Podpalaczka/Tom VI-ty/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | VI-ty |
Część | trzecia |
Rozdział | I |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Rusztowanie, spadłszy na chodnik, zabiło w piorunujący sposób młodego chłopca, który biegł przed Joanną. Odrzuciwszy się ona w tył nieco, leżała zemdlona, lecz żywa, z twarzą pokrytą strumieniem krwi. Wózek, napełniony chlebem, który pchała przed sobą, ocalił ją od śmierci.
Rusztowanie spadając, spotkało jako zaporę ów wózek, który stanął pomiędzy jedną z desek od niego oderwaną, i wsparło się na brzegu owego kosza z chlebem, miażdżąc go ze szczętem.
Posłyszawszy skrzypnięcie sznurów, Joanna, nadchodząc właśnie, podniosła głowę, a spostrzegłszy niebezpieczeństwo, w tył się cofnęła. Ranę na czole otrzymała od uderzenia deską; ta rana, a co najmniej przestrach, sprowadziły jej omdlenie.
Złe wiadomości rozbiegają się z szybkością iskry elektrycznej. Pomimo rannej godziny, tłum ludzi zbiegł się na miejsce wypadku, ze wszystkich domów i sklepów przybiegali wystraszeni i ciekawi.
Nie badając przyczyny, z jakiej wynikła katastrofa, jedni usiłowali podnieść ciężką machinę i wydobyć z pod niej ciało zabitego chłopca, inni zaś nieśli ratunek matce Elizie, dobrze znanej w tej stronie miasta.
Zwarty tłum ludzi oblegał drzwi odnawiającego się domu. Owidyusz, prześlizgnąwszy się, jak żmija pośród tego tłumu, biegł szybko i nikt na niego nie zwrócił uwagi. Widział zmiażdżonego chłopca i leżącą bez życia Joannę, której twarz bladą pokrywała struga krwi, o cc mu głównie chodź ilo reszta obojętną dlań była.
— Ha! nie chybiłem tym razem, jak w Bois-de-Colombes — szeptał zbrodniarz zcicha. Naprawdę teraz umarła.
I wbiegł do swego mieszkania zdyszany, ocierając pot z czoła. Sądził, że dzięki tej nowej zbrodni, wszelkie niebezpieczeństwo dla Harmanta istnieć przestało.
W tym czasie zajęto się uprzątaniem trotuaru. Na miejsce wypadku przybyła straż miejska, a jeden z agentów pobiegł po komisarza policyi.
Joanna, której rana niebezpieczna z pozoru, lekką była w rzeczywistości, odzyskała — wkrótce przytomność. Badana przez komisarza odpowiedziała, że nie pojmuje i nie wie, w jaki się to sposób stało, i że ocalenie jej jest chyba cudem, a następnie odwieziona przez dobrych i miłosiernych ludzi, wróciła do piekarni na ulicę Delfinatu, pozostawiwszy zmiażdżone chleby i kosz połamany na chodniku. Co zaś do owego zabitego chłopca, gdy niepodobna było stwierdzić jego tożsamości, komisarz kazał zanieść ciało do Morgi.
Skoro nadeszli malarze, aby się zająć swą pracą, zawezwanymi zostali do badania. Zapadnięć1 e się rusztowania ydałosię być rzeczą nie do pojęcia tym dzielnym robotnikom. Wypadek ów został przypisany zaniedbaniu z ich strony, za co majster pieniężnie miał zostać ukaranym. Wszyscy wogóle, nie wyjmując komisarza policyi, przekonani byli o zajściu zwykłego wypadku, a nigdy o zbrodni. Kogóż bo wreszcie możnaby było o nią podejrzywać?
Joanna stała na krok od śmierci, nie przypuściła jednak na chwilę, by uczyniono zamach na jej życie. Biedna ta kobieta, wróciwszy zaledwie do przytomności, z obwiązanem czołem, wzmocniona szklanką wina, jaką jej Lebret wypić polecił, wziąwszy inny wózek na kółkach, prowadziła dalej roznoszenie chleba, chwilowo przerwane.
Skutkiem pomienionego wypadku, przybyła późno na ulicę Bourbon, ostatnią stację jej porannego obchodu. Odźwierna tegoż domu, oczekująca na nią od godziny, jako i inne lokatorki, potrzebujące chleba, przerażonemi zostały, ujrzawszy ją wchodzącą marmurowo bladą, z opaską zbroczoną krwią nad czołem i osłupiałą na wieść o strasznej katastrofie, jakiej cudem prawie uniknęła roznosicielka.
Joanna weszła do mieszkania Łucyi. Dziewczę już wstało, lecz będąc mocno osłabioną, zwolna uprzątała. Spostrzegłszy matkę Elizę, jak ją opisaliśmy powyżej, zachwiała się i zbladła. Wdowa Fortier wspomniawszy sobie, iż mogłaby była nigdy już nie ujrzeć swej córki, zalana łzami, otwarła ku niej ramiona. Łucya rzuciła się w jej objęcia.
— Boże... mój Boże! — wołała — cóż się to stało?
— Ach! moje dziecię... najdroższe dziecię... omal, że nie zostałam zabitą!.. Myśl, iż byłabym umarła, nie ujrzawszy cię więcej, łzy mi z oczu wyciska!
— Byłabyś, matko Elizo, umarła?! — powtórzyła Lucya ze drżeniem.
— Tak.
— Lecz w jaki sposób... dlaczego?
— Straszny... przerażający wypadek.
— Cóż się stało?
Joanna wszystko opowiedziała.
— Ach! biedna matko Elizo! — wołała Łucya, okrywając ją uściśnieniami — jakżebym żyła bez ciebie! Sama jedna na świecie, nie miałabym nikogo, coby mnie kochał, pocieszał... och! wspomnieć o tem nie mogę!
— Minęło niebezpieczeństwo... — odpowiedziała roznosicielka, całując swą córkę — nie mówmy więcej... i nie myślmy o tem.. Z przestrachu, w owej chwili zemdlałam.
— Lecz może rana twoja, matko Elizo, jest ciężką?
— Drobnostka... nie lękaj się! odłam drzewa skaleczył mnie w czoło... Za kilka dni, śladu z tej rany nie pozostanie. Podziękujmy Bogu, że czuwał nademną, gdyż mogłabym była zginąć na miejscu, jak ów biedny chłopiec, który biegł przedemną, pogwizdując wesoło, a z którego obecnie szczątki tylko pozostały. Lecz powtarzam, nie myślmy o tem.
Tu, matka Eliza, ucałowawszy Łucyę, odeszła do piekarni, dla zdania rachunku.
∗
∗ ∗ |
Za powrotem do domu, Edmund Castel dowiedział się od służącego, że Jerzy Darier przychodził codziennie pytać się o niego. Młody adwokat domyślił się, że malarz wyjechał w celu ważnych jakichś badań. Dyskretny z natury, lecz mocno zaciekawiony zarazem, zapytywał sam siebie, gdzie jego opiekun mógł udać się, w sposób tak tajemniczy.
— Biedny chłopiec! musi być bardzo o mnie niespokojnym — myślał zarówno artysta. — Muszę się z nim widzieć jaknajprędzej. I zaraz po śniadaniu udał się do Jerzego.
Darier wchodził właśnie na ulicę Assas.
— Ach! drogi opiekunie... — zawołał — otóż cię widzę nareszcie! Twoja obecność, powraca mi życie!
— Obawiałeś się więc dla mnie jakiego niebezpieczeństwa?
— Obawiałem się wszystkiego... Wypadek tak nagle nastąpić może... Twój służący, rozmawiając ze mną miał minę tajemniczego sfinksa. Zapewne otrzymał rozkaz w tym celu, nie nalegałem przeto... Mogłeś jednakże go upoważnić by mi powiedział, żeś w podróż wyjechał.
— Podróżowałem, w rzeczy samej...
— Dla przyjemności?
— Nie... dla interesów... Lecz wracam niezadowolony.
— Doznałeś przeszkód... zawodów?
— Tak... lubo nie w moich interesach, lecz w sprawach osób, które mnie żywo obchodzą. Chodziło tu o Lucyana Labroue, o Joannę Fortier, Łucyę Fortier i Pawła Harmant.
— Chodziło mówisz o Joannę Fortier? — powtórzył Jerzy ze zdumieniem. — Ależ to właśnie dla pomówienia o niej, przychodziłem do ciebie codziennie.
— Miałżebyś coś odkryć w tej sprawie?
— Widziałem Joannę Fortier w jej własnej osobie.
— Widziałeś ją? — zawołał z osłupieniem artysta.
— Tak.
— Gdzie? — Była tu u mnie przed pięcioma dniami... tu, w tym pokoju... Stała w tem miejscu, gdzie ty stoisz teraz.
— Tu?! lecz w jakim interesie do ciebie przybyła? O czem z tobą rozmawiała?
— Traf ją tu przyprowadził.
— Nie umiem rozwiązywać zagadek... mów jasno.
Jerzy opowiedział szczegóły odnalezienia papierów przez Joannę, dodając, iż prosiła go o radę i pomoc, dla powstrzymania nikczemnego postępowania Harmanta i jego córki, względem Łucyi.
— Zatem wie, że Łucya jest jej córką? — pytał Edmund.
— Wie... jestem przekonany.
— Powiedziała ci, że jest Joanną Fortier?
— Nie! lecz to odgadłem... jak odgadł i Harmant zarówno.
— Harmant? on więc tu był u ciebie natenczas... i widział ją? — wykrzyknął z osłupieniem artysta.
— Tak... był i widział.
— Poznał ją więc? Ale zkąd... po czem?
— Poznał ją po sposobie, w jaki Łucyę broniła w obce niego. Zrozpaczona matka jedynie, stająca w obronie własnego dziecka, może się w takich gorących słowach wyrażać, jak ona natenczas.
— A Joanna Fortier, powiedz mi... poznała Harmanta?
— Zkąd mogła go poznać? Wszak go widziała raz pierwszy.
Edmund Castel zadumał głęboko.
— Niej — zawołał po chwili — moje podejrzenia mnie nie mylą! To, o czem mi opowiadasz utwierdza je na nowo w całej sile.
— Zatem, podejrzewasz opiekunie... lecz kogo?
— Kogo?.. Harmanta.
— Odgadłem to... twe słowa tajemnicze poznać mi to dały... Sądzisz więc? — Nie tylko sądzę... lecz jestem teraz prawie pewien, że Paweł Harmant, jest Jakóbem Garaud, mordercą Juliana Laoroue.