Podpalaczka/Tom III-ci/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | III-ci |
Część | druga |
Rozdział | XVIII |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po chwili milczenia Garaud mówił dalej:
— Lucyan odjeżdża... Źle zrobiłem, wysyłając go w drogę tak rychło, a uczyniłem to z obawy, aby nie spotkał się z Maryą i kłamstwo na jaw nie wyszło. Jego nieobecność znagli mnie do przyśpieszenia poszukiwań kobiety, którą kocha, a której pozbyć się trzeba... Może byłoby lepiej opóźnić jego wyjazd?... Nie, nie! — wyszeptał po krótkim namyśle — niech jedzie!... Dowiem się o wszystkiem od Jerzego Darier, któremu zapewne się zwierzył. Trzeba mi również widzieć się.
z Owidyuszem, bym wiedział, czy mogę na niego rachować... Dziś wieczorem pojadę do niego.
Około czwartej Lucyan przyszedł powiadomić Harmanta, że pakowanie różnych części maszyn, przeznaczonych do Bellegarde, ukończonem zostało.
— Dobrze — rzekł przemysłowiec. — Oto plany robót — dodał, biorąc leżące na biurku papiery — wykonasz je w Bellegarde, a tu wskazówki co do ich spełnienia. Jadać, wystudyuj je dobrze, ażebyś mógł po przybyciu na miejsce pomówić o nich z klientami.
— Dane mi polecenia wypełnię dokładnie — rzekł Labroue.
— Masz tu dwie asygnacje, udaj się z niemi do kasy. Pierwsza na sumę pięciu tysięcy franków, przeznaczoną jest dla ciebie na wynagrodzeie; z długiej na sto pięćdziesiąt franków, zapłacisz jadących z tobą robotników. Proszę cię — dodał — kochany Lucyanie, zechciej podwoić swoją czynność i gorliwość.
— Będziesz pan, mani nadzieję, w zupełności ze mnie zadowolonym — odparł młodzieniec.
— Wyjedziesz zatem w poniedziałek rano?
— Tak, panie pierwszym pociągiem.
— Jedz szczęśliwie, mój chłopcze, i pisuj do mnie codziennie.
— Nie zapomnę o tem.
— A więc nie zobaczymy się już prawdopodobnie przed twoim odjazdem, ponieważ ja wracam do Paryża.
Labroue, uścisnąwszy podaną sobie rękę pryncypała, wyszedł. Harmant kazał zaprzęgać do powozu.
— Mam jechać, panie, do domu, na ulicę Murillo? — zapytał go stangret przy wsiadaniu.
— Nie! jedz do Batignolles, na ulicę Clichy...
— Pod numer?
— Niepamiętam — odparł Garaud, zatrzymasz się na rogu — ja wysiądę i pójdę.
Przybywszy w miejsce wskazane, Jakób wysiadł z powozu, a rozkazawszy czekać woźnicy, udał się pieszo pod numer przez Owidyusza podany.
Wkrótce znalazł się przed wysokim murem, w którym spostrzegł małe drzwi boczne. Z po za muru wyzierał dach małego pawilonu, otoczonego drzewami. Pociągnął za dzwonek. Kilka minut upłynęło w milczeniu, poczem dały się słyszeć kroki idącego.
Drzwi się otwarły, a w nich ukazał się Soliveau, wygolony, w nowym cylindrze, z parasolem w ręku, od stóp do głowy starannie, z elegancyą ubrany.
Poznawszy przybyłego, wydał okrzyk zdumienia.
— Ty kuzynie! — rzekł — ty u mnie?.. Szczęściem, żeś się pośpieszyły pięć minut później a nie zastałbyś już mnie w domu.
— Widzę, że miałeś zamiar wyjścia — rzekł Garaud — czy jaki ważny interes znagla cię ku temu?
— Bynajmniej — odparł Soliveau — chciałem się przejść po bulwarach, ot! wszystko i wypić kieliszek absyntu.
— Wróć więc wraz ze mną do mieszkania, chcę z tobą pomówić.
— Jestem na twe rozkazy kuzynie.
Tu pozwoliwszy wejść Jakóbowi, zamknął drzwi za nim.
Podczas wyż przytoczonej rozmowy, Soliveau śledził bacznie wyraz twarzy przybyłego. Oblicze to było ponurem, zkąd wniósł, iż odwiedziny te cel ważny mieć musiały.
— Czyś spotkał jaką zaporę na swej drodze? — zapytał z cicha mniemanego kuzyna.
— W mieszkaniu wszystko ci opowiem.
Owidyusz przeprowadził przemysłowca przez ogródek, otworzył przed nim drzwi pawilonu i wprowadził go do pokoju skromnie umeblowanego, lecz odznaczającego się nader starannem utrzymaniem.
— Widzisz — zawołał, śmiejąc się głośno — od czasu, jak żyję z wyznaczonej mi pensyi, stałem się porządnym człowiekiem. Posługaczka przychodzi mi uprzątać co rano, niemogę sobie na żaden zbytek pozwolić... mimo to jednak, schludnie jest u mnie i czysto, nieprawdaż? No, przypatrz się proszę i osądź.
— Dobrze się urządziłeś... ale nie o to tu chodzi — odrzekł Garaud. — Moje odwiedziny mają cel ważny... Siadajmy!
— Chciałbym pójść na obiad — rzekł Soliveau.
— Spożyjemy go razem. Korzystam z zaproszenia, które mi niegdyś uczyniłeś.
— Nie moglibyśmy pomówić przy obiedzie?
— Rozmowa nasza zatem wymaga drzwi szczelnie zamkniętych. Ehe!.. nie lada sprawa to... widzę...
— Osądzisz.
— Siadaj więc kuzynie i zdejmuj okrycie.
Garaud stojąc w milczeniu, przesunął ręką po czole.
— Podczas ostatniej twojej bytności w Courbevoie — zaczął przyciszonym głosem — powiedziałeś mi, że będziesz gotów na moje usługi, jeżeli zapotrzebuję ich kiedy..
— Tak... i potwierdzam to obecnie... Przyszedłeś mi z pomocą w mem ciężkiem położeniu, postąpiłeś jak człowiek żywiący w sercu rodzinne uczucia... nie kręciłeś, nie manewrowałeś, ztąd mam dla ciebie szacunek. Powtarzam przeto, rozporządzaj mną, jak zechcesz, jestem gotów uczynić dla ciebie wszystko, co jest w mojej mocy.
— To właśnie, jedynie od ciebie zależy...
— Mów więc, słucham cię...
— Uczyniszże wszystko co ci rozkażę? — pytał Harmant. — Lecz pojmij dobrze znaczenie tego wyrazu: Wszystko.
Owidyusz utkwił badawcze spojrzenie w mówiącego.
— Rozumiem do pioruna! — zawołał. — Wszystko, to znaczy, iż powinienem być posłusznym wszelkim twoim rozkazom, chociażby nawet chodziło o zrobienie małego fajerwerku, jakeś ty to kiedyś uczynił... Wszak prawda?
— Więcej niż to — rzekł Garaud.
Soliveau cofnął się osłupiały.
— Do tysiąca czartów! — zawołał — jeśli nie chodzi o ogień... zatem idzie o krew?
— W takim wypadku cóżbyś odpowiedział?
— Że to nie leży w moim charakterze. Jestem dzielnym chłopakiem, lecz łagodnego usposobienia...
— Chodzi tu o moje ocalenie!.. a pojmujesz, że mnie ocalić, jest to zachować tobie pozycyę, jaką ci wytworzyłem.
— Znalazłżebyś się w niebezpieczeństwie? — zapytał żywo Owidyusz, drżąc na myśl utracenia swej pensyi.
— Tak — odparł Garaud.
— A wiec jestem gotów na wszystko, bez wyjątku. Co tobie zagraża... mnie grozi! Ty jesteś moim dostarczycielem kapitału, obowiązkiem jest mym przeto bronić twej nietykalności... Miałażby przeszłość po dwudziestu dwóch latach na wierzch wypłynąć? — pytał dalej Soliveau.
— Tak!
— Istnieje wszak przepis przedawnienia...
— Niema przepisu wobec skandalu, a on może mnie tak zgubić, jak wyrok sądu.
— Wytłomacz się dobrze... Chcąc działać, potrzebuję znać słabą i silną stronę położenia twego kuzynie.
— Opowiem ci wszystko. Za moim przybyciem do Paryża, dyabelski traf rzucił na moją drogę syna Juliana Labroue.
— Tego, który jest u ciebie w fabryce?.. Wiem... wiem o tem.
— Zkąd? — zapytał Garand zdziwiony.
— Wiem doskonale... Wymówiono wobec mnie jego nazwisko, podczas mojej bytności u ciebie w gabinecie. Do czarta! mam przecież trochę w głowie oleju... odgadłem, że to jest syn tamtego i to postąpienie uważam być mistrzowskiem z twej strony! Przyjąłeś go bowiem do fabryki w tym celu, ażeby go mieć bezustannie pod ręką, przed oczyma, wiedzieć co mówi, co myśli i czyni. Taki słowo honoru, jesteś mistrzem nad mistrze, kuzynie!
— Ztąd też poznałem myśli Lucyana Labroue.
— A te myśli jego są?..
— Niewzruszone... Celem jego życia jest pomścić śmierć ojca...
— Ten chłopak szuka południa o czternastej godzinie, jak widzę — zawołał Owidyusz. — Śmierć jego ojca została pomszczoną wyrokiem sądu, który skazał Joannę Portier na dożywotnie więzienie...
— On utrzymuje, że Joanna tego nie popełniła, że jest niewinną — rzekł Harmant.
— Tak... a dlaczego?
— Ma on przeczucie prawdy. Oskarża Jakóba Garaud, w którego śmierć nie wierzy.
— Do kroć piorunów!.. to całkiem zmienia stronę medalu!.. W obec podobnych okoliczności, obecność Lucyana Labroue niebezpieczeństwem ci grozi!
— Nadewszystko, gdyby fatalność gała mu spotkać Joannę Fortier i gdyby ta kobieta mnie poznała...
— Spotkanie to jest niepodobieństwem.
— Dlaczego?
— Ponieważ wdowa Fortier jest w więzieniu i nigdy z niego nie wyjdzie.
— Uciekła... jest wolną!..