Podpalaczka/Tom V-ty/XXIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | V-ty |
Część | trzecia |
Rozdział | XXIX |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Powtarzam, że niebezpieczeństwo jest groźnem! — mówił dalej Garaud — i wzrastać będzie, dopóki Joanna Portier przy życiu pozostanie.
— Chcesz więc, ażeby zginęła? — wyszeptał zcicha Soliveau, pochylając się ku towarzyszowi.
— Byłoby to dla mnie zbawieniem!
— Pomyśl nad tem dobrze... Rozważ, czyli ta jedna więcej zbrodnia nie sprowadziłaby gorszych następstw dla ciebie nad oskarżenie Joanny? Jeżeli Jerzy Darier i Łacya wiedzą, że groziłeś roznosicielce, czy nie przyjdzie im na myśl, żeś ty jej zgon sprowadził?
— Sądzićby tak mogli w rzeczy samej po tem, co nastąpiło, gdyby tu miało miejsce morderstwo...
— A o cóż innego chodzi?
— O zręczne sprowadzenie wypadkowej śmierci, w której traf grałby główną rolę.
— Traf... fatalność... łatwo to powiedzieć! — zawołał Owidyusz. — Sprawiedliwość jednak bywa dyabelnie podejrzliwą... Nie ufając, szuka i szpera, aż zbrodnię ukrytą pod trafem przypadku, zawsze prawie na jaw wywlecze. Gra to piekielnie trudna i niebezpieczna!
— Zatem nie widzisz nic, czegoby można próbować?
— Waham się... Żaden wynalazczy pomysł nie przychodzi mi w tej chwili do głowy. Uczynić to, co żądasz, jest to wsiąść na pociąg pośpieszny, aby tem prędzej dojechać pod gilotynę.
— Jest to ryzyko... w rzeczy samej — rzekł Garaud — ależ za jakąbądź cenę usunąć trzeba grożącą „nam a bliską może katastrofę. Pomyśl, że twój majątek związany jest z moim... moja ruiną jest twoją ruiną. Pożegnaj się z dochodem i pensyą, jeśli ja zginę!
— Milcz! nie lubię słuchać głupstw takich! — fuknął Soliveau. — Nędza obecnie byłaby dla mnie katuszą do niezniesienia! — Gdyby mi przyszło pracować na życie, umarłbym z głodu!
— Ryzykuj więc wszystko dla wszystkiego!... jestżeś zdecydowanym?
— Zobaczę... dobrze to rozważyć potrzeba. Nie masz innych szczegółów do udzielenia mi o Joannie Fortier nad te, o których mówiłeś?
— Nie mam. Wiem, że jest roznosicielką chleba, że przybrała nazwisko Elizy Perrin, że odnalazła swą córkę, przy której mieszka bezwątpienia... więcej nad to nic nie wiem.
— Nie wiesz nazwiska piekarni, w której ona pracuje?
Harmant potrząsnął głową przecząco.
— Zatem, ja sam sobie dopełnię potrzebne objaśnienia.
— Zastrzegam jednak, bez morderstwa, noża i rewolweru! — rzekł Garaud.
— Bądź spokojnym! Zabójstwo, w śliczną szatę przyodziane, o fałszywym, przy prawnym nosie, który mu nada pozór wypadku. No! tym razem jeszcze mam nadzieję, że się wydobędziemy. Porzuć więc tę minę nieboszczyka, a zabierz się do jedzenia i picia, jako istota żyjąca.
Harmant, aby okazać spokój odzyskany, napełnił szklankę burgundem i trącił się takową z Owidyuszem.
Chwila rozejścia się nadeszła.
— Jedność wytwarza siłę! — zawołał Soliveau — lecz pieniądz jest większą jeszcze siłą nad jedność. Masz pieniądze przy sobie kuzynie?
Harmant, dobywszy z kieszeni pugilares, wydostał zeń paczkę biletów bankowych, jakie wręczył swojemu wspólnikowi, który przy ich odbiorze wychylił jednocześnie kieliszek Chartreus’a.
— Masz-że mi jeszcze co do powiedzenia? — zapytał.
— Nic nie mam.
— W takim razie nie potrzebujesz do mnie się trudzić, jak to miałeś zamiar uczynić. Jako naddatek do zaofiarowanej mi kwoty, biorę to pudełko cygar, gdyż są one doskonałe, a teraz odchodzę. Potrzebuję w samotności plan sobie ułożyć.
I łotr ten oddalił się, uścisnąwszy rękę swego przyjaciela.
Jak widzimy, Soliveau wcielał się całkowicie w idee Jakóba Garaud. Wierzył on w szczęśliwą gwiazdę tego ostatniego i mówił sobie, że im cięższym będzie łańcuch łączących z sobą ich zbrodni, tem bardziej stanie się on panem sytuacyi, każąc sobie grubo płacić za oddane przysługi. Nikczemnik ten był człowiekiem głowy i czynu; miał upodobanie w czarnych skomplikowanych występkach, przywodzących mu na pamięć melodramata, jakiemi rozkoszował się niegdyś w teatrze Ambigu i Gaité.
Wróciwszy do siebie, rozebrał się i położył na łóżku, nie dlatego jednak, by zasnąć, lecz aby uknuć plan nowej zbrodni.
— Bez morderstwa! — powtórzył — potwierdzam to zdanie; trudniej jest jednak przygotować wypadek, posiadający cechę prawdopodobieństw, niż nóż zatopić w piersi. Tu trzeba szukać przychylnego zbiegu okoliczności. Mimo mej całej przebiegłości, w sprawie z Łucyą działałem nierozważnie... — mówił dalej — Amanda podejrzywać mnie może. Obecnie należy okazać więcej przezorności, a nadewszystko działać prędzej, ponieważ niebezpieczeństwo wybuchnąć może lada chwila. Przedewszystkiem potrzeba mi wytropić schronienie roznosicielki chleba. Jutro tedy od rana rozpocznę śledztwo w tym celu... Następnie zobaczymy, co czynić wypadnie... Skoro Joanna odnalazła swą córkę, na ulicę więc Bourbon udać mi się trzeba — mówił dalej — gdzie już przedtem niejednokrotnie krążyłem. Zmienić się jednak należy od stóp do głowy, aby mnie nie poznano; szczęściem, nie brak mi do tego kostyumów.
Z temi myślami zasnął i obudził się wcześnie nazajutrz. Równo ze dniem i wyskoczywszy z łóżka, zaczął przerzucać w kuferku, z którego wydobył stare, zużyte i połatane ubranie. Przywdziawszy owe łachmany, zarzucił na wierzch podartą bluzę, pomalował sobie czerwone plamy na policzkach, kąty ust i oczy popodkreślał ołówkiem, a nasunąwszy czapkę na czoło, wziął worek płócienny, laskę, w gałkę której zagłębił gwóźdź ostry, by w razie potrzeby zmienić ją w haczyk, jakiego używają gałganiarze, i tak przebrany wyszedł, kierując się ku środkowej części Paryża.
— Roznosicielka chleba — pomyślał — musi rano wstawać do pracy... trzeba się starać spotkać ją w drodze... Nie znam jej osobiście, ale mi jej ubiór ją wskaże.
Przybywszy na wyspę świętego Ludwika, zaczął końcem swego zaimprowizowanego haczyka, przewracać w kupie śmieci, bacznie spoglądając na ulicę Bourbon, w stronę kamienicy, pod dziewiątym numerem.
Matka Eliza pomimo ważnych zajęć w domu przy chorej, nie zaniedbywała swego obowiązku, wypełniając go ze ścisłością regularną. O wpół do szóstej rano szła do piekarni, by sprawdzić zamówienia z dnia poprzedniego, przygotować pudła i kosze, a podczas gdy je napełniano pieczywem, udawała się tak z miejscowemi roznosicielkami, jako i z sąsiednich sklepów do Gospody piekarzom, gdzie jadały razem zwykłe śniadanie. Przyciśniona bezustannemi troskami, Joanna rada była wyzwolić się z pod tego zwyczaju, nie podobna jej było jednak tego uczynić, z obawy narażenia się na niechęć ze strony jej towarzyszek pracy.
Ażeby przybyć na wpół do szóstej do piekarni Lebreta, musiała wychodzić z domu o piątej z rana, a wstawać o czwartej, chcąc przedtem uprzątnąć w mieszkaniu, ubrać się i przypasawszy swój fartuch płócienny, udać się w drogę.
Z uderzeniem piątej godziny, otwarły się drzwi domu pod dziewiątym numerem, a w nich ukazała się roznosicielka.
Owidyusz grzebał na tę chwilę wkupię śmieci, leżącej naprzeciw, po drugiej stronie ulicy i ażeby dokładniej odegrać rolę gałganiarza, wkładał w swój worek kawałki papieru i skrawki materyi. Słysząc zamknięcie bramy, podniósł głowę i spojrzał. Zaczęło się rozwidniać. Pośród rannego zmierzchu dojrzał charakterystyczny fartuch paryzkich roznosicielek chleba.
— To ona! — wyszepnął, — śledźmy ją niepostrzeżenie.
Joanna zatopiona w rozmyślaniu, szła zwolna nie spiesząc się wcale. Owidyusz postępował za nią, od czasu do czasu zatrzymując się przy kupach gałganów. Roznosicielka nie przypuściła na chwilę, ażeby gałganiarz, którego widziała wychodząc, pochylonego po nad śmieciami, mógł był ją śledzić. Soliveau zwalniając kroku, nie tracił jej z oczu, co mu tem łatwiej przychodziło z przyczyny, iż o tak wczesnej godzinie ulice pustemi były zupełnie.
Niezadługo Joanna zatrzymała się przed piekarnią Lebreta, a jednocześnie Soliveau przystanął na rogu ulicy Delfinatu. Dwadzieścia kroków najwyżej dzieliło ich od siebie.
Sklep był jeszcze zamknięty. Joanna za otwarciem bramy, weszła w ciemny kurytarz i zniknęła.
— Otóż... — wyrzekł Owidyusz — piekarnia, z której ona chleb bierze. Lecz czy ta roznosicieka jest rzeczywiście ową Joanną Portier? Musi nią być, skoro wyszła z domu, gdzie Łucya zamieszkuje.
Tak rozmyślając, szedł ulicą Delfinatu, aż do sklepu Lebreta, zbierając po drodze papiery, z utkwionym bacznie spojrzeniem w bramę domu, w której zniknęła Joanna.