Podpalaczka/Tom III-ci/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | III-ci |
Część | druga |
Rozdział | XII |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przyjazd Owidymsza Soliveau nastąpił w kilka dni po wizycie Harmanta wraz z córką u młodego adwokata.
Jakób Garaud, dręczony trwogą i niepokojem, szukał dla siebie w pracy roztargnienia. Marya oczekiwała przyjaznej chwili na dokonanie przedsięwziętego zamiaru.
Lucyan Labroue, obarczony pracą, dawał przykład rzadkiej czynności i odwagi.
Oprócz specyalnych robót mechanicznych dla dróg żelaznych, zajmowano się w Courbevoie budową maszyn parowych, dla okrętów.
Nazajutrz po dniu, w którym Soliveau wsiadał w Hawrze na pociąg jadący do Paryża, miano na jednym ze statków pomniejszych próbować maszyny, zbudowanej według nowego modelu, jaka wydawać miała znakomite rezultaty. Wróciwszy do siebie wieczorem, Harmant prosił Lucyana, aby go obudził o szóstej godzinie rano nazajutrz, dla udania się wraz z nim na próbę pomienionej maszyny. Labroue, pilnując się ściśle godziny, odjechał rano z pryncypałem.
Soliveau postanowił właśnie dnia tego przedstawić się rano w pałacu przy ulicy Murillo, rano, jednak nie znaczyło u niego przededniem.
Wysiadłszy z pociągu drogi żelaznej, wstąpił do jednego z tak licznych składów win, w około stacyi, rozkazawszy tam podać sobie, chleba, sera i butelkę białego wina.
Szczupłość jego funduszów, nie pozwalała mu na obfitsze pożywienie. Oczekiwał godziny pójścia do swego jak go nazywał ukochanego kuzyna. Był on dość przyzwoicie ubranym, podróż wszelako, zmięła świeżość jego odzienia, prócz czego wskutek ciągłego przebywania w tawernach, nabrał rubasznego sposobu zachowania się, co widniało z całej jego postaci.
Przybywszy na ulicę Murillo o godzinie siódmej z rana, pociągnął za dzwonek. Drzwi się otwarły, wszedł na dziedziniec.
Odźwierny pośpieszywszy naprzeciw niego, śledził nieufnym wzrokiem tego nieznajomego, którego postać podejrzaną mu się być wydala.
— Co pan chcesz... do kogo idziesz? — ostro zagadnął.
Paryżanin przybrał o ile mógł najsłodszą fizyognomię.
— Pan Paweł Harmant tu mieszka? — zapytał.
— Tak... tu.
— Mogę z nim się widzieć?
— Co... o siódmej z rana? — zawołał odźwierny.
— Wiem, iż to jest cokolwiek zawcześnie ze względów na światowe zwyczaje, chodzi tu jednak o pilną sprawę... sprawę nader ważną, panie kochany... Zresztą, znany jestem dobrze panu Harmant, rad będzie mnie widzieć...
— Mimo to wszystko, pan z nim się tu nie zobaczysz dziś rano.
— Dlaczego?
— Ponieważ wyjechał.
— Jakto... tak wcześnie?
— Wyjechał o szóstej godzinie.
— Lecz wróci?
— Bezwątpienia.
— A kiedy?
— Nic nie wiem. Być może w południe, a może wieczorem. Jeżeli pan masz interes dotyczący mechaniki, lub przychodzisz w celu otrzymania pracy, zgłoś się do fabryki?
— Gdzież jest ta fabryka?
— W Courbevoie, w pobliżu Neuilly, kursuję tam tramwaje, możesz pan jechać.
— Dziękuję za objaśnienia. Lecz czy tam znajdę pana Harmant?
— Zastaniesz go pan niewątpliwie.
To mówiąc odźwierny wyprowadził po za bramę przybyłego, zamknąwszy za nim takową.
— Prostak... gbur! — mruknął Soliveau, znalazłszy się na ulicy. Powierzchowność moja nieufność w nim wzbudzić musiała, rzecz pewna iż nie wyglądam na milionera. Pomimo wszystkiego, muszę się widzieć z Jakóbem Garaud. Mógłbym był kazać się zaprowadzić do mojej kuzynki Maryi, lecz nie na wiele toby się przydało. W New-Jorku, niezbyt była dla mnie łaskawą, nieobecność moja nie powiększyła zapewne jej dla mnie sympatyj. Lepiej udać się do fabryki w Courbevoie. Mam jeszcze tyle, iż mi wystarczy na tramwaj... dalej więc w drogę!
Wysiadłszy w godzinę później, szedł pod nad brzegiem Sekwany, rozglądając się po nader ożywionej w tym punkcie okolicy.
Wielkie fabryki ciągnące się długim szeregiem, wznosiły ku niebu wysokie ceglane kominy, rozsypując z nich kłęby dymu. Spostrzegłszy przechodzącego robotnika, zwrócił się Owidyusz ku niemu.
— Proszę... objaśnij mnie pan — zapytał — gdzie leży fabryka pana Harmant?
Robotnik podniósł rękę w górę, wskazując.
— Tam dalej... — rzekł — ot! widzisz pan te nowe budynki.
— Dziękuję.
Robotnik odszedł. Soliveau wędrował dalej.
Niezadługo przybył przed wielką bramę budowli, po nad którą na mosiężnej tablicy wyryte było nazwisko:
a poniżej:
— Do czarta! — mruknął Soliveau, — ten dom przedstawia się okazale. Zobaczmy wewnątrz.
Skierował się ku drzwiom bocznym, noszącym napis:
Zadzwonił tam.
Drzwi się otwarły, i jak w pałacu przy ulicy Murillo wyszedł odźwierny ku przybyłemu.
— Co pan żądasz? — zapytał.
— Chcę widzieć się z panem Harmant.
— W celu otrzymania roboty?
— Nie, w interesie.
— Handlowym?
— Osobistym.
— Zatem życzysz pan sobie mówić z samym panem Harmant.
— Tak.
— Udaj się pan więc do biura, tam w głębi... po lewej.
Soliveau poszedł w stronę wskazaną. Zdala, po nad różnemi częściami budynku, mającemu, do stu metrów długości, widniały napisy:
Gabinet dyrektora.
— Tu powinienem go znaleść — mówił, czytając napisy. Idźmy więc śmiało. Zdaje mi się, iż nawet spostrzegam jego szacowną głowę. Śmiech naprzód mnie porywa na wspomnienie tej niespodzianki.
Przyśpieszył kroku. Drzwi biura były zamknięte.
Nacisnął sprężynę.
Jeden z urzędników pośpieszył otworzyć.
— Co pana sprowadza? — zapytał.
— Chcę widzieć się z panem Harmant w osobistym interesie.
— Musisz pan zaczekać... Pan Harmant obecnie odbywa naradę z dyrektorem robót.
— Zaczekam, skoro potrzeba.
— Spocznij pan proszę.
Owidyusz usiadł.
Harmant zamknąwszy się z Lucyanem Labroue, naradzał się z nim nad pewnemi ulepszeniami w maszynie, próbowanej tego rana. Rozmowa ich trwała blisko pół godziny. Korzystając z tego czasu Soliveau układał plan swojej kampanii.
Nareszcie otwarły się drzwi gabinetu. Wyszedł Lucyan Labroue, trzymając w ręku papiery. Spojrzał na Owidyusza, a potem zwracając się do chłopca posługującego:
— Proszę nieprzeszkadzać — rzekł — panu Harmant obecnie pod żadnym pozorem, jest on zajętym... pracuje. Poczem oddalił się.
— Słyszałeś pan? — wyrzekł urzędnik do Owidysza — musisz zaczekać jeszcze.
— Zaczekam, nie pilno mi wcale.
I rozłożywszy się na krześle siedział w milczeniu. Pół godziny tak upłynęło, poczem z sąsiedniego pokoju dobiegł głos dzwonka.
Posługujący pobiegł ku drzwiom gabinetu.
— Czy to pryncypał dzwoni? — pytał Soliveau.
— Tak panie.
— Powiedz mu, że ktoś pragnie się z nim widzieć w osobistym interesie.
— Pańskie nazwisko?
— To nie potrzebne... pan Harmant mnie nie zna.
Dzwonek zabrzmiał po raz drugi, bardziej gwałtownie niż poprzednio.
Służący pobiegł do gabinetu.