Podpalaczka/Tom III-ci/XX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | III-ci |
Część | druga |
Rozdział | XX |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Mówiąc powyższe słowa, ów mularz, wapnem pokryty, pochwycił silnie za ramię Owidyusza, aby utrzymać równowagę. Postąpili tak kilka kroków razem.
— Chcesz zarobić dwadzieścia franków? — zapytał go nagle Soliveau.
— Dwadzieścia franków? ty chcesz mi dać zarobić dwadzieścia franków? — bełkotał pijany — chyba, że jesteś bankierem?...
— Nie, lecz chcę kupić twoje ubranie za dwadzieścia franków — odrzekł Owidyusz.
— Moje łachmany? — wyjąkał — na coby one się tobie przydały... te... te, ot! strzępy?...
— Jestem aktorem — objaśniał Soliveau — mam jutro przedstawiać mularza na scenie teatru w Batignolles, a do tej roli potrzebuję kostium z natury.
— Ha! ha! jakież to głupie! — zawołał mularz — i do tego potrzebujesz mego zniszczonego odzienia?
— Tak.
— Więc zgoda! wdziewaj na siebie!
To mówiąc, wtłoczył swą czapkę na kapelusz Owidyusz: z taką siłą, ze zasypał go pyłem wapiennym i wcisnął mu kapelusz po oczy; poczem zaczął się sam szybko rozbierać.
— Chcesz mojej kapoty? oto ją masz! — rzekł, wrzucają stare dziurawe palto na ramiona Owidyusza. Co zaś do reszty mego ubrania, to mi go chyba sam zdejmiesz, czuję albo wiem, że fundamentom mego budynku brak równowagi, mógł bym łatwo przywitać się z ziemią! No, dalej! — zawołał, o mur wspierając się plecami — nie obawiaj się...
Owidyusz, pomógłszy mu rozebrać się, zawinął w paczki ubranie.
— Dobrze będziesz wyglądał na scenie! — zawołał, śmiejąc się mularz. — Kupię umyślnie bilet, aby cię zobaczyć, jeżeli nie przepiję tych dwudziestu franków. Lecz, do pioruna! — dodał — gdzież są pieniądze?
Soliveau dobył z kieszeni cztery sztuki po sto sous i włożył je w rękę robotnika, który chcąc się okazać szczodrobliwym, zapraszał go ze sobą na szklankę wina.
— Nie, nie — odrzekł Owidyusz — muszę powracać, mam uczyć się dziś mej roli.
— Idź więc, idź, pracuj, mój stary. Ja idę pić, pragnie, nie wściekle mnie pali! A gdybyś mógł kiedy kupić mi jakie stare ubranie w miejsce tamtego, pamiętaj, że się nazywam Piotr Bouhoure, znajdziesz mnie zawsze pod Pawiem przy drodze do Clichy.
— Będę pamiętał, dobranoc! — rzekł Soliveau i pośpieszy w stronę swego mieszkania.
Mularz podrzucał wesoło w ręku pieniądze.
— Prawdziwe szczęście! — mówił do siebie — moje moje łachmany nie warte były czterdziestu sous nawet, a on mi dał... dał za nie dwadzieścia franków! ha! ha!
I pozostawszy w pantalonach tylko i koszuli, zataczając się mocniej niż przed tem, wracał do szynku krokiem zygzakowatym, uderzając co chwila o drzwi lub o mury domów.
Wróciwszy do siebie, Soliveau położył na krześle kupione od robotnika ubranie, a sam się położył, czując potrzebę spoczynku; nie spał jednak wcale. Obawa spóźnienia się z przybyciem do Courbevoie oczu mu zamknąć nie dała. O w pół do piątej rano wstał, przywdział kupione ubranie, włożył na głowę czapkę, famami wapna pokrytą i przejrzał się w zwierciadle. Był całkiem zmieniony.
— Do czarta! — mruknął — niepodobna, ażeby Lucyan Labroue, raz mnie tylko widząc przez parę sekund, poznał w tej nowej postaci.
I wziąwszy stary paltot, w którym przyjechał z Ameryki, zarzucił go na ramiona.
— A teraz w drogę! — rzekł i zwrócił się w stronę Courbevoie.
Było to w połowie kwietnia; o piątej zrana widno już było zupełnie. Idąc bulwarem, Soliveau spostrzegł kupę gruzu, złożoną pod dachem, z desek utworzonym. Zbliżywszy się tam, wziął parę garści tego gruzu zmieszanego z piaskiem i rozsypał go po swem zwierzchnik odzieniu, co doprowadziło jego kostium do zupełnej z sobą harmonii. Uczyniwszy to, szedł dalej. Przybywszy o w pół do szóstej do Courbevoie, stanął naprzeciw fabryki Pawła Harmant. W pięć minut potem otwarto główną bramę, aby przepuścić dwa wozy, naładowane wielkiemi pakami, w których znajdowały się różne części maszyn, mających być odstawionemi na stację liońskiej drogi żelaznej.
Dwóch furmanów kierowało temi wozami, z których każdy zaprzężony był w trzy konie. Wyjechawszy na drogę, stanęli. Natenczas ukazał się Lucyan Labroue z dwoma mechanikami, dążąc w stronę wozów, poczem zamknięto bramy fabryki.
Owidyusz zbliżył się z miną, obojętnego robotnika, idącego do pracy, Nikt zresztą nie zwracał na niego uwagi.
— Możemy już jechać, panie Labroue? — zapytał jeden z furmanów, zwracając się ku młodemu dyrektorowi.
— Możecie — odrzekł. — A ile potrzeba wam czasu do przybycia na miejsce?
— Teraz jest w pół do szóstej — odpowiedział woźnica — na ósmą zatem, jeżeli nie zatrzyma nas w drodze jakiś wypadek, staniemy na stacyi towarowej w Bercy.
— Miejmy nadzieję, że dojedziecie szczęśliwie.
— Czy pan jedziesz razem z nami? — pytał dalej furman.
— Z Franchetem i Ledoux będziemy was na stacyi oczekiwali.
— Pośpieszymy, aby się nie spóźnić.
Woźnica trzasnął z bicza i ciężkie wozy potoczyły się jeden za drugim.
— Wsiądziemy do powozu, gdy go spotkamy — mówił Labroue do towarzyszących sobie mechaników — tymczasem idźmy pieszo.
I wszyscy trzej puścili się szybkim krokiem. Owidyusz szedł za nimi. Ani jeden wyraz z prowadzonej głośno rozmowy nie uszedł jego uwagi.
— Ja także siądę do powozu — wyszeptał.
Droga była prawie zupełnie pustą, dzień jasny, z lekkim przymrozkiem, można było iść szybko. Podążali więc raźnie, rozmawiając. Znalazłszy przy rogatkach oczekujące fiakry, wsiedli dc jednego z nich i Owidyusz usłyszał Lucyana, nakazującego jechać na stacyę towarową liońskiej drogi żelaznej. Dozwoliwszy powozowi wyprzedzić się nieco, Soliveau wsiadł do drugiego fiakra, również polecając jechać na wspomuioną stacyę.
— Do czarta! tak wielki kurs — wyrzekł woźnica.
— Nie obawiaj się, dostaniesz na piwo.
Około w pół do ósmej oba powozy, jadące jeden za drugim w odległości około trzydziestu kroków, zatrzymały się w miejscu.
Lucyan, zapłaciwszy stangretowi, wszedł z dwoma mechanikami do kawiarni, którą właśnie otwierano, a gdzie czekać postanowili na nadejście wozów. Soliveau zaś, odesławszy fiakra, wszedł do składu win, przytykającego do kawiarni.
O ósmej minut dwadzieścia głuchy turkot ciężko ładownych wozów dał się słyszeć wpobliżu i furmani wjechali na dziedziniec stacyi towarowej, dokąd udał się jednocześnie Labroue z mechanikami.
Owidyusz nie opuszczał sklepu kupca win.
— Nieroztropnie byłoby tam iść — pomyślał: — niczem nieusprawiedliwiona moja obecność mogłaby wzbudzić podejrzenie. Osobistość, którą śledzę, będzie musiała tędy przechodzić. Trzeba więc czekać...
I został na swym posterunku.