Podpalaczka/Tom III-ci/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom III-ci
Część druga
Rozdział XIII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.

— Dzwoniłem dwa razy... czemu nie przychodzisz? — wołał z gniewem Harmant.
— Racz pan wybaczyć... zostałem zatrzymany przez jakiegoś nieznajomego, który chce widzieć się z panem osobiście. Oczekuje on już blisko godzinę.
— Jak się nazywa?
— Pytałem go o to, mówił, iż pan go nie zna.
— Niech wejdzie — rzekł były nadzorca — to odnieś panu dyrektorowi robót — dodał, podając chłopcu arkusze, zapisane cyframi.
Służący wziąwszy papier wyszedł, oznajmiając przybyłemu, że pryncypał go oczekuje.
Soliveau uchylił drzwi gabinetu, czego z razu nie dostrzegł Harmant, zajęty zamykaniem na klucz kasy żelaznej, stojącej pomiędzy dwoma oknami. Na odgłos kroków wchodzącego zwrócił się i zbladł, wydawszy okrzyk trwogi. Widok Owidyusza stojącego przed nim z rękoma w kieszeniach, w kapeluszu na głowie, z miną szyderczo uśmiechniętą, naparł go przerażeniem.
— Dzień dobry kuzynie!.. Jakże twe zdrowie? — pytał paryżanin, śmiejąc się z wywołanego wrażenia.
— Ty! tu... tu... u mnie? — zawołał Garaud.
— Ja sam kuzynie... w mej własnej żyjącej postaci... Lecz do pioruna, masz minę głupią dyabelnie, jak gdybyś widmo ujrzał przed sobą! Nie biegniesz ku mnie z uściskiem... nie podajesz nawet mi ręki! Przyznasz, iż podobne przyjęcie, zaszczytu nie przynosi ci wcale!
Harmant drżał cały jak w febrze. Obecność Owidyusza pozbawiała go prawie przytomności. Przybycie tego człowieka zdawało mu się być wróżbą strasznej katastrofy.
Po kilku minutach zdołał zapanować nad sobą i podszedłszy ku przybyłemu, podał mu rękę.
— Dlaczego wracasz do Francyi? — zapytał.
— Ponieważ w New-Jorku pozostać dłużej nie podobna mi było.
— A w jakim celu do mnie przychodzisz?
— Prosić cię o robotę...
— Zatem potwierdza się co pisałeś mi w liście...
— Tak... tak, niestety!
— I fabryka, którą pozostawiłem ci w tak kwitnącym rozwoju...
— Rozproszyła się z przerażającą szybkością!.. Już ona do mnie teraz nie należy. Cóż chcesz mój dobry kuzynie... — mówił siadając Soliveau — nie posiadałem twoich wysokich zdolności, jakie są niezbędnemi do prowadzenia takiego interesu... To mnie zgubiło.
— Mów raczej gra cię zgubiła, przy zielonym stoliku.
— Grałem... nie przeczę... posiadam tę obrzydłą wadę, wiem o tej lepiej, niż inni, że jestem graczem z profesyi, poprawić mi się jednak z tego niepodobna!
— Przepuściłeś na karty w kilku miesiącach ogromne sumy.
— Tak w rzeczy samej... zły los jak gdyby uwziął się na mnie... Lecz na co przydać się mogą obecnie te uwagi, nie powrócą mi one straconych pieniędzy. Wyjechałem z New-Jorku ze szczupłą kwotą, która mi starczyła zaledwie na podróż. Obecnie posiadam jedyne dwadzieścia sous w kieszeni, i to co na mnie tu widzisz. Kpię sobie jednak ze wszystkiego, jestem spokojny o moją przyszłość, ponieważ o ilem ja ubogi, ty za to jesteś bogatym. Zbudowałeś fabrykę, głośną w całym przemysłowym świecie... Warsztaty twoje są wspaniałemi... żądaniom i zamówieniom nastarczyć niejesteś w stanie. Masz znakomity roboczy personel, tak tu, jak w Ameryce, spodziewam się więc, że znajdziesz miejsce — dodał z ironicznym uśmiechem — dla swego biednego kuzyna Soliveau, którego kochasz, a który wypłaca ci się tak dobrze za twOją życzliwość!...
Jakób Garaud zadrżał od stóp do głowy.
— Miejsce dla ciebie tu, w mojej fabryce? — odpowiedział. — Nie, to niepodobna!
— Dlaczego? — pytał Owidyusz.
Karmaut zawahał się. Wyznać prawdy nie mógł, nie mógł powiedzieć: — Ponieważ się znajduje syn zamordowanego przezemnie człowieka, a gdybyś żył w pobliża niego, jedna drobna nieroztropność z twej strony zgubićby mnie mogła.
Milczał przeto, rozmyślając nad odpowiedzią.
— Dlaczego? — powtórzył natarczywie Owidyusz.
— Dlatego, że nie chcę; — zawołał opryskliwie Garaud. — Zresztą nie mam żadnego względem ciebie obowiązku, nie ci dłużny nie jestem! W Ameryce uległem twym wymaganiom, dałem ci w ręce majątek. Mojaż to wina, żeś go nie umiał zachować? Jesteś zrujnowanym, czyń co chcesz teraz!
— Daremne słowa! wyrazy na wiatr rzucone! — odparł Soliveau. — To, coś uczynił, zrobić musiałeś, ponieważ nie widziałeś innego sposobu wyjścia dla siebie. Jak obróciłem temi pieniędzmi, to cię nie obchodzi, lecz cię obchodzić powinno, że jestem teraz bez grosza. Ty nie pozwolisz żyć w nędzy tak bliskiemu krewnemu, kochającemu cię tyle — dodał z ironią — który od tak dawna wiedząc o wszystkiem...
— Chcesz mi dać poznać — przerwał Garaud — że od twojej łaski zależę! Przykładasz znów nóż do gardła, jak w New-Yorku!
— Tst! tst! szkaradne słowa, kuzynie — zawołał, śmiejąc się, Owidyusz. Nie mam zamiaru grozić ci w ten sposób... Przywołuję jedyme wspomnienia...
— Tak, chcesz mnie trzymać w zależności przez resztę mojego życia... Powiedziałeś sobie: Posiadam jego tajemnice, drży zawsze przedemną, a z bojaźni uczyni to, co zechcę...
— No, no — kochany kuzynie — odrzekł Soliveau — istnieje może coś podobnego... przyznaję, wszakże zależy od ciebie, aby nie istniało. Pojedz wszelako, czy nie mam słuszności w tym razie?
— Mówię, że twoje postępowanie jest łotrowskiem, nikczemnem! — zawołał Harmant — że czynisz mnie ofiarą obrzydłego szantażu.
— Znowu te słowa prostacze! pfe... wstydź — się — odrzekł Soliveau: — powietrze Francyi, dziwnie cię gburowatym zrobiło. Byłeś bez porównania grzeczniejszym w Ameryce, zatraciłeś w sobie nawet uczucia rodzinne.
Głuchy gniew ogarniał Jakóba Garaud.
— Przestań tych żartów idyotycznych! — krzyknął świszczącym głosem; — mniej jestem zależnym od ciebie niż sądzisz!
— Doprawdy, kuzynie? no! jakim sposobem?
— Tak! możesz mnie zgubić jednym wyrazem, lecz na coby ci się to przydało? Sądzisz więc, że ja żyjący zniósłbym podobny skandal? y — Za pierwszym rozgłosem tej sprawy wpalę sobie w skroń z rewolweru, a wtedy nie dostaniesz ani grosza z mego majątku, gdyż on w całości należy do mej córki. Twoim więc interesem jest mnie oszczędzać. Wszystko, co uczyniłbyś przeciw mnie, uczynisz przeciw samemu sobie.
Soliveau pojął słuszność uwag Harmanta. Popchnąwszy go do rozpaczy, zamknąłby dla siebie na zawsze jego kasę żelazną, z której czerpać miał nadzieję. Z tych więc powodów zmienił nagle ton mowy.
— Znam twoje zacne serce — rzekł najsłodszym głosem — wiem, iż nie pozostawiłbyś w nędzy swego biednego krewniaka.
— Ma się rozumieć, iż cię nie pozostawię bez środków do życia — rzekł Garand.
— Dasz mi zatem miejsce w fabryce?
— Nie!
— Cóż więc zrobisz zemną?
— Pozwolę ci żyć bez pracy wygodnie.
— Zdała od ciebie?
— Tak. Z warunkiem, ażebyśmy się widywali o ile można najrzadziej.
— Nie jest to grzecznie, ani uprzejmie; wszakże będąc dobrym chłopcem, nakażę milczenie memu sercu i na wszystko się zgodzę. Pozwolisz mi jednak przyjść do pałacu przy ulicy Murillo dla powitania mojej kuzynki, którą szalenie kocham, bez wzajemności jednak z jej strony, niestety!
— Później, później!
— Niech i tak będzie, przybędę skoro mi na to pozwolisz A teraz jakież masz względem mnie zamiary?
— Wyznaczę ci pensyę.
— W ilości?
— Dwunastu tysięcy franków rocznie.
— To znaczy tysiąc franków miesięcznie — rzekł Soliveau, wykrzywiając usta, choć w głębi był z tego zadowolonym. — Fundusz to nader skromny — dodał — trzeba jednak ograniczyć swoje wydatki i być z tego zadowolonym. Przyjmuję więc, proszę jednak o wyliczenie mi pewnej kwoty, ponieważ jestem bez grosza, a potrzebuję kupić nieco sprzętów, trochę bielizny, wszystkiego mi braknie albowiem.
— Wyliczę ci zaraz pięć tysięcy franków7 na pomienione wydatki, dołączywszy do tego pierwszą ratę twój pensyi, której pobierać nie przestaniesz, dopóki żyć będę.
— Może zechcesz na piśmie stwierdzić powyższe zobowiązanie?
— Na co? dlaczego? to niepotrzebne.
— W rzeczy sarnię — odparł z uśmiechem Soliveau — znam dobrze twą słowność. Dostanę zatem obecnie sześć tysięcy franków i każdego pierwszego dnia w miesiącu będę przychodził tu po bilet tysiącofrankowy.
— Nie, nie, nie tutaj! — zawołał żywo Garaud.
— Gdzież więc?
— Odsyłać ci będę pieniądze pod wskazany adres.
— Zatem wprost do mnie, do mieszkania, jakie wynajmę. Zostaw mi jednak nadzieję, że jeśli nie pozwalasz mi przyjść do swojego pałacu, w jako życzliwy krewny przyjdziesz uścisnąć mi rękę w mojem mieszkaniu.
— Przyjdę — odrzekł Harmant.
— Więc zgoda pomiędzy nami?
— Tak, ale pamiętaj, że uczyniłem dla ciebie wszystko, co mogłem uczynić; a gdybyś stawiał nowe wymagania i grozić mi się poważył, zginęlibyśmy oba.
— Bądź spokojnym — rzekł śmiejąc się Soliveau.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.