Podpalaczka/Tom III-ci/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | III-ci |
Część | druga |
Rozdział | XIV |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Harmant usiadł przed biurkiem, a otworzywszy szufladkę, dobył z niej paczkę biletów bankowych, z której sześć odłączywszy, podał takowe byłemu swemu wspólnikowi.
— Dziękuję, — kuzynie! — zawołał Owidyusz, chowając z pośpiechem bilety bankowe do kieszeni. — A teraz mam jeszcze prośbę do ciebie...
— Jeszcze? — zapytał Garaud.
— O! nie o pieniądze tu chodzi.
— O cóż więc?
— Chcę prosić, ażebyś zjadł ze mną śniadanie; podobną uroczystość kilkoma kieliszkami wina uświetnić należy.
— Dziś jest mi niepodobna zadość ci uczynić.
— Dlaczego?
— Mam czas zajęty; mnóstwo interesów do załatwienia w różnych dnia godzinach.
— Przykrą mi jest tw7oja odmowa; przyrzeknij jednakże, iż w innym dniu przyjmiesz moje zaproszenie.
— Gdy się urządzisz w mieszkaniu, pokażesz mi natenczas swoje gospodarstwo.
— Zgoda! zostańmy dobrymi przyjaciółmi, a nie będziesz się na mnie uskarżał. Tak, przyjaciółmi — dodał — do śmierci! Gdybyś mnie wypadkiem zapotrzebował, pomnij, że jestem na twoje usługi.
W tej chwili dało się słyszeć lekkie puknięcie do drzwi i posługujący w biurze wszedł do gabinetu.
— Co chcesz? — odezwał się Harmant.
— Pan Lucyan Labroue zapytuje, czy może z panem pomówić?
Usłyszawszy to nazwisko, Owidyusz zadrżał i w chwili, gdy syn inżyniera przestępował próg pokoju, pożerał go oczyma.
— Odchodzę... nie przeszkadzam — rzekł — panie Harmant, liczę na pańską obietnicę.
— Nie zapomnę o tem — rzekł przemysłowiec.
Soliveau wyszedł, złożywszy głęboki ukłon obecnym. Jakób Garaud pozostał z Lucyanem.
— Jak to dobrze, że ów chłopiec wymienił przy mnie nazwisko Labroue — mówił sobie Owidyusz, idąc w stronę tramwaju — inżynier zamordowany przez Jakóba Garaud, nazywał się również Labroue. Miałżeby syn ofiary zostawać w służbie u zabójcy swojego ojca? ot! czego dowiedzieć mi się potrzeba! A! — dodał po chwili, uderzając się w czoło — otóż przyczyna, dla której mój kuzyn nie chciał mnie przyjąć do fabryki. Skoro on zatrzymał przy sobie tego młodzieńca, ma jakieś plany, to widoczne. Lecz co zamyśla uczynić? Nic nie wiem... Wkrótce jednakże odkryć to muszę, nie zaniedbawszy z tego wyciągnąć dla siebie odpowiednich korzyści.
Niespodziewane wejście Lucyana do gabinetu Harmanta nie pozwoliło temu ostatniemu, rozważyć następstw przybycia Owidyusza do Paryża, gdy jednak odszedł Labroue, przemysłowiec upadł na krzesło, objąwszy obiema rękami rozpalone czoło.
— Szatan widocznie miesza się w tę sprawę! — wyszeptał zcicha. — Wszystko się łączy, aby mi mówić o przeszłości, aby mi stawiać te widma straszliwe! Lucyan Labroue! Owidyusz! Joanna Fortier! — wołał, jak owładnięty szałem; — niosą mi szatę śmierci!... Szata ta pali me ciało... pożera kości do szpiku! I ten, ten nędznik Soliveau — mówił po chwili milczenia — on śmiał przyjść tu do mnie znów... i chciał się umieścić w mojej fabryce, znajdować się codziennie w stosunkach z Lucyanem Labroue, z którego wydobywszy szczegóły tej sprawy, odkryłby mu całą prawdę. Jedno słowo, powiedziane przezeń Lucyanowi, wystarczyłoby, aby mnie zgubić... I człowiek ten żyje na moje udręczenie... O! czemużemgo nie zabił, nie zgniótł jak trującą gadzinę?! W Ameryce za pomocą złota zamknąłem mu usta, wraca uboższy niż kiedykolwiek i grozi mi!... A ja... ja mam mu być posłusznym, obawiam się go... tak, ja go się obawiam! Och! te trzy istoty, których egzystencya jest dla mnie bezustannem niebezpieczeństwem, gdybym je mógł zgładzić!
Przez kilka sekund Jakób Garaud siedział milczący, jak gdyby przytłoczony ciężarem przechodzącym jego siły, poczem zerwał się nagle, wyprostował i podniósł głowę.
— Dlaczego rozpaczać! — zawołał — Owidyusza trzymam za pomocą pieniędzy... Lucyan widzi jedynie we mnie dobroczyńcę, błogosławiąc los, który go przywiódł do mnie... Joanna Fortier prędzej czy później schwytaną zostanie. Straszę sam siebie jak dziecko! Nic nie ma zagrażającego zresztą, będąc o wszystkiem powiadomiony, czuwam i czuwać nie przestawię.
∗
∗ ∗ |
„Znalazłem prześliczne gniazdko w Batignolles, pod numerem 92, w pobliżu Clichy. Pragnę w niem przyjąć cię z rozkoszą. Uprzedź mnie w wigilję dnia, w którym odwiedzić mnie zechcesz, a zamówię śniadanie w restanracyi Ojca Lahire, gdzie swobodnie pogawędzić będziemy mogli.
Harmant, odebrawszy list, spalił go po wypisaniu sobie adresu. Aby uchronić się przed oblegającemi go ponurem; myślami, przepędzał dnie całe na pracy w fabryce, opuszczając Barana pałac przy ulicy Murillo, w którym Marya, pozostawiona w samotności, nudziła się śmiertelne. Przypomniawszy sobie o zamiarze odwiedzenia pracowni Edmunda Castel, wybrała się tam dnia pewnego ze swą przyjaciółką.
Artysta ustąpił jej jedno ze swoich płócien i wyszukiwał dla niej obrazów do utworzenia zamierzonej galeryi. Przez cały ciągłego czasu, raz tylko widziała Lucyana i okazywała mu tyle uprzejmości ze swej strony, że młodzieniec, coraz więcej tą widoczną dobrotliwością zakłopotany, skarał się unikać spotkania z górką milionera.
Biedne dziewczę fizycznie i moralnie cierpiało. Jej miłość niepoznana, a raczej wzgardzona, rozdzierała jej serce, zwiększając bardziej jeszcze cierpienia. Marya z dniem każdym bledszą się zdawała, niknąć w przerażający sposób, tak, iż Harmaut, zapomniawszy o własnych swych troskach, zawezwał porady doktorów. Lekarze, nie zmieniając wydanych poprzednio poleceń, dodali w zaufaniu Harmantowi:
— Wydaj pan za mąż swą córkę, być może, iż jakieś cierpienie moralne, ukryte w jej sercu, pogarsza staniej zdrowia.
Owóż Jakób Garaud znalazł się nagle pomiędzy dwiema ostatecznościami: wydać za mąż Maryę najrychlej lub ją utracić.
Pewnego rana dziewczę, czając, iż nie zdoła cierpieć dłużej w podobnej niepewności, postanowiło wymierzyć cios oddawna przygotowany.
Znajdowała się w swoim pokoju, dokąd Harmant przychodził uścisnął ją zwykle przed odjazdem, gdy rano wybierał się do fabryki. Zapukał tam zlekka.
— Proszę wejść — odpowiedziała Marya.
Przemysłowiec ukazał się we drzwiach.
Dziewczę już było ubrane, lecz w ów poranek zimny i szary, czując się więcej cierpiącą z powodu zmiany atmosfery, co na nią silnie oddziaływało, siedziała w pół leżąc na szezlongu pod oknem, zatopiwszy w obłokach swe smutne spojrzenie. Spostrzegłszy wchodzącego ojca, uśmiechnęła się zlekka. Bladość jej oblicza była przestraszającą, a na tych bladych policzkach dziewczęcia rysowały się gorączkowe rumieńce. Oczy jej błyszczały światłem podnieconem. Za pierwszem spojrzeniem Harmant odgadł owe złowróżbne symptomy i serce boleśnie mu się ścisnęło. Usiadłszy przy córce, ucałował ją, a ująwszy jej ręce, uczuł, że są rozpalonemi.
— Masz nieco gorączki — wyrzekł ze wzruszeniem.
— Tak... trochę — odpowiedziała.
— Źle spałaś, dzisiaj?
— Bardzo źle.
Przy tych słowach suchy kaszel począł rozdzierać piersi dziewczyny.
— Ty cierpisz! — zawołał Harmant.
— Tak, cierpię, ojcze, mocno cierpię!
Dwie łzy spłynęły z oczu nędznika, w którego duszy, wyzutej z wszelkich uczuć ludzkich, ojcowstwo jedynie pozostało.
— Gdzie źródło twego cierpienia? — wyjąkał z cicha.
— Tam i tu! — odpowiedziała, przykładając rękę kolejno do piersi i czoła.
— W głowie więc i w piersiach? — zapytał.
— Nie, w sercu tylko.
Morderca Juliana Labroue zadrżał.
— W sercu? — powtórzył.
— Tak, ojcze, w sercu.
— A nigdy nie mówiłaś mi o tem... ani mnie, ani doktorom?
— Ponieważ to od niedawna istnieje.