Podpalaczka/Tom IV-ty/XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | IV-ty |
Część | druga |
Rozdział | XIX |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Szczęśliwy traf ocalił ją w rzeczy samej — mówił Owidyusz. — Zabójca został schwytanym?
— Nie...
— Ha! ha! ha! — zaśmiał się głośno — winszuję prefektowi Sekwany i jego agentom.
— To nie dowód — odrzekła Amanda — schwytanym jeszcze być może.
— Tak sądzisz?
— Tak... i wierzę w to niezachwianie. Zrazu policzono tę zbrodnię na karb zarogatkowych włóczęgów...
— A teraz?
— Urzędnicy policyi innego są przekonania!
Owidyusz zadrżał.
— Czy podobna? — zawołał żywo — jakże więc sądzą?
— Twierdzą, iż nie kradzież była powodem napaści?
— Cóż więc innego?
— Zemsta... nienawiść...
— Eh! brednie... Na czemże zresztą opierają to przypuszczenie?
— Odnaleziono wskazówki...
— Wskazówki?... — powtórzył z trwogą Soliveau.
— Tak.
— Jakie?
— Znaleźli rękojeść noża, który się złamał na stali gorsetu napadniętej, odczytano adres fabrykanta na tej rękojeści i odkryto, iż nóż został kupionym w wigilję popełnionej zbrodni wieczorem, przez jakiegoś mężczyznę w średnim wieku, w eleganckiem ubraniu, nader przyzwoitej powierzchowności.
Owidyusz zbladł nagle.
— Przez jakiegoś pana o siwiejących włosach, mogącego mieć lat pięćdziesiąt... — mówiła Amanda dalej. — Ale cóż tobie? — pytała — pobladłeś... drży twoja ręka... byłżebyś słabym?
— Nie... nie... nic mi nie jest, upewniam, zdrów jestem — mówił Owidyusz, siłą woli hamując wzruszenie. — Twoje to opowiadanie tak mną wstrząsnęło do głębi. Przypuszczają zatem, że ów pan, tak znakomicie wyglądający z pozoru, chciał zabić tę dziewczynę?
— Mają to przekonanie.
— Lecz w jakim celu miałby to uczynić?
— Nie wiadomo... wkrótce jednakże wyjaśni się wszystko. Wyobraź sobie — mówiła dalej Amanda — że ów potwór kupił nóż w sklepie w tym samym domu, gdzie Łucya mieszka i to wówczas, gdym ja poszła do niej, a tyś na mnie oczekiwał w powozie...
— Szczególny zaprawdę zbieg okoliczności...
— Mogłeś widzieć tego człowieka z powozu, w którym siedziałeś...
— Bardzo być może, iż go widziałem, ponieważ czekając na ciebie, miałem zwrócony wzrok w stronę sklepu nożownika — odparł z bezczelnością Soliveau — nie zwróciwszy nań wszakże uwagi, nie pamiętam jak wyglądał.
W czasie powyższej rozmowy Amanda zauważyła, iż jej wielbiciel brzmienie głosu miał dziwnie zmienione i drżał zlekka, patrzyła nań przeto ciekawie, nie mogła jednak badać go więcej, ponieważ wchodzili oboje do restauracyi.
Zasiadłszy przy stole w oddzielnym gabinecie, po zupie podanej, Owidyusz rozpoczął nanowo rozmowę z punktu, na którym została przerwaną.
— A zatem... — rzekł — poszukują owego jegomości?...
— Tak.
— Zkąd jednak, pytam, człowiek, nie należący widocznie do klasy złoczyńców, miałby napadać na tę dziewczynę?
— Powtarzam ci, iż uczynił to przez zemstę lub nienawiść...
— Panna Łucya więc znać go powinna.
— Utrzymuje ona, iż nie wie, ktoby to mógł być... Lecz to świętoszka, która wybornie umie udawać, a pewien szczegół przypomina mi właśnie, że ktoś ją szukał i bardzo pragnął odnaleźć.
— Jakiż to szczegół? powiedz mi, moja turkawko...
— Posłaniec pytał się o nią w naszej pracowni...
Owidyusz uczuł, iż dreszcz przebiega mu po ciele.
— Ha! ha! posłaniec... — powtórzył, śmiechem pokrywając zmieszanie.
— Tak... człowiek w ubiorze posłańca, ze znaczkiem na czapce, miał list, który chciał jej oddać. Nie znalazłszy jej, zapytywał o adres.
— Rzecz jasna, chciał ściśle spełnić dane sobie polecenie, lecz to niczego nie dowodzi...
— Przeciwnie, to wskazuje, że ktoś zajmował się tą głupią papugą i że ona kogoś znała, pomimo wszelkich zaprzeczań ze swej strony.
— Masz słuszność... nader logiczna uwaga. Lecz jedzże, proszę... Rozmawiasz, a talerz nietknięty przed tobą stoi.
— Sądziłam, że to opowiadanie nieco cię zainteresuje — odrzekła Amanda, badawczo mu w oczy spoglądając.
Owidyusz nie spuścił wzroku, wytrzymał owo spojrzenie.
— Bardzo mnie to interesuje — odpowiedział — ależ nie można ciągle mówić o jednym i tym samym wypadku. Widziałem w mem życiu wiele dziwniejszych rzeczy nad tę sprawę.
— Nie mówmy więc o tem... — odparła Amanda — wróćmy do nas samych. Powiedz mi, coś robił podczas twej podróży?
— Zbierałem drobne papiery — odrzekł Soliveau z uśmiechem.
— Drobne papiery... bilety bankowe?
— Lecz nie... bynajmniej... Mimo, że te, o których mówię, również mnie drogo kosztowały.
— Jakiegoż rodzaju były te papiery?
— Autografy.
— Osób znanych w historyi... z dawnych czasów^ zapewne?...
— Przeciwnie, autografy ludzi żyjących obecnie.
— Zatem ludzi sławnych?
— Eh! najbardziej nieznanych w świecie!
— I gdzieżeś odbywał tę czynność szczególnego rodzaju?
— W Joigny.
Wymawiając te słowa, Soliveau wlepił teraz badawcze spojrzenie w Amandę. Dostrzegł, iż zadrżała, a jednocześnie żywy rumieniec wystąpił na jej policzki. Szybko jednakże przybrała pozór obojętności.
— A! byłeś w Joigny? — wyrzekła — pięknaż to okolica?
— Bardzo piękna — odparł, powtórnie się uśmiechając. — Miasto zbudowane w półkole, na znacznem wzgórzu, u stóp którego Yonna toczy przejrzyste swe fale. Położenie nader malownicze, lecz utrudzające dla zwiedzających... Potrzebowałem tam widzieć się z kilkoma osobami...
— Krewnymi zapewne?
— Nie...
— A zatem przyjaciółmi?...
— I to nie... Z mieszkańcami tego miasta, zupełnie mi nieznanymi.
Mimo wrodzonej śmiałości, Amanda uczuła, iż słabo jej się robić poczyna.
Dziwnie ironiczny sposób mówienia towarzysza, wielce ją niepokoił.
Soliveau, wychyliwszy szklankę wina, mówił dalej.
— Joigny obfituje w autografy... Zebrałem kilka u osób naprzód mi wskazanych, ale doprawdy nie spodziewałem się spotkać tyle ciekawych. Trzeba jednak było za nie grubo zapłacić... posiadacze byli wymagającymi.
Amanda niepokoiła się coraz więcej.
— Ależ ja nudzę cię może mojem opowiadaniem? — pytał Soliveau.
— Bynajmniej... przeciwnie... — odpowiedziała z pośpiechem — wszystko, co ciebie dotyczy i mnie interesuje.
— Będę więc opowiadał. Udało mi się wynaleźć dwa niezmiernie ciekawe dokumenty, z podpisem niejakiego Raula Duchemin... nazwisko całkiem nieznane, jak widzisz.
Na te wyrazy Amanda uczuła się bliską omdlenia.
— Raula Duchemin? — powtórzyła, usiłując zapanować nad sobą.
— Tak, urzędnika merostwa... młodego, ładnego chłopca, którego ochroniłem od wyroku za fałszerstwo.
Z bladej, jaką była, dziewczyna stała się nagle purpurową.
— Ach! — zawołała pomimowolnie.
— Z tego, o co mnie pytałaś przed chwilą — mówił Owidyusz, napełniając swą szklankę — wnoszę, iż nigdy nie byłaś w Joigny.
— Tak... nigdy!
— Z pewnością?
— Jakto? nie wierzysz mym słowom? — wyjąkała zcicha. — Dlaczego zadajesz mi to dziwne pytanie?
— Dlaczego? — powtórzył — wszakże to rzecz najprostsza w świecie! Dlatego, że za tysiąc pięćdziesiąt franków kupiłem od pani Delion, modniarki, autograf z podpisem niejakiej Amandy Régamy. Oto odpowiedź.
— Arnoldzie! Arnoldzie!... — zawołała drżąca, zmieszana — ty wiesz... wiesz wszystko! Ta kobieta wszystko ci powiedziała!
— Tak... powiedziała mi wszystko... masz dowód. Lecz dlaczego tak drżysz?... zkąd ów przestrach, powiedz mi, proszę? Niejestżem twoim przyjacielem? Skoro zapłaciłem tysiąc pięćdziesiąt franków i twój autograf znajduje się w mym ręku, nie masz się czego obawiać. Powtarzam, nie masz potrzeby obawiać się skutków swej lekkomyślności.
— Ach! gdy to uczyniłam, byłam szaloną... obłęd mnie opanował!
— Wierzę temu, ponieważ jesteś istotą uczciwego charakteru — odparł Soliveau z pozorem zupełnego przekonania.