Podpalaczka/Tom V-ty/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | V-ty |
Część | trzecia |
Rozdział | XI |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po odzyskaniu przytomności, Duchemin zmuszonym był odpowiadać na zapytania naczelnika stacyi drogi żelaznej, oraz komisarza policyi z Bois-le-Roi. Prokurator i sędzia śledczy mieli przybyć z Mélun tegoż rana dla wyprowadzenia dalszych badań.
Owidyusz Soliveau po śniadaniu wrócił do willi Róż i przez dzień cały pozostał przy Amandzie, otaczając ją najżyczliwszem staraniem.
Szwaczka pani Augusty z pozorną wdzięcznością przyjmowała tę jego życzliwość, ukrywając w głębi powzięte podejrzenia.
Służąca, przybywszy po odebranie poleceń względem obiadu, przyniosła żądane materyały do pisania.
— Chcesz list wysłać do kogoś? — pytał z przybraną obojętnością Soliveau.
— Tak, chcę napisał do pani Augusty!
— I o czem-że chcesz ją powiadomić?
— Będę ją prosiła o przedłużenie urlopu, pragnę pozostać dłużej w Bois-le-Roi. — Nie podoba ci się to może?
— Bynajmniej... lecz właśnie chciałem ci powiedzieć, że będę zmuszonym wyjechać na dni kilka.
Amanda zadrżała na myśl, że ów pseudo-baron wymknąć się jej może, a tym sposobem, gdy straci wszelki jego ślad, ów wróg tem niebezpieczniejszym dla niej się stanie.
— Chcesz odjechać... zostawić mnie samą... dlaczego? — pytała.
— Powiedziałem w domu u siebie, że wyjeżdżam tylko na tydzień, dłuższa nieobecność zaniepokoiłaby moją rodzinę.
— Nie możesz-że do nich napisać?
— Nie mogę.
— Czemu?
— Marka pocztowa na liście świadczyłaby o moim pobycie w Bois-le-Roi, wówczas gdy sądzą, że jestem w Marsylii.
Byłaby to niezręczność, jakiej wystrzegać mi się należy.
— Jeśli tak — rzekła Amanda — razem pojutrze wyjedziemy.
— Wołałbym, żebyś tu przez dwa dni jeszcze pozostała, oczekując na mój powrót.
— Smutno mi będzie bez ciebie w samotności...
— Dwa dni prędko przeminą.
— Dziewczyna rozważywszy, iż ów baron tak dobrze mógł jej zniknąć w Paryżu, jak w Bois-le-Roi, gdyby to zechciał uczynić, odpowiedziała:
— Masz słuszność... napiszę zatem do pani Augusty, podniosę się z łóżka, to wzmocni me siły, a po napisaniu listu przejdę się nieco po ogrodzie.
I wdziawszy ranny swój negliż, siadła do pisania, poczem, wsunąwszy list w kopertę, zakleiła takowy, napisała na niej adres i podała Owidyuszowi.
— Zechciej list ten wrzucić do skrzynki — wyrzekła.
— Natychmiast... wrócę za kilka minut.
— O! nie śpiesz się z powrotem; — wezmę książkę i wyjdę do ogrodu.
Owidyusz poszedł z listem. Amanda z książką w ręku usiadła w altance, wzniesionej przy murze willi, zamieszkałej przez siostrę doktora Richard. Nie miała jednak chęci do czytania. Położywszy zamkniętą książkę na kolanach, zagłębiła się w rozmyślaniu.
— Nie... nie! — szepnęła — on mi się wymknąć nie zdoła. Gdyby to zechciał uczynić, potrafię go odnaleźć. Skoro upewnię się, że on mnie otruć usiłował i Łucyę chciał zabić, zemszczę się na nim, chociażby ta zemsta zgubić mnie nawet miała!
Wyszedłszy z willi z listem w ręku, Owidyusz rozmyślał również nad swem położeniem. Nagle, w niejakiej przed sobą odległości, spostrzegł doktora Richard w towarzystwie starca, którego widział w lasku Fontainebleau, w dniu swego przybycia do Bois-le-Roi.
Kobieta w średnim wieku i dwie młode panienki szły wraz z nimi. Ireneusz Bosse posuwał się zwolna, wsparty na ramieniu doktora. Starzec ten miał na głowie kapelusz z szerokiemi skrzydłami, który przytrzymywał lewą ręką, zabezpieczając się, by wiatr nie zerwał mu takowego. Przechodząc około tej grupy, Soliveau pozdrowił doktora Richard, który na jego ukłon odpowiedział lekkiem poruszeniem głowy.
Ireneusz Bosse przez grzeczność skinął również głową, pytając:
— To zapewne jeden z twych pacyentów, doktorze?
— Bynajmniej! — rzekł tenże z pogardliwym uśmiechem.
Zaledwie Owidyusz uszedł kilka kroków, gdy krzyk, biegnący od strony wyżej wymienionych osób zwrócił jego uwagę. Obróciwszy się, dostrzegł słomiany kapelusz starca unoszony wichrem. Schwycił takowy w biegu i zwrócił się ku idącym.
— To pański kapelusz? — rzekł, podając go starcowi.
— Dziękuję panu — odpowiedział Ireneusz Bosse z utkwionem spojrzeniem w twarz Owidyusza — bardzo...
Tu przerwał rozpoczęte zdanie, cofnąwszy się nagle.
— Ach! pan tu jesteś?! — zawołał — opuściłeś więc Amerykę?
— Rysy pańskiego oblicza są mi znajome... w rzeczy samej — mówił, zatrzymując się Soliveau — przypomnieć sobie jednak nie mogę...
— Zatem ja tobie przypomnę — odrzekł Bosse. — Płynąłem na okręcie Lord-Major wiąz z tobą w loku 1861...
Owidyusz zadrżał.
— Cóż? — mówił dalej były agent policyi — jeżeli ty sobie mnie nie przypominasz, ja za to ciebie pamiętam doskonale.
Jestem Ireneusz Bosse.
I nie dodawszy nic więcej, obrócił się plecami do mniemanego barona de Reiss, który blady i drżący, szybko oddalać się zaczął.
— Znasz pan więc tego człowieka? — pytał z ciekawością doktór Richard.
— Tak... znam go... i opowiem panu wszystko natychmiast.
Gwidyusz myślał, pomykając ku stacyi wielkiemi krokami:
— Do pioruna! ów były poiicyant przebywa w Bois-le-Roi i żyje w stosunkach przyjaźni z doktorem Richard... trzeba przyśpieszyć swój wyjazd... zostać mi tu dłużej niepodobna...
Nagle zatrzymał się.
— Lecz jeśli pozostawię Amandę — wyszepnął — ona może się spotkać z doktorem i dowiedzieć od niego, o czem go powiadomi Ireneusz Bosse, że baron de Reiss nazywa się w rzeczywistości Owidyuszem Soliveau. E! — dodał po chwili — czyż to mi wreszcie zaszkodzić może? Dostawczy się do Paryża, Owidiusz Soliveau zniknie dla niej na zawsze, tak dobrze, jak baron de Reiss.
Przybywszy na stacyę, Wrzucił list w skrzynkę, a wszedłszy do biura telegrafu, nakreślił następującą depeszę:
„Paweł Harmant, przemysłowiec, w Courbevoie, nad Sekwrana. — Przybywam jutro do Paryża.
Załatwiwszy to, wrócił do oberży, polecając przygotować sobie na jutro rachunek.
Ireneusz Bosse z rodziną i doktorem Richard, udał się do siostry tegoż ostatniego, której mieszkanie, jak wiemy, sąsiadowało z willą Róż.
Młoda ta i bogata wdowa miała przy sobie pannę do towarzystwa, z którą właśnie siedziała w ogrodzie pod cieniem wysokich drzew, rosnących tuż przy parkanie, dzielącym dwie wille. Spostrzegłszy ją zdaleka, doktór poprowadził ku niej przybywających wraz z sobą gości, których przyjęła z życzliwością.
— Siądź pan przy mnie, proszę, panie Bosse — rzekła do starca — drzewa osłonią cię przed wichrem.
Nowoprzybyli zasiedli.
— W rzeczy samej wicher dokucza nam dziś gwałtownie — rzekł Ireneusz. — Zerwawszy mi kapelusz przed chwilą, postawił mnie wypadkowo wobec nędznika ostatniego rodzaju.
Amanda, jak wiemy, usiadła z książką w ogrodzie pod altanką, przytykającą do parkanu tej willi. Rozmawiających dzieliło od niej tylko drewniane przegrodzenie. Wyrazy Ireneusza Bosse wyrwały ją z rozmyślania. Słuchała z natężoną uwagą, a siwa jasno i czysto do jej uszu płynęły.
— Nędznika najgorszego rodzaju? — powtórzył doktór. — Pan mówisz zapewne o osobie, która ci podniosła kapelusz.
— Tak.
— O baronie de Reiss?
Posłyszawszy to, Amanda zerwała się nagle.
— Ach... ach! — szepnęła — o nim wiec mówią w willi sąsiedniej. — Jak to dobrze, żem tu przyszła.
— Co pan wyrzekłeś? — zapytał Ireneusz Bosse, patrząc z usmieCxiem na doktora.
— Mówiłem o baronie de Reiss...
— Nadajesz pan tę nazwę człowiekowi, z którym, jak ci mówiłem, podróżowałem na okręcie Lord-Major w 1861 roku?
— Tak, panie.
— Lecz zkąd go znasz?
— Wezwany przezeń zostałem ubiegłej nocy do młodej kobiety, mieszkającej z nim od kilku dni w willi Róż.
Amanda, ażeby lepiej posłyszeć, weszła na ławkę i przyłożyła ucho do parkanu.
— Ależ kochany doktorze=śmiejąc się, mówił Bosse dalej — on jest takim baronem, jak ja, lub ty nim jesteś. W jakimś ukrytym, a podejrzanym zapewne celu, przybrał o w tytuł i nazwisko. W rzeczywistości nazywa się on Owidyusz Soliveau...
— Jestżeś tego pewien, panie Bosse?
— Jak to, że żyję! Twierdzenie moje, doktorze, opieram na ważnych podstawach.