Podpalaczka/Tom V-ty/XXXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | V-ty |
Część | trzecia |
Rozdział | XXXI |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Za chwilę stary urzędnik wszedł do gabinetu. Był to mały, suchy, mocno ruchliwy człowieczek, pomimo białych jak śnieg włosów. Żywe spojrzenie jego wyrażało inteligencyę.
— Pan prefekt raczył mnie przywołać? — rzekł wchodząc z pokłonem.
— Tak, panie Rouget... pragnę byś mi udzielił niektórych objaśnień.
— Co do osoby... czy rzeczy?
— Względem pewnej osoby, urodzonej w Dijon.
— Jestem na pańskie rozkazy. O cóż chodzi?
— O niejakiego Pawła Harmant — odrzekł Edmund Castel.
Rouget przez kilka sekund zamyślił się szukając w pamięci.
— Paweł Harmant — odpowiedział po chwili — jeśli się nie mylę, urodzony w Dijon, 1832 roku.....
— Doskonale!
— Jego matką była Soliveau... szwaczka, jak mi się zdaje...
— Toż samo.
— Ojciec i matka, zmarli wkrótce, jedno po drugiem... Matka na ostatku... jest temu lat około dwudziestu czterech. Paweł Sarmat był jedynym ich synem...
— Mieszkał w Dijon?
— Nie panie. Rodzice odkrywszy w nim niezwykłe zdolności, oddali go do szkół w Châlons, które ukończył z patentem. Był to dzielny chłopak... prawdziwy Burgundczyk... lubił tylko nieco za wiele kobietki. Wyjechał on na obczyznę...
— Gdzie umarł... nieprawdaż?
— Niech Bóg uchowa.
— Cóż się więc z nim stało?
— Zebrał wielki majątek, zawiązawszy współkę z pewnym bogatym przemysłowcem w New-Jorku. Dowiedziałem się o tem z dzienników, gdzie o nim wciąż piszą. Obecnie zamieszkuje w Paryżu, gdzie wybudował ogromną fabrykę. Ach! jest to człowiek, przynoszący zaszczyt rodzinnej swej ziemi. Przepowiadałem ja to jego ojcu.
— Czyś pan znał osobiście Pawła Harmant? — pytał artysta.
— Znałem go, gdy był młodym chłopcem. Obiecywał, iż wyrośnie zeń człowiek nie lada i tak się też stało.
— I jesteś pan pewnym, że ów Paweł Harmant zamieszkujący w Paryżu, jest tym, którego znałeś?
— Najpewniejszym panie... ponieważ on jeden był tylko noszącym owe nazwisko.
— Nie miał rodziny w Dijon, albo gdzieindziej?
— Miał tylko kuzyna, siostrzeńca swej matki, Soliveau.
Edmund Castel słuchał z uwagą.
— A ów kuzyn? — zapytał.
— Owidyusz Soliveau... to łotr panie skończony! Został on skazanym na trzy lata więzienia za kradzież z włamaniem, przed dwudziestu czterema laty, zesłano go na galery. Oto całe pokrewieństwo Harmanta, smutne, jak pan widzisz. Czy panu mówiono, że Paweł Harmant umarł?
— Powiadomiono mnie o tem...
— Mylnie więc panu powiedziano.
Na te słowa urzędnika, wszedł woźny, odnosząc czysty papier niezapisany.
— Życzysz pan jeszcze jakich objaśnień? — zapytał Rouget Edmunda.
— Nie panie... wiem to, o czem się chciałem dowiedzieć. Szczerze dziękuję za objaśnienia.
— Czy one jednak pana zadowolnić zdołały?
— W zupełności! Cieszę się, że Harmant żyje... i tak panu, jako i panu prefektowi składam serdeczne dzięki, żegnając zarazem.
— Pan wkrótce odjeżdżasz?
— Pierwszym pociągiem.
— Do Paryża?
— Nie... do Joigny.
Po wzajemnem pożegnaniu, Edmund Castel wyszedł, odprowadzony przez prefekta aż do drzwi gabinetu.
— Nie ulega najmniejszej wątpliwości... — rzekł, idąc do hotelu — Paweł Harmant, nie jest Jakóbem Garaud, jakem to sądził... pomyliłem się srodze! Nie on więc zabił ojca Lucyana... Do skojarzenia tego małżeństwa wiedzie go zatem ojcowska miłość dla Maryi. Ale zkąd ta zaciekłość z jego strony, przeciw córce Joanny Fortier? Jakim sposobem zdołał otrzymać protokół, świadczący o oddaniu tej dziewczyny do przytułku? Jakiego w tym razie użył wspólnika? Być może tego Owidyusza Soliveau?
Po chwili głębokiej rozwagi, dodał artysta:
— Powinienbym czuć się teraz zupełnie już przekonanym wobec tego, com słyszał, a mimo, żem wątpić nie powinien, rzecz dziwna... powątpiewam jeszcze. Szukajmy dalej... zobaczymy!...
I po śniadaniu, wsiadłszy na pociąg, stanął w Joigny o w pół do dziesiątej wieczorem.
Traf zaprowadził go do hotelu, w którym przed miesiącem przebywał Soliveau pod arystokratycznem nazwiskiem barona Arnolda de Reiss. Było zapóźno na rozpoczęcie poszukiwań, Edmund więc odłożył takowe na dzień następny.
Powróćmy do Owidyusza, którego po rannej jego przechadzce pozostawiliśmy w mieszkaniu. Ów łotr poszedł do restauracyi na śniadanie, zkąd z zapadonem cygarem udał się na ulicę Delfinatu, gdzie przechodząc, rzucił okiem na piekarnię Lebreta. Ztamtąd wolnym krokiem szedł na ulicę św Andrzeja, przyglądając się uważnie szerokości trotuarów, rozpatrując w starych budynkach, słowem, czyniąc skrupulatny przegląd całej tej linii, przez którą zrana przechodziła Joanna.
Skutkiem» pęknięcia rury kanału, ulica Git-le-Coeur została zastawioną dla przejeżdżających. Przekopano głęboki rów na całej jej długości, ziemia leżała kupami, odrzucona na prawo i lewo. Jedynie tylko chodniki były wolnemi. W niejakiej od siebie odległości tworzono mostki z desek, aby ułatwić przechodniom przedostawanie się z jednej strony ulicy na drugą. Taki stan rzeczy trwał już od dni sześciu w tem miejscu.
Idąc zrana za Joanną Fortier, Owidyasz zauważył, że posuwała się ze swym koszem na kółkach trotuarem po prawej stronie ulicy, ażeby po rozdaniu chleba dostać się na plac św. Michała. Szedł on obecnie chodnikiem, przeciwnym temu, którym szła rano Joanna, przypatrując się robotnikom, pracującym w przekopie ulicy.
Nagle przystanął, jakgdyby słuchając śpiewu malarza, który z dwoma towarzyszami na ruchomem rusztowaniu pobielał front domu. Stali oni na wysokości drugiego piętra.
W całej kamienicy od góry do dołu mieszkania były opróżnionemi, jak to widać było przez okna otwarte na zewnątrz. Sklep tylko był zamieszkały przez kupca korzennego. Na widok ten oblicze Owidyusza zabłysło zadowoleniem.
Czytelnicy niejednokrotnie widzieli zapewne owe rusztowania, z drabin złożone, utwierdzone na linach, służące do odnawiania domów. Robotnicy mogą się na nich poruszać, wchodzić i schodzić; jeden wszakże niezręczny ruch z ich strony wystarczy do strasznego upadku, z jakiego nie powstają już więcej.
Liny, podtrzymujące rusztowanie, przymocowanemi były do sztab żelaznych, przybitych do okien piątego piętra. Gdyby występna lub niezręczna ręka rozluźniła te węzły, spadłoby rusztowanie, miażdżąc wszystko wraz z sobą i pod sobą.
Śpiewający malarz posiadał głos czysty i piękny. Kilku przechodniów, tak jak Soliveau, zatrzymało się, słuchając. Dumny swem powodzeniem robotnik, wyrzucał tony z zapałem. Nagle przerwał ruladę i spojrzał na zegarek.
— Czwarta! — rzekł, kładąc pędzle. — Hej! bracia, to obiadowa pora, trzeba nam pójść coś przekąsić.
I wskoczył oknem w głąb opróżnionego mieszkania wraz z towarzyszami, z którymi za chwilę ukazał się w bramie domu.
Owidyusz widział ich biegnących na róg ulicy, gdzie weszli do składu win. Popatrzywszy jeszcze chwilę na ów odnawiający się dom, odszedł zadowolony.
Dnia tego późno wrócił do siebie, przyniósłszy pakiet, który starannie ukrył w walizie.