Podpalaczka/Tom V-ty/XXXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | V-ty |
Część | trzecia |
Rozdział | XXXIII |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Ależ pomieniony dowód dawniej niż przed dwoma tygodniami został wydanym — rzekł Edmund Castel.
— Nie mógłżebyś mi pan ściśle czasu oznaczyć?
— Owszem... jest temu blisko miesiąc...
— Duchemin więc znajdował się tu naówczas — odparł sekretarz i z pewnością cała ta sprawa sięga owej chwili, gdy popłacił swe długi. Gubiono się w domysłach, zkąd on wziął pieniądze?
— Obwiniasz go pan zatem?
— Podejrzywam, iż to uczynił. Wkrótce po spotkaniu się z jakimś nieznajomym w hotelu, nagle się zbogacił, a służący hotelowy mówił mi, iż widział, jak ów nieznajomy dawał mu bilety bankowe.
— Ja również — odparł mer — sądzę go być zdolnym do podobnej nikczemności i dla tego to właśnie z biura go usunąłem. Czy nie wiesz pan jak się nazywał ów nieznajomy?
— W hotelu zapisał się jako baron de Reiss.
— Znasz pan owego barona de Reiss? — pytał mer Edmunda.
— Nie panie... nie znam go wcale.
— Poślij pan, panie sekretarzu woźnego, aby przywołał odźwierną.
Wzmiankowana kobieta, wkrótce się ukazała.
— Pani masz dobrą pamięć... pani Bizet — zapytał mer — przypomnij sobie, komu i kiedy dawałaś klucze od archiwum. Wszak zachowujesz je pani u siebie?
— Tak, panie merze.
— I wiesz pani zawsze, kto je bierze? — Wiem panie.
— Przypomnij sobie zatem, czyli tutejszy urzędnik, pan Duchemin, nie brał ich od pani przed wyjazdem?
— Pamiętam doskonale! Brał je przed miesiącem.
— Na pewno?
— Przysiądz gotowam... pamiętam, jak gdyby to było wczoraj! Pewnego rana przybył do biura wcześniej niż zwykle, co mi się być dziwnem wydało, ponieważ zawsze się opóźniał; i zażądał odemnie natenczas kluczów od archiwum.
— Jakiż pozór dał temu żądaniu?
— Powiedział, że ma robić jakieś poszukiwania... porządkować papiery.
— Przez jak długi czas były te klucze u niego?
— Blisko przez pół godziny.
— Nie ulega wątpliwości — zawołał sekretarz — iż on popełnił tę kradzież! On wydarł arkusz z regestrowej księgi! Ja będę tego dochodził!.. Na światło wyprowadzić to muszę!
— Możesz odejść pani Bizet... — rzekł mer do odźwiernej. — Odtąd polecam ci surowo, dawać jedynie klucze od archiwum panu sekretarzowi, prócz niego nikomu więcej... rozumiesz pani?
— Rozumiem... — rzekła, wychodząc odźwierna.
— Któż to był ów Duchemin? — pytał Edmund Castel.
— Pewien młody urzędnik, inteligentny, lecz człowiek słabego charakteru. Niektóre jego sprawki, nie pozwoliły mi trzymać go nadal w merostwie.
— Koniecznem byłoby, panie merze, wybadać go w tym względzie — odrzekł artysta.
— Dowiedzielibyśmy się komu on wydał ów wykradziony dokument.
— Duchemin wyjechał już z Joigny — odparł sekretarz — udał się do Paryża, przed dwoma tygodniami, a w drodze spotkał go nieszczęśliwy wypadek.
— Cóż takiego?
— Pociąg, którym jechał, wykoleił się w Bois-le-Roi, w pobliżu Mélunu... Czytałem jego nazwisko zamieszczone na liście ofiar wypadku, ogłoszone w dzienniku.
— Umarł więc?! — zawołał Edmund Castel.
— Pisali, że został ciężko ranionym... Być może, iż już nie żyje.
— Otóż pan widzisz... — rzekł mer, zwracając się ku artyście, iż mimo najszczerszej chęci, nie jestem w możności dostarczenia panu innych objaśnień ponad te, które podałem. Napiszę zaraz do prokuratora w Paryżu, aby odszukano niezwłocznie Duchemina, jeżeli żyje jeszcze... Czynie mógłbyś pan mi powiedzieć, do czego posłużył ów wykradziony dokument — pytał dalej Edmunda.
— Do popełnienia nikczemnego czynu.
— Nie dziwię się temu. Wszystko mi teraz jasno staje przed oczyma. Pieniądze, jakiemi Duchemin popłacił swe długu były mu dane za kradzież. Wynajdą agenci policyjni owego barona de Reiss, będę się o to starał całą siłą, ażeby wyjść czystym z tej sprawy. Obecnie zatrzymuję ten dokument, a panu wydać rozkażę kopię, z mym własnoręcznym podpisem.
— Proszę o to — rzekł Castel.
— Racz pan wejść do mego gabinetu, kopia za chwilę będzie gotową.
Edmund poszedł za merem.
W pół godziny później, z owym dowodem w kieszeni wsiadł na pociąg odchodzący do Paryża, który się zatrzymywał w Bois-le-Roi. Przybywszy tam, udał się do naczelnika stacyi.
— Wybacz pan — rzekł do niego — iż prosić cię będę o małe objaśnienie.
— Jestem na pańskie usługi... o cóż chodzi?
— O jedną z osób ranionych, podczas wypadku na drodze żelaznej, jaki tu miał miejsce przed dwoma tygodniami.
— O ranioną kobietę?
— Nie... o młodego mężczyznę.
— Nazwiskiem?
— Duchemin.
— Pan Duchemin, został ciężko ranionym w rzeczy samej, ale obecnie jest zdrów zupełnie. Odebrał sumę pięć tysięcy franków, która została mu wypłaconą przez Towarzystwo dróg żelaznych, tytułem odszkodowania, sam mu oddałem do rąk te pieniądze.
— Czy przebywa jeszcze tu w Bois-le-Roi?
— Był przed trzema dniami, lecz pragnął jaknajrychlej odjechać do Paryża. Nie wiem czyli już wyjechał.
— Nie możnażby się o tem dowiedzieć?
— Owszem... udaj się pan do hotelu, w którym go leczono.
— Jak się nazywa ów hotel?
— Jest to oberża pod znakiem Domku myśliwych, ot! tuż za stacyą... bardzo ztąd blisko.
Edmund Castel, podziękowawszy naczelnikowi, udał się w miejsce wskazane.
Oberża była opróżnioną zupełnie. Edmund znalazł w sali tylko służącą, która wybiegła naprzeciw niego. Była to znana nam Magdalena.
— Co pan sobie życzysz? — pytała.
— Szklankę kawy z mlekiem i parę objaśnień.
— Jestem na usługi.
— Proszę mi powiedzieć, czy tu mieszka pan Duchemin, raniony podczas wypadku na drodze żelaznej?
— Tak... mieszkał tu... panie.
— Zatem wyjechał? — zawołał artysta.
— Wyjechał wczoraj wieczorem.
— Gdzie?
— Do Paryża.
— Nie pozostawił czasem swego adresu?
— Nie, panie, lecz można będzie pozyskać takowy.
— Powróci więc tu?
— Tak... ma tu przyjechać w Niedzielę, z panną Amandą.
— Któż to jest ta panna Amanda?
— Młoda, bardzo piękna osoba, która dowiedziawszy się, że został ranionym, przychodziła go odwiedzać. Zdaje się, że ona jest jego przyjaciółką. Pan Duchemin to ładny chłopiec zarówno.
— Czy panienka wiesz adres tej pani?
— Nie, panie.
— A znałaś ją przedtem?
— Znałam od chwili, gdy zamieszkała tu u nas w willi Róż, należącej do właścicielki tego hotelu z pewnym panem W podeszłym wieku, który zdawał się być jej protektorem.
— Któż on był?
— Ha! panie... była to osobistość nie lada... baron... ni mniej ni więcej pan baron!..
— Baron? — powtórzył artysta.
— Tak... baron de Reiss.
Na te słowa Edmund zadrżał pomimowolnie.
— Mówiłaś... baron de Reiss? — powtórzył, nie wierząc sam sobie.
— Tak, panie... człowiek z wielkiego świata.
— Znał on więc pana Duchemina?
— Nie... to nie sądzę...
— Dlaczego?
— Ponieważ panna Amanda czekała na wyjazd barona, ażeby się widzieć z Duchemin’em.
— Nie jest wam wiadomy wypadkiem adres owego barona?
— Nie, panie.
— Ależ musicie mieć tu meldunkową księgę, w której zapisujecie przybyłych.
— Mamy ją...
— Zatem ów baron de Reiss, musiał w niej swój adres zamieścić.
— Być może... nie wiem tego. Lecz otóż właścicielka, ona powiadomi pana lepiej w tym razie. Ja biegnę, ażeby kawę przygotować.