Podpalaczka/Tom II-gi/XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom II-gi
Część pierwsza
Rozdział XVII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.

Jakób Garaud słuchał z zasępionem czołem, ze zmarszczonemi brwiami.
— Zbudujesz sobie we Francyi wspaniałą fabrykę mój ojcze, jak ta w New-Jorku — mówiła Marya dalej. — Będziesz mógł odstąpić im użytek drogom żelaznym swój nowy wynalazek, który ogólny podziw obudzi. Rząd zwróciwszy nań uwagę, udekoruje pierś twoją zaszczytnym znakiem Legii honorowej, co i mnie zarówno dumną uczyni! Postanowione więc i zatwierdzone, nieprawdaż? — pytała patrząc w ojcowskie oczy z przymileniem; fabrykę sprzedasz wprędce, skoro masz na nią nabywców, za tydzień będziemy już w drodze, ku czemu od dziś przygotowywać się zacznę. I ty pojedziesz z nami kuzynie Owidyuszu — dodała, zwracając się ku siedzącemu; — będziesz miał pod swemi rozkazami rysowników, mechaników i mnóstwo innych, jak w tej obecnie fabryce.
— Zobaczymy, zobaczymy — odparł Soliveau z szyderczym uśmiechem.
Oczy dziewczęcia ogniem gniewu zabłysły.
— Jak ci się zresztą podoba! — zawołała; — widzę z wyrazu twej twarzy, że gotów jesteś użyć wszelkich możliwych środków, ażeby odwieść mojego ojca od tego zamiaru. Czyń co chcesz, ja i bez ciebie dopnę mego celu. Chcę jechać do Francyi i pojadę. Powietrze tameczne jest potrzebnem dla mojego życia, gdyby ojciec niechciał mnie tam powieść, wkrótcebym zmarła! Jest to przyczyna, dla której nie odmówi mej prośbie; jedziemy w przyszłym tygodniu!
Tu młode dziewczę rozdrażnione napotkanym oporem wybiegło z jadalni, ocierając łzy obficie z jej oczu płynące.
Mniemany Paweł Harmant pozostał z Owidyuszem.
— Miałżebyś zamiar być posłusznym temu szalonemu żądaniu? — pytał ten ostatni.
— Znajdź sposób by tego nie uczynić; zachoruje i umrze — odparł Jakób Garaud.
— Wyjedziesz zatem w ciągu tygodnia?
— Tak, inaczej zrobić nie mogę.
— Człowieku! człowieku bez woli i siły — zawołał Soliveau, wzruszając ramionami — dać się jednej dziewczynie za nos prowadzić?..
— Ależ Marya ma słuszność — rzekł były nadzorca — dla czegóż nie mógłbym otworzyć fabryki w pobliżu Paryża, a tem samem dozwolić korzystać rodzinnemu krajowi z mych wynalazków i majątku mego zarazem? Jestem w sile wieku, mogę pracować wiele, i chcę pracować dla mojej córki, która jest dla mnie najwyższą radością, jedyną pociechą na ziemi!
— Słowa twe mogą być dla niej przyjemnemi, ale nie dla mnie — odparł opryskliwie Owidyusz.
— Powtarzam, Marya ma słuszność zupełną — mówił Garaud — nie zważając na wyrazy swego towarzysza. Dosyć zrobiłem dla Ameryki, niech kraj rodzinny korzysta teraz z mych prac i poszukiwań. Jadę do Francyi! Dawidson stręczy mi korzystnego nabywcę na moją fabrykę; przystąpię z nim do układów, oddam za ofiarowaną mi cenę, i przygotuję się do wyjazdu.
— Chciałbym z tobą pomówić kuzynie — zagadnął nagle Soliveau — wejdźmy do twego gabinetu.
— Odłóżmy handlowe interesu na dzień jutrzejszy, proszę — rzekł Jakób.
— Nie o handlowe interesa tu chodzi bynajmniej.
— O cóż więc?
— O rodzinne, domowe sprawy.
— Mów zatem.
— Lecz nie tu.
— Dla czego?
— Ponieważ nie chcę ażeby to, co ci mam powiedzieć było usłyszane przez kogobądź z obcych — odparł Soliveau, przyciszonym głosem. — Do tego pokoju służący wchodzą niespodziewanie, a oni mają słuch ostry...
Paweł Harmant spojrzał na mniemanego kuzyna podejrzliwym wzrokiem.
— Cóż tak ważnego masz mi do powiedzenia? — zapytał.
— Dowiesz się, lecz raz jeszcze proszę wejdźmy do gabinetu, nie będę cię tam długo zatrzymywał...
Weszli obadwa do całkiem oddzielnego pokoju.
— Oto jesteśmy sami, mów — rzekł Garaud.
— Zamknij drzwi na klucz.
— Już, słucham teraz.
— Zatem — począł Owidyusz, rozkładając się wygodnie na miękkiem, poręczowem krześle — zatem postanawiasz nieodmiennie opuścić Amerykę?
— Tak, nieodmiennie.
— Dobrze! — cóż ze mną zamyślasz zrobić natenczas?
— Pojedziesz wraz z nami.
— Nigdy! za nic w świecie.
— Dlaczego?
— Ponieważ nie mam ochoty wracać do kraju, w którym mógłbym się zetknąć z sprawiedliwością i sądem.
— Masz zapewne na myśli wyrok wydany niegdyś przeciw sobie? — rzekł Garaud; — nie obawiaj się, rzecz ta oddawna poszła w zapomnienie.
— Wiem o tem, lecz wolę pozostać w Ameryce.
— Ha, skoro życzysz, niech i tak będzie, położę za warunek mojemu nabywcy, ażeby cię zatrzymał przy tej samej pensyi. Zgadzasz się na to?
— Nie! — odparł Soliveau, zapalając cygaro.
— Czegóż więc żądasz?
— Chcę nabyć twoją fabrykę.
— Do pioruna! — zawołał Garaud głośnym parsknąwszy śmiechem — sądziłem żeś jest bez grosza, widząc cię codziennie prawie odwołującym się o pomoc do mej kasy na zapłacenie długów i nagle pojawiasz mi się jako milioner! Winszuję, winszuję kuzynie!
— Nie mam ani grosza w kieszeni, przysięgam — odparł Soliveau — wczoraj przegrałem dane mi przez ciebie ostatnie dwieście dolarów, a jednak zostanę właścicielem twojej fabryki.
— Wytłomacz mi tę zagadkę.
— Nie ma tu żadnej zagadki. Podpiszemy akt kupna i sprzedaży. Ty pokwitujesz mnie z odbioru miliona, prócz czego wręczysz mi gotówką czterdzieści tysięcy dolarów na początkowe prowadzenie zakładów.
— Żartujesz — rzekł Jakób z przymuszonym uśmiechem pod którym chciał ukryć wstrząsający sobą niepokój.
— Żartuję? bynajmniej — zaczął poważnie Soliveau — ta propozycya oznacza cenę, jaką nakładam za moje milczenie.
Garaud zerwał się jak tknięty iskrą elektryczą.
— Twoje milczenie? czyż ja go potrzebuję — zawołał — nic nie ukrywam, nie lękam się niczego.
— Jesteś więc pewnym siebie?
— Najzupełniej!
— Poszukaj dobrze kuzynie, poszukaj pilnie w swojej przeszłości — mówił z szyderczym uśmiechem Owidyusz — a spostrzeżesz, że twój powrót do Francyi jest możebnym jedynie w warunku, gdy ja milczeć będę.
Niespokojność przemysłowca w trwogę się zmieniła, mimo, iż nie rozumiał jeszcze co znaczyły groźby Owidyusza.
— Co mówisz? — zapytał drżącym z lekka głosem.
— Mówię — rzekł Soliveau z naciskiem — że Jakób Garaud gdyby był znanym, naraziłby się na niebezpieczeństwo, wracając do kraju gdzie pozostawił tyle świadectw zbrodniczych swych czynów.
Usłyszawszy wymienione nazwisko Jakóba Garaud, były nadzorca, nie będąc panem siebie, przyskoczył z wściekłością do mówiącego.
— Coś ty powiedział? — krzyknął, chwytając go za ramiona i wstrząsając nim silnie.
— Wymieniłem tylko twoje nazwisko — odrzekł niezmięszany Soliveau. — Proszę w obec mnie zrzuć te przybrane pozory, zdejm maskę! Nazywasz się Jakóbem Garaud — mówił dalej, patrząc śmiało w oczy, przed sobą stojącemu — podpaliłeś fabrykę w Alfortville, okradłeś i zamordowałeś swego pryncypała pana Juliana Labroue. Po dokonaniu znakomitych tych czynów stwarzasz sobie nową indywidualność, używając wpadłej ci w ręce wypadkowo książeczki legitymacyjnej, obszywając się w skórę Pawła Harmant, zmarłego w szpitalu w Genewie w dniu 15-tym Kwietnia 1856 roku.
Jakób przerażony cofnął się i zatoczył jak człowiek pijany.
— Kto śmie mówić coś podobnego? — zapytał stłumionym głosem.
— Ja! — odrzekł Soliveau.
— Na czem opierasz swoje twierdzenia?
— Ach! między innemi na akcie zejścia mojego kuzyna Pawła Harmant.
— Kłamstwo! — wykrzyknął Garaud.
— No, no, nie udawaj daremnie, proszę cię — mówił Owidyusz. — Ja wiem wszystko, słyszysz ty, wszystko! wiem całą prawdę! Mimo to — dodał — możesz jechać do Francyi bez obawy, jeżeli ja zachowam milczenie, gdyż wtedy nikt nie przypuści, żeś to ty popełnił cały ów szereg zbrodni, za które skazaną została nieszczęśliwa Joanna Fortier!
— Pojadę, nie potrzebuję kupować twego milczenia — odparł bezczelnie były nadzorca, odzyskuje zimną krew w obec grożącego sobie niebezpieczeństwa. — Pojadę! Nie obawiam się sprawiedliwości. Istnieją przedawnienia.
— Dobrze! — zawołał śmiejąc się Soliveau — kładziesz rękę w ogień aż po łokieć mój stary. Istnieją przedawnienia, być może, za podpalenie, kradzież i morderstwo, ale nie za przywłaszczenie nazwiska Pawła Harmant! Niechaj wniesioną zostanie skarga do prokuratora, obwiniająca cię o noszenie cudzego nazwiska, zobaczysz jak gorliwej sprawiedliwość zajmie się tobą, twoją przeszłością i teraźniejszością zarazem.
— I ty, ty śmiałbyś wnieść podobne przeciw mnie oskarżenie? — pytał Garaud, drżąc cały.
— Zależy to od okoliczności — mówił z lekceważeniem Owidyusz, puszczając kłęby dymu. — Tak, jeżeli się hojnym okażesz, — nie, jeżeli nie uczynisz tego, czego żądam. Wierzaj mi, nie żałuj zapłaty za mą życzliwość i milczenie. Czy wiesz, że ja posiadam te wszystkie o tobie wiadomości od chwili twoich zaślubin? A czyż mi ci to poznać? czy groziłem ci kiedy? Pracowałem w cichości obok ciebie, nie mieszając ci spokoju i dozwalając ci zebrać wielki majątek. Twa jednak sprawa już ukończona, starość się zbliża ku tobie, a z nią razem bezsilność, znużenie. Nadeszła chwila, gdzie tobie o mej przyszłości i spokoju dla mnie pomyśleć należy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.