Podpalaczka/Tom IV-ty/XXXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom IV-ty
Część druga
Rozdział XXXI
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXI.

Lucyan, przybywszy przed pałac, na ulicy Murillo, wysiadł po chwili wahania, a raczej walki wewnętrznej z sobą samym i zadzwonił.
Otwarto bramę, Labroue wszedł na dziedziniec.
— Czy panna Harmant jest w domu? — zapytał odźwiernego.
— Tak panie... jest samą, pan Harmant jeszcze nie wrócił.
— Mógłbym się z nią widzieć?
Odźwierny zadzwonił na kamerdynera, który ukazał się w progu.
— Proszę oznajmić o mojem przybyciu pannie Harmant — rzekł Labroue.
— Pani jest w salonie... widziała pana idącego przez dziedziniec i rozkazała mi go wprowadzić. Proszę więc pójść za mną.
Lucyan wszedł na schody pałacu.
Marya wsparta o kominek w salonie czekała. Zmieniony wyraz twarzy przybyłego, oznajmił jej na pierwszy rzut oka, iż Lucyan zostawał pod wpływem głębokiego, moralnego wstrząśnienia. Zkąd ono mogło wyniknąć, napróżno odgadnąć usiłowała.
— Mój ojciec jeszcze nie wrócił, panie Lucyanie — zaczęła, usiłując pokryć zmieszanie. — Przyjemnie mi jest, że pan go wyprzedziłeś. Spocznij proszę, porozmawiamy.
To mówiąc, wskazała krzesło.
Lucyan, ukłoniwszy się, usiadł.
— Lecz jak pan jesteś bladym... — zawołała. — Cóż się tam stało? Pan jesteś Cierpiącym, jak widzę...
— Tak pani... — odparł Lucyan, głosem złamanym... — przecierpiałem wiele... i dotąd jeszcze cierpię...
— Lecz zkąd... dlaczego? miałeś pan być może z mym ojcem jakąś przykrą rozmowę? Mój ojciec jest dobrym... najzacniejszym z ludzi, ale bywa gwałtownym niekiedy...
— Tak, w rzeczy samej, miałem z ojcem pani nader bolesną rozmowę — odrzekł Labroue i ztąd to właśnie pochodzi moje cierpienie...
— Nic nie rozumiem...
— Posłuchaj mnie pani... Nadeszła chwila stanowcza, w jakiej należy nam jasno spojrzeć w otaczające nas okoliczności, a ku temu dojść jedynie możemy drogą zupełnego porozumienia... otwartości, chociażby nawet brutalnej...
Marya pobladła. Trwoga ścisnąwszy jej piersi nie dozwoliła przemówić.
— Przypadek, czyli raczej mówiąc prawdę, potrzeba pracy — mówił Lucyau dalej — poprowadziły mnie ku tobie pani...
— Miałżebyś pan tego żałować? — szepnęło — dziewczę, przytłumionym głosem.
— Tak pani... ponieważ ów dzień sprowadził mi nadmiar mąk i cierpień. W dniu tym, widząc dla siebie tyle współczucia z twej strony, przysiągłem ci wdzięczność dozgonną, a Bóg świadkiem, iż mówiąc to nie kłamałem. Popierając prośbę mego przyjaciela Jerzego Darier, dopomogłaś mi pani do pozyskania stanowiska, o jakiem marzyć nie śmiałem, zapewniłaś mą przyszłość.
— Lecz panie...
— Pozwól mi pani, proszę, dokończyć i wybacz jeżeli wyrażenia moje okażą ci się nazbyt szczeremi... Obowiązkiem jest moim, wszystko ci powiedzieć, a w takim razie nie jest się panem własnego serca. Zaszczyciłaś mnie pani wyróżnieniem wśród wielu... natchnąłem cię uczuciem, przechodzącem moje zasługi... czuciem... jakiego nigdy oczekiwać nie mogłem.
— Ach! — zawołała Marya gwałtownie — rozumiem teraz dlaczego pan wcześniej przybywasz... dlaczego mówisz do mnie z tak lodowatą obojętnością... Chcesz mi powiedzieć, że mnie nie kochasz i nigdy kochać nie będziesz!
— Uczucie to, jakie pani dla mnie uczuwasz, mam dla innej... — odrzekł Labroue. — Kochałem...
— Tak! kochałeś... — przerwała z goryczą córka milionera — kochałeś... i kochasz jeszcze; nadzieja naszego połączenia się, snem była tylko... kłamliwem marzeniem!..
— Pozwól powiedzieć sobie pani, iż wraz ze swym ojcem, czyniliście wszystko, by wyrwać z mojego serca tę miłość, jaka je zapełniała... Widzę to... nie czynię wam wszakże wyrzutów w tym względzie. Prowadził was, wasz osobisty interes... Pan Harmant posłusznym był swojej ojcowskiej miłości. Co do mnie, trzymając się w oddaleniu, unikając wszelkich sposobności zbliżenia się ku pani, postępowałem jak mi mój honor i uczciwość nakazywały. Dałem pani cierpieć z tego powodu wiele... żałuję tego, inaczej jednak postąpić nie podobna mi było... inną kochałem! A pani wiesz tak dobrze, jak ja, iż miłość jest władcą, tyranem. Gdy rozkazuje, posłusznym jej być potrzeba.
— I obecnie przychodzisz pan mi oznajmić, że nie ma dla mnie nadziei? wszak prawda? — pytała Marya. — Jestże to mą winą, że ci ukochałam... wszak sam pan mówisz, iż nie jest się panem swojego serca... Miałażem więc rozkazywać mojemu? Czyliż przewidzieć zdołałam, że kochasz inną? Uczucie, jakie powzięłam dla ciebie, stało się mem życiem, mojem istnieniem... ogarnęło mnie ono w całkowitości... wyzwolić się odeń jest mi niepodobna! Jeżeli jest to występkiem, przebacz mi Lucyanie! Przeciw tej miłości dłużej walczyć nie zdołam... Czuję się być przezeń przezwyciężoną... Lecz któż odgadnąć może tajemnice przyszłości?.. Zostaw mi nadzieję... pozwól mi żyć... na klęczkach o to cię proszę...
I padła na kolana przed Lucyanem, ze złożonemu błagalnie rękoma.
— Och! miłość jest szaleństwem!.. — wołała... — Tak!.. tak... ja jestem szaloną!.. Obłąkanym wybacza się wiele!.. Zbyt młoda aby umierać, chcę żyć... i będę żyła, jeżeli mnie choć trochę... choć później ukochasz!.. Obecnie jest to niemożebnem... wiem o tem... lecz później prawdopodobnem być może. Nadejdzie chwila, w której kto wie, czy kochać nie przestaniesz tej, która posiadła twe serce.
— Od dziś niepowinienem... nie mogę jej kochać... — wyszepnął Lucyan z boleścią.
Marya zerwała się nagle.
— Coś pan powiedział? — krzyknęła. — Niepowineneś, nie możesz jej kochać?
— Nie! — odrzekł Lucyan ponuro.
— Cóż się więc stało? Umówiwszy się może wraz z ojcem, łudzisz mnie uczuciem litości z twej strojny? Albo ta przeklęta rywalka okazała się być ciebie niegodną?
— Tak jest...
— Nie kłamiesz?
— Nie... nie! przysięgam!
— Cóż uczyniła zatem ta nikczemna, przez którą tyle wycierpiałam, tyle łez wylałam podczas mych długich nocy bezsennych?...
— Ach! nie waż się pani zobelżać jej... — zawołał Lucyan z oburzeniem. — Łucya jest najuczciwszą z dziewcząt... jest ona czystą jak anioł!
— Mówisz, że ją nie kochasz, a bronisz jej z takim zapałem! — wołała, rozpłomieniona zazdrością milionerka.
— Tak! a mimo to, muszę wyrwać tę miłość z mojego serca.
— Kłamstwo!
— Nie pani... to prawda... straszna, okrutna prawda!.. Nie wolno mi kochać córki, morderczyni mojego ojca!
— Co?.. Łucya więc...
— Jest córką Joanny Fortier, skazanej wyrokiem sądu za zabójstwo mojego ojca.
— Czy podobna? — zawołała Marya w osłupieniu. — Nie jest-że to zmyśloną bajką, ażeby mi dać nadzieję, iż kiedyś zwrócisz się ku mnie?
— Jeżeli potrzebujesz pani dowodów... oto jest niezaprzeczony, przeczytaj, proszę...
Tu Lucyan podał Maryi kopię z akt domu przytułkowego.
Milionerka, pochwyciwszy go, czytała chciwie.
— Ach! otom pomszczoną nareszcie! — wykrzyknęła radośnie.
Radość ta przeszyła serce Lucyana.
— Nie! — wołała Marya dalej — nie!... pan nie możesz kochać tej dziewczyny... nienawidzieć ją raczej powinieneś! Bóg to sam zbliżył cię ku mnie, abym otworzyła ci oczy na nikczemność tej, którą kochałeś! Stwórca widocznie mną się opiekuje! Odtąd żyć mogę... żyć będę... pełna nadziei...
— Posłuchaj mnie, pani — rzekł Labroue, biorąc ów papier fatalny. — Nie powiedziałem jeszcze wszystkiego, co miałem powiedzieć. Nie! ja nie mogę Łucyi nienawidzieć, ponieważ dziecię nie może odpowiadać za winę swej matki, lecz honor nakazuje mi o niej zapomnieć. Będę usiłował myśleć więcej o córce Joanny Fortier, cios ten wszelako jest nazbyt silnym... rana jest bolesną i krwawą; potrzeba mi będzie czasu i starania do jej zabliźnienia. I oto, czego żądam cd pani, dopóki nie nastąpi zupełne moje uzdrowienie..
Marya drżąca, niespokojna, słuchała z utkwaonemi w mówiącego oczyma.
— Nie mogę twierdzić, abym nie cierpiał — mówił Labroue — gdyż to byłoby kłamstwem z mej strony. Cierpię bardzo i wiele, lecz walczyć będę przeciwko temu cierpieniu. Zapomnieć pragnę i mam nadzieję, iż zdołam to osiągnąć. Skoro nadejdzie zapomnienie, serce me wr okiem natenczas zostanie. Wówczas bezwątpienia głęboki szacunek, jaki uczuwam dla pani, oraz wdzięczność moja dla niej, zmienią się w tkliwsze uczucie. Do owej jednak chwili, pozwól mi zostać z moją boleścią, nie żądaj żywszych wynurzeń mojego serca, ani uśmiechu na ustach. Chciej zadowolnić się nadzieją, żyjąc dla ojca, który cię kocha nad życie. Przyrzekasz-że mi to pani?
— Ależ to prawie zupełnego zrzeczenia się żądasz pan odenmie — odpowiedziało dziewczę ze łzami. — Boleść zabija... wiem o tem!.. Co więc stałoby się zemną, gdybyś pan legł pod nadmiarem własnej boleści?
— Nie lękaj się, pani... Żyć będę! będę żył... przysięgam! gdyż posłannictwo moje nieukończone jeszcze na tym świecie. Żyć będę, powtarzam i uzdrowienie nadejdzie.
— Na seryo to pan mówisz?
— Słowo honoru uczciwego człowieka.
— A więc... niech spełni się to, czego żądasz... — szepnęła smutnie Marya. — Będę oczekiwała...
— Biedne to dziewczę umrzeć może... — pomyślał Lucyan wzruszony. — Inaczej wszakże postąpić mi niepodobna.
W tej właśnie chwili wszedł Harmant. Za jednym rzutem oka odgadł, co zaszło pomiędzy dwojgiem obecnych. Mam ocierała łzy z oczu, Lucyan stał blady, poważny.
— Porozumieliście się więc, moje dzieci? — zapytał, całując swą córkę.
— Tak, ojcze...
— Cóż było przedmiotem waszej rozmowy?
— To, o czem pan wiesz... — rzekł Labroue.
— I postanowiliście?
— Czekać — odpowiedziało dziewczę stłumionym głosem.
Przemysłowiec rzucił się gniewnie.
— Ojcze! będę oczekiwała cierpliwie — odezwała się Marya, spostrzegłszy ów gest oburzenia. — Słuszne i nader ważne powody przemawiają za panem Lucyanem, świadczą one wysokiej prawości jego charakteru.
— Uczynię wszystko z mej strony dla zapewnienia szczęścia pańskiej córce — rzekł Labroue. — Chodzi tu o zwlokę czasu jedynie.
Marya ukryła twarz na piersiach swojego ojca, podczas gdy Harmant rzucił na Lucyana pełne wymówek spojrzenie, jakie wyrażało:
— Ażeby czekać, potrzeba żyć... a ty ją zabijesz!
— Nie obawiaj się, ojcze — wyrzekła — żyć będę... Tak, będę żyła, ażeby kochać was obu! Pan Lucyan ma słuszność... nie może on oddać mi serca, które obecnie inna posiada. Trzeba dozwolić zagoić się owym krwawym ranom... Ja całą ufność pokładam w panu Lucyanie. Pogrążony w boleści, niechaj się odsunie odemnie... nic to nie szkodzi. Wiem, że powróci on ku mnie... a to właśnie stanowi moje życie. Powróci... bo wie, że jest tu kochanym... miłość go do nas przywiedzie!
To mówiąc, podała obie ręce młodzieńcowi, który z głębokiem wzruszeniem do ust je przycisnął. Pod wpływem lekkiego owego pocałunku Marya pobladła, a usunąwszy ręce, przycisnęła niemi serce, które uderzając gwałtownie, omal nie rozsadziło jej piersi.
Zasępione czoło Harmanta nieco się rozjaśniło.
— Córka Joanny Fortier — pomyślał — dla niego już nie istnieje; grożące mi niebezpieczeństwo zażegnanem zostało. Boleść Lucyana zwolna się ukoi, a skoro on zostanie mym zięciem, ocalając mą córkę, ocalę zarazem sam siebie!


∗             ∗

Owidyusz Soliveau, od czasu ostatniego widzenia się z Harmantem, nie dawał wcale o sobie wiadomości. On również obawiał się, aby nie został zaplątany w kłopotliwą sytuacyę. Kilka słów wymówionych przez Amandę, wzbudziły w nim niepokojące podejrzenia. Nie ufał on jej teraz i pragnął przeniknąć zamiary... Odgadywałaś w nim nabywcę noża w sklepie przy ulicy Bourbon, którym w Łucyę uderzył? Potrzeba mu było wiedzieć napewno, czego się trzymać w tym względzie, aby przedsięwziąć środki ostrożności.
Pomimo broni, jaką przeciw niej posiadał, jednym wyrazem Amanda zgubić go mogła. Dziewczyna zdawała się być przekonaną, iż jej protektor był rzeczywiście baronem de Reiss, ale pragnęła zarazem poznać mieszkanie owego barona, który z niewiadomych przyczyn odmawiał jej tego. Mogła jednakże dojść do celu, mimo całej tajemniczości, jaką otaczał się Soliveau. Od dnia, w którym jej opowiedział szczegóły swojej podróży do Joigny, widywał się z nią bezustannie. Amanda, nie zmieniwszy sposobu postępowania, kochać go się zdawała. Postanowiła zbadać jednakże, kim był ów człowiek, posiadający w swych rękach to jej fatalne zeznanie. Brakło jej jednak czasu na śledzenie mniemanego barona. Kilkakrotnie usiłowała iść za nim; za każdym razem jednakże wymykał się jej z niesłychaną zręcznością. Chowała w głębi serca urazę, skutkiem której pragnęła powiedzieć:
— Jestem silniejszą od ciebie! Ty mnie trzymałeś... teraz ja trzymam ciebie. Oskarżaj mnie, cóż na tem stracę? Kilka miesięcy więzienia najwyżej, wówczas gdy z tobą rzecz inna! Mogą cię wysłać na galery, jeśli nie pod gilotynę, mój ukochany.
Ach! jakżeby się cieszyła gdyby mu mogła powtórzyć coś podobnego, ale na nieszczęście, milczeć musiała, wyzyskując tymczasowo, o ile się dało, prawdziwego, czy mniemanego barona de Reiss.
— Ten człowiek czerpie bogactwa swe z jakiejś zbrodni pochodzące — mówiła sobie. — Wszystko mi jedno zresztą, to mnie nie obchodzi, ażebym tylko otrzymała od niego cały majątek, albo przynajmniej znaczną część tegoż...

KONIEC TOMU IV-go.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.