Podpalaczka/Tom II-gi/XXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | II-gi |
Część | pierwsza |
Rozdział | XXVII |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wyszedłszy po tych słowach z zakrystyi, a następnie z kościoła, ksiądz pozostawił wdowę Portier. Biedna, zrozpaczona kobieta padła na kolana.
— Boże, mój Boże! — wołała, wznosząc załamane ręce, nic więc, nic nie odnalazłam! — Wszystko jak gdyby się za mnie sprzysięgło! I ksiądz ów nawet, człowiek miłosierdzia, ścigał mnie podejrzliwym wzrokiem, słuchając zapytań, jakich obojętnie zadawać nie byłam w stanie. Gdybym poszła badać innych; jak jego zapytywałam, wzbudziłabym nieufność przeciw sobie i ci, do którychbym się udała, nie posiadając w sercach kapłańskiej dobrotliwości, wyrażaćby mogli głośno podejrzenia na moją zgubę. Co począć więc, co począć? — wołała.
— Boże wszechmocny, pełen dobroci i sprawiedliwości — jęczała ze łkaniem — wspieraj mnie, radź i prowadź! Ciemności zewsząd mnie otaczają, wskaż mi drogę, którą mam postępować. Jakiś człowiek uprowadził do Paryża mniemanego siostrzeńca księdza Langier, które jest mojem dzieckiem. Siostra proboszcza przyrzekła mi czuwać nad niem, zastąpić mu matkę... Dotrzymała obietnicy, jestem pewna... Lecz gdzie mego syna odnaleźć w Paryżu? Mam że iść do ludzi, którzyby mogli mnie oddać w ręce żandarmów, mamże powiedzieć im: „Jestem Joanną Fortier, tą, która uciekła z więzienia w Clermont... przytrzymajcie mnie!.... Ach! czemuż mi na myśl to wszystko nie przyszła. Pragnęłam uwolnić się, a teraz, gdym odzyskała swobodę, jestem zmuszoną ukrywać się jak przed dwudziestoma laty! Ścigają mnie... siałam się pastwą policyi i więzienia... to straszne! O czemuż nie pozostałam lepiej obłąkaną!
Nieszczęsna ukryła w dłoniach rozpalone czoło, głośno łkając.
— Nie! — zawołała po chwili podnosząc głowę, mimo to wszystko, nie uznam się być zwyciężoną! Z głębin ciemności, w jakie mnie wpycha fatalność, będę prowadziła poszukiwania bez wytchnienia; Bóg... może zlituje się nademną i pozwoli mi dojść do celu. Mój syn przebywa zapewne w Paryżu, tam więc szukać będę jego śladów, skoro się downem, jaki „os spotkał mą córkę.
Tu modlić się cicho zaczęła, a modlitwa ta wzmocniła jej siły i odwagę. Wyszła z kościoła uspokojona.
Mrok zapadał zwolna, smutny ponury. Joanna szła pieszo po śniegu ku stacyi drogi żelaznej Brie-Comte-Robert. O dziewiątej wieczorem była z powrotem w Paryżu. Pierszym pociągiem nazajutrz postanowiła jechać do Joigny, gdzie jak wiemy pozostawiła u mamki maleńką swą Łucyę.
Po skromnej wieczerzy udała się do pobliskiego zajazdu, przedstawiwszy się tamże za wiejską robotnicę, gdzie dano jej stancyjkę nie wymagając od niej żadnych legitymacyj. Równo ze dniem nazajutrz, wsiadła na pociąg jadący do Bourgogne. Przybywszy do Joigny poszła wprost do domu wdowy Fremy, wieśniaczki, której przed laty dwudziestu powierzyła swe dziecię. Wiedziała naprzód, iż nie odnajdzie tej kobiety, ponieważ list pisany z więzienia w Clermont zwrócono jej z napisem: Adresantka nieznana. Spodziewała się jednak otrzymać jakieś w tej mierze objaśnienia. Pojmiemy jej zniechęcenie i smutek, skoro ujrzała, iż stare domostwo wieśniaczki już nie istnieje. Na jego miejscu, tak jak i gruntach sąsiednich, wznosił się nowy obszerny budynek. Mimo to, przestąpiwszy próg owego domu, zwróciła się ku odźwiernej:
— Zechciej mnie pani objaśnić proszę — wyrzekła.
— W czem takiem?
— Od jak dawna wzniesiono ten nowy dom?
— Od lat sześciu.
— Czy pani pochodzisz z Joigny?
— Mieszkałam tam przez lat dwanaście.
— Znałaś więc być może wdowę Fremy, która przyjmowała dzieci na wykarmienie?
— Wdowę Fremy? — powtórzyła kobieta — ach! przypominam sobie; na jej to gruncie ów dom zbudowano. Sięga to czasów ostatniej wojny.
— Miała ona syna, nieprawdaż?
— Tak, chłopca, wielkiego hultaja, on to właśnie sprzedał grunt, odziedziczony po matce.
— Pozostaje on jeszcze w Joigny?
— Na cmentarzu.
— Jakto, umarł? — zawołała z przerażeniem Joanna.
— Umarł i nikt go nie żałuję. Roztrwonił lekkomyślnie kilka tysięcy franków z trudem przez matkę zebranych, sprzedał grunt, domostwo i wreszcie bez grosza, ni odzienia, odtrącany przez wszystkich, jako pijak, włóczęga, utopił się w rzece. Czy pani jesteś jego krewną? — pytała, spostrzegłszy smutek, malujący się na twarzy przybyłej.
— Nie pani, lecz chciałam powziąć wiadomość co się stało z małą dziewczynką, powierzoną jego matce na wykarmienie, a której rodzice odebrać nie mogli, będąc zmuszonemi nagle opuścić Francyę.
— Ha! otóż to dobrzy rodzice... — mruknęła odźwierna. — Jak dawno to było?
— Przed dwudziestu laty.
— Nie mieszkałam natenczas w Joigny — odpowiedziała. — Gdym poznała wdowę Fremy, nie przyjmowała już dzieci, widziałam przy niej tylko jej syna, tego ladaco.
— Nie wspominała ona pani kiedy, iż pozostawiono jej dziecię na wychowanie?
— Nie mówiła mi o tem, łatwo jednak będzie się pani dowiedzieć co się stało z tym malcem.
— W jaki sposób? — zawołała z radością Joanna.
— Wdowa Fremy nie odbierając zapłaty, a ztąd chcąc pozbyć się dziecka, rzecz prosta, powiadomiła władzę aby się zajęła jego wychowaniem... Zgłoś się pani do mera lub prefektury, a tam otrzymasz potrzebne objaśnienia.
— Do mera, do prefektury, do władzy! — pomyślała biedna matka z rozpaczą — przytrzymanoby mnie w jednej chwili! I tu więc zarówno jak w Chévry nic zrobić nie mogę bez udowodnienia kim jestem, jakiem prawem upominam się o to dziecię!
Odźwierna wpatrywała się ciekawie w zadumaną Joannę.
— Sądzę, iż pani mnie zrozumiałaś? — wyrzekła.
— Zrozumiałam i postąpię według udzielonej mi rady. Dziękuję pani za okazaną uprzejmość, wybacz zakłopotanie jakie ci sprawiłam — odrzekła przybyła.
— Z przyjemnością pośpieszyłam usłużyć pani. Mieszkanie mera znajduje się w wyższej części miasta, w pobliżu prefektury — mówiła wskazując kobieta. — Potrzebujesz pani tylko most przebyć, a znajdziesz się przed nim.
Joanna odeszła; pojmujemy wszelako, iż nie udała się ani do mera ni prefektury, ale pytała sąsiadów mniemając, iż cośkolwiek bądź może dowiedzieć się zdoła. Wszędzie jednakże otrzymywała też same odpowiedzi. Nie wiedziano o żadnem dziecku, nic sobie nie przypominano. Zniechęcona i zrozpaczona mówiła sobie, iż wszystko już się dla niej skończyło.
Nie wiedząc gdzie szukać swej córki, czyliż ją mogła odnaleść? Jerzy, ten był przynajmniej w Paryżu, tak sądziła, rozpocznie więc poszukiwania w tem wielkim mieście i gdyby Bóg raczył jej przyjść z pomocą, odnaleść go może będzie mogła.
Wsiadłszy na pociąg wychodzący w nocy z Joigny, o świcie przybyła do Paryża, smutna, złamana niepowodzeniem, gotowa jednak rozpocząć swe dzieło mimo tysiąca nasuwających się jej przeszkód.
Podczas drogi ułożyła sobie plan postępowania.
— W Paryżu — mówiła sobie — nie mogę zamieszkać w umeblowanym pokoju, gdzieby żądano odemnie legitymacyj. Dwie moje podróże do Chévry i Joigny zmniejszyły nieco mój fundusz. Za pozostałą resztę pieniędzy, wynajmę stancyjkę gdzie na poddaszu, kupię łóżko żelazne, krzesło i stolik, podam nazwisko jakiebądźkolwiek i pocznę szukać roboty. Roboty, lecz jakiej, szycia? Igłą kobiety tak mało zarabiają i praca ta zajmuje im dzień cały, a ja potrzebuję wychodzić za odszukaniem moich dzieci... Zdajmy się na wolę Stwórcy... On może jaką dobrą myśl mi ześle. Główną jest rzeczą urządzić się nateraz w jakibądź sposób, aby policya mnie nie schwytała.
Gdy wysiadła na stacyi, miasto okrywał jeszcze zmrok ranny. Nie mogąc o tak wczesnej godzinie chodzić za wyszukaniem mieszkania, Joanna udała się na ulicę św. Antoniego do mleczarni, której drzwi właśnie otwierano.
Gdy po spożyłem tamże śniadaniu wychodziła, powietrze się ociepliło, śnieg topniał na ulicach i Paryż począł przybierać zwykłą ruchliwą swą powierzchowność. Słońce z poza chmur wyjrzało, jak gdyby wróżbę lepszej przyszłości niosąc jej sercu, czem orzeźwiona, nie tracąc czasu, udała się za odnalezieniem dla siebie schronienia.