Podpalaczka/Tom V-ty/XXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | V-ty |
Część | trzecia |
Rozdział | XXVII |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Wrócisz do Courbevoie po śniadaniu — wyrzekł milioner; — ja mam interesa do załatwienia w Paryżu, które być może, zatrzymają mnie dziś dłużej nieco. Gdybym wypadkiem nie wrócił na obiad, zechciej tu towarzyszyć mej córce. A teraz idźmy na śniadanie.
Przeszli do jadalni.
— Nie zapominaj mój drogi Lucyanie — rzekł Harmant, siadając przy stole, iż masz mi co rychlej dostarczyć potrzebne dokumenta do wygłoszenia zapowiedzi. Ja już zebrałem należące do Maryi.
— Za kilka dni doręczę panu te papiery — rzekł Labroue.
Śniadanie wkrótce się ukończyło. Lucyan śpieszył się do fabryki, gdzie pojechał oczekującym na niego w dziedzińcu powozem. Wkrótce po jego wyjeździe Harmant wyszedł z pałacu, udając się na bulwar de Courcelles, poczem okrążywszy Batignolles, wszedł na ulicę Clichy.
Zatrzymawszy się tu przed mieszkaniem Owidyusza Soliveau, trzykrotnie zadzwonił. Nikt nie odpowiadał, nikogo widać nie było. Widocznie baron de Reiss wyszedł gdzieś z domu. Harmant, wydarłszy kartkę z notatnika, nakreślił na niej ołówkiem słów kilka i wrzucił do skrzynki od listów, umieszczonej przy drzwiach pawilonu. Załatwiwszy się z tem, wstąpił do kawiarni na kieliszek absyntu, gdzie usiadł, przeglądając dzienniki, tutaj to bowiem naznaczył miejsce schadzki niecnemu wykonawcy swych zbrodniczych planów.
Pozostawiwszy owego łotra, oczekującego na swego wspólnika, wróćmy do Jerzego Darier.
Młody adwokat, słysząc gorące błagania, wygłaszane złamanym głosem nieszczęśliwej kobiety, odgadł, iż żywsze uczucie nad prostą przyjaźń wywoływały je z jej piersi. Starał się jednak nie okazać tego i stanął w obronie Joanny przeciw Harmantowi, wiedziony jedynie litością dla tej zgnębionej tyloma ciosami, skazanej niewinnie być może, do. Czego nie chciał przykładać ręki ze swej strony. Czuła iż przyaresztowanie jej w jego mieszkaniu sprawiłoby mu wieczny wyrzut sumienia.
Jerzy nie wątpił, iż milioner poznał w niej Joannę Fortier po rysach twarzy, brzmieniu jej głosu, ale nie odgadywał prawdziwego powodu jego postępowania, nie przypuszczał, ażeby Jakób Garaud w swej własnej osobie przed nim znajdował się wtedy. Joanna również, widząc na obliczu Harmanta przestrach i osłupienie, przypisała to ojcowskim uczuciom dla swego dziecka ze strony przemysłowca, ale mordercy Juliana Labroue nie poznała w nim wcale, jak Jerzy go odgadnąć nie mógł zarówno pod maską uczciwego i powszechnie szanowanego człowieka. Mimo, iż Edmund Castel rzucił mu kilka wyrazów tajemniczych w tym względzie, żadne podejrzenie nie zrodziło się w umyśle młodego adwokata. Znajdując nieludzkiem postępowanie milionera względem Elizy Perrin, mówił sobie:
— Działa jak ojciec, ślepo kochający swą córkę. Egoizm posuniętej do szczytu ojcowskiej miłości, czyni go obojętnym na wszystko, co nie dotyczy jego ukochanego dziecka.
Inna myśl przychodziła obok tego do głowy Jerzemu. Być może, iż ta kobieta, którą uważamy oba za Joannę Fortier, jest rzeczywiście tylko Elizą Perrin. Rozpatrując się w jej rysach twarzy, znajdował wprawdzie wielkie podobieństwo z postacią Joanny Fortier, namalowaną na obrazie Edmunda; to jednak nie wystarczało dla utrwalenia w nim tego przekonania.
Mimo to wszystko, widząc, jak żywo artysta zajmował się Lucyanem i odgadując, iż poszukiwał prawdziwego mordercy Juliana Labroue, postanowił opowiedzieć mu o tem, co zaszło. Gdyby albowiem Eliza Perrin była rzeczywiście Joanną, badając ją i udzielając pomocy, jakiej jej dotąd brakowało, możnaby może było odnaleźć wskazówki, potrzebne do wykrycia prawdy. Zresztą, jak o tem nadmieniliśmy, Jerzy uczuwał dla tej nieszczęśliwej głęboką litość wraz z szczerą sympatyą. Na chwilę błysnęła mu myśl pójścia i powiadomienia o wszystkiem Lucyana, powstrzymało go jednak zastanowienie.
Jedno nierozważne słowo zniweczyć mogło całą świetną przyszłość jego przyjaciela. Powstrzymał się więc, postanowiwszy zwierzyć się jedynie swojemu opiekunowi. Natychmiast po śniadaniu udał się na ulicę Assas. Jak wiemy, nie zastał w domu Edmunda.
Posłuszny danym rozkazom, służący oznajmił adwokatowi, iż pan jego wyszedł.
— Na jak długo? — zapytał Darier.
— Nie wiem tego.
— Powróci na obiad?
— Nic mi pan nie powiedział w tym względzie.
Zadziwiło to Jerzego, który znał regularność życia swe? jego opiekuna, nic jednak nie odpowiedziawszy, odszedł w milczeniu. Wieczorem, około dziewiątej, przybył powtórnie. Edmund Castel nie powrócił jeszcze. Zrozumiał wtedy młody adwokat, iż w tem się ukrywa jakaś tajemnica, którą artysta i przed nim nawet pragnął zachować.
— Skoro tylko pan Castel przybędzie — rzekł do służącego — powiedz mu, iż w nader ważnym i pilnym interesie chcę się z nim widzieć natychmiast.
Nieobecność Edmunda źle wpływała na niniejsze okoliczności. Jerzy rad byłby widzieć się z nim coprędzej i opowiedzieć mu o spotkaniu przemysłowca z Joanną.
— Nie przypuszczam, ażeby Harmant miał zamiar oskarżenia tej kobiety — myślał, wracając od artysty — radbym jednakże upewnić się corychlej, czy ona jest rzeczywiście zbiegłą z więzienia Joanną Fortier? A gdybym ja ją sam o to zapytał? — rzekł nagle. — Lecz jakiem prawem mógłbym badać tajemnice jej życia? Zresztą, gdyby była Joanną Fortier, jak to powiedział jej Harmant, skryje się... ocieknie, zdjęta przestrachem, aby uniknąć poszukiwań i zataić może nawet przed Łucyą miejsce swojego schronienia. Gdzież ją więc odnaleźć? Łucya zaś, chociażby znała tajemnicę swej matki, nie wyjawi jej mnie nadewszystko, dla niej obcemu zupełnie. Widocznie zatem nic tu sam działać nie mogę. Edmundowi to powierzyć należy odszukanie światła w ciemnościach... Czekajmy na jego powrót.
I Jerzy Darier wrócił do siebie zadumany, smutny.
∗
∗ ∗ |
Harmant daremnie wyczekiwał w kawiarni przez trzy godziny na przybycie Owidyusza Soliveau. Raz jeden widział go tylko po powrocie z Bois-le-Roi, nie wiedząc, co się odtąd z nim działo. Znając włóczęgowską naturę swego wspólnika, obawiał się, czy nie wywędrował on gdzie z Paryża. Do tej obawy przyłączyła się druga. Kto wie — myślał sobie — czy Owidyusz nie popełnił jakiej zbrodni lub występku i nie został gdzie za to przytrzymanym? Soliveau w więzieniu stałby się dla Harmanta jednem więcej groźnem niebezpieczeństwem.
Wróciwszy do pawilonu na ulicę Clichy, zadzwonił powtórnie, ale nadaremno. Jak po raz pierwszy, tak i teraz nikt mu nie otwierał. Wiemy, iż domek ten znajdował się w zupełnem odosobnieniu. Harmant mógł był wprawdzie zapytać o niego sąsiadów, mieszkających po drugiej stronie ulicy, nie chciał wszakże tego uczynić z obawy zwrócenia na siebie uwagi. Wracał więc tą samą drogą, niecierpliwy, zdenerwowany, wściekły prawie z gniewu. Spojrzał na zegarek, było wpół do szóstej. Wszedł znów do kawiarni, gdzie czekał przed tem przez trzy godziny, kazał sobie podać powtórnie kieliszek absyntu i siadł przy oknie, ażeby widzieć przechodniów. Godzinę czekał tak jeszcze niespokojny, aż wreszcie zniecierpliwiony, postanowił wrócić na ulicę Murillo. Wyszedłszy z kawiarni, wzdął nagle okrzyk radości. Na trotuarze, po drugiej stronie ulicy, spostrzegł Owidyusza Soliveau, dążącego spiesznie w stronę swojego mieszkania. Przebiegłszy wpoprzek, zatrzymał się przed nim.
— Hola! — zawołał, uderzając go ramieniu.
Owidyusz przystanął.
— Do pioruna! — zawołał, ściskając rękę swego pseudokuzyna — a to niespodziewane spotkanie! Zkąd się zjawiłeś w tej stronie miasta?
— Przyszedłem umyślnie... czekałem cztery godziny w tej tu kawiarni.
— A toś się wysiedział dyabelnie! Na kogóż czekałeś?
— Na ciebie.
— Masz mi co do powiedzenia?
— Tak... rzecz nader ważną... chcę z tobą pomówić.
— Gdzie?
— U ciebie, jeżeli można.
— Najchętniej... — odrzekł Soliveau — lecz jakby umyślnie, zawsze przybywasz w chwili, gdym jak wilk głodny. Czy pogadanka ta długo trwać będzie?
— Zapewne...
— Zatem, najdroższy mój przyjacielu, idźmy przedewszystkiem na obiad. Rozmawiać później będziemy, jeżeli to opóźnienie o jedną lub dwie godziny nie sprawi ci różnicy.
— Bynajmniej... możemy przedtem zjeść obiad.
— Śpieszmy więc, nie tracąc czasu.