieszyła szukać do ogrodu. I oto tutaj, pod tą samą różą niebieską, gdzie jéj miłość swoją wyznał, leżał biédny potwór, schudzony i wynędzniały, ze zamkniętemi oczami, bez tchu, zimny wszystek. — Jadwisia, łamiąc ręce, rzuciła się do niego z przeraźliwym krzykiem:
— Zbudź się! zbudź! mój straszny potworze! ja tutaj jestem przy tobie!… Zbudź się, a będę cię kochać, — będę twoją całe życie!“… wolała, i w żalu do kudłatego pyska przytuliwszy białe lica złożyła na nim gorące pocałowanie.
I wtém — o dziwy! — potwór ożyły zerwał się ze ziemi, — lecz już to nie był potwór straszny, tylko piękny, choć troskę znędzniały młodzieniec! Jadwisia, nagłą przemianą przerażona, aż odskoczyła od niego; ale on schwycił jéj rękę i klękając przed nią, mówił:
— „Nie bój się, śliczna Jadwisiu! oto ja jestem ten sam straszny potwór, — teraz, miłością twoją, z zaklęcia strasznego wybawiony król. Kiedyś mnie mogła kochać w tamtéj brzydkiéj skórze, kochajże teraz jakim w rzeczy jestem.“
I objąwszy ją w pół ręką, przycisnął do ust jéj usta w upojeniu rozkoszném całując bez końca. Jadwisia nieboga znosiła to cierpliwie, ze saméj szczéréj litości: biédny król, myślała sobie, niecałował już tak dawno, że grzéch by mu bronić się było!
A tymczasem w całym zamku roiło się od życia i gwaru. Kury piały po kurnikach, psy wyły radośnie w budach, konie po stajniach rżały, — zbudzeni z niewidzialnego zaklęcia dworzanie krzątali się na wszystkie strony.
— „Patrz, ileś dobrego uczyniła poświęceniem twojém!“ rzekł król, wyprowadziwszy dziewczynę z ogrodu: „ale to jeszcze nie wszystko.“
Z temi słowy wywiódł ją za bramę wjezdną, gdzie przed godziną jeszcze las dziki porastał: teraz na miejscu jego wznosiło się miasto wspaniałe, po którego ulicach weselące się przeciągały tłumy.
Za niedługo cała ludność miasta, z chorągwiami, wieńcami, bębnami, trąbami, przyszła na zamkowy
podwórzec dziękować Jadwisi za wybawienie swoje, i rzuciła się jéj pokotem do nóg, pieśni na cześć jéj śpiéwając. Jadwisi od niebiańskiéj radości łzy całą twarz zalały, i padłszy na kolana dziękowała gorąco Bogu, że jéj łaską swą tyle ludzi dozwolił wybawić z pod władzy złéj mocy.
Nazajutrz złocisty okręt królewski odpłynął śpiesznie za morze, po kupca i starszą jego córkę, z zaprosinami na wesele. A kiedy szczęśliwie przybyli, co to było za wesele! Cztéry tygodnie trwały gonitwy i łowy, na ziemi i na morzu, na koniach i na łodziach, dziwnych, do smoków podobnych. A co to były za uczty w dzień w dzień!… wam sytym mówić nie warto, a mnie głodnemu byłby próżny żal.
Młody król i królowa żyli potém z sobą szczęśliwie i długo, — a jeżeli nie pomarli, to pewnie dotąd jeszcze żyją. —
Powieść niniejsza, — jakkolwiek znajdowałem ją dość upowszechnioną, tak na Mazowszu jak i w Wielkopolsce, — jest u nas widocznie przynośną. Tak szczegóły jak i treść jéj świadczą o tém.
Zaklęcia ludzi w rozmaite postaci i uwolnienie ich z pod tychże, są może najpospolitszym wątkiem naszych baśni; uwolnienie jednakże staje się zwyczajnie bądź męstwem, bądź dobrowolném
poświęceniem, wytrwaniem w katuszach, lub dochowaniem tajemnicy przez wyswobadzającą osobę. — Nigdy, prócz tego jedynego razu, nie jest ono dziełem saméj miłości, — dziewiczego pocałunku. Romantyczne, rycerskie, czyli raczéj kawalerskie, wyobrażenia podobne nie były u nas nigdy przyjętemi we wyższych nawet społeczeństwa kołach, — tém mniéj u gminu istniéć mogły. — Za to w starożytnéj ojczyźnie Normannów, owych ojców rycerstwa europejskiego, — u Ludów Skandynawii, — znajduje się wielka mnogość podobną ideę mających za sprężynę podań i ballad. Szczegół ten, że cała rzecz po za morzem gdzieś się dzieje, wskazuje wyraźnie przyjście z tamtad do nas baśni. — Dla wskazania tego jéj pochodzenia, położyłem téż za godło zwrotkę ballady skandynawskiéj, podobne zupełnie zdarzenie opowiadającéj. —
Szerokie upowszechnienie baśni między naszym Ludem, zdaje się mówić za bardzo dawném jéj przyswojeniem. —
Śmierć i żona
Od Boga sądzona.
W czerwonym zamku, nad niebieską rzeką mieszkał stary, jeden książe, ojciec syna jedynaka. Kiedy syn dorósł młodzieńca, siwy rodzic w rycerski gotował go zawód, a gdy widział do boju że mu wystąpić bez wstydu już można, ogłosił wielką wyprawę, wzywając komu w tém wola na warowny zamek swój. I wnet téż zbiegło się zewsząd wojowników co niemiara; — każdy konno, każdy zbrojno, — i szerokim się obozem rozłożyli; ale się im leżeć dłuży, i niecierpliwie pytają, w którą stronę ciągnąć na bój?
Kazał tedy stary książe wynieść rozwitą chorągiew przed zgromadzone rycerze, — mężowie głośnym powitali ją okrzykiem, i ciekawemi patrzą oczyma; aż na raz powiał wiatr chłodny — rozwinął czerwone fałdy i jak czerwonym płomieniem, powiał ku podlaskiéj stronie. „Na pogany! na pogany!“ wrzasł wraz obóz cały, i rozbiegli się w rychle gotować na krwawą drogę: ostrzą miecze, konie poją, w żelazne się zbroje stroją. — Zanim w drogę wyruszyli, ucztę żołnierską sprawili: dziesięciu wołów zabili, dziesięć beczek wytoczyli, i usiedli pod wrotami, wino, miód piją konwiami.
Nad brzegiem rzeki, po piaszczystéj drodze szedł sobie dudarz wędrowny, siwy jak gołąb’ staruszek; zobaczył podle zamku biesiadę wojacka, i poszedł tam z swoją dudą: zasiadł, zagrał im, zaśpiewał, — na bój krwawy ich zagrzewał; rycerze go uściskali, winem, miodem uraczali: — potém wziął im z ręku wróżyć, jak los będzie w boju służyć. I wróżył jednym szczęście, nieszczęście drugim, — jednym chwałę i plon wielki, drugim śmierć, rany i ciężką niewolę, jak sam wiedział, tak im mówił: i odchodzili od niego ci z nadzieją i pociechą, owi ze smutkiem i żalem. Aż wreszcie przyszli do wróżka dwaj najstarsi hetmanowie i kazali prorokować jako się im powieść miało. Pierwszemu powiedział starzec, że śmierć go w téj wojnie spotka, śmierć haniebna nie na polu, jedno na suchéj gałęzi, i nie będzie miał pogrzebu, ale kruki ze wronami podzielą się jego ciałem, kościami wilki drapieżne; drugiemu zasię zwiastował, że wyjdzie szczęśliwy z bitwy i wróci do domu z niesłychanym łupem. — Gdy odeszli hetmanowie, przyszedł młody syn książęcy; stary spojrzał mu na dłonie:
— „Młody książe! idź w pokoju —
Zdrów i sławny wrócisz z boju.“ —
Uradowany książe, dał dziadkowi sztukę złota, ale nieodszedł od niego, i pytał o wtórą wróżbę: czy rychło dostanie żony — i kto taki mu sądzony?
— „Za rok od powrotu z wojny, ożenisz się, młody książe, i dostaniesz żonę młodą, urodziwą i cnotliwą; ale nie będzie to córka ani króla, ani księcia, ani téż żadnego pana, jeno będzie to sierota znaleziona na śmiecisku.“
Roześmiał się głośno książe i zawolał do wróżbiarza:
— „Czyś ty głowę stracił, stary! zkądże tobie wróżba taka? Czyżem ja nie syn książęcy, czym nie młody i nie dzielny, bym miał taką pojąć żonę? Bylebym tylko zażądał, czy księżniczka czy królowna, wnet każda by moją była — a ty miasto nich, dajesz mi jakiegoś znajdka ze śmieci! — Powróż no raz jeszcze dziadku! widno nie dobrześ dopatrzył.“ —
— „Wiem ci ja, Panie! żeś ty syn książęcy, dzielny, młody, urodziwy, że ci królówna za żonę przystała, i każda by za cię chciała; przecież tak ci przeznaczono, że mieć będziesz za żonę sierotę bez rodu, na śmiecisku porzuconą. Moja wróżba nie zawodzi.“
Książe rozśmiał się na nowo, bo niewierzył słowom jego i wsiadł na swego cisaka. Wojsko w szyki się sprawiło, — zatętniało, wyruszyło. Wieją znaki rozwinione, błyszczą szyszaki stalone; ostre szabelki brząkają, rżą rumaki, trąby grają.....
∗ ∗
∗ |
Przeminął miesiąc jeden, drugi i trzeci przeminął — pół roku czasu ubiegło, jak młody książe wyciągnął na pogany z ojców zamku, a dotąd ani ich widać, ani słychać o wojakach. Jak kamień w wodę, przepadli w lasach Polesia bez śladu. Stara matka co dnia prosi na kolanach o wieść dobrą, prosi o powrót swego jedynaka; stary ojciec stawił czaty na wysokiéj zamkowéj baszcie, dniem i nocą im przykazał patrzeć czy syn nie powraca — i niewierząc oczom czaty sam co dnia długie godziny stoi i czuwa, czy wracających nie dojrzy. Aż oto jednego razu widać nad zachodem słońca tuman wznosi się na drodze — coraz bliżéj, coraz bliżéj, rośnie ciągnąc się przez błonie, — widać już z poza kurzawy wojsko ciągnące z wyprawy! wieją znaki rozwinione, błyszczą szyszaki stalone; ostre szabelki brząkają, — rżą koniki, rogi grają: — rycerze w zamek wjeżdżają.
Niezmierna radość była tedy w zamku — młody książe wrócił z plonem, z tysiącem jeńców zabranych; w boju sam własną ręką zabił wodza nieprzyjaciół, w jednéj wyprawie staréj nabył sławy, a sam ni razu w walce nie szwankował, ni koń jego dostał rany, ni zszczerbiła mu się szabla. Stało się jak mu wróżył na wyjezdném dudarz stary. Ale nie tylko jemu jednemu, wszystkim się starca sprawdziły proroctwa: jeden hetman wrócił z wojny, niesłychany łup wiodąc do domu, — drugi, raniony, wpadł poganom w ręce, a jako znali ile za skore im zalał, mszcząc się, powiesili go na łykowym sznurze u krzywéj gałęzi sosny; kruki i wrony oskubały ciało, kości głodne wilki zjadły.
Widząc wówczas młody książę tak spełnione wszystkie przepowiednie, wspomniał sobie oną wróżbę, że ma mieć żonę podrzutka bez rodu; a jako srodze był dumny swém księstwem, począł się bardzo frasować przyszłym losem. — Była zaś na dworze owym, młoda dziewczyna imieniem Marya, która gdy była dziecięciem, znaleziono na śmiecisku pod zamkiem; wzięła do siebie sierotę dobrotliwa księżna matka i jako córkę chowała. Gdy dorosło owo dziewczę, tak cudną miało urodę, tak była dobra, skromna, a rozumna, że się oboje księstwo jakby do rodzonéj córki przywiązało do wychowanicy, pieścili jak oko w głowie i nieba radzi by jej przychylili. Młody książę téż ją kochał, jak gdyby własną swą siostrę; ale teraz jedną razą przyszło mu na myśl, że pewno ową sądzoną mu żoną będzie sierota Marya, — i razem na biedną dziewczynę zajął się tajemnym gniewem. Co spojrzał na nią, to za każdym razem srodzéj coraz nienawidził, coraz to go bardziéj bódła myśl, że ona ma być mu żoną; w złości zaklął się nareście, że ma przekór wszystkim wróżkom i woli choćby niebieskiéj, nic z tego nigdy nie będzie małżeństwa. Odtąd począł tylko myśleć, jakimby skrytym sposobem zbyć się nienawistnéj siéroty; póty myślił, aż wymyślił. — Rozkazał tedy tajemnie wystawić na rzece czółn kryty, bez steru, masztu, i wioseł, a gdy stanął już gotowy, zanieść nań chleba i wina, i wszystkiego co tylko do życia potrzeba.
Jednego zatém poranka wziął za rękę biedną Maryą i niby téż to przechadzką, wyprowadził ją nad rzekę, pomiędzy gęste zarośla: tutaj stanął, klasnął w ręce — na znak wybiegli słudzy książęcia z zasadzki, porwali zlękłą dziewczynę i nieśli do owéj łodzi, a zamknąwszy ją w pośrodku, drzwi zabijali gwoździami.
Ona niewiedząc co się wszystko znaczy, zaczęła wołać ze łzami:
— „Bracie kochany! ratuj mnie!… Co ci ludzie ze mną robią.“
— „Pańskim syn ja, a nie brat twój, znajdku przeklęty ze śmieci! Dość ci się świecić po książęcym dworze — idź w świat gdzie cię wiatr poniesie!“. —
Nieszczęśliwa sierota zalała się łzami i poczęła łamać ręce; woda tymczasem rączo ją niosła — niosła daléj, coraz daléj, gdzieś tam w nieznajome strony.
∗ ∗
∗ |
Był jeden dzień, i była noc, i był drugi dzień — na drugą noc zaczął wiatr wiać wielki, rzeka się rozkołysała, i rzucała łodzią drewnianą to na tę, to na tę stronę, a dziewczyna struchlała modliła się już na śmierć. Wicher czółn pędził wprost na brzeg, i wpędził je pod koło pływającego młyniska, kędy bezpiecznie, jak w porcie, zostało aż do poranku. O szarym ranku parobek młynarski chce puścić kamień do mlenia: — darmo, koło ani ruszy; wychodzi patrzeć coby za przyczyna, aż patrzy: stoi pod młynem ogromna zabita skrzynia. W skok pobiegł dać znać młynarzowi, i przyszli obaj z siekierami w ręku, i jęli się odbijać zamknięte wieko. Niezmiernie się zadziwili, gdy znaleźli odbiwszy młodziutką, strojną dziewczynę, i żegnając się wielkim krzyżem, nie wiedząc zkądby się wzięła, pytać poczęli kto była? Sierota uradowana, że natrafiła nareście na ludzi, rzuciła się ze łzami do nóg starego młynarza i szczerze wyznała wszystko; młynarz poczciwy ulitował się biednéj jéj doli, i wziąwszy do dom oddał pod opiekę żony. Im dłużéj z niemi bawiła, tymbardziej oni lubowali w niéj sobie, a że nie mieli nic dzieci, przybrali biedną Maryą za córkę; i znowu sierocie wróciły dnie błogie, bo choć to nie dwór książęcy, ale dom był dostatni i ludzki. Nie było sie téż bać czego, by ją książę miał tu znaleść, bo młyn stał w środku lasu, zdaleka od dróg i ludzi: tak więc spokojna, wesoła, pędziła czas swój, biegając po lasach zielonych, łowiąc wędką rybki złote, szyjąc wzorzyste zasłony, bawiąc z gośćmi przyjezdnemi.
Dnia jednego o południu — pogoda była prześliczna, woda cicha jak zwierciadło gładką szybą uciekała, — młoda siérota siadła w lekką krypę, z czerwonéj sobie chusteczki rozpięła żagle nad głową, i u brzegu się powożąc, zrywała lilje białe na wianek. Jedną razą koło młyna słyszy hałas, sztukot kopyt, — spojrzy: z zielonego lasu jedzie myśliwców drużyna prosto do białego młyna; przodem, na dziarskim cisaku jedzie młodzian urodziwy.
Dziewczę, jak go zobaczyło, na pół od strachu skostniało; poznała młodego księcia, zawziętego na jéj zgubę; zmiarkowała, że jeżeli znowu w ręce jego wpadnie, Bóg wié jaki los ją czeka, — więc co prędzéj lekkiém wiosłem odepchnęła się od brzegu, dążąc co siły tylko starczyło na drugą stronę rzeki szerokiéj. Książę, skoro ją zobaczył z daleka, poznał natychmiast sierotę, a jako szczęśliwy wielce był, że się jéj pozbył i nigdy widzieć się niespodziewał, zapalił się srogą złością i pieniąc zeskoczył z konia, wpadł do młyna, i łając młynarza, pytał z kąd ma tę dziewczynę?
Młynarz na to opowiedział jak ją woda przypędziła pode koło jego młyna, ale nie mówił nic księciu, że wie o jego złéj sprawie, którą wyrządził dzieweczce. — Książę rozkazał czémprędzéj kilku dworskim wpław przez wodę, i gonić na wszystkie strony uciekającą Maryą. Ale ona skoro tylko dobrała się na brzeg drugi, zamiast uciekać bitemi ścieszkami, spodziewając się pogoni, w bok czémprędzéj uskoczyła; w najgłuchszéj gęstwi olszyny, na bagnisku pełném trzciny, ukryła się, prosząc Boga, by ją od zawziętego nieprzyjaciela zachował. — Dworscy wpław rzekę przebyli, na brzeg raźno się zawzięli — jeden lewą, drugi prawą, każdy inną ścieszką ruszył w czwał; długo gonili, konie pogrzali, — długo po lesie szukali, o ostre głogi, o gęstą leszczynę podarli suknie zielone i wszystko na próżno! z niczém powrócili. —
Biédna sierota tymczasem, we strachu, aż do nocy w bagnisku mokrém przeczekała; o ciemnym zmroku wybiegła z trzciny i poszła najmniejszą ścieszką, ostremi krzemieniami białe nogi krwawiąc, gorzkim płaczem oczy łzawiąc.
∗ ∗
∗ |
I biegła tak tydzień cały ową ścieszką kamienistą, lasami nieprzebytemi, stronami nieznajomemi, niespotykając żadnéj żywéj duszy, pijąc jasną wodę kryniczną, karmiąc się czarną borówką, malinami czerwonemi, kamionkami ziarnistemi, aż wyszła wreście na otwarte, pole, na drogę zacienioną wonnemi lipami. Po nade drogą, na wzgórku, z po za muru wysokiego wyglądał ogród rozkoszny, — wiśnie, grusze, jabłka złote; — z za drzew czterema wieżami przezierał zamek bogaty, stolica księcia tych krajów. Na zamkowym, na krużganku siedzi dwanaście panien przecudownych, w białych sukniach, różanych wiankach; w ręku mają złote igły, na śrebrne nici dzieją perły drogie i granaty i brylanty, po drogich szyją niemi złotogłowach; — wszystko to siostry rodzone, wszystko to córki książęce.
Słaba cała, podrapana, wygłodniała i spragniona przywlekła się do nich Marya, pokłoniła się pokornie i litościwie prosiła, by się nad nią zmiłowały i do służby swojéj wzięły.
Księżniczki użaliły się nad biedną sierotą, nakarmiły — napoiły, balsamem rany zwilżyły, w nowe sukienki ubrały, aż kiedy przyszła do siebie z nędzy, zapytały coby umiała? Ona prosiła by jéj pozwoliły haftować z sobą złociste kobierce; zadziwiły się księżniczki, zkądby taka umiejętność w ubożuchnéj służebnéj, ale dały jéj na próbę krosna: ona na nich tak cudowne wzory zatém wydzierżgała, że wszystkie córki książęce pierwszeństwo jéj przyznawały i ciekawie się badały, zkąd by była i los jaki przywiódł ją do takiéj nędzy.
Marya tedy, na ich wolą, wiernie im opowiadała cokolwiek jéj się zdarzyło; kiedy słów jéj wysłuchały, szczérze nad nią się rozpłakały wszystkie sióstr dwanaście, ciesząc ją przyjaźną mową i lepszemi nadziejami. A im dłużéj wśród nich była, tym bardziéj polubiły ją wszystkie i tak nareście pokochały, że za trzynastą siostrę wzięły ją pomiędzy siebie. — I znów oto powróciły dla Maryi jasne jéj czasy — biesiady pańskie, radość, uciechy; a jednak nieboga co dnia wspominała dobrą księżnę, co matką od dziecka jéj była i urodziwego jéj syna, — którego wprzód pokochała, sama niewiedząca o tém, nim złości jego doznała na sobie, i dotąd mimo krzywd ciężkich zapomnieć wcale nie mogła. — A godzina za godziną, i dzień za dniem ubiegały....
Jednego dnia, ku wieczorowi, wszystkie trzynaście dziewcząt siedziało na krużganku zamkowym; wiły wianki z róż, z bławatków, wesołe piosnki śpiewały. — Razem na drodze sadzonéj słychać gwar, turkot, tętnienie: spojrzą, aż tu ku zamkowi wali się orszak, widno w zaloty. Idą złocone kolasy, konie drogiemi kryte makatami, sługi świéżo postrojone; na przodzie dorodnego orszaku młodzieży dwaj siwi swatowie jadą, — pomiędzy nimi, na cisawym koniu, rzeźwy i hoży zalotnik. Marya, skoro nań okiem rzuciła, krzykła z cicha: poznała wroga swojego, i poczęła prosić dziewice aby ją przed nim ukryły.
Księżniczki jéj przekładają, by się daremno nie bała, że u ojca ich, nikt nie ma mocy jéj zaszkodzić.
— „O moje kochane siostry! jeżeli on mnie tu zobaczy, on tak zawziął się mnie zgubić, że choć mnie zasłonicie od przemocy jawnéj, on dokaże swego zdrada.“ —
Skryły ją tedy w ustronnych komnatach, a między sobą poprzysięgły zgodnie żadna nie być żoną księcia, co tak strasznie wygnał z domu i prześladował zacięcie ukochaną ich siostrę.
Starzy książęta swatów w dom przyjęli, zalotów sąsiadowi swemu niebronili, byleby jeno ta, którą wybierze, zgodziła mu się ślubować. Wszystkie dwanaście sióstr, jedna w druga, tak były wabne i hoże, że niebyło w czém wybierać; młody książę głowę stracił do któréj się ma obrócić: — wreście jął się ku najstarszéj o kruczym włosie, o kruczém oku, z twarzą białą jako lilija. Mile do niéj się uśmiechał, z pod oka zalotnie patrzał, gładkiemi pochlebiał słowy; ona, jakby to nie do niéj, niby niewidzi, niby niesłyszy. Nad wieczorem niecierpliwy książę prosił dziewczęcia o ręke; — czarnobrewa odmówiła. Próżno przechwalał się przed nią z męstwa, sławy i dostatków, — jakby groch na ścianę rzucał, marnie poszła jego mowa. — Młody Pan nigdy w życiu tego się niespodział, — złością cały poczerwieniał, ode wstydu drżał jak fébra; ale nakoniec pomyślał: „nie jedna, to druga! nie ty, będzie twoja siostra.“ — Będzie? — a kto wié, może i nie będzie!…
Na drugi dzień począł się zalecać młodszéj siostrze, jasnowłoséj, z niebieskiém jak bławatek okiem, o rumianéj jak krew twarzy. Sypie jéj pochwał tysiące, za rączkę kryjomo ściska, oczyma zawraca, wzdycha; ona, niby nierozumie, patrzy mu bystro w oczy, śmieje się głośno i żartami ciska. Było tego przez dzień cały; wieczorem książę poprosił o rękę, złote obiecywał góry, cudne stroje, śliczne muzyki, całe życie uciech pełne. Próżno wszystko!.. jasnowłosa ze śmiéchem podziękowała za jego życzliwe chęci, wymawiała się że nigdy rodziców porzucić niechce, ale radziła szczęścia szukać u kogo innego. Książę ze śmiertelnego gniéwu ledwie się posiadał, — wszakże usłuchał jéj rady i został w zamku na trzeci dzień.
Jak zeszedł piérwszy i drugi, tak zszedł dzień trzeci, czwarty i piąty… Dwanaście dni całe młody zalotnik siedział w zamku, z kolei każdą siostrę prosząc w dozgonną przyjaźń; z kolei wszystkie mu odmawiały. Dnia dwónastego nareście, nie żegnając się, w okropnéj furyi, wybiegł ze zamku: wskoczył na cisaka swego, wbił mu w bok całe ostrogi, aż krew z bieguna bryzgnęła, i nie patrząc na nikogo, klnąc, pędził drogą, którą przybył; za nim swaty sfrasowane i drużyna zadziwiona.
∗
∗ ∗ |
Pół drogi nieujechali, kiedy wśród czarnego lasu książę nagle wstrzymał konia i wszyscy za nim z siodeł zesiedli. — W pośrodku lasu, około drogi, był tam kościół w pół zwalony, a przy nim mieszkał ubogi pustelnik; przy tym kościele teraz, za rozkazem pana, orszak rozłożył się taborem. Dziwno wszystkim bardzo było, co młody czynić tu myśli; alić wnet się dowiedzieli.
Książę obiecał rodzicom powrócić do dom z synowa, przed rówienniki swoimi przechwalał się z przyszłéj żony, z księżniczki urodziwéj sąsiedniego państwa; — teraz miałbyż z niczém wrócić? na pośmiéch i urąganie!.. Zaklął się na czarta z piekła, że nie próżno w drogę jeździł, dwanaście dni w zamku strawił.
— „Po woli, czy po niewoli“ — krzyknął — „musi być jedna mą żoną!“ — Posłał tedy zbrojne sługi, surowo im nakazując, żeby się nie ważyli powracać bez wykradzonéj któréj z cór książęcych; a sam, wśród lasu, w taborze, czekał zdarzonéj oblubienicy. —
Sługi poszły: ciemnym zmrokiem w krzakach konie zataili, sami po sznurach przeszli mur zamkowy i zaczaili się w ogrodzie. — Właśnie w onczas Marya nieboga, szczęśliwa że nareście wydostać się mogła z ukrycia, chodziła przechadzką, bezpieczna o siebie. Zadumana szła nad stawem, patrząc na gwiazdy złociste, odbite w wodzie milczącéj, aż niewiedząc zbliżyła się do gęstwiny, gdzie się książęce sługi skryły. Razem z za krzaków wyskoczyło ich trzech i nim krzyknąć zdążyła twarz chustkami jéj zakryli, — pochwycili ją na ręce, rączo za mur się przedarli, — wskoczyli na lotne konie i do lasu pogonili. O północy przylecieli do książęcego taboru.
W starym kościele już wszystko było gotowe do ślubu: pustelnik w stule stał przy ółtarzu, — obok drewnianego krzyża migotały się słabo dwie tlejące lampy; — przed kościołem zaprzężona kolasą czekała na państwa młodych. — Na tentent sług wracających; młody książę skoczył na dwór, porwał z ich ręku dziewicę i do kościoła prowadził; i miłośnemi zaklinając prośby, to znowu groźbami strasząc, drżącą zawlókł do ołtarza. Marya po głosie natychmiast poznała swego oblubieńca, — więc strwożona, pomięszana, sama niewiedząc co się z nią dzieje, powtarzała za księdzem przysięgi słowa. Ksiądz związał im ręce stułą, zmienił pierścionki, pobłogosławil; książę rzucił mu trzos pełny, i objąwszy kibić żony, kojąc jéj trwogę, wiódł ją do powozu. Sam wsiadł na rączego konia i razem z zbrojną drużyną wiódł ją ku domowi ojców. —
∗
∗ ∗ |
Stary książę, stara matka, skoro nazajutrz z porankiem zobaczyli powracającego syna, wybiegli z solą i chlebem powitać w progu synową. Zagrzmiały kotły i bębny, zagrała huczna kapela. Młody pan skoczył z konia, otworzył żwawo kolasę, podał rękę młodéj żonie, przed rodziców oczyma wysadził — i stanął cały jak wryty, poznając siérotę Maryą, którą mu wróżek stary przepowiedział, a którą myślał na wieki że już z oczu stracił. Ona tymczasem ze łzami rzuciła się do nóg starym, teraz powtórnym rodzicom swoim. Ci, miawszy ją już dawno za straconą, gorzko nieraz opłakawszy, teraz odzyskaną znów z radością witali, dziękując Bogu i synowi swemu że ją przywiódł im synową.
Pan młody nie mógł sam z sobą pomiarkować się, co robić. Widział szczęście rodziców starych, weselących się z zaślubin jego, — widział że próżno wszelkiemi sposoby chciał iść na przekór swemu przeznaczeniu i że cudowném zdarzeniem stało się przecież co miało stać: a więc zrzucił z serca pychę, uściskał swą piękną żonkę, za wszystko złe co kiedy zrządził jéj przeprosił; ona chętnie darowała i zapomniała wszystkiego, szczęśliwa losem który dziś jéj Bóg dał.
Szli zatém wszyscy uradowani na wysoki dwór książęcy, obchodzić gody weselne. Posłaniec z wieścią o ślubie biégł do sąsiednego państwa, zaprosić książęcą rodzinę na uczty, gonitwy, łowy: dwanaście sióstr urodziwych, z ojcem starym, przyjechało, winszując parze młodéj i drogie przynosząc dary. — Dziesięć niedziel tam gościli, dziesięć niedziel weselili, — wreście do dom powrócili. — Młoda para, w długie lata, żyła szczęśnie, w czci u świata. —
Baśń ta, o ile mi wiadomo dotąd, jedynie w Mazowszu znana, — jest może jedyną u Ludu naszego, co bez domięszania tradycyjnych nadprzyrodzoności dzieje się w granicach ścisłego prawdopodobieństwa. — Jest to raczej powieść historyczna niż baśń. Zdaje się téż być osnowaną na prawdziwém zdarzeniu i mieścić w sobie rzetelnie historyczne wzmianki.
Tak wzmianka o poganach, siedzących gdzieś w podlaskich stronach, jest oczywiście wspomnieniem Jadźwingów onych, groźnych przez czas długi, wreście ze szczętem wytępionych, — których nazwanie zaginęło wśród Ludu, pamięć jednak została w podaniu nie jedném. Szczegół ten może być także wskazówką do uznania znakomitéj dawności powieści, — gdyż, jak wiadomo, pod panowaniem Bolesława wstydliwego i Leszka czarnego, w drugiéj połowie XIII° wieku, Jadźwingowie ze szczętem już starci zostali.
Wróżba z rozwinionéj na wolą wiatru chorągwi, w którą stronę by się zwrócić z przygotowaną wyprawą, może być nie tylko poetycznym i malowniczym wieku owego obrazem, ale istotnego zwyczaju także wspomnieniem; przynajmniej upoważnia do podobnego mniemania wysokie i religijne prawie znaczenie, do chorągwi kiedyś przywiązane. — Niektóre dane, znaczenie takie chorągwi odgadywać dozwalające, zebrał K. W. Wójcicki (Obrazy starodawne) i tak:
„W rękopisie królodworskim, widzimy jak wojownicy już uderzają na nieprzyjaciół pod swojemi chorągwiami, już je na znak zwycięztwa zatykają na zdobytych murach. —
„W pieśni co opiéwa zwycięztwo Jarosława nad Tatarami pod Ołomuńcem, z XII° wieku, mężny Wszesław zachęcając swoich, wołając uderza mieczem w srébrną tarczę i roztacza chorągiew po nad głową. —
„Rozwinięcie sztandaru oznaczało bliską wyprawę, lub niezwłóczną bitwę; było to zwyczajem u nas, a od dawna u wszystkich pokoleń słowiańskich, — co dostrzegamy i w starych pieśniach Serbów. —
„Bartosz Paprocki, opisując wyprawę Jagiełły na Krzyżaki, mówi: A gdy wjechał w ziemię pruską, wziął w rękę chorągiew wielką, na któréj był wymalowan orzeł biały....
„Jak rozwinięcie sztandaru oznaczało gotowość do walki, tak w czasie klęski lub odwrotu z pola, zwijano chorągiew. Ten zwyczaj zachowało nam jeszcze starożytne przysłowie: zwinąć chorągiewkę.“ —
Kroniki z resztą dostarczają wyraźniejszych jeszcze o charakterze szacownym chorągwi świadectw. —
Jak poczniesz,
Tak spoczniesz.
Od Krakowa do Warszawy wędrowało społem dwu młodych czeladzi, stolarzy, po drodze zarabiając sobie, gdzie się zdarzyło..
Jeden z nich, Wawrzyn na imię, doskonale umiał swoją sztukę; ale co drugi, Franek, to ot! Boże zmiłuj się! — Nie dziw że jak gdzie zaszli do miasta lub dworu, Wawrzynowi dostawała się robota do pańskich komnat lub kościołów, kiedy Franek musiał żydom po karczmach naprawiać stoły i ławy. To téż kiedy mieszek piérwszego co raz bardziéj pęczniał, we drugiego kalétce grosz z groszem ledwie się spotkał. Biedy jednakże w podróży niedoznał, bo uprzejmy towarzysz dbał o niego jak o rodzonego brata.
Mimo to, niewdzięczny partacz wrzał przeciw niemu zazdrością i gniéwem; bo mu się zdawało, że wszystko co Wawrzyn zarabia, to jakby jemu samemu z rak wydarł. Przemyślał tedy tylko jako by się na nim zemścić i z drogi sobie usunąć. Zabić, nie mógł się odważyć, ale umyślił sobie go oślepić. — Jednego tedy dnia, wśród wędrówki, wsypał w obiad ufnego towarzysza ziele usypiające, które na to już gdzieś u Węgra oléjkarza kupił.
Po obiedzie, niedaleko jeszcze uszli, kiedy Wawrzyn zaczął się skarżyć na niezwyciężoną śpiączke.
— „Ha! zwyczajnie oto niedospałeś widać w nocy twojéj miarki!“ odrzekł chytry Franek. „Mnie téż jakoś do północka w karczmie się zabałamuciło, że chętnie dospałbym teraz. Ot, połóżmy się gdzie w krzaki; dyć nam nic pilnego w drodze.“
Nie bardzo daleko od gościńca, widać było niewielki pagórek, bajraczkami sosnowemi porosły, na szczycie którego stała szubienica. Nie było to miłe miejsce do spoczynku, ale Wawrzyn, ledwie już oczy powłócząc, dał się tam zaprowadzić, — a ległszy pod krzakiem choiny zasnął jak nieżywy.
Niegodziwy Franek, wypróbowawszy wpiérwéj czy śpiący zbudzić się nie da, wykłuł mu wtedy obie źrenice w oczach, że całkiem wyciekły; a zabrawszy oślepionemu ładowny trzosik, poszedł daléj w swoją droge. —
Niebogi Wawrzyn spał tymczasem, tak długo, że gdy się nareście zbudził, było już dawno po zachodzie słońca. Niewidząc nic w koło siebie, myślał z razu że to taka ćma; ale przeciérając oczy poczuł w źrenicach ból dolegliwy i wylękniony zawołał:
— „Franku, mój bracie! cóś ze mną źle. Oczy mnie bolą i nic nie widzę”, — bodaj czy nieoślepłem. Mów no, czy i tobie tak ciemno?“
Nie słysząc odpowiedzi, począł wołać głośniéj i rękoma szukać w koło, — ale towarzysza nie było. Chcąc się raz wreście przekonać co się z nim dzieje, siegnął ręką po krzesiwo i zaczął krzesać ogień: posypały się z krzemienia skry rzęsiste, — czuł jak mu parząc padały na ręce, — ale w oczach zostało ciemno jak w grobie!… Jęknął srodze biédny a gdy w kieszeniach napróżno trzosu swojego szukał, domyślił się na ostatek kto mu taki los zgotował. Nie klął jednak, nie pomstował, tylko podłszy twarzą na ziemię prosił Boga z wszystkiéj duszy o opiekę nad sobą, ślepym kaléką i żebrakiem.....
Pomodliwszy się, chciał wołać o pomoc, myśląc że kto gościńcem idący posłyszy; ale po zimnéj rosie noc czując, bał się zwabić do siebie jakich niegodziwców, coby go jeszcze z szat zwlekli. Skuliwszy się tedy od zimna, jak jéż, pod krzakiem, milcząc, doczekiwał dnia.
Jedną razą dało się słyszéć nad nim krakanie kruka i szum skrzydeł, — a za niedłużuchną chwilkę dwa znów kruki nadleciały. — Nie były to prawe ptaki, tylko trzéj źli czarodzieje, którzy się na radę zlecieli. Ku swéj okropnéj trwodze posłyszał Wawrzyn, jak się ze sobą w imię czarta witali i zaczęli się przechwalać co który złego zrobił lub umyślił.
— „Ja, (mówił piérwszy) podmówiłem jednego młodego chłopa, że starego ojca oślepiwszy, wywiózł do miasta na żebry… Używa teraz synalek, ani się domyślając jak niedługo biés mu karku nakręci; — a stary ślépiec, wyciągając rękę, szepce paciérze pod kościołem, zamiast co by mu przyjść pod tę szubienicę, przemyć sobie oczy w tém źródełku i odzyskać wzrok wydarty! Ale ci głupi ludziska to nie wiedzą nic a nic.“
— „Oj! to masz prawdę mój bratku“ — przemówił drugi, „ci ludzie, to prawe osły. — Ja oto, że mnie raz w Radomiu chłopaki psami poszczuli, zamówiłem za to źródło co im wody dostarczało, że całkiem pod ziemię się skryło. Mieszczanie kopią a kopią, płacą a płacą, blisko miesiąc już cały, — ale to wszystko próżno. A żeby się domyślili i rzucili do studni białego koguta, to jakby lecąc ze strachu zapiał, zaraz by woda wytrysła!“ —
— „Albo ja“ — odezwał się trzeci — „na córkę pańską w Grochowicach, co za mnie nie chciała wyjść, nasłałem żabę ropuchę, co ją do śmierci zniweczy, bo ją codzień w nocy ssie. Panna więdnieje z każdym dniem, ojciec rwie włosy z żalu i zwozi lékarzy ze świata całego, obiecuje złote góry za wyléczenie, — ale nic z tego nie będzie. Przecież osły te, żeby oderwały podłoge pod jéj łóżkiem i złapali żabę, uwarzyli z niéj rosół i choréj wypić dali, wstała by za jeden dzień zdrowiutka!“ —
Jeszcze cóś ze sobą pogwarzyli, czego Wawrzyn nie dosłyszał, a wreście ozwał się któryś:
— „Czas nam już wracać do dom, ranek nie zadługo. Do widzenia w przyszły nów!.”
— „Do widzenia!.. do widzenia!… odpowiedzieli dwaj drudzy. I znowu stawszy się krukami, z wrzaskiem i szumem rozlecieli się w swoje strony. —
Wawrzyn, przeczekawszy dobrze, ażby przeklęci daleko odlecieli, począł czołgać się do okoła pagórka, szukając cudownego źródełka, o którém od nich posłyszał. Jakoż natrafił na nie, — a skoro przemył oczy wodą, ku radości niewymownéj, odzyskał wzrok utracony. Padł więc w obliczu wschodzącego w téj chwili słońca na kolana, serdeczną modlitwę błogosławiąc Boga, który tak rychło nad niedolą się jego ulitował. — Ale przypomniawszy sobie co przeklęci powiadali o nieszczęśliwém mieście bez wody i choréj pannie w Grochowicach, pomyślał że go Opatrzność umyślnie tu sprowadziła, żeby złych sprawy popsował. Schwycił się tedy co duchu w drogę; a że było bliżéj do Radomia, tam naprzód zmierzał.
W Radomiu zastał płacz i zmartwienie powszechne, bo ludzie z braku wody poczęli już mrzéć jak muchy i trza się było bać powietrza. Co tylko mogło wziąść łopatę do ręki, kopało dzień i noc studnię, ale wody ani śladu nie było. — Kiedy Wawrzyn u burmistrza oświadczył się, że zdrój miastu powróci, stała się radość niezmierna między ludźmi strapionemi. Cóż dopiéro gdy obietnicy szczęśliwie dokonał!… wszyscy jak zbawicielowi dziękowali mu i na ręku go nosili, prosząc żeby sam powiedział jakiéj tylko zażąda nagrody. — Poczciwy chłopak, niezapracowawszy, nic brać nie chciał, lecz próżny był wszystek jego upór, mieszczanie łzami swojemi zmusili go wreście wziąść tysiąc talarów, które dla tego co wodę przywróci w ratuszu przeznaczone leżały.
Pożegnawszy się z wdzięcznymi Radomianami i dla pośpiechu kupiwszy konia, jechał Wawrzyn śpiesznie do Grochowic, ratować więdniejącą dziewczynę. — Zastał ojca śmiertelnie strapionego, że już wszyscy lékarze, niewiedząc co począć, opuścili jego córkę, a samą chorą tak już zbiedzoną, że istny trup niby w łóżku leżała. — Co duchu zwołany cieśla oderwał podłogę pod łożem — i patrzcie! siedziała tam szkaradna ropucha, jak kafel z pieca ogromna. Wawrzyn zabił ją i rozgotował doskonale na rosół, który choréj w usta przez lejek wlano. Wypiwszy go, usnęła twardo i spała przez dobę całą, aż stary ojciec bać się już zaczynał. Lecz na drugi dzień przed południem, panna zbudziła się ze snu, wesoła, rumiana i zdrowa, jakby nigdy nie słabowała.
Pan, ojciec uratowanéj jedynaczki, o mało do nóg nieupadł biédnemu stolarczykowi i niewiedział jak go opłacić; Wawrzyn przecież, pomny że Bóg mu już dał zyskać tyle, zaklął się że grosza nieweźmie. — Stare poczciwe panisko niemogło znów tego przenieść, żeby tak wielkiego dobroczyńcę bez nagrody pozostawić (bo wtedy był inny świat niż dzisiaj); niewiedząc tedy innego sposobu, ofiarował mu swoją ukochaną córkę za żonę. — To już była za wielka pokusa na Wawrzyna, — bo dziewczyna była istny obrazek i wraziła mu się w serce tak głęboko, że we śnie i na jawie zdało się jakoby mu w oczach stała. Kiedy wdzięczna wyzdrowiona rada przystała wziąść pięknego chłopca, ułożono tedy czas ślubu. — Tymczasem młody narzeczony jechał do Warszawy przyodziać się chędogo i dla swéj przyszłéj nakupić co było trzeba. —
Kiedy przybywszy do Warszawy zaszedł z drogi do gospody, pierwszy co mu wpadł pod oczy był niegodziwy Franek, który z kilką hulakami trwonił tu na pijatyce porwane oślepionemu koledze piéniądze. — Wawrzyn siadł sobie na stronie, pijąc cicho swoją szklankę miodu. Franek, chociaż już nieco podpiły, poznał jednak swego towarzysza; niedowierzając przecież swoim oczom, wstał i począł go obchodzić, przyglądając się mu zyzem.
— „Cóż mi się tak przyglądasz?“ poszepnął mu na ucho Wawrzyn, wstając z za stołu. „Ja to jestem ów towarzysz twój, któremuś niegodziwcze wydarł niewinnie wzrok i zrabował grosz zapracowany.“
— „A nu, tak!“ odpowiedział Franek, bezczelnie w boki się ująwszy. „Wykłułem ci te śliczne piwne ślépki.... ale widzę, jak we wszystkiém, tak i w tém biés ci dopomógł. Jeżeli chcesz, pozywaj mnie! zjész djabła kto ci uwierzy.“
— „O zatwardziały człowieku! niemyślę ja cię pozywać, tylko chciałbym dla twéj duszy, żebyś żałował tego coś mi zrobił. — Mnie, jako widzisz, żadna krzywda ztąd nieprzyszła, — i samać to Opatrzność dozwoliła ci pewnie dopełnić na mnie téj zbrodni, dla mego i drugich dobra.“
Tu Wawrzyn opowiedział mu wszystko wiernie jak się stało: podsłuchaną złych czarodziejów naradę, swoje cudowne wyléczenie ze ślepoty, co potém dobrego sprawił i jako został nagrodzon. — Brzydki Franek dziw że słysząc to nierozpukł się ze zazdrości. Gdyby mógł zabić Wawrzyna i wleść w jego skórę, byłby to zapewnie zrobił. Niemogąc mu przecież zaszkodzić i widząc go teraz panem, obyczajem podłych ludzi, upokorzył się przed nim, żałując wrzekomo swéj niegodziwości a ciesząc się z dobrego końca, ku któremu Bóg ją obrócił. — W duchu tymczasem pomyślał sobie iść w noc na nowiu pod szubienice oną i wysłuchawszy co czarodzieje uradzą, obrócić to na swój użytek.
— „Tylko nie będę taki głupi, jak ty“ — myślał — „żeby cóż tóż wziąść, co zapłacą! O nie! będę drzéć co się da z kogo.“ —
Z tém postanowieniem pożegnawszy Wawrzyna, że nów już był nie daleko, szedł zaraz nająć podwodę, którą zajechał aż do znanéj karczmy, gdzie towarzyszowi drogi zadał usypiającego ziela.
Przeczekawszy w niéj dzień cały, w samą noc nowiu wyszedł skrycie, równo z mrokiem, i przed północą stanął pod szubienica. Ukryty w najgęstszym krzaku choinowym, wyczekiwał niecierpliwie przybycia trzech kruków, kłapiąc zębami od chłodu i od obawy, bo cóś jakby mu szeptało że mu ta chciwość na złe wyjdzie. Możeby dłużéj nie wytrzymał i wszystkich zysków zrzekłszy się uciekł; alić w tém zaszumiało w górze, i kruk czarny, z przeraźliwym krzykiem, padł pod szubienica. — Za małą chwilkę zjawił się drugi i trzeci, — a wtedy z kruków stanęli trzéj żywi ludzie.
Franek nadstawił chciwie ucha, żeby ni słowa z ich tajemnic nie stracić; lecz na jego utrapienie, powitawszy się swoim obyczajem, cicho tylko cóś szeptać poczęli. Nakoniec odezwał się jeden:
— „Tak, niezawodnie podsłuchał nas któś, i pomięszał nasze sprawy. Trzeba dobrze przejrzéć wszędzie czy gdzie i dziś się niezaczaił!“
Jakoż wnet rzucili się szukać i znaleźli drżącego Franka.
— „a! tuś to, ciekawy ptaszku? Czekaj będziesz miał za swoje!“ wykrzyknęli radośnie trzéj przeklętnicy. — Próżno się im pachołczysko zaklinało że raz piérwszy tu jest dopiéro, próżno przyrzekał wskazać im Wawrzyna, żeby się na nim zemścili.
— „Żywo go rozszarpać w sztuki!“ krzyknął któryś.... i oto z trzech ludzi znów się stały kruki, — które rzuciwszy się na Franka, dziobami i pazurami na miejscu go rozerwały. —
Tak skończył podstępny urwisz brzydkie życie swoje!
Poczciwy Wawrzyn nie zadługo potém ożenił się z pańską córką i w łasce bożéj żył z nią szczęśliwie i długo.
Porównać: w Szlaskich klechdach, w Przyjacielu Ludu, z 1846. r. (Numer 13), pod napisem: Zły brat. —
Także w zbiorze Łużycko-Serbskich Pjeśniczek, przez Haupta i Smolerja, (T. II.) p. t.: Prawo zostanie prawem.
Działo się za króla Goździka....
Szedł sobie biédny siérota w świat, środkiem cienistego lasu, po bladym brzasku porannym… Dochodząc wązką ścieżką wielkiego gościńca, posłyszał w krzakach szamotanie i głos jękliwy, litości proszący. Skradłszy się chyłkiem bliżéj miejsca zkąd głos wychodził, ujrzał sędziwego starca przywiązanego do sośni, któremu straszny drab silił się oczy wyłupić. Staruszek zwiędłemi rękoma jak mógł zasłaniał źrenice; ale silny hultaj schwycił mu nareście obie rece, związawszy je powrozem do drzewa na pewne już godził w twarz bezbronną nożem, — gdy w tém siérota z swego ukrycia wyskoczył, szybko porwał miecz draba na ziemi leżący i łeb mu na wpół rozpłatał. Z przekleństwem upadł na ziemię złoczyńca i ducha z krwią czarną wyzionął.
Kiedy chłopiec powrozy staruszka rozerznął, ten mu serdecznie dziękował. „Bóg ci stokrotnie zapłać! moje dziecko, żeś mi tę trochę boskiego światła ocalił; ten bezbożnik chciał mnie oślepić, żem go trafiwszy w zasadzce, na podróżnych dybiącego, do pokuty za grzéchy przywodził. — Ale Bóg z tym, kto jest z Bogiem, — i oto zesłał mi ciebie w sam czas. — Jakże ci rzekają, moje dziécię? i gdzie to idziesz tak w czas?“
— „Marcin mi rzekają, ojcze!… a idę, ot tak w świat sobie, gdzie mię Pan Bóg zaprowadzi. Nie mam matki, ani ojca, — jak psem mną ludzie poniewiérali, — może gdzie Bóg da znaleść lepiéj.“ —
— „No, mój Marcinie“ — rzekł starzec — „toć pójdziemy z sobą razem, aż ci Bóg da gdzie znaleść przytulenie. Może ci gdzie się odwdzięczę za twoją dzisiejszą usługę. Wprawdzieć sam jestem tylko dziad ubogi, litości ludzkiéj proszący, — ale widziało się wiele, wiele na świecie się żyło, — dobra rada, mój chłopaku, nieraz lepsza złota.“ —
To mówiąc, dał Marcinowi nieść torby swoje, i poszli razem gościńcem, śpiéwając głośno o opiece boskiéj, — tak serdecznie, że wszystkie ptaszki na drzewach wtórzyć im zaczęły.
Niezadługo wyszli z lasu, na bujne pszeniczne pola, i ujrzeli nieopodal, na wzgórzu, miasto czerwone, nad którém wieża kościelna, od promieni wschodzącego słońca, jasną blachą jak złota korona świeciła. Za godzinę przyszli pod same mury, przeszli most nad przekopem i warowną wieżą i stanęli na ulicy, uglądając gdzie gospody. Nie daleko téż ujrzeli zieloną wiechę sosnową nad wrotami, uprzejmie z wiatrem im się kłaniającą, i weszli obaj do izby. — Pozdrowili Pana Boga, — kazali sobie zwarzyć piwa (bo ranek majowy był kaducznie chłodny), a tymczasem siadłszy za stołem przekąsali chléb z sérem z dziadowskiego worka.
— Za niedługą chwilę dało sie słyszéć na ulicy bicie bębna i granie trąby, zmięszane z tętętem koni i gwarem biegącego tłumu. Wszyscy co byli w karczmie rzucili się do otwartego okna, i nasz Marcin téż za nimi, patrząc ciekawie przez głowy.
Ulica, wśród natłoku chłopców i gawiedzi, jechali naprzód dobosz i trębacz, a za nimi woźny królewski. Stanąwszy na rogu ulicy, bęben i trąba umikły, a woźny, wznosząc głos zawołał:
— „Najmiłościwszy król Gwoździk, nasz ojciec i pan, wszystkie swe miłe dzieci i poddane uprzejmém sercem pozdrawia, a to przez usta moje ogłasza: że ktoby się znalazł taki, coby zaklętą królewnę w kościele farnym wybawił, w królewskiéj Jego wdzięczności odbierze wszelkie zaszczyty i nagrody, choćby pół królestwa żądał. To Jego Miłość królewskiém swém słowem i przysięga, przed ludźmi i Bogiem zapewnia. Ktoby więc chciał się podjąć téj przysługi, o każdéj chwili znajdzie posłuchanie łaskawe u Jego Królewskiéj Mości.” —
Bęben i trąba ozwały się znowu, i cały orszak powoli odciągnął w boczną ulice.
W karczmie, między przytomnymi, wszczął się gwar, rozprawy i spory: znajdzie się li kto tak zuchwały, żeby się kusić o królewską nagrodę, lub nie? — Po długiéj wrzawie zgodzili się wreście wszyscy na jedno, — że nikt nie będzie tak głupi léźć sam w paszczę strasznéj strzydze.
Dziadek z Marcinem przysłuchiwali się tym wszystkim rozmowom, niby niemieckiemu kazaniu; dopiéro kiedy sam karczmarz postawił im na stół piwo, chłopiec zaczął go się prosić, żeby im zechciał powiedzieć, co to za zaklęta królewna, któréj się wszyscy tak boją? Karczmarzowi, zwyczajnie gadule, była to woda na koło; poprawił czapeczkę na bok i siadając na ławie począł rozpowiadać:
— „Ho! moi ludzie! widać żeście z dalekiéj jakiéjś Ukrainy, kiedy nic nie wiécie; tu u nas kraj cały dziwu tego pełny. Ale nikt pewnie nie mógłby wam tak dokumentnie opowiedziéć jak ja.
„Otóż, trzeba wam wiedziéć, że nasz król (daj mu Bóg zdrowie i pociechę), królewiczem jeszcze będąc, pokochał się serdeczną miłością w rodzoniutkiéj swojéj siostrze. Dopóki ojciec, nieboszczyk stary król, żył, chowalić w największéj skrytości swą miłość; aleć jak skoro po śmierci ojca król młody objął koronę, wyszło szydło z worka na jaw. — Biskupi, zwyczajnie królowi, dali się łatwo przemówić i poślubili grzészny związek. Oj! bo że grzészny przekonał się potém król biédny i świat wszystek.
„W dziesięć miesięcy po królewskim ślubie zapowiedziano miastu całemu bliskie rozwiązanie młodéj królowéj. Na wszystkich bramach i wieżach siedzieli trębacze i cymbaliści, zwiastować huczną muzyką przyjście na świat królewskiego dziecięcia, — po rynkach stały na słupach beczki z winem, czekając na odetkanie, — w zamkowym ogrodzie wznosiły się stosy smolne, do zapalenia na znak radośny gotowe. — Aliści zamiast radości spodziéwanéj, nastąpił smutek i lament.
„Na dziw i trwogę przytomnych przy sobie, królowa wydała na świat córkę, — czarną jak węgiel, z széroką od ucha do ucha paszczą, w któréj ogromne ostre kły stérczały, z pazurami u rak i nóg, jak niedźwiedzie szpony. Król łamał ręce i łkał, — królowa zapadła w mdłości, z których już się, na swoje szczęście, niezbudziła, — lékarze zbiegłszy się do koła dziecka zaczęli się kłócić po łacinie.... W tém, na domiar powszechnego dziwu, straszydło urodzone ozwało się w te słowa: „Królu, mój ojcze, słuchaj mnie! za grzészny twój z siostrą związek, otom ja w żywocie matki przeklęta. Za chwilę umrę. Dajże mi zrobić trumnę, wielką jak dla starego człowieka, i pochowaj w królewskim grobie pod kościołem. A jakom z winy twojéj potępiona, tak mi tu przysiąż na Boga i zbawienie twoje, że od dnia mego pogrzebu co noc w kościele będzie żywy człowiek. To jedyna nadzieja dla mnie nieszczęśliwéj, że z zaklęcia zbawiona być kiedy mogę.“
„Strapiony i struchlały król, przysiągł: i w téjże chwili straszne owo dziecko skonało. — Podług jéj woli, pochowano nieszczęsną królewnę, w wielkiéj trumnie, pod farnym kościołem, w sklepach gdzie leży królewska rodzina, — obok matki, która w połogu zmarła.
„W nocy po pogrzebie król, wierny swéj przysiędze, postawić kazał w kościele na straży żołniérza. Kiedy nazajutrz rano chciano go zmienić, nieznaleziono go wcale; wszyscy to jednak tłómaczyli sobie snadnie, że zdjęty trwogą uciekł z kościoła i z miasta. — Na drugą noc stawiono drugiego, — ale i z tym było jak z piérwszym. Za piérwszym i drugim poszło sta, i więcéj, żołniérzy, którzy znikali bez śladu, — a nikt nie mógł dojść co się z nimi dzieje.
„Nakoniec raz, przy sporządzaniu kościoła, w ciemnym kącie za wielkim ółtarzem, znaleziono gromadę ludzkich kości, z ciała obgrzyzionych i połamaną broń żołniérzy, — i po mieście gruchnęła wieść, że straszna strzyga królewnéj co noc człowieka pożéra. Odtąd król, nieśmiejąc więcéj swoich wojaków narażać na śmierć, kazał na noc zamykać zbrodniarzy w kościele, a i ci noc w noc znikali jak tamci. Byłoć u nas pod one czasy łotrów nie mało, ale pomału tak się wytępili, że ledwie raz w rok który się dał znaleść, i król, za drogie piéniądze, musiał z dalekich krajów zakupywać żér ludzki dla swojéj strzygi.
„Cztérnasty rok już tak mija. Poczciwy król zubożył się i zadłużył, — nie jeden śmiały ochotnik także życie swe położył, — zaklętéj zbawić nikt niezdolał. I otóż teraz tak co dnia król wzywa i obiecuje nagrody, — ale któż się waży na śmierć pewną?… Co to będzie, co to będzie, jak tak dłużéj potrwa jeszcze?“....
W tém odwołał któś karczmarza na stronę, a nasi téż podróżni już wszystko wiedzieli. — Dziadek, chyląc się do ucha chłopcu, rzekł:
— „A co? mój synu! otóż ci wrota do szczęścia otworem. Maszli odwagę i wiarę w me słowa a serce wdzięczne, możesz wybawić królewnę i zyskać nagrodę jaką zachcesz.“
Siérota pomyślał sobie że dziaduś z niego żartuje; ale jak mu na twarz spojrzał, taka w niéj była powaga, dobroć i świętość, że zląkł się swojéj niewiary jak grzéchu. Jako zaś był z przyrody odważnego i chętliwego serca, tak gotów się był podjąć zbawienia królewnéj, byle go dziaduś jak dokazać tego nauczył.
— „O tém potém, mój Marcinie“ — odpowiedział starzec — „teraz idź tylko, oświadcz chęć twoją królowi.“
I Marcin, pełen dziecięcéj ufności, poszedł prościutko na zamek, opowiadając się wrotnemu, że chce wybawić królewnę. —
Król właśnie wtedy siadał do śniadania, ale posłyszawszy to orędzie kazał czémprędzéj wołać chłopca przed siebie. Kiedy Marcin, wszedłszy wprowadzony, opowiedział sam swój zamiar, król, ludzki w strapieniu swojém, widząc jego wielką młodość i niedoświadczenie, sam go od przedsięwzięcia począł odwodzić, przedstawiając jak na to wielkiej potrzeba mocy serca i mądrości żeby je szczęśliwie sprawić. Ale siérota odpowiedział szczérze: że choć sam młody i głupi, ma opiekuna któremu się powierzył, a który mu radą mądrą dopomoże; serca zaś dość czuje w sobie żeby się ważyć na wszystko. — Król, bacząc jego pewność i ufność, przystał na żądanie Marcina i w jakiéjś niewytłómaczonéj otusze począł się oddawać nadziei. Posadził chłopca z sobą po za stołem, nakładał mu na talérze i naléwał sam wina w kiéliszek, — zatrzymał u siebie na obiad, i dopiéro ku wieczorowi na miasto do dziadka odpuścił.
Dziadek wracającego do karczmy Marcina uściskał jak dziecko rodzone, dziękując za ufność w sobie; nauczył co ma czynić w noc w kościele, a umocniwszy go jeszcze na duchu mądremi słowy, z nadejściem mroku sam zawiódł aż do wrót kościoła. — Z błogosławieństwem staruszka przestąpił siérota próg i posłyszał zawiérające się za sobą ciężkie żelazne wrzeciądze, które go od całego żywego oddzieliły światu.
Przez wysokie, wązkie okna, pyłem i pajęczyną zaćmione, słabo przedziérał się blask pełnego miesiąca w głąb’ ogromnéj świątyni. Potężne słupy, od wieku zielone, wydawały się jak dwa rzędy olbrzymich duchów, sięgających do sklepienia; na nagrobkach i ółtarzach posągi nieruchomie stojące w pomroku zdały się żywemi postaciami; gdzie niegdzie, z pośrodka czarnych marmurów odbijała wyraźniéj biała alabastrowa trupia głowa, wyszczérzająca ku patrzącemu zęby, albo złocista ozdoba, na którą promień miesięczny padał, błyszczała jak oko ogniste. Tuż koło kraty wielkiego ółtarza potężna złocista korona, na kamieniu wyciosana, wskazywała grób królewskiéj rodziny…
Marcinowi, patrzącemu na to wszystko, mróz zimny przeszedł po ciele i serce żywiéj bić zaczęło. Chcąc trwogę zapóźną ukoić, klęknął sobie przed ółtarzem i począł mówić godzinki; to go znów uspokoiło. Wszelako, kiedy przeszła już jedénasta godzina, każde uderzenie zégaru, nowy kwandrans odbijające, wstrząsało nim wśród modlitwy.
Wreście na wieży zabrzmiało trzy kwandranse na dwónastą, — straszna chwila tuż się zbliżała, — i siérota, westchnąwszy raz ostatni serdecznie do Boga, szedł pełnić rade staruszka.
W kościele tym, między okrągłym w tém miejscu murem a wielkim ółtarzem, był wielki kąt pusty i ciemny; tu to strzyga musiała wléc na pożarcie swe ofiary, a kości w stós ogromny zrzucała. Marcin, podług porady dziadka, wszedł tam, i jako chlopcy zakopują się nie raz pod kopice siana, wczołgnął się pod ten okropny stóg ludzkich piszczeli, czaszek i żeber. —
Zaledwie że tego dokonał, zégar na kościele począł bić dwónastą. — Z ostatnim dźwiękiem dzwonu rozległ się po kościele huk głośny — (to kamień z królewskiego sklepu odwalił się sam na stronę). Marcin, pilnie nadstawiając ucha, posłyszał szybkie bieganie w około, — potém straszny głos zawołał:
„Człecze! gdzie jesteś? ozwij się!“
Chłopiec leżał jak trusia, myśląc sobie w duszy czy był téż kto przed nim taki głupi żeby się strzydze odezwać?… Tymczasem straszydło co raz to głośniéj, to okropniéj wołało i wyło, — słychać było jak czémciś rozrzucało, jak przewracało i przesuwało ławki.... nareście, niemogąc znaléść żywéj pastwy, przybiegło za ółtarz, i siadłszy na wiérzchu kości, zaczęło wczorajsze szczątki do reszty z ciała ogryzać. W tém zaleciał je widać zapach żywéj duszy, bo z wściekłym śmiéchem wykrzykło:
„Ha! tuś mi to jest, ty mądry ptaszku!.. Czekaj, teraz mi nie ujdziesz!“..
Wystawić że sobie co się Marcinowi w duszy działo!… Strzyga poczęła obiema rękoma rozrzucać z kupy kości, przerzucając je po nad ółtarzem na kościół. Była to wprawdzie praca nie lada, ale piekielnicy szła tak predko, jakby sto rąk miala. — Wreście biédny siérota czuł że już jest niedaleko niego.
— Minutka jeszcze, — i Boże zmiłuj się duszy mojéj“ — pomyślał sobie skruszony. — Alić, zaledwie w duchu domówił tych słów, na wieży uderzyła druga godzina: strzyga zgrzytnęła okropnie i biegła z wrzaskiem do otwartego grobu. Kamień z łoskotem sam się za nią zawalił — i wszystko ścichło, jakby makiem zasiał.
Marcin wyszedł wtedy ze swego ukrycia, a odetchnąwszy głęboko, jakby się na świat na nowo narodził, klęknął naprzód przed ółtarzem, dziękując w serdecznej modlitwie Bogu za ocalenie swoje. — Potém, znużony, odszedł na kościół, i przyległszy na jednéj ławce zasnął.
Z świtem, o piątéj godzinie, zakrystjan przyszedł otwiérać kościół, a z nim król sam, dworzanie i wielka ciżba ludu, — bo już się po mieście rozniosło o odwadze Marcina. Wszedłszy do kościoła, pojrzeli wszyscy ciekawie, a niewidząc nikogo wykrzykli jednozgodnie: „zginął jak i drudzy!“ a król smutnie kiwnął głową. — Kiedy się jednak lepiéj rozpatrzyli, zdziwili się widząc poprzewracane i porozsuwane ławki, połamane lichtarze, podarte chorągwie, pogryzione świéce, kościół wszystek zasiany mnóstwem trupich kości — czego przedtém nigdy nie bywało.
W tém, zbudzony łoskotem tylu ludzi, Marcin się podniósł na ławie. Skoro go ujrzeli, wykrzykli wszyscy radośnie, a król ściskał jak własnego syna, i wiódł go z sobą do zamku, ciekawy przy śniadaniu wysłuchać jego powieści. — Marcin radby był co najprędzéj biédz do karczmy, do swego staruszka, ale król zatrzymał go gwałtem na obiad. — Tymczasem dziady i baby z całego miasta zbiérały w kościele porozrzucane kości i składały je na swe miejsce za ółtarz.
Po obiedzie, puszczony przecież od króla, siérota pędził jak strzała do swego opiekuna i rzuciwszy się mu do nóg za radę dziękował. Starzec zachęcał go do wytrwania w ufności i męstwie, przez które królowi i zaklętéj królewnie wróci spokojność, a sobie szczęście zgotuje; i nauczywszy go znowu co ma czynić, wiódł go o zmroku pod same wrota kościelne, błogosławiąc na rozstaniu.
Tą razą chłopiec nie tyle się już uląkł zostawszy sam w kościele pustym, — zwyczajnie, człowiek ze wszystkiém się ochrośnie! — Spokojnie na modlitwie spędził czas ku północy, a kiedy godzina straszna się zbliżała, szedł, podług rady starcowéj, na chór zamknąwszy za sobą drzwiczki i święconą krédą je opisawszy. Przytulony za organem czekał co się daléj stanie.
Dwónasta wybiła znowu, — wieko od grobów znów się z hukiem odwaliło, — i strzyga wyleciała na kościół. I znowu Marcin słyszał jéj wycia i wrzaski, okropniejsze jeszcze niż wczora, — walenie ławek, rzucanie kośćmi i lichtarzami...... wreście na chwilę wszystko ucichło. — Chłopiec, ciekawy co, się stało, wychylił głowę z za organu, i ujrzał okropną czarną poczwarę, z rozwianym ognistym włosem, krwawemi oczyma i strasznemi kłami, w pośród kościoła nieruchomie stojącą. Wylękniony tak okropném widziadłem, rzucił się nazad za organ; ale w téj chwili postrzegła go strzyga.
— „Ha! przeklętniku! tameś to?… Czekaj! zaraz ja cię dostanę!“ wrzasła, i biegła do drzwiczek od chóru. Ale słabe drewniane drzwiczki, opisane święconą krédą stały, jak mur nieruchome przeciw mocy złéj. — Straszydło poleciało wtedy do otwartego grobu i wnet wróciło, wlokąc za sobą z łoskotem trumnę. Postawiła ją pod chórem i znów pobiegła po drugą. Drugą stawiła na piérwszéj i znów po trzecią bieżała. Tak nastawiała wreście trumn dziesięć, jak schody, aż do samego prawie chóru, i już drapała się po nich z jedénastą.
Marcin widział że jak tę jeszcze postawi, dostanie się do jego schronienia, — kiedy więc strzyga z nią pnie się, on, zebrawszy do serca wszystką swą odwagę, wyrwał z organu wielką drewnianą fujarą i pchnął nią z całéj siły najwyżéj stojącą trumnę. — Całe rusztowanie rozsypało się z strasznym hałasem, przywalając sobą upiorzycę....
Ale przeklętego nie zabić! — w téj chwili podniosła się z pod stosu trumien, i kłapiąc wściekle zębami, straszne zionąwszy przekleństwo, znowu się wzięła do pracy. Nim wszakże dziewięć trumien postawić zdążyła, wybiła druga godzina. — Rycząc straszydło odleciało do otwartego lochu, a wszystkie trumn jedénaście same za nią sunęły się. Kamień padł znów na swe miejsce, — a Marcin, z śmiertelnéj oswobodzony trwogi, podziękowawszy znowu Bogu, usnął.
Kiedy o świcie król i wszyscy ciekawi weszli do kościoła, widząc nowe spustoszenie, wołać poczęli Marcina, gdzie jest? Zbudził się chłopiec, a zeszedłszy z chóru, wśród powszechnéj radości udał się z królem na zamek, gdzie znów aż do poobiedzia zostać musiał, opowiadając wszystko co się w nocy działo.
Za powrotem do karczmy staruszek go upewnił, że byle jeszcze jeden raz wytrwał i wykonał wiernie jego radę, wybawi zaklętą królewnę. Pouczywszy jako ma czynić, odwiódł go znowu na wieczór przed kościół i błogosławieństwem pożegnał wstępującego we wrota.
Za czasem wróble na strachu siadają. Tak téż i nasz Marcin, dzisiaj prawie całkiem bez trwogi wszedł do kościoła, — chociaż to miał być wóz — przewóz, albo wybawi królewnę, albo zginie straszną śmiercią!
Kiedy dwónasta bić miała, przyczaił się za chrzcielnicą, tuż koło królewskiego grobu. — Północ wybiła: kamień się odwalił, straszliwa strzyga wyleciała na kościół, wpadła za wielki ółtarz i zaczęła szukać w kościach. Marcin tymczasem, cichutko, zstąpił do otwartego grobu, macając znalazł otwartą trumnę, położył się w niéj i naznaczywszy wieko święconą krédą w znak krzyża, przykrył się niém cały, maleńką dziurkę dla tchu nożem wywierciwszy. — Leżąc, modlił się gorąco, wśród okropnego wrzasku, wycia i łoskotu, głucho z kościoła dochodzących....
Nakoniec zadzwonił zégar drugą godzinę, i strzyga, cała w ogniu, wyjąc wpadło do grobu. Nieznajdując otwartéj swéj trumny, stanęła osłupiona i potém, pobiegłszy do lewéj ściany lochu, zaczęła liczyć trumny w rzędzie stojące.
— „Raz, — dwa, — trzy, — cztéry, — pięć, — sześć! to moja“..... i chciała podnosić wieko. Niemogąc odkryć, biegła do drugiéj ściany i znowu liczyć poczęła:
— „Raz, — dwa, — trzy, — cztéry, — pięć, — sześć!… to moja!“ a w tém poczuwszy żywą duszę, wrzasła: „wstawaj z tąd, żywy człowiecze! bo cię na sztuki rozedrę.“
Ale siérota, zatknąwszy sobie uszy rękoma, leżał jak trup istny, prosząc na głos Boga o łaskę dla siebie i przeklętéj. Napróżno strzyga wyła, groziła i klęła, miotała ogniem i szamotała trumną; napróżno potém zaczęła okrutnie jęczyć i prosić o litość, obiecując pokazać mu za to wielkie skarby..... Wśród tych jéj prośb i obietnic, przez okienko dało się słyszéć w grobie pianie kura na plebanii. Jeszcze jeden jęk rozległ się przeraźliwie, a za nim posłyszał Marcin jak cóś się osunęło i padło przy trumnie.
Na to téż on tylko i czekał. Odrzuciwszy z siebie wieko, wstał i podniósł ze ziemi śliczną cztérnastoletnią dziewczynę, nagą, w mdłościach leżącą. Otuliwszy swą siermięgą położył ją na swoich kolanach i tak oparty w kąciku, zasnął. —
Z porankiem król, z niesłychaném mnóstwem narodu, przyszedłszy do kościoła, znaleźli znowu straszne ślady strzygi, ale nie mogąc się dowołać Marcina niewiedzieli już co myśléć; szczęściem nadszedł żebrak, jego opiekun, który do grobów otworzyć radził. — Dopiéroż to było dziwu, kiedy z odwalonego lochu ukazał się żywy chłopiec, śliczną śpiącą królewnę na ręku niosący!… Nie było miary w radości całego miasta, a cóż dopiéro króla ojca samego. —
Marcin szukał pilnie dziadka, dobroczyńcy swego, ażeby mu do nóg upaść; ale ten zniknął gdzieś bez śladu. —
Król, niewiedząc sposobu jakby godnie
wynagrodzić wybawce swéj jedynaczki, oddał mu ją za żonę, — za chętną obojgu ich zgodą. —
Powiadają niektórzy, że w dzień ich ślubu stał się dziw nowy, gdy wszyscy pożarci niegdyś przez Strzygę do życia powrócili, — ale to są, ot tam! babskie baje.
Tyle pewno, że Marcin, po śmierci swego teścia, zacnego i szeroce sławnego Gwoździka, został królem, pod imieniem Ćwieczka pierwszego. — A jako sam wprzód zaznał co to biéda, tak téż na tronie był dla narodu swojego najlepszym rządzcą i ojcem prawym. —
W baśni téj, podobnie jak w wielu innych, czas swawoli złego zamyka się między północą i drugą poranną godziną. — Dla czego? stanowczo powiedziéć nie umiem. — Że jednak w jednéj pieśni dziadowskiéj znajduję dwuwiersz:
„Druga godzina po północku biła, —
„Najświętsza panienka synaczka powiła“ —
może więc być, że z podobnéj tradycyi mniemanie gminne kres działaniom nieczystéj mocy o drugiéj godzinie naznacza. —
Takaż sama, w szczegółach tylko odmienna, powieść, znajduje się w zbiorze czeskim: J. B. Malého sebrane báchorky a powêsti národni, w zeszycie 2., p. t. Pohádka o zakleté princezné.
Przez pola i bory, wieczorną ciemnicą,
Biegł rycérz na koniu z porwaną dziewicą.
Smierć nierozdwoi,
Co miłość spoi.
Młody Stach, strzelec z Puszczy-zielonéj, pokochał się serdeczną miłością z Kasią, dziewuchą gospodarską z Dąbrowy. Rodzice dziéwki mile to widzieli, bo Stach był sobie parobek, jako to mówią, i do Boga i do ludzi; więc, gdy przyszedł w oświadczyny, niezwlekając dali mu swe słowo, i umówiwszy ślub na ostatnią zapustną niedzielę, jęli się krzątać, by sprawić córce przystojne wesele.
Alić, kiedy oni myślą około weselnych godów, do Puszczy przyszło wezwanie na wojnę; więc i Stach, zabrawszy swoją rusznicę, ruszył wraz z drugimi chłopcy. — Kiedy, idąc przez Dąbrowę, mijali chatę Kasiną, pobiegł, raz jeszcze, choć na krótką chwilkę, zobaczyć kochankę drogą i pożegnać — Bóg wié na jak długo!..
Kasia wtedy, z matką starą, niewiedząc jeszcze o niczém, szyły właśnie szaty ślubne. Skoro im Stach opowiedział że oto idzie na wojnę, z żalu załamały ręce, — ale by został namawiać nieśmiały. Rzéwnemi łzami płakały, gdy go ściskając żegnały.
— „Kasiu moja! liljo moja!“ mówił chłopiec, odchodząc już z chaty: „wiem ja, że idę, — niewiem, czy powrócę?.. Powiédz, Kasieńko! jeżeli powrócę, czy ja serca mego przez cię nie zasmucę? Czy, kiedy ja będę na wojnie krew lać, ty tutaj nie będziesz z drugim ślubu brać?.. Powiédz, Kasiuteńko! do roku trzeciego — czy będziesz czekała powrotu mojego?“..
— „Stasiu! życie, słońce moje! co mi ty mówisz o trzech latach?.. Choćby i do śmierci saméj, gotowam czekać za tobą!.. Wrócisz, albo niepowrócisz, niechcę nigdy znać innego.“ Zawołała dziewczyna, rzucając mu się na szyję.
Raz jeszcze przycisnęli piérsi do piérsi, usta do ust — i odszedł Stach, na wojnę, na krwawe mordy; Kasia została w chacie, rzéwnie zapłakana. — Stara matka tuli córkę jak może, ociéra jéj łzy z oczu chustą białą, pociesza dobrą nadzieją.
— „Niepłacz, kochanie! wojna się skończy, — kochanek zdrowy wróci do ciebie! Wróci do ciebie skrzydlatym ptakiem; będziesz się cieszyć sławnym wojakiem.“....
∗ ∗
∗ |
Minela zima. — Wiosna, lato, jesień, przeszły za nią — i znów przyszła zima druga.... Nieszczęśliwa wojna rychło się skończyła: — i do Kasinéj wioski z dziesięciu chłopaków dziarskich, co razem ze Stachem wyszli, powróciło trzech kaléków. Ale jaki jego los spotkał, żaden nie umiał powiedziéć Kasi. Za to w karczmie, drugim ludziom, mówili że pewnie zginął, bo cała rota gdzie służył co do jednéj nogi padła, a od tego dnia i jego nikt już niewidział. —
Biédnéj dziewczynie w oczy nikt tego nieśmiał powiedziéć, — ale domyślne jéj serce ze spojrzeń dobrych ludzi, co na nią spoglądali litośnie, odgadło jaśnie siéroctwo swoje. Jeszcze jednak w głębi duszy nie może się zrzec nadziei, i co dzień zasypiając myśli sobie: „jutro wróci!“.. Co dzień, o białym świcie zrywa się z posłania, siada u okna, patrzy czy miły niewraca — i płacze, jak chmura dżdżysta, wyglądając od poranku do wieczora. A nikt jéj oczu nie obetrze z łez! nikt dobrém słowem nie pocieszy!.. Ta co łzy koiła, co smutną pocieszała — matka staruszka — śpi już w zimnym grobie!
∗ ∗
∗ |
Tymczasem ojciec jéj stary pojął sobie w drugie małżeństwo młodą wdowę ze sąsiedztwa — a jeden krewniak macoszyn, bogaty kowal, upodobawszy sobie Kasię, mimo że widział srogie jéj strapienie, począł nalegać by mu ją dano za żonę. — Darmo się ona ojcu i macosze do nóg rzucała, prosząc żeby jéj za mąż niedawali; ojciec ją złajal, macocha wybiła. Zalotnikowi kazali dać do kościoła na zapowiedzi, a dziewczynie się do ślubu gotować.
Nieboga Kasia przed złą macochą niemiała czasu cały ten dzień wyjrzéć, jako zwykła, na drogę, zkąd co dnia Stacha czekała jeszcze. Dopiéro kiedy już wszyscy w domu się uśpili, wstawszy z łóżeczka, pobiegła do okna. Miesiąc biały świécił jasno po białéj od śniegu drodze, — ale na drodze nie widać nikogo!.. Dziewczyna z wielkiéj rozpaczy skryła w dłonie oczy obie i płacząc jęła wyrzékać:
— „Stasiu drogi! gdzieś ty? gdzie?
Czyś zapomniał już o mnie?
Jam tobie serce dała jednemu,
Dziś mi ślubować każą drugiemu!
Stasiu, kochanku! martwy czy żywy,
Przybądź na pomoc mnie nieszczęśliwéj!“...
Kiedy tych słów domówiła, zawyły na raz głucho wszystkie psy we wsi całéj, — coś zatętniało, — zaskrzypiał śniég koło chaty — i: sztuk! sztuk! w okieneczko...
— „Otwórz, otwórz, Kasiuleczko!“ — zawołał z dworu głos znany.
Kasia, posłyszawszy, ledwie mogła przytłumić okryk radośnego zadziwienia, z piérsi się wydziérający. Spojrzała: — za oknem, na siwym koniu, siwą sukmanką okryty, stał ukochany jéj serca!
— „Tyżeś to? Stasiu!.. ach, ty!“.. odezwała się z cicha.
— „Ja, Kasieczko! ja, kochanie! Przyjechałem wziąść cię z sobą. Chceszli jechać? to się śpiesz!“ —
— „Stasiu, na dworze mróz taki! pójdź do chaty, ogrzéj się; — ja cichutko drzwi otworzę.“
— „Nie mogę, Kasiu, nie mogę! Mam daleką wracać drogę… Chcesz li ze mną, śpieszże żywo.“
Od niezmiernego wesela od siebie odchodząc, skoczyła dziewczyna: przyodziała się na prędce, — podniosła z cicha u drzwi klamkę, — i wyszła z chaty do kochanka.
— „Siadaj, Kasieńko! siadaj!“ zawołał — i pochwyciwszy za ręce posadził ją na koń przed siebie.
Koń zarżał, poskoczył, — i popędził przez wieś czwałem… Tylko co za wsią, zbił się w bok z drogi, na szérokie puste pola, skrzące się od śniégu jak obrus srébrzysty, — i leciał, jak wiatr, przez zaspy, przez doły i góry, miecąc za sobą śniéżną zawieruchą.
— „Stasiu drogi! koń nas ponosi! Trzymaj go!“ zawołała Kasia strwożona.
— „Nie bój się, miła! Koń świadom drogi. Tęskni za domem, to śpieszy.“ —
— „Gdzież ten dom twój? czy daleko? Czy za długo przed nim staniem?“
— „Za jedną górą, za jedną rzeką. Odpoczniesz w nim przed świtaniem.“ —
Dziewczyna przytuliła się do jeźdźca, — a koń leciał daléj, przez pola, lasy i wioski. Kiedy przez las przejeżdżali, to drzewa szumiąc gięły się koło nich, jak od wichru, i sowy śmiały się głośno po gałęziach. Kiedy jechali środkiem wsi, to wszystkie psy wyły żałośnie, — a kochanek Kasin wołał:
— „Hejże, hej! co się to dzieje!.. Ludzie śpią, kury śpią, — a umarli żywych po świecie wożą!“ —
W niéj ode strachu okropnego zamiérało serce w piersiach; od szybkiego lotu konia zapiérał się oddech w ustach, ćmiło się w oczach i głowie. Z zamkniętemi powiekami, na pół omdlała, wisząc na szyi Stacha, nie wiedziała ani którędy, ani jak długo jechali, kiedy koń zwolniać zaczął biegu.
— „Kasiu, kochanie! otwórz oczęta, — otóżeśmy już przed domem!“ szepnął jéj kochanek do ucha.
Kasia, podniósłszy powieki, pojrzała przed siebie. Nie opodal widać było, czerniejącą wśród śniégu, wieś, z wysoką kościelną wieżą; przy kościele, w jednéj chacie migało się jasne światełko.
— „To pewnie dom twój, gdzie się tak świéci? — Kto tam czeka na nas? Stasiu!“ —
— „Nie, Kasieczko! mój dom tutaj,“ odpowiedział jéj Stach, wskazując krągły przy drodze pagórek, — a koń, trzéma skokami, stanął z niemi na jego wierzchołku.
Na pagórku tym gdzie niegdzie rósł karłowaty jałowiec, a między krzakami, śniégiem przypruszone, stérczały mnogie mogiły. Jedna z nich stała otworem, jak gdyby tylko co wykopana.
Jeździec zeskoczył z konia i zsadził Kasię na ziemię. Z niezmiernym strachem spostrzegła ona wtedy, że zamiast białego konia stał przed nią biały koński szkiélet, na chwiejących się suchych nogach, — który z piérwszym wichru powiéwem runął i cały w drobne rozsypał się kostki....
Stach, ująwszy Kasię za rękę, stanął z nią u brzega rozwartéj mogiły.
— „Kasiu! patrz: oto mój dom, oto moje łoże. — Tęskniłaś za mną, płakałaś za mną, jeździłaś ze mną, — chodźże teraz ze mną spać!“
— „Stasiu najdroższy!“ Kasia mu odpowié: „za żywota i po śmierci jam zawsze twoją być rada! — ale żywo do grobu bardzo straszno iść.... Puśćże mnie, puść między ludzi, niech dożyję jeszcze z niemi, do téj chwili aż mnie żal srogi zabije.
Nie długo ci za mną przyjdzie czekać!” —
— „Kasiu, kochanie! nie po tom cię woził, żeby puszczać znów od siebie. — Tęskniłaś za mną, płakałaś za mną, wolałaś za mną — teraz musisz ze mną spać.“ —
— „Ha! toć bądźże wreście wola twoja, mój miły! — Ale w grobie ziemia zmarzla tak twardo!.. naści oto chustę moją, zaściél nią dół, żeby miękciéj było,“ rzekła chytrze Kasia, podając mu zwiniętą żółtą chustkę swoją z głowy.
Upiór, odebrawszy ją, wszedł w dół i począł ją na ziemi rozściéľać. Kasia, korzystając z chwili, odwróciwszy się ku wiosce, poczęła biédz co sił stało, — wprost ku owéj chacie gdzie światło z okna migało. Strach jakby jéj skrzydeł dodał, w moment krótki przybiegła pod wieś, — przelazła przez płot wysoki, — wpadła do chaty i drzwi sobą zaparła…
Alić, gdy odetchnąwszy obejrzała się po izbie, nowa padła na nią trwoga. — Chata ta, była to kostnica. Na środku, na czarnym całunie, w odkrytéj trumnie, leżał trup, a w głowach jego świéciła się posępna gromnica… Kasia, zobaczywszy to, sama nie wiedziała czy zostać, czy uciekać? — aż tu we drzwi któś kołacze.
— „Bracie umarły! otwórz umarłemu!“ zawołał z dworu głos Stacha.
Trup w trumnie drgnął, — odetchnął ciężko, — i począł zwolna dźwigać się z posłania. — Wyjął z trumny prawą nogę i postawił ją na ziemi; zanim lewą zdążył wyjąć, niecierpliwy głos ozwał się znowu:
— „Bracie umarły! otwórz umarłemu!“ —
— „Zaraz, zaraz; tylko jeszcze wyjmę z trumny lewą nogę,“ odpowiedział ponuro wstający.
Dziewczyna, patrząc i słysząc te straszne dziwy, struchlała, poczęła się modlić gorąco do Maryi Panny Przenajświętszéj, by ją od zguby uratowała. I wnet, jakby w nią cóś tchnęło — sama niewiedząc czemu tak robi, zerwała nitkę u swego różańca, zwlokła z niego jedno ziarnko i rzuciła niém na trupa, co już właśnie tylko co z trumny cały miał wstać.... Umarły jęknął, — i padł na wznak w trumnę.
— „Bracie umarły! czemu nieotwiérasz?“ ozwał się głos z za drzwi.
— „Dostałem kamieniem w łeb, — upadłem w trumnę jak długi,“ odpowiedział umarły w izbie.
— „Wstawaj, wstawaj, drzwi otwiéraj co prędzéj!“ wołał Stach, tłukąc pięściami.
Trup na to znowu począł się podnosić — przełożył jedną nogę — kiedy drugą chciał przełożyć, Kasia drugiém rzuciła nań ziarnem, i znów upadł, jako pierwéj, w trumnę. —
Było tak nie raz, nie dwa, nie trzy razy — aż wreście Kasia cały już swój wyrzucała różaniec; a oto zmarły podnosi się znowu!.. Postawił prawą nogę na ziemi, — postawił lewą, — poszedł pomału do drzwi, — uchwycił ręką zaporę, — gdy w tém we wsi koguty chrypliwie zapiały. Umarły, jakby piorunem rażony, zawlókł się i padł martwy w trumnę, a kołatanie ucichło… Kasia, kiedy tak cicho chwilę trwało, ochłódłszy z trwogi, znużona na duszy i ciele, jako się klęcząc modliła, padła zmorzona twarzą na ziemię i spała twardo aż do dnia. —
Rano ksiądz z ludźmi przyszedłszy grześć umarłego, zadziwili się znajdując drzwi wewnątrz zaparte; w tém Kasia, zbudzona łoskotem, odsunęła im zaporę. Zdziwieni tém bardziéj, wszyscy ciekawie pytać jéj poczęli: zkądby się wzięła i co tutaj robiła? Opowiedziała im zatém wszystko, co się z nią nocy téj działo. — Jedni wierzyli jéj, niewierzyli drudzy i chwiali milcząc głowami; ale wszyscy, po pogrzebie nieboszczyka, poszli na wzgórek wskazany po za wsią, gdzie były mogiły poległych w niedawnéj bitwie.
Gdy zaszedłszy tam, znaleźli jeden grób świéżo ruszony, ksiądz kazał go aż do dna samego rozkopać; co gdy uczyniono, ujrzano z wielkim dziwem rozpostartą żółtą chustę pod ciałem poległego wojaka. — Nikt już wtedy niewątpił o prawdzie Kasinéj powieści, i wszyscy, biorąc do serca złą jéj dolą, pytać poczęli coby chciała? mają li ją do dom odwieść, albo czy zostanie z niemi?
Kasia dowiedzieć się chciała, jakby daleko było do jéj domu; ale tu nawet o nazwisku takiéj wioski jako żywo nikt niezasłyszał. Wzięli ją zatém do siebie miłosierni jedni gospodarstwo i opiekowali się jako córką rodzoną. —
Kasia co wieczór chodziła po za wioskę, na mogiłę swego kochanka, prosić Boga o zbawienie jego duszy, a dla siebie o rychłe z nim połączenie; dnie zaś całe trawiąc we łzach i tęsknościach, rychle zbliżała się ku końcowi swojemu. — Nim jeszcze pół roku wyszło, poczuła nadchodzącą śmierć; konając zaś gorąco zaklinała księdza i ludzi, żeby ją w Stacha pochowali grobie. —
Nie zdało się to przecież księdzu proboszczowi w nieświęconéj wyspowiadaną chować ziemi; więc gdy umarła, pochowana została na smetarzu, przy kościele. — Ale tu dopiéro pokazała się moc wielka prawdziwéj miłości, ktoréj i śmierć nie może końca położyć!… Co wieczór, widzieli ludzie, jak z mogilnika na pagórku wychodziła postać biała, — a z smetarza kościelnego druga szła naprzeciw niéj: i złączywszy się wśród pola, od zmroku aż do świtania błądziły razem po błoniach, jako dwa mgliste, wiatrem pędzane obłoki. — Daremnie nad obudwoma grobami odprawiano msze i modlitwy; dziwy te trwały dopóty, aż ludzie, widząc je, uznali że takiéj wiernéj miłości nie godzi się stawać na wstręcie, i ksiądz, wyjąwszy trumnę Kasiną z smętarza, pogrzebł ją w kochanka grobie. —
Na pamiątkę zaś wieczystą téj wiernéj miłości, ludzie dobrzy na mogile rzeźbiony położyli kamień. A kto tam przyjdzie, albo przyjedzie, przeczyta sobie:
Miłość prawdziwa
Tutaj spoczywa
Złączona w grobie. —
Jan parobczak był to zuch,
Śmiał się z strachów i upiorów,
A topielców, czartów, zmorów
Bał się — gdyby pająk much.
Możny jeden, ale zły i łakomy pan, choć bez pracy wziął dziedzictwem liczne a zyskowne włości, i skarbiec w złoto, w srebro bogaty, nie przestając wszelakoż na tém co posiadał, całe życie łożył tylko na pomnożenie zbiorów, — nie dbając, w swém zaślepieniu, czyli godziwie, albo niegodziwie. Więc nie dość, że przez wiek wszystek nie wsparł biednego w potrzebie, chociażby kawałkiem chleba, — ale na podobieństwo upiora, co się człowieczą krwią tuczy, wyciskał z ludzi ostatnie mienie i krew ich.
Ludzie nieszczęśni we włościach jego, pracą i głodem wycieńczeni srodze, podobniejsi byli marom, niżeli żywym stworzeniom; pomimo to przecie, okrutny pan coraz ich srożéj gnębił. — Lud marzł w zimie w lichych chatach, przez pół z poszycia odartych, bez iskierki ognia w piecu; — bo skąpy pan z niezmiernych kniei nie dał wziąść gałązki drwa; na przednówku marł z puchliny, żołędziowego najadłszy się chleba; w lecie ginął w niemocy od znoju i skwarów; w jesieni z pijaństwa, — przepijając w arendzie całoroczną pracę: bo pan za wymuszoną gwałtem robociznę zawdy kartkami na gorzałkę płacił. A tymczasem skarby skąpca rosły z każdym dniem widomie. — Darmo mu ludzie pobożni, darmo bogobojna żona, przypominali by się upamiętał, — grożąc za ludzką krzywdę sprawiedliwą karą Boża; on śmiał się z gróźb i przestróg, a żonie pogroził pięścią by mu w sprawy nie wglądała.
Jako zaś łakomi ludzie nikomu wierzyć nie radzi, ale własnego cienia ustrzedzby się chcieli, — tak téż i ten oto chciwiec, trwożliwy o swe pieniądze wynalazłszy w zwaliskach starego lamusu opustoszałe piwnice, poprzenosił do nich jednéj nocy wszystkie skarby tajemnie. — Nazajutrz — (było li to dopuszczenie Boże, czy że się okrutnik dźwigając noc całą oberwał?) legł chory w lożu; a niechcąc wołać ani lekarza, ani księdza, ażeby im nie zapłacić, skonał — klnąc w chwili śmierci niebu i ziemi. Że był szlachcic i bogaty, chociaż zmarł bez rozgrzeszenia, pochowano go jednak za wsią na smętarzu, w lochach pod starą kaplicą.
Alić w kilka dni po jego pogrzebie, ukazał się znak widomy, jako o pomstę do Boga woła krzywda biednych, — i jako dusza co się za żywota w ziemskich utopiła dobrach, po śmierci odjąć się od nich nie mogąc, cierpi męki potępienia. Każdego dnia o północy — widywali wszyscy ludzie — umarły dziedzic wychodził z smętarza, śmiertelnym okryty całunem; a obszedłszy w koło gumna, znikał w sadzie po za dworem, — i aż nad samém dopiero świtaniem powracał nazad do grobu.
Z razu trwoga niesłychana ogarnęła gminę cała przed tak okropném zjawieniem; o zmroku już żadna żywa dusza nie śmiała zajrzéć do sadu, — a z nadchodzącą północą wszystko kryło się po chatach, i z drzeniem słuchało, ścisnąwszy się w kupę, ponurego owczarskich psów wycia, gdy mimo gumien szedł potępieniec. —
Wszakże pomału — pomału, nawet dzieci i kobiety oswoiły się ze strachem; a co śmielszych chłopaków wzięła piéc ciekawość, wyśledzić w sadzie upiora, co robi? Uwziąwszy się więc, wypatrzyli rychło, że strach wszedłszy do sadu, kroczył do starego lamusu, i znikał w jego zwaliskach do świtu.
To gdy nazajutrz w karczmie rozpowiadały chłopaki, starzy odgadnęli zaraz, że pewnie na miejscu owém zmarły przechował pieniądze; szli zatém na dwór do pani, którą serdecznie kochali, radząc, żeby szukać kazała. Wyprawieni ze dwora słudzy szukali pilnie dzień cały, — napracowali się srodze, przerzucając stosy gruzów; a w wieczór, nic nie znalazłszy, wrócili znużeni do domów.
Był zaś tam we dworze na ów czas parobek, imieniem Jan, — jedyny czy do roboty, do wypitki czy wybitki, — a zuch i zawadjaka coby djabłu nie zszedł z drogi. Ten za dni kilka po marném szukaniu, przyszedł do pokoju pani, a pokłoniwszy się do kolan jéj, prosił, by mu pozwoliła na swą rękę szukać skarbu.
„Pan Bóg z tobą miły Janku!“ — odpowiedziała mu wdowa: — „jeśli on ci dopomoże, ja dajęć wolność ku temu; a gdybyś za Jego wolą przenajświętszą co znalazł, podzielim się sprawiedliwie.“ —
W tenże więc dzień, kiedy zmierzchło dobrze, — a był wieczór dżdżysty i ciemny, — Jan szedł z rodzonym na smętarz. — Otwarli wrota kaplicy, — odemknęli ciężkie żelazne drzwi grobów, — i śmiały parobczak, skrzesawszy ognia, spuścił się do lochu, przykazawszy bratu wchód za sobą zawalić, — zamknąć za sobą kaplicę, — a we wsi nie powiadać o niczém nikomu.
Przy jasnym blasku smolnego łuczywa, znalazł wnet trumnę swego niegdy pana, świecąca między minnej świeżym złocistym galonem. Tuż obok niéj stała druga, z prostego dębowego drzewa, zdrowa jeszcze, jakby dziś spuszczona: Jan odćwiekował ją żywo, wyjął leżącego w niéj trupa, i zawlokłszy w kąt lochu, sam jego okrył się całunem, a potém legł cichutko w trumnie, wiekiem się przysłaniając. Nie długo leżał, a oto i północ przyszła. Potępieniec z okropnym poruszył się jękiem, — odrzucił wieko z łoskotem, — powstał: a blada posępna łuna, bijąca od jego trupiéj głowy, oświeciła cały loch.
Jan, patrząc nań przez szparę, czuł jak mu zimne mrowie od wielkiego palca w nogach szło do głowy i włosy dębem stawały; — lecz nie czas było namyślać się już: zebrał całą odwagę do serca, i odrzuciwszy wierzch z trumny, stanął przed swoim nieboszczykiem panem.
— „Kto tutaj?“ — podziemnym głosem odezwało się widmo.
— „To ja, Jan Zmora, parobek twój panie.“ —
— „Po co tu przyszedłeś?“
— „Służyć ci panie po śmierci, — jakom ci służył za żywota.“ —
— „Żywyś ty, czy umarły?“ — zapytał strach. —
— „A dyć umarly, mój panie. Nie mogłem żyć już dłużéj ze strasznego żalu po moim drogim panisku, a konając uprosiłem, żeby mnie chociaż przy was pogrzebali.“ —
Upiór nie dowierzając obszedł go wkoło, wietrząc, czy żywéj nie poczuje duszy; ale Jan tak się od stóp do głowy trupim owinął całunem, że cuchnął wszędzie niby trup.
— „Kiedyżeś umarł?“
— „W niedzielę.“
— „A kiedyś chowany?“
— „Dzisiaj o południu.“ —
— „A na którą idziesz drogę?“
— „Na tę, co i ty — mój panie! bo cię na krok nie odstąpię.“ —
— „To chodź za mną,“ — rzecze nieboszczyk. — No, idźże przodem. —
— „Nie, — mój panie! idź ty przodem, a ja za tobą, jakom chodził za żywota.“ —
Szedł tedy upiór milcząc po schodach ku górze, a Jan za nim krok w krok tuż. Kiedy stanęli u wnijścia umarły zawołał głośno:
— „Otwórzcie się drzwi!“ — i ogromne drzwi żelazne odwaliły się z łoskotem.
Minęli ciemną kaplicę, — i znowu na rozkaz upiora otwarły się jéj podwoje. — Kiedy pośrodkiem smętarza wązką przechodzili ścieszką, Jan widział w lewo i w prawo gromady duchów powstające z mogił: jedne klękały przy krzyżach swoich, modląc się z cicha, — drugie siadłszy na mogiłach, jęczały i łkaly smutnie, — a upiory i strzygi biegły za smętarz z ludzi krew przez noc ssać. — Z smętarza zwyczajną drogą kroczył potępieniec ku dworowi, i ominąwszy gumna, wszedł do sadu, a wreszcie między zwaliska lamusu.
— „Otwórz się!“ zawołał umarły: — i ogromny kamień leżący u wnijścia odwalił się na bok, odkrywając zbutwiałe schody piwnicy. — Nieboszczyk przodem, parobek śmiały za nim, weszli do pustego sklepu, krwawém gorejącego światłem.
Na okrąg ścian w kotłach, w garncach mnogich stały złote i srebrne pieniądze, czyszcząc się z grzechów swojego pana we krwawym płomieniu; w pośrodku leżał wielki płaski głaz.
— „Licz pieniądze!“ — ponuro odezwało się straszydło.
— „Licz ty je sam, panie, — jakoś je za życia liczył,“ — odpowiedział Jan parobczak.
Umarły wtedy począł na płaskim kamieniu liczyć, garnek po garnku, kocił biorąc po kotle, pieniądze, — od ostatniego poczynając, a na pierwszym kończąc groszu. — Kiedy zaś wszystkie policzył, zawołał na parobczaka:
— „No! czas nam już nazad w drogę,“ — i wyszedł z lochu, — Jan za nim.
— „Zamknij się!“ — zawołał parobek, gdy wyszli na wierzch ziemi; ale na słowa żywego człowieka kamień został nieporuszony, zostawując wolny wchód do skarbów. — I podwoje u kaplicy, i drzwi żelazne grobów również otworem zostały, choć Jan zamknąć im się rozkazywał.
Zaledwie podążyli znijść po schodach między trumny, kury ozwały się po raz trzeci: i umarły bezwładnie upadł na swoje posłanie. Grobowa jasność zagasła na jego twarzy, a wieko samo zatrzasło się na trumnie. — Śmiały parobczak natenczas, ażeby upiór nie mógł więcéj wstawać, przebódł mu serce osikowym kołem a trumnę dziewięćkroć lipowém opasał łykiem. — Potém, wyszedłszy z lochu do kaplicy, klęknął przed ółtarzem i gorąco dziękował Bogu za okazaną sobie łaskę. —
Kiedy już był dzień dobry, poszedłszy najpiérw z dobrą wieścią do pani, kazał założyć do fury cztéry konie, i przewiózł z lamusu skarb wszystek. — W kilka zaś dni, za zgodą pani, Jana i całéj gminy, tak rozdziélono znalezione piéniądze: jedną ćwierć dano na kościół, — drugą na wszystkich biédnych ludzi, których nieboszczyk krzywdził przez życie swe całe, — trzecią część wzięła pani wdowa, — czwartą parobek Jan. —
Tak Jan, z chudego pachołka zostawszy bogaczem, zakupił sobie tęgi kawał ziemi, i w pracy, uczciwości a prostocie świętéj żyje dotąd na Mazurach, — opowiadając, gdy mu się gość zdarzy, jakową sztuką znalazł skarb ukryty. — Jeśliby się więc miał znaleść kto taki, coby wątpił o prawdzie téj powieści, może się iść spytać jego samego. —
Miała babulenka kozła rogatego…
Około koło Ciechanowa, w jednéj wsi szlacheckiéj, mieszkał sobie pan-szlachcic na zagrodzie. — Że był szlachcic urodzony, niechciało mu się nic robić, a pić bardzo; tak tedy, poradził sobie, kradąc chudobę chłopom po wsiach okolicznych. — Żaden chłop nie mógł uchować zrébiaka, ani cielaka, — baba kury, ani gęsi, jeśli się o nich nasz szlachcic zwiedział.
Kiedy już chłopi nareście nie mogli sę dać z nim rady, jedna baba-czarownica obiecała im przyjść w pomoc i ukarać łapikurę.
Dnia jednego, ciężką zimą, miał on powracać z targu do domu, tuż właśnie obok chaty czarownicy, samotnie opodal za wsią stojącéj. Baba umyślnie wypuściła wtedy na drogę kozła swojego, a sama skryła się w izbie.
Nie za długo — tętni ziemia — i szlachcic, dobrze zakropiony, pędzi oklep na kobyle… Patrzy: — koziéł samotny skacze po nad drogą; obejrzy się, — nikt nie widzi: — więc co tchu skoczył na ziemię, złapał koziéłka i daléj z nim na szkapę.
Jedzie, a wesół z zdobyczy, począł pieścić się z koziéłkiem, — otulił go sukmaną i głaszcząc po czarnym karku począł się nad nim litować: — „Zmarzł mój kozunio! — o zmarzł!“…
Aż tu koziéł, — a nie koziéł ale djabeł, — jak nie odwróci łba ku szlachcicowi, jak wywróci strasznie ślépie, jak ze śmiéchem beknie na całe gardło: — „Zmarzł kozunio! zmarzł!“… jeździec struchlały wypuścił go z rąk i poleciał jak szalony do domu.... A od tego wypadku tak mu się pomąciło w głowie, że do dnia śmierci nic już mówić nieumiał, tylko te słowa:
„Zmarzł kozunio! zmarzł!“…
Nie tak djabeł czarny, jak go malują.
Był sobie jeden, poczciwy, pobożny i pracowity, ale bardzo — bardzo ubogi, drwal. — Z lichéj chałupy, w któréj z żoną i dwojgiem drobniutkich dzieciszczek siedział, musiał cztéry dni w tydzień dla dworu odrobić, a dla siebie zapracować wydążył ledwie tyle, że z głodu nie marł z rodziną. — Alić, na ostatnią niedole, nawiedził na raz Pan Bóg kobiétę jego srogą i długą niemocą.
Biédny człowiek, ratując ją wszystkiemi siłami, wyszypłał się do ostatka, — posprzedawał suknie i sprzęty, — że wreście w całéj izbie cztéry kąty i piec piąty, liche łoże, dziéża do chleba i żarna zostały. — Pókiż jeszcze było chociaż co umléć w tych żarnach na strawę.... Ale na ciężkim przednówku wyszafowało się ze szczętem, co było zboża w domu, — tak że jednego dnia biédny drwal, wytrząsłszy wszystkie miechy, ani garstki jednéj ziarna nie mógł uzbiérać. A tu, żona osłabiona, na słomie leżąc, jęczy z głodu i dzieci piszczą chleba! Jęknął cicho nieszczęśliwy ojciec, — a niewiedząc już co począć, przyciśniony ostatnią potrzebą, odważył się pojść do pana, którego kiedy indziéj, jak ognia się bojąc, z daleka unikał.
Oj! bo był téż to i pan!... Sztuczka, jakiéj daleko daleko, széroko szukać by potrzeba drugiéj!...... Dorobiwszy się i tak i siak trochę grosza, psim figlem jakimś wyrzucił ze wsi wdowę i dzieci dawnego dziedzica, i nadęty nową godnością wziął się do rządów po swemu. Gospodarował, co prawda, porządnie i bardzo pilnie; ale na grosz nie było żadnego żyda nadeń chciwszego. Byłby z dębu darł łyka a z ludzi skórę żeby tylko mógł je sprzedać. — Wiary zaś, to był iście pogańskiej. Jak kto przychodząc do niego pochwalił Pana Jezusa, przenigdy nie odpowiedział na wieki. Jak mu nie w porę były słoty albo susze, to bluźnił tak okropnie na wszystkie świętości, że ludziom włosy słuchając wstawały. Kiedy dziad przyszedł po prośbie, nie dał mu nigdy grosika złamanego, jeno się naprzedrwiwał i nasmiał z biédaka. — A że do tego wszystkiego miał obyczaj kląć: bodaj djabli wzięli, szeptali sobie, ludzie po cichu że taki go kiedy i wezmą, pocieszając się tą nadzieją w swym ucisku.
Niedziw że do takiego kanaczka z prośbą odważyć się trudno przyszło drwalowi; odważył się jednak, bo musiał, i pokłoniwszy się mu do nóg, żebrał o kęs jaki strawy dla zgłodniałéj rodziny, klnąc się na zbawienie duszy odrobić albo oddać po żniwie. Ale twardy jak opoka pan, ani wysłuchać do końca niechciał żalów i próśb jego; pogroził jeszcze, że jeżeli żona drwalowa dłużéj tak będzie w łóżku chorą udawać i do roboty nie wyjdzie, z chałupy ich wyrzucić każe.
Strapiony nieborak szedł ze dworu na wieś, od jednego do drugiego sąsiada, prosząc o wsparcie; że przecie rok był głodny i drogi, wszędy była koło ludzi biéda, zaledwie więc uprosił żyta na jedną bułeczkę chleba. I za to Bogu i dobrym ludziom podziękował drwal serdecznie, a przyszedłszy do domu uméłł w żarnach zboże, upiekł z niego bułkę i podzielił nią żoną z dziećmi. Sam, ażeby więcéj miały, nic niejadł, tylko wymiótłszy z kamieni resztki mąki i otrąb zrobił z nich mały podpłomyk, — i wziąwszy go sobie w kieszeń odszedł z siekiérą do lasu na robotę.
Właśnie dnia tego wypadła mu robota niedaleko bagniska, gdzie, jak starzy powiadali ludzie, djabeł z dawna miał siedlisko; ale niebogi człowiek, biédą swą i pracą zajęty ani wspomniał na te wszystkie powieści, jeno zdjąwszy z siebie wiérzchnią suknią, wziął się żywo do siekiéry.
Na łoskot siekiéry nadleciał z bagniska ciekawy djabeł i zobaczył drwala pracującego w pocie czoła. Przejrzał wnet całą jego biéde, — że ode wczoraj nie miał kęsa chleba w ustach i że lichy podpłomyk w kieszeni był jego ostatnim posiłkiem; a jako djabeł zawsze na złe ludzkie chciwy, skradł się gdzie leżała zdjęta sukmana drwalowa, porwał z niéj placek i rzucił go w najgłębszą otchłań bagniska. — Ciesząc się ze swéj niecnoty, poleciał czémprędzéj do piekła, pochwalić się z niéj przed najstarszym czartem.
Ale chociaż to i najstarszy czart, więcéj miał w sobie sumienia i litości, niżeli nie jeden człowiek, krwią Chrystusową odkupiony; skoro rzecz całą usłyszał, zatrząsł się wszystek ze złości.
— „Jakto?“ zawrzasnął — „toć ty hultaju śmiał taki wstyd djabłom zrobić!… poczciwemu człowiekowi, co przez całe życie, pomimo najcięższéj nędzy, prawą zawsze chodził drogą, śmiałeś porwać ostatni kęs chleba, bez którego z głodu zemrzéć może?!… Leć mi natychmiast, ładajku! za tę krzywdę, którąś mu wyrządził, służyć póty temu człeku, aż cię sam od siebie odprawi.“ —
Psotny djabeł, sfukany i zawstydzony, wyleciał z piekła, i przemieniwszy się w parobka, szedł ku miejscu gdzie drwala zostawił.
Biédny człowiek, znużywszy się pracą, siedział właśnie pode drzewem, szukając napróżno po kieszeniach sukmany swego jedynego posiłku. Nieznajdując go, opuścił cicho głowę na piérsi, i dwie łzy okrągłe, wielkie, jak dwa ziarna grochu, potoczyły się z ócz jego po twarzy; a tyle było okropności w téj cichéj boleści poczciwego człowieka, że djabeł patrząc na nią aż zadrżał cały i pożałował z głębi serca swej psoty. Zbliżył się tedy do drwala, i siadając obok niego na kłodzie, zapytał:
— „Miły człowiecze! cóż to tak płaczecie?”
— „Bogać nie mam płakać!” — odrzekł drwal. „Dobę już całą chlebam w uściech nie miał, aż cały z sił spadłem, a oto teraz ostatni kęs któś mi ukradł z kieszeni. Oj niecnota bez sumienia!… chyba to tylko ten sam djabeł, co powiadają że tu w bagnie siedzi; człek by się na taką psotę nieodważył.“ —
— „Ha!“ mruknął spuszczając oczy djabeł. — „nie takić bo to i djabeł czarny, jak go malują.... Ależ powiédźcie mi, mój człecze, z kąd się was taka biéda u licha czépiła? Ej! czyście tylko nie za bardzo hulali, a teraz może pokutujecie?“ —
— „Tak!… i jak niema być biéda? Z lichego kawałka ogrodu i mizernéj izby człek musi cztéry dni do dworu odrabiać, a w resztę dni to za psi piéniądz, co ledwie na sól wystanie. Jeszcze teraz, w czas najcięższy, Bóg mi nawiédził kobiétę chorobą, że już osiém niedziel w łóżku leży. Trzebać ją było ratować, — i wszystko co się w domu znalazło poszło między ludzi; dzisiaj zostało nam tylko umrzéć z dzieciskami z głodu.“
I znowu nieborak pochylił smutnie głowę, a oczy zaszły mu łzami nowemi.
— „Posłuchajcie no tylko, gospodarzu!“ rzekł djabeł, biorąc go za rękę,“ a będzie nam obu dobrze. Oto przyjmijcie mnie za parobka, — a kiedy wy dla dworu robić musicie, ja tymczasem tyle zapracuję, że dla nas wszystkich wystarczy. — Właśnie szukałem sobie gdzie służby, ale o téj porze trudno gdzie miejsce znaleść; musiałbym się ot kołatać po świecie. — Szczęśliwy będę, jak mi dacie u siebie przytulisko i co sił starczy pracować wam się niepolenie.” —
— „Wola twoja, mój przyjacielu!“ odpowiedział drwal. „Dachu i kąta w chacie nikomu nie bronię; ale pamiętaj że u mnie krwawa biéda, i o głodzie pracę zaczynać musisz.“
— „No, o to nie miéjcie kłopotu! mam ci ja ze sobą zapas, co na dziś — jutro dla nas wszystkich wystarczy.“ To mówiąc, biés zdjął z siebie podróżną torbę, wydobył wódki, chleba i słoniny, i drwala ze sobą do obiadu zaprosił. —
Po obiedzie zagadł znowu djabeł: „Gospodarzu, zasłyszałem gdzieś po drodze, że wasz pan chciałby ten kawał lasu na pole wyrudować? idźcież do niego i ugódźcie się, a będzie kawałek grosza.”
— „Ba! pan się chce ogółem o całą robotę zgodzić, — a ma do wyrudowania piędziesiąt włók lasu. Ileby to lat nam trzeba, żebyśmy w dwojgu téj robocie podołali?“
— „O to nie miéjcie kłopotu, moja już w tém sprawa! Wierzajcie na moje słowo; mam ja już takie sposoby, że niedługo się wszystko skończy. — Nie traćcie tylko czasu i chodźcie do dworu na zgodę!” —
Drwalowi się to okropnie dziwném zdawało, o czém go djabeł zapewniał; ale pomyślał sobie, że uczciwe człowieczysko czemuby go zwodzić miało? uwierzył, — i poszedłszy z nim do pana, zgodził się wyrudować cały ów kawał boru — za psi piéniądz — za tysiąc złotych i kilkanaście korcy zboża. —
O zmroku, parobek, poczęstowawszy z zapasu swego gospodarza i jego rodzinę, począł się wybiérać na robotę do lasu, drwala, żeby został przy żonie namawiając. Ale ten ani sobie mówić nie dał, żeby parobek sam miał za obu pracować; wziąwszy zatém siekiérę poszedł z nim do boru.
Kiedy na miejscu stanęli, drwal dopiéro spostrzegł, że parobek jego zapomniał wziąść z sobą siekiéry.
— „A człowiecze! cóżeś ty zrobił?“ zawołał, „tożeś ty w domu siekiérzyska zabaczył! Wracajże po nią czémprędzéj.“
Rozśmiał się djabeł na te słowa.
— „Oho! mój gospodarzu! siekiérą i rydlem tobyśmy przez rok cały nie wiele zrobili. — Poczekajcie tylko chwilkę, zaraz ja się tu wezmę inaczéj do dzieła.“
To mówiąc, odszedł w głąb’ lasu i począł wichrem się kręcić. — Ogromne sosny, graby, dęby, powyrywane z korzeniem, połamane jak drobne słomki, z hukiem i piskiem prawdziwie piekielnym, poczęły się walić na ziemię.... Drwal przestraszony i zgrozy pełen, uciekł co tchu w pole, — przyczekał chwilę za parobkiem, a wreście odszedł modląc się do domu.
Djabeł o świcie dopiéro powrócił do chaty, — ku wielkiéj radości drwala, który już sobie pomyślał że go padające drzewa zabiły, i nie jeden paciérz zmówił za jego duszę. — Ździwił się nie mało poczciwe człeczysko, słysząc że parobek całą noc pracował; a ciekawy, co téż mógł zrobić w taki czas przeklęty? poszedł z nim ku południowi znowu do lasu.
Przyszedłszy, stanął, niemy od dziwu, przeciérając sobie oczy, — bo mu się snem zdawało wszystko na co patrzał. — Cały ogromny kawał boru, o który ugoda z panem stanęła, leżał wszystek na ziemi, powalony z korzeniem, tak że ani jedno drzéwko stojące nie pozostało.
— „No, gospodarzu! wszakżem wam powiedział, że mam ja sposób w prędce wszystko skończyć,” ozwał się djabeł do drwala, który dotąd jeszcze nieprzemógł ust otworzyć, ani oczu oderwać od zwalonych łomów. „Trzebaby teraz tylko sprowadzić pana, żeby zobaczył i zapłacił.“ —
Ledwie to wymówił, posłyszeli za sobą tentent konia: był to dziedzic, który wybrawszy się w pole z charty, zboczył, zobaczyć czy robota już zaczęta. —
Charty, skoro zobaczyły parobka, zawyły przeraźliwie, i wyrwawszy się ze smyczą uciekły skomląc w pole.... Drwal, który już i tak domyślać się począł z kim ma sprawę, widząc to struchlał, i usunąwszy się ode djabła, modlił się w duchu do najświętszéj panny. Lecz pan, co ani w Boga ani w djabła niewierzył, tyle tylko widział, że tanim piéniądzem i prędko wydostał kawał roli na folwark. Zdziwiony jednak nieco zawołał:
— „Ho! tęgiś ty widzę, chamie! i z parobkiem twoim, kiedyście przez noc jedną taki kawał pracy uśpieli!“
Drwal, co nigdy nie szukał chluby z cudzego dzieła, tém mniéj chciał jéj teraz z djabelskiego; pokłoniwszy się więc panu, odpowiedział, jako jego parobek to wszystko sam sprawił i jemu téż cała należy nagroda.
— „Nie tak! nie tak, gospodarzu!“ zawołał parobek, „jam się wam zgodził służyć za kąt w chacie i ognisko, a co zarobię, wasze wszystko.“ —
— „Dzielcie się sobie, jak się wam żywnie podoba; a chodź który zaraz po pieniądze; może się i zgodzim o nową robotę,” rzekł dziedzic, zawróciwszy konia, i odjeżdżając do dworu. —
Drwal ani sobie dał mówić, żeby miał iść po zapłatę; a tak parobek sam się po nią wybrał.
Za chwilę wszedł téż parobek po zapłatę.
— „No, chłopie!“ rzekł pan, „pójdźże sam! — Oto masz tu okrągło tysiąc cały złotych. Kawal grosza zarobiliście, — nie każdy by dał wam tyle, co ja!… Przeliczże sobie dobrze, żebyś potém niemyślał żem cię skrzywdził.“ —
Ale parobek, pokornie się kłaniając, zdał się na pańską cześć i sumienie; zgarnął nieliczone piéniądze do miecha i zawiązał, a dziękując za prędką zaplatę miał się ku odejściu. — Pan radby wszedł był zaraz w nową umowę, o ubicie sążni i zwiezienie przed browar; gdy przecież parobek bez gospodarza nie chciał nic poczynać, musiał interes na potém odłożyć.
Djabeł, przyszedłszy do drwala, oddawał mu wór z pieniędzmi.
„Mój przyjacielu!“ odpowiedział gospodarz, „wiész że ja na ten grosz niechorowałem, wszystko to twoja sprawiedliwa własność! Weźże ją sobie i idź w świat zdrów.“
— „Ej! gospodarzu! a godziż się to tak wyganiać człowieka z domu, przyjąwszy?.. a czy ja wam to co złego zrobiłem? czy was do złego nawodzę?“
— „No, nie!“ rzekł, drapiąc się w głowę, drwal uczciwy, wstydząc się trochę za swą niegościnność; „ale bo widzisz, teraz masz tyle, że ci nietrzeba mojéj mizernéj gospody. A żeby ci już tak prawdę zupełną z serca wypowiedzieć, to mi się po twojéj pracy widzi, że albo z djabłem trzymasz, alboś (bez urazy) sam djabeł.“
— „Ho-ho!“ rozśmiał się parobek, „tacyście to domyślni!… Ale cóż to wam; choćbym był i djabłem? wszak od was niechcę zapisu na duszę, ani od wiary wyrzekać się każę!… Pomówmy ze sobą szczérze. Już to kiedy mnie niechcecie, pójdę sobie precz; ale piéniądze wziąść musicie. Słusznie się wam one należą i nie darmo je wam daję; zapłata to za ową bułkę, co ją wam wczora ukradłem. — Jeśli tych piéniędzy nie weźmiecie, muszę wam służyć dłużéj, aż krzywdę odrobię. — Z resztą, możecie spytać jutro księdza, czy grzéch je miéć będzie.“ —
Ostatnia uwaga przekonała zupełnie drwala; wziął pod tym warunkiem piéniądze i schował pod żoniną poduszkę.
— „Ale, ale!“ rzekł djabeł, zabiérając się do odejścia, „żebym i ja téż cóś zarobił, darujcie mi te dziesięć talarów, których pan niedorachował; już ja się o nie upomnę.“
— „Z całego serca daruję ci je!“ odrzekł drwal, podając mu rękę, — i rozstali się w najlepszéj przyjaźni. —
Wieczorem siedział sobie w dworze pan na kanapie, paląc fajkę na długim cybuchu i popijając herbatkę; w tém otwarły się drzwi i parobek-djabeł wszedł z pokłonem do pokoju.
— „A co tam?“ zagadnął krótko, obyczajem swoim, panek.
— „A oto, z wielkiém przeproszeniem, przyszedłem do wielmożnego pana, jeszcze wedle téj zapłaty. Jakeśmy się obliczyli, brak okrągło dziesięć talarów. Wielmożny pan się omylił widać, — ale pan przecie nie będzie chciał mojéj szkody.“
— „Co ty mi znów bajesz? ośle jeden!“ odburknął pan gniéwnie, buchając dymem. „Dwa razy wszystko liczyłem, ani grosza nie zbywało. Jeszcze wam to mało? co? że chcecie ze mnie wyłudzać?… A jeśliś zgubił po drodze, nie moja wina, żebym ci płacił drugi raz.“ —
— „Ej! gdzie tam zaś panie zgubiłem!… Worek nowy, caluteńki, a jak go tu zawiązałem tak prościutko związany do domu przyniosłem. — Niechaj mnie djabli wezmą, jeśli słówko kłamię.“
— „A mnie niech djabli wezmą, jeślim cię o grosz skrzywdził!“ wrzasnął pan i zerwał się, za drzwi wyrzucić natręta.....
Ale mniemany parobek na te słowa tylko czekał. — W mgnieniu oka z pokornego chłopa przedzierzgnął się straszny djabeł: pochwycił chciwca za gardło, — wycisnął z niego złą duszę, — porwał ją w szpony, jak jastrąb’ wróbla, i przez komin wyleciawszy poniósł ją prosto do piekła.......
Służący, wszedłszy sprzątnąć od herbaty, zastał pana trupem. Sprowadzony z miasta doktór nic już wskórać nie mógł, powiedział tylko że nieboszczyka apopleksja zabiła.
Drwal uczciwy szedł zaraz nazajutrz do spowiedzi. Gdy mu ksiądz piéniądze zatrzymać bez grzéchu pozwolił, wyratował za nie żonę z choroby i zapomógł się tak, że mu przy pracy i trzéźwości nigdy już więcej biéda we drzwi niezajrzała. —
Głód, powietrze, ogień, woda —
I wszelaka zła przygoda —
Będą temu, ktoby starą
Ojców swoich wzgardził wiarą.
Kiedyś — Bóg sam wié jak niezmiernie dawno — na górze téj stał był warowny zamek, a w zamku gnieździł się djabłu oddany zbójca, z gromadą łotrów, z którymi łupił na okół kościoły, dwory i chaty, napadał po drogach podróżnych, i niesłychane wyprawiał gwałty. — Kiedy już nareście ludzie dłużéj wytrzymać nie mogli i przebrała się miarka bożéj cierpliwości, przyszedł na zbrodniarzy dzień kary. — W noc straszliwą, w pośród grzmiącéj burzy i piorunów, ogień siarczysty spadł z nieba na zamek i zamienił go w zwaliska; zbójców zaś, z między płomieni, widomie djabli do piekła porwali. —
Gdy się wieść o tém rozeszła po kraju i ludzie kiedy z pierwszéj ochłodnęli trwogi, znaleźli się tacy, co pomnąc o skarbach niezmiernych, przez zbójców w lochach zamku gromadzonych, zapragnęli je wynaleść; ale czart, który teraz zamieszkał sobie w gruzach ogorzałych, tak ich przepłoszył, że nie jeden życiem przypłacił śmiałość swoją. Odtąd nikt już tam więcej chodzić nieśmiał, — a djabli w około góry wyprawiali co noc harce, zwodząc i strasząc nieświadomych przechodniów.
Minęło tak może sto, może i dwieście lat, kiedy jedną razą zjawił się, niewiedziéć zkąd, pustelnik, który pomiędzy szczątkami murów zlepiwszy sobie mieszkanie, osiadł na górze. Z téj pory ustały na niéj wszelkie strachy i przeszkody, — zapewne świątobliwemi jego pokonane modły, — a lud z okolic, zasłyszawszy o bogobojnym starcu, począł się schodzić do niego w utrapieniach swoich. — On chorych léczył, strapionych pocieszał, a nieszczęśliwych i ubogich hojną wspiérał jałmużną. — Nie wiedząc imienia starca, wszyscy go aniołem, a górę anielską zwali....
Alić, po pewnym czasie, pustelnik, — czy to, zbrzydziwszy sobie grzéchy ludzkie, poszedł gdzie w głębokie puszcze? czy żywcem do nieba wzięty? — dość że zniknął na raz bez śladu. — Znowu natenczas niektórzy okoliczni mieszkańcy zapragnęli bogactw zbójeckich, o których wspomnienie trwało; ale, choć teraz nieczysta siła nieprzeszkadzała widomie, napróżno się mozolili, rozwalając twarde mury i kopiąc w gruzach — nieznaleźli ani złamanego szelaga. — Przestali więc ludzie zgoła myśléć o wydobyciu onych skarbów, — jak bądź wieść o nich szła wciąż od pokolenia do pokolenia.
Dopiéro gdy Prusacy trzymali Warszawę, zdarzyło się że do Rawy przywędrował, kusy, w trójgraniastym kapelusiku, w pluderkach, pończoszkach, trzewiczkach, a chudy jak szczapa, cudak, — opowiadając: że umié skryte wynajdywać skarby i że jest ich bez liku na Anielskiéj górze. Na przekonanie niedowierzających puścił pod górę złocistą kulę, która się sama z siebie na wiérzch zatoczyła i legła w pośrodku gruzów. — Mieszczanin rawski, do którego pod ten czas góra należała, widząc to, dał się skusić namowom kusego i począł rozmyślać gorąco, jakby się do skarbów można dostać. Nie była to rzecz łatwa; podług powieści kusego do wydobycia ich koniecznie potrzeba było: szczérozłotéj motyki, oskardu i rydla, — na to zaś całe mienie mieszczanina nie starczyło. W krótce jednak znalazło się z nim do współki kilku łakomych sąsiadów.
Rozumni a pobożni przyjaciele odradzali im gorliwie, przedstawiając: jako mając z łaski Bogá pewny kawał chleba, nie powinni sięgać po źle nagromadzone bogactwa; jako kusemu nigdy niedowierzać, — osobliwie zaś że temu kaducznie cóś źle z oczu patrzało. Ale zaślepieni chciwce ani ich słuchać niechcieli, — a mając się za mędrszych od innych prostych ludzi, szydzili w oczy z odradzających i robili swoje. — Zadłużyli się po uszy, pozastawiali u żydów gospodarstwa, aż wreście były gotowe szczérozłoty rydel, oskard i motyka. I zabrawszy je ze sobą, poszli z kusym na góre.
Począwszy od rannéj zorzy, kopali naprzemiany w piasku przez dzień cały; aż o północku dokopali się nakoniec do ogromnego kamienia, pod którym — zapewniał kusy — miał się zaraz skarb ukazać. — Jeden po drugim próbowali mieszczanie, ale żaden ciężkiego niemógł dźwignąć głazu; wtedy sam kusy spuścił się w dół, wraz z złotemi narzędziami. — W téj chwili z wieży rawskiego kościoła wybiła dwónasta godzina.... Góra zaczęła drzéć i grzmiéć straszliwie w swéj głębi, — płomień siarczysty z dymem buchnął z dołu, — i kusy djabeł, ryknąwszy piekielnym śmiéchem, zapadł się ze wszystkiém w ziemię, która się nazad zawarła, jakby nigdy nieruszona......
Mieszczanie, przywiedzeni do ostatniéj nędzy, jedni się powiészali i potopoli z rozpaczy, — inni z żalu poumiérali, — inni poszli żebrać z torbami po świecie. Jeden z nich, jeszcze przed niedawnemi laty miał bywać na odpustach w Miedniewicach.
I od tego to nieszczęśliwego wypadku góra djabelskiéj dostała nazwisko. —
Góra, od któréj powyższe podanie, leży pomiędzy miastem Rawą a wsią Głuchówkiem; na łęgach do téj ostatniéj należących. Okrągła, jak na dzieło ludzkich rąk ogromna, z piaszczystéj usypana ziemi, — trawą i gdzieniegdzie tylko krzewami porosła; — u podstawy jéj dotąd rozeznać można ślady rowu. Na wiérzchołku, wklęsłym i nierównym, — jak to zwykle na zgliszczach dawnych grodów bywa, — widać miejscami stérczące ogromne kamienie, niby szczęty fundamentów. —
Podanie przywiedzione spisałem po części podług tego co mi na miejscu (1842 roku) opowiedziano, więcéj zaś jeszcze podług zasłyszanych powieści od dziadów, na odpuście, w niedalekich z tamtad Miedniewicach. — Co do ostatniéj części jego, wiarogodne osoby, i sam ówcześny dziedzic Głuchówka, zapewniały mnie, że istotnie za czasów pruskich oszust jakiś, obiecując wydobyć skarby z góry téj, przywiódł do zupełnego upadku kilku lekkomyślnych mieszczan z Rawy.
W okolicy téj, nad Narwią, miały kiedyś mieszkać Wielkoludy. — Były one tak ogromne, że chłopiec dziewczynie, swojéj przez rzekę jabłko z ręki do ręki podawał. — Kiedy bili się między sobą, stali jedni na prawym, drudzy na lewym brzegu Narwi, i ciskali na siebie kamieńmi, wielkiemi jak koło młyńskie; jeden z takich kamieni, niedoniósłszy, padł w rzékę, i leży dotąd wśród wody. — Przed kilkudziesięciu laty, kopiąc nad brzegami, znaleziono kości tych Wielkoludów i do kościoła oddano. —
Ćwierć mili może od Łomży, idąc w górę rzéki, tuż nad brzegiem, pośród innych nadrzecznych wzgórz, znajduje się pagórek, oddzielnie stojący, nie zbyt wielki, zamkową-górą zwany; ślady murów kamiennych, w ziemi tkwiące, stwierdzają tę nazwę. — Podobnie jak niemal o wszystkich starych zamczyskach, i zgliszczach ich w Mazowszu, tak i o tutaj stojącym niegdyś, powiada się że był królowéj Bony własnością[6]. — O końcu zaś jego następne są powieści:
Władnąca tu niegdyś księżna, czy królowa, (podług niektórych właśnie Bona), miała jedynego syna, który bez jéj woli poślubił sobie ubogą siérotę. Rozgniéwana tém matka synowę straciła, syna zaś, przywiązawszy go na dzikim koniu, z zamku wygnać kazała. — Koń, przepłynąwszy Narew, tułał się długo z młodym księciem, aż go zaniósł do jednéj wsi, wśród lasu leżącéj. Ludzie, schwyciwszy konia, zdjęli z niego poranionego panicza, a opatrzywszy, głodnego marchwią, — jako najlepszém jadłem jakie mieli, — nakarmili. — Książę, przyszedłszy do siebie, zebrał ludzi z téj i z pobliskich wsi, uzbrojonych jako mógli, i szedł z nimi zdobywać zamek ojcowski. Zdobył go i zburzył, a po ucieczce matki sam panem zostawszy, przyzwał k sobie mieszkańców onéj wioski, co go od śmierci wybawili. — Co to byla za potrawa, którąście mnie posilali?“ spytał, — jako pan taki oczywiście niewiedząc nic o tak prostéj strawie. — „Marchew!“ odpowiedzieli chłopi. — „Odtąd wieś ta cała do was należy, i nazywać się ma Marchwiny, wy zaś wszyscy szlachtą Marchwińskiemi,“ zawyrokował książę. — Wieś ta ma dotąd istniéć za Narwią, jako osada drobnéj ślachty, tegóż nazwiska.[7]
Druga wersya od powyższéj różni się w końcu: podług niéj bowiem oblężona w zamku matka, niechcąc się synowi poddać, zaklęła się i wraz z zamkiem w ziemię przepadła.
To ostatnie zakończenie, lepiéj niż piérwsze, przystaje do dalszego o zamkowéj górze szczegółu: że w niéj niezmierne skarby, pod strażą złych duchów, kryć się mają. Możnaby je z zaklęcia uwolnić i wziąść, gdyby księża z fary łomżyńskiéj, w uroczystéj processyi przyszedłszy, odprawili mszą na górze; warunek jednak: że tak wybrać się z kościoła trzeba, żeby za niczém co do nabożeństwa należy nie wracać. — Dwakroć przedsięwzięło duchowieństwo tameczne spełnić to zadanie, — ale za każdą razą jakiéjś drobnostki zapomniano. — Raz trzeci wreście wybrano się już we wszelkiej zupełności i processya doszła już pod samą górę. W tém, niewiedzieć z kąd, z góry pokazała się świnia w ornat ubrana, i koziołkując przez łeb na dół spadła. Wszyscy obecni i nawet celebrujący w śmiéch! — Wtedy z głębi góry dał się słyszéć głos: — „Takie to wasze nabożeństwo! że jedna świnia je przerwała?.. i wy chcecie djabła wojować?“ —
Na to, przerażeni i istotnie upokorzeni księża wrócili z niczém do fary, — i nikt już więcéj o dobyciu skarbów niemyśli. —
Między gminem tutejszym wreście utrzymuje się, mniemanie (w wielu miejscach tak u nas jak i za granicami pospolite), że lochy w górze-zámkowéj zawarte łączą się pod ziemią z kościołem farnym w Łomży, — budową dla starożytności i składu swego uderzająca wyobraźnię. —
Jak wiadomo, miasto Warszawa ma za godło Syrenę czyli, jak ją gmin czasem nazywa, morską-pánnę. Pochodzenie tego, w kraju od morza dalekim dziwnego herbu, dotąd podobno niewyjaśnione[8]. Może nie bez związku z nim będzie podanie, które dzieckiem będąc pomiędzy staromiejska ludnością zasłyszałem, że kiedyś, gdy jeszcze Wisła szła tuż pod zamkiem, w miejscu gdzie dziś jest ulica Dunaj, był strumień czy zdrój, tegoż nazwiska, a w nim mieszkała Syrena.
Jakbądź dawno już dosyć gdy mi to powiadano, jestem pewien że mnie pamięć niezawodzi, żem tu wiernie słyszaną rzecz powtórzył. — Po roku 1840., gdym ze zamiarem szukał azali podania o Syrenie nieznajdę gdzie szerszego i szczegółowszego, już tylko kilka starych osób powtórzyć mi je umiało, — nic jednak więcéj nad to co już wiedziałem.
Było to dawnych, bardzo dawnych czasów, — kiedy na miejscu gdzie dziś stoi Warszawa, las jeszcze gęsty porastał, — nieopodal gdzieś, nad Wisła, mieszkał był bogaty młynarz Warsz. — Przy pracy i oględności szczęśliwie mu się darzyło: chleba i miodu nie brakło, a grosza, co gdzieś tam w ziemi leżał w miedzianym zachowany kotle, mógłby mu pewnie nie jeden z ówcześnych książąt pozazdrościć. Otóż zdawalo się, że onemu młynarzowi nic by
dolegać nie miało; on przecież często był smutny i często mówiąc do żony swéj powtarzał: „Bóg nam nie łaskaw.“ — I słusznie trapić się mógł, bowiem dotąd ich miłość, jak kwiat zawcześny, była bez owocu. Oboje tedy hojne dawali jałmużny, a z porankiem powstając i kładąc się spać wieczorem prosili gorąco Maryi Boga-rodzicy, aby im zesłać potomstwo raczyła. —
I stało się że jednego wieczora Warsz, modląc się dłużéj niż zwykle, snem znużony zasnął był klecząc. A gdy zasnął, przed olśnionémi oczyma jego ukazała się, — otoczona chórami aniołów, w szacie z kolorowéj tęczy, z małym synaczkiem na ręku, — błogosławiona Boga-rodzica Marya. I kiedy młynarz uląkł się wielce, rzekła doń: „Nie trwóż się, miły człowiecze! a posłuchaj co ci powiem i uczyń to, — chcesz li by wysłuchane były prośby twoje. Oto, skoro ranek, powstawszy wstaniesz i pójdziesz, idąc po nad brzegiem rzéki; i będziesz szedł aż dopóty, dopóki niezobaczysz śniégu, bielącego się na ziemi. I na imiejscu tém zbudujesz kościół, ku czci imienia mego, i sam około niego zamieszkasz. A narodzą ci się liczne niemowlęta i błogosławić im będę, jak długo w cnocie i wierze żyć będą.“ — To powiedziawszy, zniknęło widzenie; a młynarz, cały drżący, wstał ze snu. Na niebie właśnie poczynało świtać; przetoż upadłszy znów na ziemię dziękował Bogu za objawienie, a pochwyciwszy wędrowną laske szedł, jako mu przykazano.
Było to w sam pośrodek żniw, w lato gorące i suche. Młynarz przecież, nietracąc ufności, szedł wciąż po nad brzegiem Wisły, choć pod stopami jego piasek był jak żar gorący, a trawa, żółta od słońca, świéciła się po pagórkach. — Ażci, gdy niedaleko jeszcze uszedł w swéj drodze, o samym największym upale południa, ujrzy na wysokiéj górze bielący obrus świéżego śniegu. Złożył zatém na onym chłodnym kobiércu modły dziękczynienia gorące i wesół wrócił do domu. — Wnet zwołani rzemieślnicy jęli się budowy kościoła; a że bogaty młynarz niczego nieszczędził, rosła ona jak na drożdżach i w rok stanęła cała taką, jaką jest po dzisiaj dzień. Na wieczną swego rzemiosła pamiątkę rozkazal Warsz mularzom w tylną ścianę wbudować ogromny kamień młyński. — Kościół poświęcony został pod nazwaniem N. P. Maryi śnieżnej, — a tegóż samego dnia chrzczono w nim dwoje bliźniąt, dziatek młynarzowych. —
U fary
Jest Pan Jezus stary.
W kościele katedralnym Śgo Jana, czyli farze staromiejskiéj, w bocznéj kaplicy koło presbiterium, zwykle od rana do wieczora modlącemi się zapełnionéj, znajduje się drewniana figura ukrzyżowanego Jezusa, w przyrodzonéj wielkości, — powszechnie za cudowną uznawana. O niéj są trzy, następujące, podania:
Kiedyś, podczas wojny z Turkami, wojownik jeden, rodem z Warszawy, dostał się w niewolą niewiernych. — Zaprowadzony do tureckiéj stolicy, został tamże przeznaczony do służby przy sułtańskich koniach. — Przy studni, u któréj konie pajał, stała niedaleko wbita w ziemię figura męki Chrystusowéj, do niéjż Turcy swoje bydlęta wiązali, bluźniąc jéj, plwając i smagając biczami. Zamiérało na ten widok serce prawowiernego Mazura ze zgrozy i umyślił sobie raz położyć przecie koniec pogańskiej swywoli. Jednego tedy wieczora, gdy go nikt nieuważał, pobiegł omackiem do studni, a wykopawszy krzyż z ziemi, ucałowawszy nogi Zbawiciela, rzucił go w głęboką studnią, mówiąc: „O Jezu mój! toć lepiéj zgnić tam we wodzie wizerunkowi Twemu, niżli cierpiéć zniewagę i urągowisko niezbożnych nieprzyjaciół Twoich.“ —
W kilka lat później udało mu się szczęśliwie uciec z niewoli i do rodzinnego powrócić miasta. — Tu, dnia jednego, siedząc w oknie swego domu, posłyszał na ulicy zgiełk niezmierny biegącego tłumnie ludu; wychyliwszy się więc, pytał, coby się takiego stało? — „Cud, cud! na Wiśle pod zamkiem“ — odpowiedzieli z ulicy biegnący. — I on zatém wyszedłszy z mieszkania, podążał tam za drugimi. — Na brzegu rzéki, tłuszcza niezliczona narodu wszelakiego, klęcząc z odkrytemi głowy, modliła się głośno Bogu w obec widomego cudu: bo oto Wisłą, środkiem najsilniejszego prądu, krzyż z wizerunkiem Chrystusa płynął, przeciw wodzie, stojący jakby na ziemi. — Biskup od Śgo Jana, z duchowieństwem całém, w uroczystych szatach, z zapalonemi świécami, wsiedli do promu, chcąc płynąć na przyjęcie cudownego gościa; pomimo jednak ciszy zupełnéj w powietrzu i usiłowań najlepszych przewoźników, żadną miarą ku niemu zbliżyć się nie mogli. — Ów zbiegły jeniec turecki poznał od razu krzyż, ten sam który do studni był wrzucił; stanąwszy tedy przed Biskupem, opowiedział mu rzecz całą. Gdy zaś, na rozkaz biskupi, siadłszy w łódź odbił od brzegu, cudowny wizerunek sam podpłynał doń i pochylił się w jego ramiona. Tak więc na brzég wyniesiony, — ze czcią niezmierną i radością mieszkańców do Fary, zaprowadzon, — umieszczony jest w ółtarzu, w którym po dziś dzień z cudów mnogich słynie. —
Z czasem ółtarz ten okrył się licznemi dary pobożnych, a głowę Chrystusa przyozdobiła droga korona z brylantów, dotąd na niéj błyszcząca. — Zdarzyło się, że raz złodziéj niejaki, skuszony chciwością, zakradł się wieczorem do kaplicy, — a w nocy, wszedłszy na ółtarz, ściągnął kosztowną koronę ręką świętokradzką. Lecz gdy z nią chciał znijść na ziemię, ręka cudownego posagu pochwyciła go — za jeden włos tylko: a przerażony złoczyńca próżno silił się uwolnić, i jakby najtwardszym przykuty łańcuchem pozostał na ółtarzu do białego dnia. O świcie, dziadek kościelny, przyszedłszy zapalać świéce do mszy, spostrzegł go i dał znać do księży. Zbiegło się zatém duchowieństwo całe i mnogość mieszczan z pobliska, a oburzeni zuchwałą zbrodnią, chcąc oddać go na ukaranie, ściągać złoczyńcę zaczęli. Lecz próżne były wszystkie wysilenia: — włos w ręku Chrystusa pozostały niedał się ani zerwać, ni mieczem rozciąć, ani płomieniem przepalić. — Radzili tedy jedni: na miejscu go zaraz ściąć; drudzy: słomą ze smolą obwinąwszy, spalić; inni: kleszczami żelaznemi szarpać.
— „A ja zaś sądzę“ — odezwał się z tłoku chłop sędziwy, na targ do miasta przybyły, — „woli go bożéj najlepiéj zostawić. Jeśli ukarać go zechce, bez ludzkiéj zdolen uczynić to pomocy; a jeśli przebaczyć woli, jakoż mu się przeciwić godzi?“ —
— „Prawda twoja, ojcze!“ wykrzykli wszyscy przytomni — „niechaj się stanie jako on rozsądzi.“ —
I oto nagle rozwarły się palce zaciśnięte posągu, wolno puszczając grzésznika, — dając ztąd znak narodowi o nieskończoném miłosierdziu boskiém. — Złodziéj, skruszony łaską doznaną, odpokutował zeszłe występne życie i stał się cnotliwym człekiem. —
Dawniéj bywało, że cudownéj figurze rosły włosy na głowie, jakby żywéj osobie, — które Biskup co rok zbiérał i na relikwje wiernym rozdzielał. Od czasu wszakże jak któś, skrycie, niegodną obciął je ręką, włosy odrastać nazawsze poprzestały. —
Za panowania króla Zygmunta-Augusta przytrafiło się w Warszawie, że w sklepach pod pogorzałą kamienicą na Krzywém — Kole (jednéj z ulic staromiejskich) wylągł się był Bazyliszek, — którego natura jest takowa, że wszystkie żywe stworzenie samém wejrzeniem zabija. Tak się téż stało z dwojgiem drobnych dziatek, co do owéj piwnicy igrając zabiegły, i z dziéwką, co ich szukając tam zaszła. — Wyciągnięte osękami trupy były nabrzmiałe, pełne pryszczy i plam, — z czego świadomi rzeczy wnieśli o bytności Bazyliszka. Urząd miejski posłał do piwnicy winnego śmierci zbrodniarza, okrytego zewsząd zwierciadłami, obiecując mu przebaczenie jeśli potworę zabije. — Jakoż Bazyliszek, jak skoro w zwierciadło pojrzał, padł, własném zabity wejrzeniem.
Przede stu jeszcze, lub mało co więcéj, laty nowe miasto warszawskie otaczały zarośla i bagna, a podczas gromnic, nieraz bywało, wilki przybiegały nocą w rynek, wyć pod jatkami rzeźników. — Za owych to czasów, w późny zimowy wieczór, przyszedł do jednéj zamożnéj, w pobliżu kościoła N. P. Maryi, gospody dziad żebrzący, prosząc aby go na noclég przyjęto. Za zezwoleniem gospodarskiém, legł sobie na ciepłym zapiecku, — a wnet téż i wszyscy domowi do snu się układli. — Kiedy już dobrą godzinę wszystko w izbie, jak makiem zasiał, cicho było, — szynkarka, która dotąd zasnąć niemogła, posłyszala szelest po za piecem — i dziad, wyszedłszy przybóś na podłogę, pełzł omackiem do komina. Tu, rozdmuchawszy zarzéwie, zapalił wydobytą z torby świéczkę z trupiego łoju, któréj wiadoma własność, że dopóki się pali, nikt ze śpiących zbudzić się nie zdoła. — Zlękła dziewczyna ukryła pod pierzynę głowę; skrycie jednak śledząc oczyma każdy krok dziada widziała, jak szedł od łóżka do łóżka, ze świéczką w jednéj a ogromnym nożem w drugiéj ręce, badając każdego czyli śpi.... Naostatek przyszedł i do niéj, a ściągnąwszy pierzynę z głowy począł się jéj bacznie przyglądać. Ona, zaledwie oddychać śmiejąc, zawarłszy oczy, leżała jak drewno, modląc się tylko w duszy do Matki Najświętszéj; dziad jednak cóś takiego dostrzédz musiał na jéj twarzy, że pozornemu nieufając snowi począł ją łechtać w podeszwy, — to znowu drapać i szczypać po twarzy, — nareście świécą pod piętami smalić, aż skóra skwiérczéć zaczęła wzdymając się w bąble. — Dziewczyna wszystko mężnie wytrzymała, niedając znaku czucia po sobie; a wtedy dziad, pewny swego, postawiwszy na stole świéczkę, wyszedł na ulicę.
Posłyszawszy to, szynkarka co tchu spuściła się z łóżka, popełzła na czworakach do sieni i żelaznemi zawarła ją ryglami. — Jeszcze niepodążyła zaczołgać się nazad do izby, kiedy pięciu zbójców przyszło pode drzwi; znalazłszy je zawarte straszliwie kląć poczęli, a mniemany dziad zawołał: „To ta psia para szynkarka niespała!.. Nie ona szelma, ale ja, com ją przy życiu zostawił.“ — Ona tymczasem, dosiągłszy stołu na którym trupia paliła się świéczka, zalała ją ludzkim moczem (bo inaczéj zgasić jéj niepodobna) i pobudziła dom cały. —
Długo późniéj leżéć musiała, nim powróciła do zdrowia; a ozdrowiawszy, lękając się zemsty zbójców, na zawsze opuściła Warszawę.
Pomiędzy Kazimiérowskim i Ordynackim gmachem, nad Wisłą, na wysokiéj, pustéj górze, stérczą czarne, zrujnowane mury, przez niemieckiego książęcia de Nassau, za panowania Sasów, rozpoczętego ale niedokończonego pałacu. — W obszernych pod nim, wodą zalanych, piwnicach pływać ma księżniczka, w kaczkę zaklęta. — Są chwile, kiedy wraca do ludzkiéj postaci, — a wtedy, jeśli komu spotkać się ją zdarzy, podaje mu warunki swego wybawienia, w nagrodę przyrzekając oddać rękę. — Do wybawienia jéj niepotrzeba ani męstwa, ani cnoty, ani wytrwania; dość tylko w jednym dniu na zbytki same strwonić sto dukatów, które księżniczka zalicza. Jak bądź się przecież lekkiém widzi to zadanie, nikt go dotychczas spełnić niepotrafił; — i księżniczka wciąż zostaje pod mocą ciężącego na niéj zaklęcia[10].
Na wierzchołku jednéj góry,
Stały zamku pyszne mury.
Dach czerwono malowany,
Duże okna, białe ściany....
............
Nikt nie zgadnął, nikt niewiedział,
Co téż tam za kaduk siedział;
Ale że siedział, to pewna.
Gospodarz jeden miał dwu synów; jednemu imię było Walek, drugiemu Wojtek. — Walek, był jak wszyscy ludzie: rozumiał to co i drudzy, ale prochu by nie wymyślił; zwano go jednakże mądrym, dla tego że miał brata niezmiernie głupiego.
Głupi Wojtek na żaden raz nie mógł zrozumiéć, co to znaczy strach. Ile razy słyszał mówiącego starszego brata, że tu i owdzie był w strachu, wypytywał go natrętnie, ale wszystkich tłómaczeń ni raz pojąć nie umiał. Znudzony i gniéwny, mądry Walek umyślił sobie że go raz strach znać nauczy.
Jednego ciemnego jesiennego wieczora, ojciec posłał głuptasa do karczmy po gorzałkę. — Walek wiedział, że dla skrócenia drogi chodził on zawżdy przez smętarz. Korzystając tedy z pory, wymknął się cichaczem z chaty, uczernil twarz całą sadzami, okrył się na głowę czerwoną spódnicą matczyną, a wziąwszy w gębę skrzący węgiel, stanął na saméj ścieżce środkiem smetarza wydeptanéj. — Niezadługo nadszedł Wojtek, w karczmie trochę zakropiony, a widząc postać na drodze swej stojąca, zawołał z daleka:
— „Héjże no ty! z ogniem w pysku! usuń się z ścieżki na stronę, bo niebędę ci lazł w błoto.“
Ale Walek, zamiast się usunąć, jęknął tylko jak mógł najokropniéj.
— „Głuchyś, czy co?“ wrzasnął zbliżając się głupiec, „zejdź mi z drogi, a jak niechcesz, to cię tak zamaluję że fajczysko ci wyleci!”
Mądry brat pomyślał sobie przecież: „taki ty w końcu ucieczesz“ — i jęknąwszy jeszcże straszniéj, rozczapiérzywszy obie ręce, szedł prosto, jakby go chciał schwycić. Ale się, mimo rozumu, piekielnie ten raz oszukał: Wojtek, co miał uciekać, podniósłszy w górę kij swój dębowy, rzucił się obces na stracha i począł grzmocić nielitośnie. Mądrali, w tym niespodzianym popłochu, węgiel wpadł z zębów do gęby, piekąc go w gardziel i dławiąc: ryczał więc, niemogąc mówić, jak prawdziwy potępieniec. Uplątawszy się spódnicą, upadł uciekając w błoto, że zanim węgiel z gęby wydostał i dał się poznać Wojtkowi, wziął pewno swoje sto kijów.
Wojtek, skoro poznał brata, począł go serdecznie przepraszać, chociaż się nie mógł wydziwić zkąd i po co wzięły mu się takie głupstwa. — Zgrzytając zębami z wściekłości i bolu, ledwie się dowlókł stłuczony Walek do domu. Skoro ojciec zobaczył co się z jego mądrym synem stało, porwał za batóg okrutnisty, i byłby nim porządnie głupiego obłożył, gdyby ten nieuciekł wcześnie na wyżki i nie wciągnął drabiny za sobą.
Nazajutrz niebogi Walek rozchorował się na dobre, że mu krew puszczać i boki bańkami całe obstawiać musieli. Ojciec zaś zajął się ztąd ku głupiemu Wojtkowi tak nieubłaganym gniéwem, że niechcąc, jako mówił, próżno batoga psuć na jego oślim grzbiecie, wygnał go z domu na cztéry wiatry, żeby go biéda rozumu nauczyła. Napróżno matka, — która, jako zwykle matki, najbardziéj głupiego synala miłowała, — płacząc przyczyniała się za ulubieńcem; musiał, zabrawszy manatki i mieszek spory z grosiwem, od matki dany, wędrować z chałupy w świat.
— „Mój Boże! mój Boże jedyny!“ medytował sobie po drodze: „tatuś jak psa precz wygnali! Za co? żem nie mógł ni raz poznać stracha!… Oj! żeby téż gdzie tego stracha spotkać!“....
Na drugi tydzień wędrówki swojéj zaszedł głupi Wojtek na południe do jednéj karczmy. Kiedy go zaczęli pytać, dokąd i po co wędruje, odpowiedział szczérém sercem: że sam nie wié dokąd idzie, a szuka poznać gdzie stracha. Co żyło buchło śmiéchem na te słowa, nie wiedząc czy to głupiec, czy frant; karczmarz zaś, klepiąc go po ramieniu, rzekł:
— „No przyjacielu! jeśli ci o to tylko idzie, nic łatwiejszego jak tu poznać strach. — Widzisz, hen na górze, ten ogromny zamek? od Bóg wié jak już dawna stoi on pustkami, bo przed strachami żywa dusza mieszkać się w nim boi. Idź, jeżeliś tak stracha ciekaw, tam spać, a będziesz go miał dosyć.“ —
„Juści że pójdę, kiedy tak,“ — odpowiedział Wojtek — „a jeżeli tam stracha na prawdę poznam, zapłacę wam uczciwie za dobrą radę. Musicie mi tylko zanieść co jeść i pić, bo na czczo znudziłoby mi się czuwać przez noc całą.“
Ludzie i karczmarz sam, widząc że on na prawdę się wybiéra, rzucili żarty i jęli przekładać, żeby nie narażał próżno młodego życia, bo już nie jeden zuch taki za ich pamięci przepadł w zamku na wieki. Ale Wojtek ani sobie mówić nie dał; a im ci bardziéj strachem przerazić go chcieli, tém więcéj cieszył się że go pozna. — Niemogąc odwieść głupiego od zuchwałego przedsięwzięcia, czyniąc mu k woli, zanieśli przed wieczorem do zamku drew na noc całą, parę kiełbas, parę kiszek, potężną rynkę kartofli ze szpérką, a wreście flaszkę jedną i drugą gorzałki. Wojtek, pewny że głodu miéć nie będzie, pożegnał z wieczorem odradzających w karczmie towarzyszy i poszedł wesół na samotny noclég.
W przestwornym jednym pokoju, na ogromnym kominie, rozniecił sobie ognia, a przysunąwszy do niego krzesło szérokie i stół; postawiał na nim wszystkie swoje zapasy. Potém, zapaliwszy fajkę i wyciągnąwszy się w wygodném krześle, przysłuchiwał się, w pół drzémiąc, wichrowi gwiżdżącemu w czeluściach, tak żałośnie i przeraźliwie, że każdemu innemu włosy na głowie by powstały. Raz po raz popił sobie kiéliszek gorzałki, — wreście i jeść mu się zachciało. Zabrał się tedy do gospodarstwa: postawił rynkę z kartoflami na ogień, a kiełbasy przywiązawszy do drewnianego rożenka, zaczął je zwolna przypiekać.
Kiedy w najlepsze kartofle skwiérczéć a z kiełbas tłuszcz wonny kapać poczynał, — „lecę!“ dał się w głębi komina słyszéć głos straszliwy.
„Tam do licha! czekaj chwilkę, niech wieczerzę z ognia zdéjmę,“ odpowiedział głośno Wojtek, zestawiając rynkę pod stół i kładąc na niéj swój rożenek. — „No, teraz leć sobie kiedy chcesz!“
Zaszumiało cóś wzdłuż komina — i na rozpalone ognisko upadło pół człowieczego ciała, od stóp aż do pasa, jakby tylko co przecięte, bo jeszcze krwią sączące. Wójtek, niezmięszany wcale, widząc że mu ogień przygasza, pochwycił ją za obie nogi i po za siebie przerzucil. — Ułatwiwszy się, chciał już na nowo swoją wieczerzę nastawiać, aż w tém: „lecę!“ ozwało się w kominie po raz drugi.
— „Leć sobie, kiéj chcesz, na złamanie karku,“ odpowiedział głupiec, zły że mu spokojnie zjeść nie dadzą.
Tą razą na ognisko zleciało drugie pół człeka, ze straszną, brodatą, głową, w któréj krwawe, ogromne, ruszały się oczy. Wojtek i tę, za piérwszą, przerzucił; gdy zaś chwilkę przeczekawszy nic w kominie nie posłyszał, stawił znów rynkę i rożenek w ogień. — Bez żadnéj więcéj przeszkody dosmażył swoich pérek i dopiékł kiełbas, a wyłożywszy wszystko na misę postawił na stole.
W tém, gdy się za czémś obejrzał, ujrzał że z obu onych połów zrósł się cały, wysoki, barczysty, srogiego wejrzenia człowiek, który milcząc stał za jego krzesłem.
— „Ho-ho! kolego! a cóż to tak stoisz, niby trusia? Weź sobie drugie krzesło i siadaj zdrów za stół; nie lubię kiedy sam jem, żeby mi kto głodny w gębę patrzyl.“ —
Straszny człowiek wziął krzesło i usiadł w niém milcząc, ale do jadła się nie brał. Wojtek, co trochę ujadł, to obracał się do niego z prośbą; wreście, widząc że to próżno, obrażony, niechał go w pokoju, i pałaszował co Bóg dał. — Alić kiedy ostatnią łyżkę, z ostatnim kęsem kiełbasy, miał już do ust kłaść, milczący gość ozwał się ponuro:
— „Jadłes sam, dajże teraz mnie.“
— „Niechciałeś, kiedym ja cię prosił, zjédzże teraz psi gnój, kiedyś głodny,“ odrzekł rezolutnie Wojtek, połykając resztę strawy.
— „Czekaj! zaraz ja tutaj z ciebie zrobię pieczeń,“ zaryczało straszydło, zrywając się do niego.
— „Pomału, bratku, pomału! Jesteś to ty może ten strach? hę?.. To czemużeś taki głupi, nie jész kiedy ci co dają? Ja już całe dwie niedziele włóczę się, żeby cię poznać, — a niebyło zaczém widzę, kiedyś taki kiep.“
— „Zaraz ty mnie tutaj poznasz,“ wrzasnął strach, i porwał Wojtka za gardło. — Ale i Wojtek niedał sobie bezkarnie pluć w kaszę; jak huknął raz i drugi pięścią po strasznym łbie, ogłuszony potępieniec padł na ziemię jako kłoda drzewa. — Głupiec powalonemu siadł na piérsiach i trzymając mu swój kozik na grdyće, pytał:
— „A no, bratuniu? kto z nas mocniejszy? widzisz na co ci twój sążeń cielska się zdał?… Cóż mi dasz teraz, żebym się żywo wypuścił?“
— „Dam ci skarb wielki, o jakim nie śniłeś, — ale nie za to żebyś mnie puścił, tylko żeś mnie zmógł, bo przez to zbawiłeś mnie od mąk, które od stu lat znosiłem. Byłem ja kiedyś tu panem, a przytém okrutnym siłaczem; kogo zaś, wyzwawszy, przemógłem, na wpół piłą go przerzynałem. Za to co noc mnie djabli teraz piłowali, — aż póki nieznalazłby się któs, coby nademną wziął górę. — Nie byłbyś téż tego dokazał, gdybyś mi oddał ostatni kęs twego jadła, bobym pożarł z nim wszystką twoją siłę. — No! a teraz pójdź za mną, wziąść nagrodę którąś zarobił.“
Wojtek szedł tedy za strachem, aż do ogromnéj piwnicy, gdzie było pełno srébra, złota i drogich kamieni. Wybawiony potępieniec pozwolił mu brać z tąd co zechce, a Wojtek brał téż ile unieść tylko zdołał. Od blasku zaś tylu skarbów tak mu się na raz rozjaśniło w głowie, że wybiérał samo złoto i najkosztowniejsze klejnoty, — choć przedtém jako żywo nic tego wszystkiego niewidział!
Obładowawszy się dobrze, chciał podziękować swemu dobrodziejowi, — ale ten już gdzieścić zniknął. „To i tak dobrze! nie będę mu się kłaniać,“ pomyślał zhardziały głupiec, i wyszedł z zamku, wlekąc się jako mógł pod ciężarem swéj zdobyczy.
Kiedy powrócił do karczmy, gdzie go ciekawa gawiedź jak cudo jakie witała, nie był to już wczorajszy Wojtek! Na wypytywania ludzkie mało odpowiadał, skarżąc się że go strach zbił strasznie, tak że ledwie z życiem ujść zdołał. — Karczmarzowi, choć obiecał, nic za wczorajszą radę nie dał; a nająwszy podwodę kazał się wieść — nie do chałupy, jeno do miasta, gdzie jako pan zaczął żyć sobie.
Za niedługo kupił piękne dobra, wystawił w nich pyszny pałac, ożenił się ze śliczną hrabianką, dawał obiady najlepsze w całéj okolicy i słynął aż do śmierci pod imieniem mądrego Wojciecha.
Porównać: Klechdę szląską Młynarz i trzéj synowie, w Przyjacielu Ludu z 1846r. (Numer 12); tudzież w zbiorze niemieckim: Kinder — und Hausmärchen, gesammelt durch Brüder Grimm.
W części dolnego Szląska graniczącéj z Wielkopolską, w okolicach miasta Międzyborza, w bliskości wsi Czarnego-Lasu, napotyka się na szeroki obszar ziemi, tak czerwonéj, jak gdyby niedawno krwią czerwoną zlanéj. — Lud tameczny przypisuje téż tę barwę krwi, wylanéj kiedyś tak hojnie w boju z Niemcami, że ziemia na wiek wieków nią przesiąkła. — Jeżeli nieprawdziwa, jakżeż to malowna powieść ku wyrażeniu dziejów kiedyś téj strony! Dźwięczy w niéj echo téjże saméj myśli, co w historyczniejszém i znajomszém podaniu o Psiém-polu: i dla tego sądziłém słuszném ją zapisać.[11]
Jako szczegół, ale nie zdający się miéć znaczenia, notuję tu jeszcze wzmiankę: ze co noc krwawe widziadło człowieka bez głowy ma błądzić po krwawém tém polu, do dzisiaj nawet często jeszcze widywane.
Tam są jakby tysiące
Wojska, które jest śpiące,
Pod kościołem głęboko,
Gdzie nikt dostać nie może,
Ani żadne ich oko
Niedopatrzy, prócz boże.
............
A to wszystko rycerstwo,
A to wszystko żołnierstwo
Co śpi w głębi, to owe
Co krew lało dla wiary,
Całe w sobie krzyżowe.
Jak zwinięte sztandary
Każdy cicho leżący......
O trzy mile od Wrocławia, w Szląsku, po prawéj stronie Odry, napotyka się, w miłém między wzgórzami położeniu, niewielkie ale schludne miasteczko Trzebnica, dziś już zupełnie zniemczałe, sławne kościołem, w którym grób świętéj Jadwigi się mieści. Kościół ten, wraz z okazałym klasztorem do niego należącym, założonym został przez Henryka brodatego, męża świętobliwéj Jadwigi. Podług tradycyi miał on kiedyś na polowaniu zagrząść z koniem w źródlisku tu się znajdującém, a niemając z niskąd pomocy, uczynił ślub, że jeśli się wyratuje kościół w tém miejscu wystawi. — Źródlisko ono, ocembrowane studzienką, dotąd istnieje w piwnicy pod kościołem; pobożni pielgrzymi przyznają mu moc cudowną w uzdrawianiu chorób, a osobliwie ślepoty.
Kościół wraz z klasztorem oddanym został zgromadzeniu Cystersek, hojnie przez założyciela uposażonemu. — Gadka gminna opowiada że piérwsza zakonu tego ksieni, Pietrusza na imię, z Niemiec sprowadzona, gdy jéj Henryk oddając klasztór zapytał czy jeszcze w nim czego nie trzeba, odpowiedziała: „trzeba nic“ — zkąd wziąść się miała nazwa Trzebnicy. Wywód niezbyt dowcipny, a co gorsza nieprawdziwy, bo oczywiście nazwa ta od trzebienia zalegającego tu kiedyś lasu powstała.
Dziś, po zniesieniu przez rząd pruski klasztorów i odebraniu na skarb bogatéj fundacyi, przy kościele trzebnickim kilku tylko jest księży, z których jeden przynajmniéj zwykle po polsku umié. — Ciało Ś. Jadwigi leży w samym kościele, w okazałym z marmuru, ale niezbyt dawnéj struktury, grobie; głowa jéj przechowuje się w kosztownym i starożytnym relikwiarzu, uwieńczonym mitrą książęca. — Oprócz téj patronki w kościele tym znajdują się groby wielu książąt i księżn z rodziny Piastów, a między niemi: Konrada, syna Henryka 1o; Przemysława; Adelaidy, żony Dyppolta margrabi Morawii; Katarzyny, małżonki Jana na Żaganie; Elżbiéty, księżniczki Opolskiéj; Eufemii, córki Wiktora księcia Ziembickiego (Münsterberg), Jadwigi, księżniczki z Bukowca (Lübek) i księżny Karoliny, Holsztyńskiej.
Ludność polska Szląska górnego i dolnego (koło Sycowa, Międzyborza, Milicza), tudzież powiatów wielkopolskich Szląskowi przyległych, w wielkiéj czci chowa kościół trzebnicki i częstémi go pielgrzymkami nawiédza. Pomiędzy tą to ludnością krąży następne, myślą, poetycznością i treścią wielce zajmujące podanie.
„Za dawnych czasów przyszli raz byli pod Trzebnice Turcy, z ogromném wojskiem, domagając się ażeby Polacy przeszli na ich wiarę, a kościół na turecki zamienili. — Polacy, choć ich była tylko bardzo mała garstka, niechcieli na to przystać, ale zaczęli się bić. — Bili się tak doskonale, że chociaż zaledwie jeden Chrześcian był na dziesięciu Turków, pobili ich przecież wszystkich; ale cóż, kiedy i z Polaków jedyny jeden dowódzca żywy został, a i ten śmiertelnie zraniony. — Święta Jadwiga uprosiła wtedy u Matki-Boskiéj, że zranionemu dowódzcy wróciła zdrowie, a wszystkim co za wiarę świętą polegli, śmierć na sen zamieniła. — Leżą oni wszyscy, przez aniołów przeniesieni, — wraz z bronią swoją, w ogromnéj jaskini pod trzebnickim kościołem; rany ich się pogoiły, śpią twardo, ale żyją. — Sam jeden dowódzca nieśpi: w pośrodku lochu siedzi na kamieniu, z ogromną brodą, na pałaszu oparty, i odmawia różaniec.
„Dawniejszemi nieco czasy jaskinia ta nie była bardzo głęboko pod ziemią, a jedna dziewucha, biorąc piasek, natrafiła raz na wejście. Weszła: — aż obaczywszy owych rycerzy, zlękła się srodze; lecz dowódzca przemówił do niéj, żeby się nic nie bała, ostrzegł tylko żeby wychodząc nieporuszyła dzwonu u wnijścia wiszącego. — Płocha dziewczyna umyślnie go poruszyła: — i oto, na dźwięk dzwonu, wszyscy wojacy schwycili się ze snu i stanęli pod bronią..... Rozgniéwany wódz, że wojsku jego sen przed czasem przerwano, zamknął się z niem głębiéj w ziemię, — i odtąd nikt jaskini téj znaleść nie może. — Ale kiedy będzie wojna o wiarę, dowódzca ów sam w dzwon uderzy, a śpiący rycerze wstaną, wyjdą na świat z bronią, będą walczyć i zwyciężać.“ —
Piękna ta legenda, charakteryzująca doskonale religijnego ducha mieszkańców stron tych, zasługuje na uwagę, jako przykład pojmowania i zachowywania przez Lud historycznych zdarzeń: gdyż niezawodnie odnosi się ona do pamiętnéj bitwy z Tatarami pod Lignica, w któréj zginął Henryk pobożny, syn świętej Jadwigi. — Niepodobna w niéj niedosłyszeć także oddźwięku téj saméj myśli, którą znamionuje się wzniosłe i starożytne podanie o Wieży siédmiu wodzów.
W teraźniejszém wielkiém księstwie poznańskiém, na wpół drogi prawie pomiędzy miastem Kaliszem i Ostrowem, wśród grząskich zarośli do wsi Ociąża należących, znajdują się starożytne okopiska, z powodu mnóstwa jam lisich Lisiemi-górami zwane. Nasép ten składa się z dwóch, połączonych z sobą, części. Część ku południowi położoną stanowi dość wysoki i stromy kopiec okrągły, u góry wklęsły; z nim łączy się, w kształcie przedłużonéj podkowy, wał okólny, niezbyt wysoki. — Całość ma formę niezgrabnego owalu, a widoczne ślady rowu otaczają ją dokoła. — Niegdyś istniały tu reszty murów, które dziedzice pomału na cegłę (chwalebnym u nas grubéj niewiadomości obyczajem) rozebrali, dotąd przecież znajdują się podobno w ziemi spajane wapnem głazy. — Niedawno jeszcze miejsce całe pokrywały ogromne drzewa, po których wycięciu pozostały tylko teraz młodociane dęby i krzewiny. — Jeżeli godzi się bez dostatecznych danych na wiatr puścić domysł, rzekłbym że okopisko to mogło powstać w przedhistorycznych jeszcze czasach, a w następnych wiekach dało gotową do wzniesienia warownego siedliska posadę. — O istnieniu ostatniego, prócz śladów muru, świadczy miejscowe podanie.
Podług podania miał tu stać kiedyś warowny zamek pański, z kościołem czy kaplicą. — Zdarzyło się że jednéj niedzieli zła pani zamku, odszedłszy sama na nabożeństwo, służącej nie tylko że pójść z sobą niedozwoliła, ale jéj jakąś robotę zadała. Rozżalona służebna zaklęła: „Bogdaj by się ten zamek zapadł i z kościołem!“ — a oto klątwa, w złéj chwili wyrzeczona, spełniła się zaraz, i zamek, kaplica, z ludźmi i ze wszystkiém w ziemię się zapadło.
W miejscu gdzie w kaplicy zapadłéj chrzcielnica stała, wyrósł z czasem dąb, z którego boku płynęła bezustannie świéża i czysta woda, na choroby bardzo pomocna. — Kto i kiedy ściął to drzewo? niewiadomo. Żyjące pokolenie pamięta z niego tylko pień ogromny, nieco wygniły, zawsze czystą, uzdrawiająca wodą napełniony. Przed dziesięciu może laty dopiéro rozsadzony został prochem niezmierny ten pień, — z którego cztéry wozy pełne drzewa być miało. Pod korzeniami jego znaleziono czaszkę ludzką i końską szczękę; ale źródło, którego się spodziéwano, nieznalazło się wcale i woda święta znikła bez śladu, jakby za karę świętokradztwa.
Kiedy jeszcze owa dziwna chrzcielnica w pniu dębowym istniała, dzisiaj będzie może ze dwadzieścia lat temu, trafiło się raz, że dzieci wiejskie wygoniły na Lisie-góry bydło i źrebiaki, a strzegąc ich bawiły się ze sobą. Zwykłym dzieci obyczajem obchodziły wesele między sobą, a potém i chrzcin im się zachciało. Z fartuszków tedy, chustek i.&nbps;t. p. uwiły dużą lalkę na dziecko, obrali się chrześni rodzice, a jeden chłopiec jako ksiądz stanął przy chrzcielnicy. Naśladując kościelny obrządek zaczerpnął wody z niéj w rękę, i poléwając nią lalką wyrzekł sakramentalne słowa: „ja ciebie chrzczę, w imię Ojca i Syna i Ducha świętego.“ Ale zaledwie wymówił, na niewypowiedziany przestrach dzieci, lalka zaczęła się poruszać i kwilić niemowlęcym głosem. Wystraszeni, rzucili się wszyscy do jéj zniszczenia, dla pośpiechu rozrzynając splątane tasiemki i troczki nożykami: a wtedy na nożach krew się pokazała. — W ostatniém przerażeniu, nieprzytomna prawie, cała gromada dzieci przyleciała bez tchu do wsi; jednozgodnie rzecz opowiadając. —
Powieść ta dziwna trwa dotąd z najżywszą wiarą w téj okolicy, a ja mam ja od ówcześnych właścicieli Ociąża. Znałem nawet osobę która do zabawy owéj należała, a która dotąd o zajściu całém jest przekonana i ze skruchą zrządzenie a przestrogę bożą w niém uznaje. —
Wspomnienie Świętego Wojciecha w niektórych okolicach Wielkopolski jest tak popularne, jak Ś. Jadwigi na Szląsku, a królowéj Bony na Mazowszu. Ztąd nazwisko jego dowolnie mięszane bywa do różnych powiastek i gadek, — często w dziwnéj niezgodzie z chrześcijańskim charakterem i godnością świętego męża.
Jedna z takich gadek, w zbiorze Siemińskiego podana, opowiada jako Ś Wojciech, przechodząc wieś Rudę, w Kaliskiém, rozgniéwany na przelatującą srokę, która mu brewiarz splugawiła, zaklął tak sroki, że nigdy odtąd niczyje oko ptaka tego w Rudzie niewidziało.
Mnie zdarzyło się spotkać z powieścią podobnegoż rodzaju, odniesioną do miasta Wielunia, w Kaliskiem także położonego. — Podług niéj miał raz Święty Wojciech odprawiać tam mszę pod gołém niebem, w któréj cisnące się zewsząd do ółtarza węże gdy mu sykaniem czyniły przeszkodę, zaklął je ażeby wszystkie skamieniały: — i tak się stało. Odtąd około Wielunia, na milę obwodu, nie ma wcale być węży; za skamieniałe zaś węże uważane są licznie znajdujące się w tamtéj okolicy skamieniałości, kształt zwiniętego węża mające.
Skamieniałości te z resztą, — których kilka w ręku miałem, znajdywane w kamieniu wapiennym, są to ogromne (pół łokcia i więcéj średnicy) ślimaki, do pospolitych dzisiaj we wodzie zupełnie formą podobne. —
- ↑ Winienem tu wszakże dodać, że Rusi maleńką tylko cząstkę, Tatrzańskich zaś stron wcale sam nie znając, sąd mój niniejszy opiéram li na ogłoszonych dotąd poszukiwaniach i prywatnych objaśnieniach znających je osób.
- ↑ Jakkolwiek Mazowsze nieposiada już dziś onych nieprzejrzanych puszcz, w których tur, łoś, bóbr mieli bezpieczne siedliska, jest to jednak kraina dotąd wielce lesista i prawie w każdéj okolicy widnokrąg zamyka się ciemnym wieńcem borów. Ta fizjonomia leśna nie jest bez wpływu na zachowanie się u Ludu starożytnych wierzeń i podań. Ów ciemny krąg lasów jest dla wyobraźni prawdziwym kręgiem czarodziejskim, po za którym opowiadacze i słuchacze mieszczą cały świat podaniowych dziwów; tam to stoją jeszcze zaklęte zamczyska, chaty złych jędz i rozbójników, mieszkają straszne leśniki i przypołudnice, dobrzy królowie i wieszczki.. Nieruchomość naszego wieśniaka, który często o kilka mil od swojéj wsi przez życie całe się nieoddali, sprzyja temu łudzeniu wyobraźni.&nbps;— Że to łudzenie nie jest obojętne, przekonałem się sam na sobie. Ileż to razy siedząc wieczorem przed chatą wieśniaczą, z oczyma wlepionemi w oddalone czarne ściany borów, słuchając opowiadania staréj bajarki, zapominałem wraz z drugimi słuchaczami, że po za lasami temi ciągną się bite drogi i dymią miasta fabryczne, i pewnie tak dobrze jak oni wierzyłem na chwilę że w tych to lasach, przede mną mierzchnących, straszliwy zbójca pokutował pod jabłonką z pałki swéj wyrosłą, a Waligóra z Wyrwidębem wiedli pustelnicze życie swoje!.. Takie to chwile najlepiéj nauczyły mnie pojmować ducha podań gminnych i ich u Ludu znaczenie. —
- ↑ Powieści takiego rodzaju, rzadkie dosyć, należą więc nieochybnie do najdawniejszych zabytków.
- ↑ Z zamiłowaniem i sumiennie badając rzeczy gminne, mogę nawiasem dodać, że podobna, rozumna względnie, konsekwencya, jaką w tym jednym razie tu wywiódłem, panuje w całym świecie wyobrażeń gminnych, — i że ile wygodnie tyle niewłaściwie zapatrywać się na nie jako na samowolne fantazye — jak wielu czyni.
- ↑ Stosunki szląskie podobnego sposobu upowszechniania się baśni aż nadto dozwalają.
- ↑ Powiadanie gminne w tym względzie nie jest bez zasady, gdyż Bona, dzierżąc Mazowsze w oprawie, istotnie była zamków mnogich panią. Gdy zaś znajdowałem kilka ruin, przy których nic o Bonie niemówiono, wnieść by można że te, które Lud jéj przyznaje, już lub jeszcze za czasów jéj exystowały. —
- ↑ Zdawałoby mi się że treść główną do tego podania dało jakieś istotne zdarzenie, bezochyby wcześniejsze wiele od wtrąconych weń z czasem szczegółów. — Upowszechniona we swéj porze wieść o otruciu Barbary przez Bonę powodem jest pewnie, że téj ostatniej imię w powieść dawniejszą wmięszano. —
- ↑ Wprawdzie F. M. Sobieszczański („Wiadomości historyczne o sztukach pięknych w dawnéj Polsce“), dokładnie wywodzi że najdawniejsza, z XV. wieku, pieczęć Warszawy wyobraża wyraźnego gryfa, mającego zamiast głowy pół figury mężczyzny, trzymającego nad głową w prawéj ręce prosty miecz, w lewéj okrągłą tarczę, w polu gałązkami ustrojoném, — że w XVI. gryf przemienia się w człeko-smoka, — że w XVII. dopiéro jawi się popiérsie kobiéce, z piersiami, u dołu smoczym ogonem, w górę zakręconym, zakończone, z skrzydłami, — że dopiéro nakoniec w XVIII. dolną połowę smoczą zastępuje rybia. Ale po nim A. Wejnert, w swoich Staroż. Warszawy, miał podobno, jak się z drugiéj dowiaduję ręki (samego dzieła dotąd niewidziawszy), podnieść i wykazać ostatecznie piérwszeństwo Syreny. — Nie odrzeczy będzie dodać tu szczegół, że Syrenę ma w herbie także miasto Turyngii Schleusingen, podług podania powstałe na miejscu, gdzie jakiś książe dziewicę wodną z władzy złego czarownika wyswobodził i zaślubił. (Der Sagenschatz des Thüringerlandes, von L. Bechstein.)
- ↑ Podaję tu wypadek ten o tyle tylko, o ile po dziś trwa w opowiadaniu staromiejskiéj ludności; ktoby go chciał poznać z większą dokładnością, znajdzie w zbiorze powieści: Nowy gabinet powieści S. Z. Sierpińskiego, — gdzie treść, wyjęta z starego kalendarza Stanisława z Łazów Duńczewskiego, oprawna jest jeszcze w ramy wybornéj opowieści.
- ↑ Dla zupełności tylko zamieściłem tu i ten skarlałéj i skoślawionéj wyobraźni utwór, jak bądź pewien jestem że nie na miejscu powstałym, lecz jest przynośnym towarem z Niemiec, — gdzie mnóstwo podobnych napotyka się podań. Do nas przyniosła go zapewnie wędrująca czeladź rzemieślnicza, między którą téż głównie się przechowuje. —
- ↑ Pisząc to, przypominam sobie inną podobną wzmiankę gminną, zasłyszaną kiedyś w innéj stronie Polski, którą dla téjże przyczyny co szląskie podanie tu kładę. — Na ruskiém Podlasiu, około Janowa, między wsiami Pokinianką i Olszynem, w lesie Kamieniucha zwanym, jest dość obszerna bujna łączka, choć jéj żadna nieskrapia woda. Wieść gminna mówi, że raz Tatarzy, odkrywszy tu mnóstwo schronionéj okolicznéj ludności, wyrznęli ją, — a od leżących trupów ziemia się tak użyźniła i wygniła w dolinę! —