Podpalaczka/Tom V-ty/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | V-ty |
Część | trzecia |
Rozdział | X |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Lucyan Labroue udał się do giserni na ulicę Vavin. Castel, wróciwszy do siebie, zamknął się w pokoju, któryjmu służył jednocześnie za bibliotekę i gabinet pracy. Otworzywszy kasę żelazną, dobył z niej pęk papierowy na kopercie których wypisanem było wraz z datą następujące nazwisko:
Rok 1861.
Wewnątrz koperty mieściła się druga paczka, czarnym lakiem zapieczętowana, i kilka arkuszy papieru zapisanego notatkami. Artysta zagłębił się w czytaniu tych notat. W jednych widniało powtarzane często nazwisko Jakóba Garaud, w innych nazwisko Prawda Harmant, a wszystkie kreślonemi były ręką Edmunda Castel.
Dlaczego były opiekun Jerzego układał sobie protokuł, odnoszący się do tych dwóch osobistości, tak różnych z pozoru, przyszłość to okaże.
∗
∗ ∗ |
Amanda, wyszedłszy z obezwładnienia, jakie byłe zwykłem następstwem działania napoju kanadyjskiego, zapytywała siebie, co się jej stało i dlaczego czuła się tak złamaną, bezsilną, jak gdyby po przebyciu długiej i ciężkiej choroby. Poczęła badać pseudo barona de Reiss w tym względzie, gdy nagły dźwięk dzwonka dał się słyszeć na zewnątrz.
— To doktór... — wyrzekł Owidyusz — biegnę otworzyć.
— Doktór... — powtórzyła szwaczka, usiłując cośkolwiek sobie przypomnieć. — ależ on chyba nie do mnie przyszedł... Co się ze mną stało? — powtarzała. — głowa mi cięży... w piersiach czaję ogień... co się ze mną dzieje od wrczoraj?
W chwili tej wszedł Soliveau z doktorem Richard. Amanda za pierwszem spojrzeniem poznała w lekarzu człowieka, którego po katastrofie na drodze żelaznej widziała pochylonego nad zemdlonym Duchemin’em.
— No, jakże pani czujesz się teraz? — zapytał nowoprzybyły.
— Byłam więc chorą?
— Owładnął panią gwałtowny atak nerwowy... Szczęściem na czasie uśmierzyć go zdołałem i widzę z przyjemnością, iż stan zdrowia pani jest obecnie zadawalniającym.
— Uczuwam wielkie znużenie... zdaje mi się, że moje nerwy i muskuły są poprzerywane... Zkąd to pochodzi?
— Zwykły to skutek nerwowego ataku... Bądź pani jednak spokojną... nie obawiaj się; spoczynek i dyeta przez dzień cały, a do jutra zupełnie pani wyzdrowiejesz.
— Bezustanne pragnienie mnie pali...
— Możesz je pani gasić letnią limoniadą.
— Zkąd jednak u mnie objawił się ów kryzys, którego nie pamiętam wcale?
— Ten pan — rzekł doktór, wskazując na Owidyusza — może panią lepiej odemnie o tem objaśnić. Nie byłem obecny przy początku paroksyzmu, a skorom tu przybył, rozwinęły się niebezpieczne symptomy.
— Popołudniu owładnął tobą nagle atak nerwowy — rzekł Soliweau — i to bez żadnego powodu. Jęki twe i krzyki objaśniały, żeś mocno cierpiała. Wiłaś się w spazmach po podłodze.
— To szczególne... — szepnęła Amanda; — nie przytrafiło mi się nigdy nic podobnego.
— Nie wysilaj pani umysłu na zgłębienie owej zagadki — rzekł doktór. — Powtarzam, iż wszelkie niebezpieczeństwo minęło, starania moje obecnie są bezpotrzebnemi. Żegnam więc panią.
Owidyusz wyprowadził lekarza do ogrodu.
— Strzeż się pan — rzekł tenże — dawać tej kobiecie raz drugi podobną dozę kanadyjskiego płynu, jaką dałeś jej wczoraj bez umiarkowania. Zabiłbyś ją odrazu! Pragnąłeś zapewne zmusić ją do wyjawieni# sobie czegoś. Szczegóły te mnie nie obchodzą, lecz jakiemikolwiekbądź byłyby one, popełniłeś występek!
— Nie powtórzę tego już więcej — wyrzekł Soliveau zmieszany — a teraz proszę, racz pan przyjąć należność, jaką dłużny mu jestem.
Doktór Richard odmówił przyjęcia honoraryum i odszedł.
— Szczęściem, że nie umarła! — myślał, wracając Owidyusz! — ten człowiek byłby mnie z pewnością oskarżył.
I wszedł do pokoju Alfredy.
— Proszę cię, baronie — wyrzekła — teraz, gdy jesteśmy sami, powiedz mi otwarcie, co się to stało?... Z jakiego powodu dostać mogłam tak gwałtownego nerwowego ataku?
— Mówiłem ci już przed chwilą, że nic nie wiem. Nie widzę powodu. który wywołał owe cierpienie. Wybiegłem zaniepokojony po doktora i szczęściem znalazłem ot tego.
Amanda opuściła głowę na poduszki w zamyśleniu.
— Jesteś skazaną na dyetę — mówił Soliveau dalej — sam więc dziś pójdę na śniadanie. Przyślę ci przez służącą limoniadę.
— Dobrze, dobrze... przyślij mi Magdalenę.
Soliveau wyszedł. Amanda ścigała go ponurym, nienawistnym wzrokiem aż ku drzwiom.
— Nie... nie! — szepnęła — on kłamie... to nienaturalne, Im więcej rozważam, tembardziej ta rzecz cała podejrzaną mi się wydaje. Byłam więc chorą niebezpiecznie... miałam atak, w którym umrzeć mogłam!...
Na wspomnienie śmierci zadrżała.
— I nic sobie nie przypominam! — mówiła dalej — a jednak... Tak... tak! piłam czarną kawę, wlawszy w takową dwa kieliszki likieru Chartreuse... gdy nagle mgła rozpostarła się przed memi oczyma... nic nie widziałam... nie słyszałam! Ach! czyliżby ten łotr nikczemny otruć mnie usiłował!
I zapomniawszy o swem osłabieniu, zerwała się z łóżka, podeszła do stołu, nieuprzątniętego jeszcze od dnia wczorajszego i wziąwszy butelkę od likieru Chartreuse, oglądać ją poczęła. Butelka wypróżnioną była zupełnie.
— A jednak ja nie wypiłam wszystkiego! — zawołała — pamiętam to... pamiętam! Zostało jeszcze, ze trzy kieliszki na dnie tej daszki. W ten więc to likier nikczemnik wlać musiał truciznę, a następnie wylał pozostałą mieszaninę, by jego zbrodnia się nie wydała. Miałam więc słuszność, nie ufając temu zbrodniarzowi! Poznawszy, żem go zbadała, chciał mnie się pozbyć... rzecz jasna. Lecz gdzie on wylał pozostałą resztę tego zatrutego napoju?
Tu spojrzała na wygasłe ognisko kominka. Garstka zwilgoconego popiołu zwróciła jej uwagę.
— Tu więc — rzekła, wskazując — ukrył dowód swej zbrodni. Doktór nie mógł pojąć, zkąd pochodziło to nagłe moje zasłabnięcie... lecz ja to dobrze rozumiem. Ha! teraz bardziej niż kiedy będę się pilnowała... Kim jest ten nędznik, który nie zawahał się tak mnie jak Łucyi życia pozbawić? Widzieć to muszę... będę wiedziała... za jakąbądź cenę!
Tu położyła się na łóżku. Za chwilę później weszła służąca z oberży, przynosząc limoniadę, którą napoiła chorą.
— Jakże? czy lepiej pani teraz? — pytała.
— Znacznie lepiej — odpowiedziała Amanda — jutro już wstanę.
— Mamże przynieść śniadanie?
— Nie... doktór polecił mi najściślejszą dyetę.
— Zatem pani nic nie potrzebujesz?
— Nic... nic zupełnie.
— Mogę więc odejść?
— Opowiedz mi co wprzódy o tych ranionych, których pomieszczono w waszym domu.
— Ach! biedni oni... źle z nimi!
— Był wśród nich, o ile sobie przypominam, młody mężczyzna?
— Tak, pani.
— Cóż się z nim dzieje?
— Dziś w nocy dopiero odzyskał przytomność i rano rozmawiał z doktorem. Ma w głowie ranę głęboką.
— Jeśli rozmawiał, wiecie zapewne, kto on jest?
— Tak... wymienił swoje nazwisko... Jest to pan Rani Duchemin.
— Nie omyliłam się więc — pomyślała Amanda — to on. — Może go przewiozą do jego rodziny? — pytała.
— Nie, pani — rzecze służąca. — Pan doktór Richard oznajmił właścicielce oberży, że on nie będzie mógł wyjść z pokoju wcześniej, jak za dwa tygodnie.
— Biedny chłopiec!
Prowadząc powyższą rozmowę, służąca uprzątała w pokoju.
— A teraz pozwoli mi pani odejść? — spytała.
— Idź... nie zatrzymuję cię, a skoro tu powtórnie przybędziesz, przynieś mi papier, pióro i atrament, słowem wszystko, czego potrzeba do napisania listu.
Służąca się oddaliła.
Duchemin w rzeczy samej otrzymał w głowę ciężką ranę, a stan jego zdrowia, mimo, że nie przedstawiał niebezpieczeństwa, wymagał jednak troskliwego pielęgnowania.
Umieszczono go w pokoju na drągiem piętrze, a doktór kilka razy dziennie odwiedzać go przychodził.