Podpalaczka/Tom V-ty/XXXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | V-ty |
Część | trzecia |
Rozdział | XXXII |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz równo ze dniem powstawszy, Soliveau przywdział swój kostium gałganiarza, śpiesząc na ulicę św. Andrzeja. Wkrótce ujrzał w oddaleniu matkę Elizę, pchającą swój kosz na kółkach napełniony Chlebem. Spojrzał na zegarek, była szósta minut dziesięć. Wszedłszy na ulicę Git-le-Coeur, zaczął krążyć wokoło odnawiającego się domu. Joanna wkrótce tam przybyła i jak dnia poprzedzającego, szła chodnikiem po prawej stronie. W drodze zatrzymywała się przed drzwiami wielu domów, aż wreszcie przeszła pod rusztowaniem równym, wolnym krokiem.
Zbrodniarz powtórnie spojrzał na zegarek, wskazywał on szóstą minut trzydzieści.
— Doskonale się składa — szepnął; — malarze przychodzą do roboty o godzinie siódmej, zanim przybędą, wszystko ukończonem zostanie.
Nie czekając dłużej, ponieważ dowiedział się, o czem chciał wiedzieć, wrócił na ulicę Clichy, gdzie zmienił ubranie, a następnie wynajętym fiakrem pojechał na plac św. Michała do kawiarni na śniadanie. W samo południe przybył na ulicę Git-le-Coeur. Była to chwila, w której malarze udawali się na obiad.
Wiedząc, że ma godzinę wolnego czasu przed sobą, Soliveau przeszedł mostek z desek ułożony, dobył portfel z kieszeni, a wziąwszy w palce ołówek, stanął naprzeciw odnawianego domu i zapisywać zdawał się coś na kartach notatnika, od czasu do czasu spoglądając w górę, poczem wszedł śmiało wgłąb tejże kamienicy, zwracając się ku schodom.
Spostrzegłszy go, odźwierna wyszła ze stancyjki.
— Pan mylisz się — rzekła — nikt nie mieszka w tym domu.
— Wiem o tem — odparł Soliveau.
— Jeżeli wiesz, dlaczego chcesz wejść?
— Dla dozorowania robót.
— A! jesteś pan pomocnikiem budowniczego?
— Jestem mierniczym, chcę sprawdzić przestrzeń budynku.
— W takim razie przepraszam... wybacz pan...
— Nie gniewam się bynajmniej.
— Ale robotnicy obecnie wyszli na śniadanie.
— Umyślnie przyszedłem podczas ich nieobecności, aby swobodniej spełnić swą czynność.
Tu wszedł na schody, podczas gdy odźwierna wróciła do stancyjki. Przybywszy na piąte piętro, tam gdzie rusztowanie głównie było umocowanem, stanął przy oknie, rozpatrując się w szczegółach. Liny te, jak mówiliśmy, były przesunięte przez sztaby żelazne, wbite w mur pod oknami, służąc za oparcie temu, kto chciał oknem otwartem wyjrzeć na ulicę, i silnie były do tychże przywiązane. Trwałość ich nie ulegała zaprzeczeniu. Węzły jedynie, znajdujące się przy blokach, były nieco zalekko zadzierzgnięte. Rozpatrzywszy się w tem wszystkiem, Owidyusz zaczął przeglądać pokoje.
W jednem z mieszkań na czwartem piętrze spostrzegł zamkniętą alkowę. Malowanie w niej było ukończonem, podłoga wymytą. Robotnicy pracowali obecnie na niższych piętrach i ponad klatką schodową.
Szczegóły te wywołały uśmiech zadowolenia na usta nikczemnika. Wyszedł, nie będąc przez nikogo widzianym.
— Przygotuję wszystko na jutro rano — rzekł, wracając na ulicę Clichy.
I wróciwszy do siebie, rozwiązał pakiet przyniesiony dnia poprzedniego, a dobywszy zeń ubiór malarza, przywdział takowy i około piątej godziny udał się na ulicę Git-le Coeur.
Przechodząc około wspomnianego domu, spojrzał na rusztowanie. Znajdowało się ono, jak pierwej, na wysokości drugiego piętra.
Zjadłszy obiad w pobliskiej restauracyi, wrócił około siódmej wieczorem, śledząc godzinę odejścia malarzów. Punkt o siódmej opróżniło się rusztowanie, robotnicy wyszli z domu. Było ich sześciu; dnia poprzedniego Owidyusz zauważył tęż samą liczbę.
Przemknąwszy się wpoprzek ulicy, „wbiegł szybko po schodach na czwarte piętro, nie będąc widzianym przez odźwierną. Drzwi od pokojów były zamknięte, lecz klucze tkwiły w zamkach. Soliveau wszedł wgłąb alkowy, gdzie położywszy się na podłodze, szepnął:
— Otóż i nocleg!... piekielnie źle spać mi tu będzie... nie sia wszakże rady. Jutro ze świtem wszystko się ukończy.
Edmund Castel, Jak mówiliśmy, umieści! się w tym samym hotelu, gdzie pseudo-baron de Reiss zamieszkiwał przed kilkoma tygodniami. Biuro merowstwa znajdowało się w pobliżu tego hotelu. Nazajutrz około Jedenastej artysta udał się do mieszkania mera, a oddawszy woźnemu swój wizytowy bilet, zażądał osobistego posłuchania, które mu natychmiast udzielonem zostało.
— Wybacz pan, iż poważam się go zatrudniać, nie będąc osobiście znanym — rzekł wchodząc do mera. — Interes jednak niezmiernej wagi nakazuje mi się dowiedzieć, komu to mianowicie ów dowód został wydanym z merostwa w Joigny?
Tu wyjąwszy z portfelu protokuł, świadczący o oddaniu Łucyi do przytułku, podał go merowi.
— Takim sposobem pomieniony dokument znalazł się w pańskiem ręku? — zawołał urzędnik, marszcząc brwi z niezadowoleniem. — Jest to dowód autentyczny, który nie powinien by i wyjść nigdy po za próg merostwa.
— Nie powinien był wyjść? — powtórzył Edmund zdumiony.
— Tak, panie.
— Dlaczego?
— Przypuściwszy, że matka tego dziecięcia, lub Która z osób interesowanych, przyszła zażądać owego dokumentu, powinna jej być wydaną kopia, a nigdy oryginał. Ten dowód autentyczny winien był pozostać nienaruszonym w aktach archiwum. Powtórnie przeto zapytuję pana, jakim sposobem pomieniony dokument znalazł się w jego ręku?
— Sposobem bardzo prostym... Został mi udzielonym przez osobistość, której sprowadził wiele złego, a gdy użyto go do spełnienia niegodziwości, chcę się dowiedzieć, kto go zażądał i komu on został wydanym?
— Ów dowód, jak widzę z pańskiego opowiadania, został skradzionym z archiwum.
— Przez kogo?
— Będę się to starał wyświetlić. Gdyby nawet, przypuśćmy, wydano ów akt przez pomyłkę zamiast kopii, winno być na to odebranem pokwitowanie. Racz pan pójść zemną. Natychmiast bez straty czasu przekonamy się, czy to nastąpiło przez oszustwo lub nieświadomość.
I mer wraz z Edmundem Castel udał się do swego biura, rozkazując tamże przywołać sekretarza.
— Proszę mi natychmiast wyszukać akta z roku 1862 zawierające protokuły mamek z naszego okręgu, oddających dzieci do przytułku — rzekł do wchodzącego urzędnika.
— Zajmę się tem bezzwłocznie — odparł sekretarz, zgadując po brzmieniu głosu i gestach mówiącego, iż idzie tu o jakąś ważną sprawę.
— Pośpiesz pan, proszę, bo na to czekam.
Sekretarz szybko wybiegł. Nieobecność jego krótko trwała. Po kilku minutach ukazał się z paką ksiąg regestrowych, z któremi widzieliśmy Raula Duchemin, wydającego dowód Owidyuszowi.
— Oto są, panie merze... — rzekł, kładąc regestra. Księgi te zawierają lata od 1859 do 1866-go.
— Przeszukaj pan dwie księgi z roku 1862-go.
Sekretarz przerzucał karty drżącą ręką.
— Znalazłem... — wyrzekł po chwili.
— A gdzież protokuł, który powinien tu być dołączonym? — zawołał mer, wskazując palcem kartę regestru.
— Ja nie wiem nic, panie... — jąkał zmieszany urzędnik.
— Jakto? pan nie wiesz? — fuknął mer ze wzrastającym gniewem. — Proszę mi odpowiedzieć, czy należy do pana wiedzieć o tem, albo nie wiedzieć? Wszakże za wszystko, co się tu dzieje, pan jesteś odpowiedzialnym. Brak w aktach autentycznego dokumentu, a pan mi odpowiadasz, że nie wiesz, gdzie on się podział! Piękna zaiste odpowiedź! Otóż ja pana powiadomię, gdzie on jest — wołał mer, kładąc przed oczyma osłupiałego sekretarza arkusz papieru. — Zamiast wydać kopię, pan oryginał wydałeś! Pokaż mi, proszę, pokwitowanie z odbioru tego dokumentu, bez tego albowiem nie mogłeś go wydać.
— Panie! pan ciężko obwiniasz wszystkich urzędników merostwa! — wołał sekretarz, bledniejąc.
— Mówię to, co jest, panie! Tak... w rzeczy samej, oskarżam... kogo?... nie wiem tego... lecz twierdzę, że już od roku żadnej kopii nikomu nie wydałem, a ostatnia, zeszłego lata podpisana przezemnie, nie była tą, którą pan widzisz.
— Pan więc sam masz tylko prawo wydawania kopij protokułów, gdy ktoś zażąda takowych? — pytał Edmund Castel.
— Tak, panie... Żądanie może być w biurze wniesionem, a następnie przedstawiałem mi ono zostaje. Przywołaj pan następcę Raula Duchemin — rzekł mer do sekretarza. Jest on przyjętym do merostwa od dwóch tygodni. Być może, iż nie znając przepisów, popełnił to przez nieświadomość.