<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom V-ty
Część trzecia
Rozdział XXX
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXX.

Nagle drzwi sklepu otwarto; Joanna Fortier dopomagała służącej podnosić okiennice. Dwie roznosicielki jednocześnie w progu się ukazały. — Jedną z nich była dziewczyna dwudziestoletnia, drugą, kobieta w średnim wieku.
— Matko Perrin — wyrzekło dziewczę do Joanny — wstąpimy na śniadanie do Gospody piekarzów?
— Idźcie moje dzieci — odpowiedziała — ja wkrótce tam przybędę.
Owidyusz to dosłyszał.
— Matka Perrin... — powtórzył — a więc to ona... tak... ona. Chodzi do Gospody piekarzów. Trzeba zobaczyć gdzie się to znajduje; przydatnem mi to być może. I zamiast oczekiwać na Joannę, poszedł za dwiema kobietami.
Minąwszy ulicę Guènegaud i ulicę Sekwany, zatrzymały się przed znanym nam już zakładem. Szybkiem poruszeniem ręki Soliveau zdjął z siebie bluzę, schował ją do worka, a nasunąwszy czapkę na oczy, wszedł tamże za niemi.
Pierwsza główna sala, była zupełnie prawie opróżnioną, lecz w drugiej poruszał się i gwarzył cały tłum robotników piekarskich, roznosicieli i roznosicielek chleba. Niektórzy z tych mężczyzn mieli na sobie krótkie, płócienne spódnice, pasem w stanie ujęte; sięgające do kolan, twarze mieli zamączone, ręce do ramion zawalane ciastem przyschniętem.
Dwie posługujące dziewczęta biegały po sali, w głębi której znajdowała się kuchnia.
Część tego zgromadzenia piła, inna zajadała.
Właściciel siedział przy kontuarze, w pobliżu wejścia, przy którym drzwi prowadziły do gabinetu opatrzonego oszklonem okienkiem. Mała firaneczka zakrywała do połowy okienko z lufcikiem. Soliveau kazawszy sobie podać szklankę białego wina, pił je powoli. Joanna przybywszy, przesunęła się około niego, idąc do wielkiej sali.
Skoro się tylko ukazała, zewsząd zawrzały powitania.
— Dzień dobry, matko Elizo!.. Dzień dobry matko Perrin. Ściskano jej ręce życzliwie.
Wdowa Fortier była przez wszystkich kochaną, przekona! się o tem Owidyusz, widząc w jaki sposób ją przyjmowano.
Zapłaciwszy za szklankę wina, zabrał swój worek i z haczykiem w ręku, udał się w stronę piekarni Lebreta. Sklepy i drzwi domów otwierać poczęto. Odźwierne i gospodynie, wynosiły na trotuary pudła i kosze, z których wysypane odpadki służba miejska wozami zabiera co rano.
Soliveau wybrał sobie doskonałe zajęcie, którem nie zwracał na siebie najmniejszej uwagi. Szedł od jednej skrzynki do drugiej, grzebiąc, przewracając w śmieciach haczykiem, a bacznie patrząc w stronę piekarni. Wreszcie ukazała się Joanna w towarzystwie dwóch roznosicielek. Po kilku minutach, wszystkie trzy wyszły ze sklepu, pchając przed sobą olbrzymie kosze na kółkach, napełnione chlebem.
Matka Eliza rozpoczęła swój obchód od ulicy św. Andrzeja roznosząc chleb po domach kolejno, a tym sposobem opróżniając zwolna swój wózek. W dalszym ciągu przebywała dzielnice, łączące się z ulicą św. Andrzeja, poczem wyszła na plac św. Michała, przyległy mu plac Maubert, a wreszcie na wyspę św. Ludwika. O wpół do dziewiątej, ukończywszy swą czynność zatrzymała się naprzeciw swego mieszkania, gdzie jak wiemy, zarówno chleb dostarczała. Owidyusz nie stracił jej z oczu na chwilę, idąc gdy ona szła, zatrzymując się, gdy ona się zatrzymywała.
— Otóż; ostatnia jej stacya — rzekł, gdy przybyli na ulicę de Bourbon — teraz powróci zapewne tą samą drogą do piekarni zdać rachunek, poczem uda się do siebie. Poznosi zapewne również chleb i wieczorem, ale to mnie nie obchodzi. Trzeba wyciągnąć korzyść z tego co wiem i ułożyć plan na podstawie marszruty, jaką ona przebywa codziennie. W porze, o której z domu udaje się do piekarni, ulice są puste zupełnie... Sprzyja to wielce moim zamiarom. W owej chwili musi nastąpić wypadek, jaki ułożę. I zeszedłszy nad brzeg Sekwany ów nędznik, wysypał w nią z worka gałgany i papiery, uczyniwszy to, zwinął worek, wdział bluzę i szedł ku ulicy de Bourbon. W oddaleniu ukazała się Joanna. Nie mając potrzeby obecnie jej śledzić, zwrócił się w stronę Clichy, dążąc do swego mieszkania.
Pozostawiwszy go tam, połączmy się z Edmundem Castel, który w wilię dnia tego wyjechał na stacyę Liońskiej drogi żelaznej.
Przybywszy tam, zapytał, o której godzinie odchodzi pociąg do Dijon.
— O siódmej, minut piętnaście... — odpowiedziano — a przybywa na miejsce o północy.
— Inny pociąg wcześniej nie odchodzi?
— Nie, panie.
Artysta spojrzał na zegarek. Było wpół do piątej.
— Przejrzę drogowskaz — rzekł — przed wyjazdem. W ostatnim razie zaczekam, wracać nie będę.
Oddawszy walizę posługaczowi, kazał sobie na stacyi podać obiad, wypił butelkę pięknego, białego wina Yorne, jakie tam tylko znaleść można i o siódmej, minut piętnaście odjechał do Côte-d’Or.
Punkt o północy, stacyjny omnibus zawiózł go do hotelu pod Czerwonym kapeluszem, gdzie zasnął snem głębokim, aż do dziewiątej rano nazajutrz. Ubrawszy się starannie, oznajmił, iż wróci na śniadanie poczem o jedenastej udał się do biura prefektury.
— Proszę doręczyć mój bilet wizytowy panu prefektowi — rzekł do odźwiernego — i dodać, że przybywam z listem od sekretarza ministra spraw wewnętrznych.
— Zaprowadzę pana do sekretarza prefekta — rzekł odźwierny — ponieważ sam pan prefekt jest nieobecnym, wyjechał.
— A kiedy powróci? — pytał z niezadowoleniem artysta.
— Nic nie wiem... sekretarz będzie mógł pana objaśnić w tym względzie.
Powiadomił się Edmund w rzeczy samej, iż prefekt powraca tegoż wieczora i że będzie mógł być przyjętym dopiero nazajutrz o dziesiątej rano.
Jakoż o oznaczonej godzinie udał się malarz do niego z swym listem rekomendacyjnym.
— Mój przyjaciel, sekretarz ministra — rzekł prefekt po przeczytaniu listu — prosi mnie o udzielenie panu wszelkich objaśnień w interesie, jaki cię tu do nas sprowadza. Jestem na pańskie usługi... Racz, proszę powiedzieć, w czem użytecznym być mogę?
— Chciałbym otrzymać szczegóły co do pewnej osobistości, urodzonej w Dijon...
— Mężczyzny, czy kobiety?
— Mężczyzny.
— Nazwiskiem?
— Paweł Harmant.
— Nazwisko to jest mi nieznane; jeżeli wszakże posiadasz pan datę jego urodzenia, łatwo ci będzie pozyskać stosowne objaśnienia, zażądawszy takowych z akt stanu cywilnego tejżej osobistości, złożonych u prokuratora Rzeczypospolitej.
— To mi nie będzie wystarczającem... — rzekł Edmund — w każdym jednak razie, nie zaszkodzi przejrzeć te papiery.
— Racz pan mi podyktować datę i nazwisko.
Artysta otworzywszy swój portfel, napełniony wielką liczbą notat dobył z pomiędzy nich kartkę, dyktując:
— „Paweł Harmant, urodzony 21-go Kwietnia, 1832 roku w Dijon, syn Cezarego Harmant i Dezyderyi Klary Soliveau.“
— Jego zajęcie?
— Mechanik.
— Dobrze. Tu prefekt zadzwonił.
Woźny ukazał się w progu.
— Oddaj ten papier panu prokuratorowi, lub jego zastępcy — rzekł prefekt — i przynieś mi bezzwłocznie odpowiedź.
Woźny wyszedł spełnić zlecenie.
— Mówiłeś pan, że potrzebujesz bliższych szczegółów nad zamieszczone w aktach stanu cywilnego tej osobistości — pytał urzędnik.
— Tak, panie.
— Poufnych, ścisłych objaśnień?
— Tak... właśnie. — Otóż mam przy sobie pewną osobę, która ci takowych dc starczy. Jest nią stary urzędnik prefektury, człowiek siedemdziesięcioletni, obdarzony zdumiewającą pamięcią, którego trzymam na urzędowaniu, mimo późnych lat jego wieku. Wszystko, co zaszło w Dijon od lat pięćdziesięciu, wie i umie to na pamięć.
Tu prefekt, zadzwoniwszy powtórnie, kazał woźnemu przywołać pana Rouget’a.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.