Podpalaczka/Tom II-gi/XXVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom II-gi
Część pierwsza
Rozdział XXVI
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVI.

Jedna wszelako okoliczność przedstawiała dla niej groźne niebezpieczeństwo. Potrzebowała po drodze pytać się ludzi, by nie zabłądzić, a pytania te wzniecić mogły podejrzenia co do jej osobistości.
Niepodobna jej było zwracać się do kogoś z pełniących służbę na stacyi, bezzwłocznie albowiem natenczas przytrzymanąby zostać mogła. Otworzyłoby się przed nią nanowo więzienie bez nadziei uwolnienia, ponieważ dozór zostałby nad w zdwojonym. Myśląc o tem wszystkiem, nieszczęsna, przyrzekała sobie działać z rozwagą.
Przybywszy do Brie-Comte-Robert, spostrzegła oczekujący na stacyi omnibus, na ścianach którego wypisane były różne miejscowości, przez jakie przechodził, a między innemi wymienioną była i wioska de Chévry.
Wiele osób wsiadać doń zaczęło.
— Czy ten omnibus przechodzi przez Chévry? — spytała konduktora.
— Tak jest — odpowiedział.
— Przejeżdża około probostwa?
— Zatrzymuje się wpobliżu.
Joanna wsiadła. Powróz toczył się zwolna po drodze, grubo nakrytej śniegiem i zatrzymał się w Chévry nareszcie.
Stanąwszy w tej wiosce, konduktor pociągnął za dzwonek i otworzył drzwiczki, dozwalając wysiąść podróżnej.
W miarę jak zbliżała się ku probostwu opanowywało ją silne wzruszenie, serce jej uderzało w piersiach przyśpieszonem tętnem. Chévry przywiodło jej na pamięć tę straszną przeszłość, stawało przed oczyma dziecię, pozostawione na opiece księdza.
Za jednym rzutem oka poznała budynki plebanii, przypomniała sobie ów dzień, gdy wyczerpana znużeniem, umierająca z głodu, z dzieckiem na ręku, zadzwoniła do tych sztachet żelaznych, padłszy na progu zemdlona.
Przystąpiwszy ku nim, jak przed dwudziestu laty, zadzwoniła. Stara wiejska służąca, otulona chustką, wyszła jej otworzyć.
— Czego pani żądasz? — spytała.
— Chciałabym się widzieć z proboszczem — odpowiedziała Joanna.
— Proboszcz w tej chwili odprawia nieszpory w kościele; jeżeli pani pragniesz się z nim widzieć, idź i zaczekaj w zakrystyi.
— A czy tu nie pozwoliłabyś mi pani zaczekać? — szepnęła wdowa nieśmiało.
— Ksiądz proboszcz nie kazał mi wpuszczać nikogo z obcych, gdy nie ma go w domu — odpowiedziała służąca, mierząc przybyłą podejrzliwym wzrokiem. — Możesz pani zaczekać na drodze — dodała.
— Dobrze, dziękuję — odrzekła, wychodząc Joanna.
Nie mogąc jednak czekać przy drodze na śniegu bez ściągnięcia na siebie uwagi, udała się do kościoła. Wszedłszy tam bocznemi drzwiami, wsunęła się po za filar i uklękła przy krześle, zasyłając gorące modły ku Stwórcy.
Nieszpory wkrótce się ukończyły. Ludzie zwolna rozeszli się, nie spostrzegłszy obcej w kościele.
Proboszcz wszedł do zakrystyi wraz ze śpiewakami i służb! kościelną. Joanna śledziła ich wzrokiem. Wkrótce ukazali się znowu i odeszli. Proboszcz wyszedł ostatni. Był to mężczyzna, około lat pięćdziesięciu mieć mogący. Wychodząc, przyklęknął na stopniach ołtarza, odmówił krótką modlitwę, następnie podniósł się, przeżegnał i zwrócił ku drzwiom.
Wdowa zbliżyła się natenczas ku niemu.
— Wybacz, księże proboszczu... — szepnęła drżącym ze wzruszenia głosem.
Ksiądz spojrzał na nią.
— Czego żądasz, córko? — zapytał.
— Chciałabym pomówić z księdzem — odpowiedziała.
— Zdaje mi się, że nie należysz do tej parafii?
— Nie; jestem obcą, przybyłam umyślnie z Paryża, by osobiście pomówić z księdzem proboszczem w ważnym interesie.
— Jestem gotów cię słuchać, pójdź ze mną do zakrystyi.
Udała się za nim i wkrótce między obojgiem zawiązała się następująca rozmowna:
— Jestem zobowiązana przez pewną osobę — zaczęła wdowa Fortier — do uproszenia księdza proboszcza o udzielenie niektórych objaśnień.
— W jakim przedmiocie? — zapytał.
— Co do szczegółów, dotyczących poprzedniego proboszcza, który zarządzał tutejszą parafią w roku 1861-ym.
— A! mówisz o zacnym księdzu Langier, o tym, której ja zastąpiłem? Umarł on w pamiętnym roku 1871-ym i odtąd pełnię obowiązki plebana?
— Zatem ksiądz proboszcz go znałeś?
— Bardzo mało; widziałem go parę razy na krótko przed zgonem.
— Wszak on miał siostrę?
— Tak. Lecz ta przed nim umarła.
— Siostra ta wychowywała przy sobie dziecię?
— Swego syna, jak mi mówiono.
— To mój... mój Juraś! — pomyślała, zadrżawszy, Joanna.
— Czy nie wiadomo księdzu proboszczowi — odezwała się po chwili, powściągając wyruszenie — co się stało z tem dziecięciem? Właśnie, aby się o tem dowiedzieć, przybyłam umyślnie do Chévry.
Proboszcz potrząsnął głową.
— Nie jestem w stanie w tem cię objaśni — rzekł, gdym przybył tu dla objęcia parafii, opowiadano mi, że syn siostry proboszcza Langier przybył na pogrzeb swojego wuja i wkrótce potem wyjechał do Paryża z przyjacielem zmarłego. Prócz tego szczegółu, nie wiem nic więcej.
— Nazwisko tego przyjaciela?... radabym je wiedzieć...
— Nie wiem, jak on się nazywał.
— Mer tutejszy zna je, być może?
— Obecny mer ma lat dwadzieścia siedem, w owym czasie uczył się jeszcze w kolegium.
— Lecz dawny mer... ten z roku 1861?
— Umarł oddawna, dwóch po nim już było następców...
— A służąca niegdyś księdza Langier?
— Poprzedziła do grobu proboszcza i jego siostrę.
— Ta siostra była wdową, nieprawdaż? — pytała dalej Joanna.
— Tak, wdową.
— Jak więc nazywał się jej mąż?
— Być może, żem kiedyś wiedział o tem, lecz zapomniałem — odrzekł ksiądz.
— Czy ona tu w Chévry umarła?
— Tak mi się zdaje.
— Zatem jej nazwisko musi być zapisanem w aktach kościelnych, jak również w księgach u mera i na cmentarzu po nad mogiłą.
— Było tak, być może, lecz wszystko podczas wojny zniszczonem zostało. Potyczka wznawianą była w tej wiosce po kilkakroć razy, mieszkanie mera wraz z trzecią częścią domostw wieśniaczych spalone zostało, akta kościelne uległy zupełnemu zniszczeniu, nagrobki nawet wrogowie porozbijali granatami.
— A więc — szepnęła wdowa z rozpaczą — nic... nic się nie do wiem!...
Pytania jej wzbudziły podejrzenia w umyśle proboszcza, wzruszenie je z każdą chwilą widoczniejszem stawało się.
— Jakież pobudki osobiste popychają cię do zbadania tych szczegółów? — zapytał ksiądz, brzmieniem głosu, kładąc nacisk na wyrazie osobiste.
Joanna zadrżała. Zbyt była inteligentną, by nie zrozumieć, iż mogła podać się w podejrzanie. Prowadzić dalej ba dania było to wskazać policyi swe ślady w razie, gdyby takowej przyszło na myśl, iż zechce ona poszukiwać w Chévry swojego syna.
— Nie mogę, działać więcej w tej sprawie — pomyślała, nazbyt już wiele mówiłam.
— Wspominałam — wyrzekła po chwili, zwracając się do księdza, śledzącego ją badawczem spojrzeniem — iż nie dla siebie zadaję powyższe zapytania. Jedna z mych przyjaciółek gorąco mnie zobowiązała o dostarczenie sobie szczegółowych wskazówek względem dziecka, wychowującego się niegdyś u sióstr księdza Langier. Ztąd pragnęłam dowiedzieć się o jej nazwisku, by łatwiej osiągnąć wiadomość co do owego chłopczyny.
— Komuś więc wiele zależy na odnalezieniu go — badał proboszcz dalej.
Dźwięk głosu, z jakim te słowa wymówionemi zostały, przekonywał Joannę o wzrastającej nieufności pytającego.
— Nic nie wiem — odparła z lekkiem zakłopotaniem — po wierzono mi tę misyę, spełniłam ją, ot wszystko!
— Ja również nie wiem nic więcej nad to, com ci powie dział rzekł proboszcz. — Przejdź się wpośród wieśniaków, by może, znajdziesz kogoś, co ci udzieli lepsze objaśnienia. Niech cię Bóg prowadzi, me dziecię!...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.