<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom III-ci
Część druga
Rozdział XIX
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.

Na te wyrazy drgnął Soliveau, jakby piorunem rażony.
— Uciekła... jest wolną?.. — powtórzył. — Do miliona czartów, zła sprawa. W takim razie mogą spotkać się z sobą, a do tego dopuścić nie należy. Zatem Lucyan Labroue jest ci przeszkodą i o usunięcie jego tu chodzi...
— Nie — odrzekł Garaud.
— O Joannę Fortier być może?
— Niewiem, gdzie ona znajduje się teraz.
— Nie mam zdolności do rozwiązywania zagadek — zawołał Owidyusz — mów jasno.
— Zaraz ci wytłómaczę. Wiesz ile kocham mą córkę...
— Trzeba ci oddać tę sprawiedliwość, że poć względem ojcowstwa za wzór służyć możesz! Gotów byś spełnić dla niej najwyższe szaleństwa!
— Dla niej podpaliłbym Paryż... uśmiercił świat cały, gdyby to było w mojej możności. Kocham ją niewypowiedzianie i gdyby umarła... a wiesz, że jest chorą...
— Niech żyje... i jak najdłużej — wykrzyknął Soliveau. — Lecz zkąd te myśli ponure? Jakąż łączność z tem wszystkimi twa córka mieć może?
— Zrozumiesz za jednym wyrazem.
— Mów zatem...
— Marya kocha Lucyana Labroue...
— I to cię martwi? — zawołał Owidyusz. — Wyraźcie niedołężniejesz mój stary... Nie poznaję cię, do kroć piorunów! Ależ miłość tej dziewczyny dla Lucyana Labroue, to twoje zbawienie! Oddaj mu jaknajprędzej swą córkę, a wszystko dobrze się skończy. Skoro mer wypowie swoje conjungo, nie będziesz potrzebował wówczas obawiać się już niczego. Przypuśćmy, że Lucyau zostawszy twym zięciem i wspólnikiem spotkałby Joannę Fortier... Przypuśćmy, że ta kobieta zdoła przekonać go, iż nie jest winną, że razem zaczną poszukiwać prawdziwego podpalacza z Alfortville, prawdziwego mordercę Juliana Labroue i że go odnajdą nareszcie... Czyż sądzisz, że Lucyan okryłby hańbą człowieka, którego córkę zaślubił? Nigdy... nigdy w życiu!
— Liczyłem na to, poznawszy miłość Maryi dla Lucyana — odrzekł Garaud.
— I cóż?
— Małżeństwo, to jest niepodobnem...
— Do czarta! Byłżeby żonatym?
— Nie! lecz kocha młodą dziewczynę, którą poprzysiągł zaślubić.
— Jest ona majętną?
— Nie posiada ani grosza...
— Ach! to idyota! żenić się z taką... głupie... głupie zwierzę!
— Mimo to wszystko, odmówił przyjęcia ręki mej córki.
— Zaczynam po trosze rozumieć... Tę więc to srokę, która wstrzymuje bieg twych projektów usunąć z drogi należy...
— Tak... o nią tu chodzi.
— Gdy zniknie, Lucyan Labroue nie wypuści z rąk twoich milionów.
— Jedyny to sposób ocalenia mej córki.
— A więc biorę na siebie tą sprawę — rzekł Soliveau. — Położyłeś we mnie zaufanie, godnie mi więc temuż odpowiedzieć należy. Zgłaszasz się do mnie... to mi pochlebia. Jestem oddany tobie w zupełności. Bądź spokojny, wkrótce twa córka zostanie żoną Lucyana Labroue... Ale... jakże się nazywa ta papuga o jaką nam chodzi... gdzie mieszka?
— Niewiem tego.
— To objaśnienie, do pioruna!.. niedaleko mnie zaprowadzi...
— Prawda... lecz wymyśliłem agenta który dopomódz nam może w wykryciu tego, czego potrzebujemy...
— Któż to taki?
— Posłuchaj... Wysyłam Lucyana na trzy tygodnie do Bellegarde, aby tam ustawił maszyny i wykonał plany.
— Doskonale! przez ten czas nie będzie nam na pięty następował...
— Dziś, nocuje on w fabryce, ażeby jutro równo ze świtem wyekspedyował ładunek. O pierwszej w południe będzie obecnym na stacyi, przy wysyłce tegoż.
— A potem?
— Wyjedzie sam, w poniedziałek zrana.
— Wybornie rozporządziłeś... ani słowa przeciwko temu — zawołał Soliveau — mając wolną niedzielę, a odjeżdżając w poniedziałek, poświęci ten dzień zapewne swej ukochanej...
— Tak mi się zdaje...
— Jest to pewnik... Trzeba więc będzie po nad nim nadzór rozciągnąć, by wiedzieć dokąd się uda, wyszedłszy z fabryki, po wysyłce maszyn drogą żelazną.
— To właśnie potrzebnem...
— Dowiemy się o tem... ja ci przyrzekam, a wiesz, że skoro uczynię obietnicę, wypełnię ją bez zawodu.
— Może potrzebujesz pieniędzy? — zagadnął Garaud.
— Otóż co się nazywa rozumne zapytanie! — wołał, śmiejąc się Owidyusz. — Znać zaraz, że się ma do czynienia z praktycznym człowiekiem. Rzecz pewna, iż będę potrzebował pieniędzy, ponieważ przy sprawach tego rodzaju wydatki są nieuchronne. Aby ci jednak dać poznać kuzynie, do jakiego stopnia delikatnym jestem względem ciebie, nic na teraz nie żądam. Później uregulujemy rachunek, jak wypadnie... stosownie do okoliczności. Skoro fakt będzie dokonanym, ustanowimy nań cenę... powiem ci, ile to warto. O której godzinie Lucyan wychodzi jutro z fabryki?
— Pomiędzy piątą, a szóstą...
— To mi wystarcza. A teraz, skoro zrobiona umowa, idźmy na obiad, czuję wilczy apetyt.
— Pozwól mi wyjść naprzód, chcę powiedzieć memu stangretowi, oczekującemu z powozem w alei, by objechał i powiadomił w domu, iż nie wrócę na obiad.
— A ja przez ten czas pójdę do restauracyi ojca Lahire, gdzie będę na ciebie oczekiwał... tam to zwykle się stołuję.
— Wkrótce do ciebie przybędę — odrzekł Garaud.
Po tych słowach obadwaj jeden po drugim wyszli z pawilonu.
— Wracaj do pałacu — rzekł do stangreta przemysłowiec — i powiadom mą córkę, ażeby na mnie nie czekała z obiadem, nie wiem o której powrócę.
— Dobrze panie — odrzekł woźnica i odjechał.
Marya nawykła do częstej nieobecności ojca, sama spożyła obiad, poczem odeszła do swego apartamentu.
Garaud rozszedł się z Owidyuszem około północy.
— Soliveau, jest takim właśnie, jakiego mi potrzeba — mówił, wracając na ulicę Murillo. Przy jego pomocy, złamie wszelkie zapory.
— Do pioruna! — myślał jednocześnie Owidyusz — chodzi tu o zachowanie mej pensy!!.. Co zaś do wynagrodzenia za moją pracę, postaram się, aby takowe piękną cyfrę stanowić mogło. Garaud jest bogatym... może zapłacić!..
Tak myśląc, wrócił do swego mieszkania, gdzie przedewszystkiem zrobił przegląd swej garderoby, kupionej za pieniądze przemysłowca. Chciał wybrać ubiór, któryby nie zwracając na niego uwagi, pozwolił z łatwością wykonać mu ułożone plany.
Nie znalazł jednak nic stosownego. Posiadał wprawdzie ubranie, w jakiem przyjechał z New-Jorku, lecz Lucyan Labroue, która w nim go widział w gabinecie Harmanta, mógłby go poznać, czego właśnie jaknajstaranniej unikać należało. Skrzywił się przeto, zadumawszy głęboko.
Niepodobna było stanąć na czatach o piątej rano w Courbevoie w eleganckim ubraniu, bez zwrócenia na siebie uwagi. Z drugiej zaś strony, gdzie iść o północy za kupnem tego, co mu było potrzebnem?
Nagle uderzył się w czoło.
— Wszak dziś sobota — zawołał — dzień zwykłych wypłat dwutygodniowych. Robotnicy są jeszcze w szynkach i piwiarniach... tam dostanę czego mi trzeba... jestem ocalony!
I w oka mgnieniu przywdział zużyty swój kostyum amerykański, wdział stary, pognieciony kapelusz i wyszedł, kierując się w stronę rogatek.
Szynki i piwiarnie były jeszcze otwarte. W izbach roili się goście. Owidyusz, podszedłszy ku oszklonym drzwiom jednego z takich zakładów, spojrzał przez szybę do wnętrza. Siedzieli tam mularze, kowale, pokojowi malarze i mnóstwo robotników różnego rodzaju. Wzmagające się pijaństwo podniecało gwar prowadzonych rozmów. Niektórzy z robotników grali w karty, inni śpiewali, krzyczeli, a wszyscy palili fajki i cygara.
Soliveau położył rękę na klamce, chcąc wejść, gdy nagle drzwi się otwarły, a w nich ukazał się wychodzący mularz pijany, cały wapnem pokryty. Był to mężczyzna około lat czterdziestu mieć mogący. Zatrzymał się na progu, a zataczając się, spojrzał na Owidyusza z głupowatym uśmiechem.
— Fundujesz wino, przyjacielu? — pytał ochrypłym głosem.
— Dobrze, ale nie tutaj — odparł Soliveau.
— Gdzie chcesz, wszystko mi jedno — mówił pijak — byłeś fundował. Masz pańską minę, mimo zniszczonej kapoty, musisz mieć kieszeń niepróżną. Ja bo jestem goły... Wziąłem zapłatę, lecz mi ją odebrano za dług w szynku... Nie mam ani grosza, a pragnienie mnie pali... Ja zawsze, ciągle miewam pragnienie, taka już moja natura!...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.