Podpalaczka/Tom III-ci/XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | III-ci |
Część | druga |
Rozdział | XXII |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Czy pan będziesz mnie jeszcze potrzebował? — zapytał woźnica, zbliżającego się Owidyusza.
— Tak — odrzekł. — Tam nieco dalej, po drugiej stronie ulicy, widzisz stojący powóz?
— Chybaby go ślepy nie widział...
— Skoro więc ów fiakr wyruszy z miejsca, pojedziesz tuż za nim, aby go nie stracić z oczu ani na chwilę... Zrozumiałeś?
— Zrozumiałem, umknąć mu nie dam.
— Zapłacę sto sous za godzinę, a prócz tego dostaniesz obfity napiwek.
— Wsiadaj obywatelu — zawołał automedon. — Musi to być niewątpliwie przebrany agent, śledzący złodzieja — mruknął z cicha.
Owidyusz wsiadł do powozu, a wychyliwszy się zeń na zewnątrz, śledził spojrzeniem drzwi domu nr. 79. Nagle spostrzegł Lucyana Labroue, wychodzącego w zmienionem ubraniu, który powiedziawszy coś woźnicy, czego Soliveau dosłyszeć nie mógł, wskoczył w głąb fiakru, zatrzasnąwszy drzwiczki. Powóz zawróciwszy, przejechał tuż obok wehikułu, w którym znajdował się Owidyusz tak, iż ten zaledwie zdążył spuścić szklarnie okno i ukryć się wewnątrz. Skoro ów fiakr przejechał, podniósł szybę i wychyliwszy się, zawołał na powożącego:
— W pogoń!.. co żywo...
— Nie obawiaj się obywatelu... uciec mu nie damy.
I drugi powóz zawróciwszy, potoczył się za pierwszym.
Pościg był łatwym, ponieważ fiakr Lucyana jechał ruchem umiarkowanym. Oba wehikuły toczmy się za sobą, blisko przez trzy kwandranse, poczem pierwszy zatrzymał się na ulicy de Bourbon, przed domem nr. 9. Drugi przystanął na moście Maryi.
Lucyan wyskoczywszy na trotuar, zapłacił woźnicy i znikł pod sklepieniem starego domostwa.
Owidyusz śledził go z uwagą.
— Tu więc to... — mruknął — sroka swe gniazdko usłała. Obecnie trzeba z największą przezornością dowiedzieć się o jej nazwisku i piętrze mieszkania. I wysiadł ze swego fiakra.
— Widziałeś pan gdzie on wszedł? — pytał woźnica, pewien że wiózł przebranego policyjnego agenta.
— Widziałem. Zostań tu i czekaj na mnie.
Soliveau poszedł w stronę domu nr. 9. Dom ten był bardzo starym. Z szerokiej i nizkiej bramy wchodziło się pod sklepienie wiodące na dziedziniec. Po prawej stronie w owem podwórzu, przy wejściu na wschody, znajdowała się stancyjka odźwiernego. Nieco dalej w dziedzińcu wznosił się drugi budynek, połączony z pierwszym, do którego wiodły inne główne wschody.
Lucyan zwrócił się na prawo, by dojść do narzeczonej, mieszkającej jak wiemy obok Joanny Fortier, zwanej w całym cyrkule matką Elizą. Przechodząc koło odźwiernej powitał ją uprzejmie.
— A! spóźniłeś się pan dziś, panie Lucyanie — wyrzekła żartobliwie kobieta. — Panna Łucya przygotowała śniadanie na jedenastą, a oto już i południe minęło.
— Spieszę więc... do widzenia! I pobiegł na wschody.
Łucya poznawszy chód jego, stanęła we drzwiach otwartych.
Pochwycił ją w objęcia, okrywając pocałunkami.
— Och! niegodziwy — mówiła dziewczyna zarumieniona lecz i szczęśliwa zarazem — spóźnić się o pół godziny. Śniadanie niemożebnem będzie do spożycia, przegotowane, spalone... i ja, która obiecywałam sobie dziś uczęstować cię dobremi potrawami.
— Wyborne będzie wszystko... zapewniani ukochana — wołał wesoło Labroue — dowiodę ci tego, zajadając. Opóźniłem się, to prawda, ale nie moja w tem wina. Niepodobna mi było przyjść wcześniej.
— Dlaczego. Wszakże w niedzielę nie masz czynności w fabryce.
— Tak sądzisz? A jednak dziś wstałem przededniem.
— Przededniem — powtórzyło dziewczę zdumione — dlaczego? Lucyan powiadomił ją o danem sobie przez Harmanta poleceniu co do wyprawienia przesyłki.
— Skoro tak... zyskujesz przebaczenie — odpowiedziała. Siadajmy do stołu... jestem bardzo głodna.
— A matka Eliza? — zapytał Lucyan, siadając przy stoliku, świątecznie przybranym.
— O! biedna ona... nie przyjdzie dziś... nie ma wolnej chwili... Pani Lebret zachorowała niebezpiecznie i matka Eliza czuwa przy niej nocami, mimo to musi roznosić chleb dwa razy dziennie konsumentom... Zaledwie na parę minut ją widzę.
— Kochasz więc tę zacną kobietę? — pytał Lucyan — nieprawdaż?
— Z całego serca!
— Masz słuszność... Ja sam mam dla niej wiele współczucia i jestem pewien, że nań zasługuje.
— Po zaślubinach Lucyanie, dotrzymasz obietnicy, jaką jej uczyniłeś... Weźmiemy ją do siebie, osłodziemy jej starość.
— Mam nadzieję, że przy pomocy Bożej niezadługo nastąpić to będzie mogło — odpowiedział. — Ach! gdybyś wiedziała, z jakim upragnieniem oczekuję tej szczęśliwej chwili!..
Tu chciał uścisnąć swą narzeczonę.
— Łucya zlekka go odsunęła.
— Nie jesteśmy jeszcze małżonkami — wyrzekła z uśmiechem. — Złóż te pocałunki do kasy oszczędności.. odnajdziemy je później...
— Złośliwa!..
— Nie!.. czuwam nad własnem twem dobrem. Bądźmy, jak wypada, poważni. Siedząc przy stole, myślmy o śniadaniu. Jakże ci smakują te kotlety?
— Wybornie.
— Nazbyt się zrumieniły...
— Nie sądzę...
— Jestżeś wciąż zadowolonym ze swego stanowiska u pana Harmant? — pytała dalej!
— Czym zadowolony? — odrzekł w zamyśleniu — tak... pryncypał jawnie okazuje mi wiele zaufania, i właśnie mam cię powiadomić o pewnym szczególe z którego jednak nie będziesz kontenta...
— Cóż takiego? — pytała żywo — jakaś zła wiadomość?..
— Dobra, lub zła — odrzekł — stosownie do tego, jak ją kto pojmuje. Przez dwie niedziele widzieć się z sobą nie będziemy.
— Przez dwie niedziele... dlaczego?
— Wypadnie mi być nieobecnym przez dwa lub trzy tygodnie. Pan Harmant posyła mnie do Bellegarde dla ustawienia tam nader ważnych maszyn i zastąpienia w tej czynności siebie samego.
— Zatem korzystnem to będzie dla ciebie?
— Bezwątpienia.
— Jedź więc... może to zbliży termin naszego małżeństwa. Lecz będziesz do mnie pisywał... nieprawdaż?
— Codziennie... przyrzekam. Nie smuć się przeto moim odjazdem, trzy tygodnie prędko upłyną. Skoro powrócę, powitanie nasze da nam zapomnieć o troskach rozłączenia. Zresztą, powtarzam, ta podróż wiele nam przyniesie korzyści. Pan Harmant dał mi za to wysokie wynagrodzenie. Ach! gdybyś wiedziała o ile pragnę jak najrychlej zebrać mój kapitalik!
— Dlaczego się z tem śpieszysz, mając tak dobre miejsce w fabryce?
— Jest ono dobrem, to prawda, lecz obok tego istnieją pewne szczegóły sprawiające mi przykrość... później ci o nich opowiem...
— Czemu nie teraz?
— Nie! później — rzekł Labroue.
— Jeżeli jest coś, co ci się nie podoba, poszukaj funduszu do zbudowania własnej fabryki... Znajdziesz z łatwością wspólników, teraz zwłaszcza, gdy jesteś znanym.
— Pomyślę o tem wróciwszy. Mówmy teraz o czem innem. Otóż bardzo mi się to niepodoba, że niemasz przy sobie matki Elizy. Spokojny byłem gdy tu przebywała.
— Pani Lebret wczoraj miała się lepiej. Skoro tylko jej zdrowie zacznie się poprawiać, matka Eliza jak wprzódy spędzać będzie zemną dnie i wieczory. Jest ona dla mnie wielce pożyteczną, ponieważ mając wiele roboty nie potrzebuję tracić czasu na wychodzenie za kupnem żywności i gotowaniem obiadu. Wszystko to załatwia mi sama. Wkrótce ją zobaczymy, przyjdzie albowiem jak zwykle choć na kilka minut.
Pozostawiwszy narzeczonych, rozmawiających przy obiedzie, połączmy się z Owidyuszem Soliveau, stojącym na czatach w pobliżu domu nr. 9.
Nie łatwo mu było dowiedzieć się do kogo poszedł Lucyan Labroue — rozmyślał długo nad ułożeniem sobie planu. — Pytać odźwiernej, niepodobna było. Jeden krok nierozważny mógłby ściągnąć na niego uwagę poddając go w podejrzenie; łotr mimo to nie tracił nadziei. Spodziewał się, że oboje zakochani wyjdą na przechadzkę razem w popołudniowej godzinie, a skoro choć raz jeden zobaczy to młode dziewczę, reszta zadania drobnostką dlań będzie.