Podpalaczka/Tom V-ty/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | V-ty |
Część | trzecia |
Rozdział | XII |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Podczas, gdy prowadzono w willi sąsiedniej powyższą rozmowę, Amanda powtarzała zcicha:
— Owidyusz Soliveau... nie zapomnę tego nazwiska! Dziwny traf pozwolił mi poznać to, o czem wiedzieć pragnęłam.
— Ów to właśnie człowiek, mechanik z powołania — mówił dalej Ireneusz Bossę — zostawał pod wyrokiem we Francyi. Chcąc ujść przed karą, płynął do Ameryki, zamówiony do warsztatów Jana Mortimera w New-Yorku, i tym sposobem znalazł się wraz zemną na pokładzie Lórda Majora. Ty, doktorze, również się tam znajdowałeś.
— To rzecz szczególna.. — rzekł lekarz.
— Dziwne, nieprawdaż? Lecz bardziej się jeszcze zadziwisz, usłyszawszy, że to jest właśnie ów nędznik, którymi ukradł wówczas torebkę z pieniędzmi.
— I pan puściłeś tę zbrodnię bezkarnie?
— Mówiłem ci już, że pewien pasażer, nazwiskiem Paweł Harmant, wstawiał się za nim, oddawszy mi nienaruszonemi moje pieniądze. Przyrzekłem więc nie oskarżać go przed kapitanem okrętu. W New-Yorku źle się prowadził, uczęszczał do szulerni, gdzie przegrywał swą pensyę, wynoszącą znakomitą sumę, gdyż ów podróżny, który mnie prosił za nim, stawszy się wspólnikiem Mortimera, powierzył mu główny nadzór w jego fabryce. Od chwili mego powrotu do Francyi urwisza tego nie widziałem wcale, aż nagle odnajduję go dzisiaj pod przybranem nazwiskiem barona de Reiss. To przywłaszczenie sobie tytułu i nazwiska ukrywa znów niewątpliwie jakieś przestępstwo, ponieważ, powiadam wam, Owidyusz Solweau jest zdolnym do wszystkiego, z wyjątkiem uczciwego czynu.
— Nic o tem wszystkiem nie wiedziałem — rzekł doktór — a jednak fizyognomia jego od pierwszej chwili wstręt we mnie budziła.
— Nie myli cię to — odpowiedział Bosse. — Łotr ten przybył do Bois-le-Roi bezwątpienia z jakimś zbrodniczym zamiarem.
— Bardzo być może. Tej nocy bowiem w willi Róż za — szło coś nader podejrzanego.
— Któż jest ta kobieta, która z nim mieszka? — pytał Ireneusz.
— Ładna osoba... kochanka jego bezwątpienia.
— I prawdopodobnie wspólniczka zarazem. Gdybym należał jeszcze do policyi, wszystkobym to zaraz na jaw wyprowadził.
Amanda pobladła, drżąc cała.
— Nie zadziwiłbym się bynajmniej, posłyszawszy — mówił starzec dalej — gdyby ów nędznik skazanym został na śmierć przez powieszenie, a jego kochanka na dożywotnie więzienie. Kto się z kim wdaje, takim się staje. Lecz powiedzże mi, doktorze, cóż się tam stało dzisiejszej nocy w willi Róż, o czem przed chwilą wspomniałeś?
— Pamiętasz pan, com ci opowiadał przed kilkom a dniami o skutkach płynu kanadyjskiego?
— Tego, który nazywają w Ameryce napojem prawdy? Pamiętam to doskonale.
— Otóż ów mniemany baron de Reiss użył go tej nocy, aby wywołać atak obłędu, a w nim wydobyć zeznanie od towarzyszącej mu kobiety.
— I sądzisz, że mu się to udało?
— Napewno... Kobieta owa w przystępie szału wyjawiła mu wszystkie swe myśli, poczem nastąpił straszny, przerażający kryzys. Szczęściem, żem na czas przyszedł, inaczej śmierć jej groziła niechybna.
— Dlaczego?
— Dał jej zbyt wielką dozę tego płynu. Bez przeciwdziałającego lekarstwa ta nieszczęśliwa byłaby skonała niewątpliwie.
— Spisałżeś z tego protokuł? — pytał starzec.
— Nie było zasady.
— Źle sądzisz... ja widzę przeciwnie, wyraźne usiłowanie otrucia tej kobiety.
— A może to była tylko nieroztropność z jego strony?
— Ależ to, jak uważam, są nader niebezpieczni sąsiedzi — odezwała się siostra doktora. — Dobrze byłoby może powiadomić właścicielkę oberży o postępowaniu jej lokatorów.
— Na co się to przyda? przybyli tu oni tylko na dni kilka... jutro lub pojutrze znikną... dozwoliwszy się schwytać i powiesić gdzieindziej.
— Byłoby mi jednak przyjemnie dotrzymać obietnicy, danej niegdyś Owidyuszowi Soliveau...
— Jakiej obietnicy?
— Że nie będę go oszczędzał, skoro go schwytam gdzie na spełnieniu jakiego przestępstwa. Lecz dość już o tych dwojgu nikczemnych... mówmy o czem innem.
Tu rozmowa przeszła na całkiem nowy, a obojętny przedmiot. Amanda zeskoczyła z ławki drżąca i blada, zaledwie na nogach utrzymać się mogąc, weszła do pawilonu.
— A więc... — szepnęła — dobrze odgadłam. Był to niegdyś złodziej, który stał się teraz mordercą. Nazywa się on Owidyusz Soliveau, a nie baron de Reiss. Przebywał w Ameryce, będąc protegowanym przez Pawła Harmant, ojca panny Maryi, dla której Łucya suknie odrabiała... Wszystko to dziwnie łączy się z sobą. Potrzebując objaśnień, wybrał mnie do udzielenia sobie takowych i ja bezrozumnie, o niczem nie wiedząc, stałam się jego wspólniczką! Doktór mówił, że omal mnie nie zabił, wlawszy mi do napoju płyn kanadyjski, aby wy dobyć odemnie zeznanie... i wszystkie moje myśli wyjawiłam mu bezwątpienia. Obecnie wie on, co o nim sądzę; lecz o tem nie wie, com usłyszała o nim przed chwilą. Rozpocznie się walka pomiędzy nami, w której zobaczymy, kto się mocniejszym okaże. Niech jedzie do Paryża... odnajdę go z pomocą owego Pawła Harmant... odkryję gdzie mieszka... i dowiem się, w jakim celu jeździł do Joigny. Ów płyn, którym mnie omal nie zabił, znajduje się tu zapewne... och! gdybym go mogła odnaleźć!
I rozpoczęła poszukiwanie, gdy nagle dały się słyszeć kroki od strony wejścia.
Dziewczyna szybko usiadłszy na krześle, chwyciła książkę, pozornie zatopiona w czytaniu.
Owidyusz wszedł uśmiechnięty.
— Sądziłem — rzekł — iż cię zastanę w ogrodzie.
— Wiatr nazbyt zimny zmusił mnie do powrotu.
— I zabawiasz się lekturą?
— Tak... w twojej nieobecności potrzeba mi było czemś czas sobie zająć. Oddałeś list na pocztę? — pytała.
— Przedewszystkiem to wypełniłem, następnie kazałem w oberży przygotować sobie rachunek.
— Postanawiasz więc nieodmiennie jutro wyjechać?
— Tak, radbym był nawet wyjechać dziś wieczorem...
— Zkąd i dlaczego ten. pośpiech?
— Aby tem rychlej wrócić do ciebie.
— Jeżeli tak, to wyjedz dziś i stajaj się ukończyć prędko swe interesa... A kiedyż powrócisz?
— Pojutrze nieodwołalnie. Wszak nie zostawię cię tu bez pieniędzy... Oto na twoje wydatki — rzekł, kładąc na stole bilet bankowy. — A teraz żegnam cię... czyli raczej do widzenia... uciekam...
— Już?
— Zaledwie zdołam zdążyć na pociąg.
— Idź więc...
Owidyusz, dobywszy z szafy walizę, spakował w nią swe rzeczy.
— Nie tęsknij za mną zbytecznie — rzekł do Amandy. — Gdybyś czuła się słabą, wezwij doktora... Myśl o mnie... do widzenia wkrótce...
I uścisnąwszy rękę dziewczyny, wybiegł z pośpiechem.
— Ach! łotrze potrójny!... złodzieju, morderco, oszuście! — szepnęła Amanda, słysząc szelest oddalających się jego kroków. — Uciekasz z obawy przed Ireneuszem Bosse... Obiecuje powrócić pojutrze i mówi to tak poważnie. Jakaż bezczelność!... czyliż nie odgaduje, żem ja zbadała, iż nie powróci wcale? Jest przekonanym, iż me spotkamy się więcej... Ha! ha! mylisz się w tym razie, baronie Arnoldzie de Reiss, czyli raczej Owidyuszu Soliveau... my wkrótce zobaczymy się z sobą.
Jednocześnie zapukano do drzwi i Magdalena, służąca z oberży, ukazała się w progu.
— Jakże zdrowie pani? — spytała.
— Lepiej... znacznie lepiej.
— Pani nie pojechała z panem baronem?
— Nie, jeszcze tu kilka dni pozostanę.
— W czem teraz pani usłużyć sobie rozkażesz?
— Czuję wielki apetyt... radabym zjeść obiad...
— Mamże go tu przynieść?
— Nie, nie! ubiorę się i pójdę do hotelu.
— Dobrze... przygotuję dla pani nakrycie w oddzielnym gabinecie.
— Lecz jeszcze słówko, Magdaleno. Zdajesz mi się być dobrą dziewczyną... Zechcesz-że mi wyświadczyć przysługę, za którą cię sowicie wynagrodzę?
— Jestem gotową... o cóż chodzi?
— Potrzebuję widzieć się z tym młodym mężczyzną, którego przyniesiono do was zranionego... z panem Duchemin...
— Rzecz najłatwiejsza.
— Lecz o tem, prócz ciebie, nikt wiedzieć nie powinien — dodała Amanda.
— Rozumiem...
— Mogłażbyś więc zaprowadzić mnie do jego pokoju, tak, aby tego nie spostrzeżono?
— Najchętniej.
— W jaki sposób?
— Przejdziemy podwórzem wokoło stajen i remiz, a następnie udamy się bocznemi schodami...
— I nikt nas nie zobaczy?
— Nikt! a kiedy pani iść zechce?
— Później oznaczę ci dzień i godzinę — rzekła Amanda, wsuwając luidora w rękę służącej. — Pan Duchemin jest może obecnie nazbyt cierpiącym i nie mógłby ze mną rozmawiać.
— Być może... — odpowiedziała Magdalena. — Czy mam powiedzieć mu, że pani chce z nim się widzieć?
— Niech Bóg zachował nakazuję ci najściślejszą tajemnicę w tym względzie.
— Dobrze, pani.
— Powiadomisz mnie, skoro pan Duchemin zdrowszym nieco będzie.
— Nie omieszkam.
— A teraz idź przygotować dla mnie nakrycie. Ubiorę się i przyjdę na obiad.
Służąca pobiegła spełnić zlecenie.