Podpalaczka/Tom VI-ty/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | VI-ty |
Część | trzecia |
Rozdział | XIV |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Powóz zatrzymał się przed biurem wskazanem na bulwarze Malesherbes.
Czekaj na mnie dziś wieczorem, o godzinie dziewiątej —
Po wysłaniu telegramu Edmund Castel z Ducheminem wsiedli do powozu.
— Dokąd teraz mam jechać? — pytał woźnica.
— Na most de Neuilly.
Fiakr ruszył z miejsca. Na początku mostu Paul wysiadł, wskazując gestem towarzyszowi miejsce, na którem zwykle czatował.
— Tu będę oczekiwał... — rzekł z cicha.
— Dobrze... — odparł Edmund; — nie opuszczę naszego przemysłowca aż do chwili, w której będzie miał się udać na schadzkę. Nie zobaczymy się więc już z sobą dziś wieczorem, lecz w nocy lub jutro zrana, gdyby zaś coś pilnego wypadło, będę cię oczekiwał u siebie. Odwagi i wytrwałości!
— Och! nie obawiaj się pan!
— Wynajdę sposób powiadomienia cię, gdyby po moich odwiedzinach u Harmanta wypadło coś zmienić w naszych planach.
— Mam nadzieję, iż nie zajdzie tego potrzeba.
Edmund kazał się zawieźć do fabryki.
Harmant, przybywszy od rana, wydał potrzebne polecenia względni robót na dzień cały; przed udaniem się jednak na umówioną schadzkę z Owidyuszem, postanowił pójść do bankiera dla wzięcia od niego potrzebnej kwoty pieniędzy na zapłacenie wspólnika. Ostatniej depeszy od Owidyusza, jaką mu tenże przesłał, nie odebrał jeszcze. Rozłożył więc swą czynność na dzień cały w sposób następujący: Po odebraniu i pieniędzy od bankiera, postanowił pójść do Jerzego Darier, ażeby z nim pomówić o sprawie, jaka wkrótce przed trybunał wprowadzoną być miała, a w obronie której młody adwokat miał stawać ze strony milionera; następnie miał załatwić na mieście kilka interesów, poczem postanowił wrócić do fabryki, czekając na przybycie swego pseudo-kuzyna.
Ułożywszy czas w ten sposób i porozumiawszy się z Lucyanem względem robót w warsztatach, zamierzył wyjść właśnie z fabryki, gdy przyniesiono mu ów pierwszy telegram Owidyusza, naznaczający schadzkę. Przeczytawszy go, Harmant zdziwił się niezmiernie.
— A! czyliż mucha go ukąsiła? — zawołał, marszcząc brwi z niezadowoleniem; radbym, ażeby raz już wyjechał! Co znaczy to opóźnienie? Z jakiego ono powodu nastąpiło? Prosty kaprys, fantazya, nic więcej, ponieważ w tych jego wyrazach nic mi dostrzedz nie daje jakiegoś groźnego wypadku. Ha! skoro tak... odłożymy do jutra nasze pożegnanie. Z Jerzym jednakże porozumieć się muszę. Przepędzę dzień ten w fabryce i wrócę na obiad do pałacu.
Przywoławczy Lucyana, powiadomił go o nastąpionej zmianie w projektach, a napisawszy długi list do Jerzego Darier, dołączył doń potrzebne sądowe papiery, wysyłając to wszystko przez chłopca posługującego na ulicę Bonaparte.
O jedenastej powtórnie wezwał Liucyana.
— Pójdziemy razem na śniadanie — rzekł do niego.
Labroue ukłonił się na znak przyzwolenia, poczem obadwaj udali się razem do pobliskiej restauracyi.
Pozostawiwszy ich tam, zobaczmy, co w tym czasie działo się w Gospodzie piekarzów.
Joanna Fortier, jak zwykle, przybyła tam zrana. Tak czeladnicy piekarscy, jak i roznosicielki chleba, wydawali się być dziwnie tajemniczymi dnia tego. Nie rozmawiano z nią jak zwykle, ale szeptano po kątach, z boku na nią spoglądając.
Zaciekawiło ją to do tego stopnia, iż przywoławszy Lugduńczyka, zapytała:
— Co wam się wszystkim dziś stało? Stronicie odemnie, jak gdybyście się mnie lękali... Spoglądacie na mnie w dziwny sposób...
Chłopak stanął zakłopotany, drapiąc się w głowę.
— Kiedy chcesz, powiem ci, matko Elizo — odrzekł po chwili. — Otóż potrzebujemy ci coś oznajmić i właśnie, gdy weszłaś, sprzeczaliśmy się komu głos oddać w tej sprawie.
Joannie przyszła na myśl jej przeszłość, ta przeszłość ciężka, ponura, którą być może wykryto. Pobladła nagle.
— O czem więc chcecie mnie powiadomić? — szepnęła zcicha.
— O czemś nader przyjemnem dla ciebie, matko Elizo — odezwała się właścicielka zakładu? — Na co to wszystko okrążać? Najlepiej iść wprost do celu. Otóż opowiem ci rzecz całą.
— Tak... tak! mów, pani! to najlepiej... — wołano zewsząd.
— Wiadomo ci, matko Perrin — zaczęła restauratorka — ile cię tu wszyscy kochamy i poważamy. Mieszkańcy tego domu, moi klienci, robotnicy z piekarni, mój mąż i ja nareszcie, wszyscy uważamy cię za wzór poczciwej i dzielnej kobiety.
— Wiem, iż mam tu przyjaciół — przerwała do łez wzruszona roznosicielka.
— I to prawdziwych przyjaciół, matko Elizo — poparł Tourangeau — a gdyby ci kiedy przyszło uskarżać się na któregokolwiek z nas, no! inni daliby mu za to naukę, jaką popamiętałby na wieki. Lecz cisza... Zabiera głos nasza obywatelka, słuchajmy...
— Głęboko zasmuciliśmy się wszyscy, matko Elizo — mówiła właścicielka zakładu — posłyszawszy o tym strasznym wypadku z rusztowaniem; i gdybyś była nieszczęściem wówczas zginęła, sprawilibyśmy ci pogrzeb wspaniały. Bóg jednak nie dopuścił takiej katastrofy. Wszyscy ci poczciwi ludzie, którzy tu przychodzą, wszyscy ci twoi znajomi, tak postanowili: Ponieważ Stwórca ocalił nam matkę Elizę, należy cieszyć się z tego, a na dowód, ile jej życie jest dla nas drogiem, ofiarujemy jej piękny bukiet i ucztę ze składek, na której, jako przewodnicząca, niech zajmie miejsce honorowe. Oto wszystko.
Joanna płakała z radości.
— Och! moi przyjaciele... moi przyjaciele... czyliżem zasłużyła... — zaczęła mówić, ale wzruszenie głos jej zaparło.
— Bukiet przygotowany będzie wraz z ucztą na dwunastą w południe — mówiła właścicielka sklepu — i upewniam cię, matko, iż z całego serca każdy wzniesie toast za twe zdrowie.
— Wiwat! — wykrzyknęli razem chłopcy piekarscy wraz z roznosicielkami.
Joanna padła w objęcia właścicielki zakładu, poczem nastąpiły wzajemne uściski bez końca.
— Pięćdziesiąt cztery osób przy stole! — krzyknął z fantazyą Lugduńczyk — to uczta nielada! Będziemy śpiewać, śmiać się, dowcipkować i tańczyć!
— Dzięki wam... dzięki po tysiąc razy moi przyjaciele — jąkała ze wzruszeniem Joanna — przyjdę zająć miejsce pomiędzy wami... Pośpieszę wziąć udział w tej uczcie, która mnie przekonywa o waszej przyjaźni. Jestem szczęśliwą, nad wyraz szczęśliwą! Dzięki wam... dzięki!
I biedna ta kobieta, dla której radość do chwili obecnej była nieznanem prawie uczuciem, z przepełnionego nią serca, wybuchnęła łkaniem.
— Ależ matko Elizo, płakać nie trzeba — mówiła właścicielka sklepu — mógłby kto sądzić, że ci to przykrość sprawia.
— Nie... nie! płaczę z nadmiaru szczęścia... radości...
— My wiemy o tem, lecz w każdym razie lepiej się śmiać i cieszyć. Pójdź-no tu do mnie, napij się parę kropel koniaku, to cię wzmocni, mateczko, pokrzepi.
Joanna, wziąwszy napełniony kieliszek, trącała się nim ze wszystkimi.
— No! moi drodzy przyjaciele — wyrzekła — punkt o dwunastej przychodzę i będę się starała pięknie ustroić. Zatem do widzenia!
Tu wyszła, żegnana okrzykami.
— A teraz, moje dzieci — rzekła właścicielka restauracyi, zwracając się do chłopców posługujących i służącej — wypada się nam zająć robotą. Wszystkie stoły zestawmy w jeden na środku tej sali. Trzeba położyć pięćdziesiąt cztery nakrycia. Ustawiajcie tak jednak, ażeby nazbyt nie były śćieśnionemi.
— A małe stoliki? — pytała Maryanna — co pani z niemi zrobić rozkaże?
— Można zostawić kilka pod ścianą dla gości z miasta, jacy przybyć mogą. Śpieszcie się... śpieszcie! mamy niewiele czasu do dwunastej. Ty zaś, Jakóbie — dodała, zwracając się do posługującego — pójdziesz z panem do piwnicy. Potrzeba przynieść pięćdziesiąt cztery butelek zwyczajnego wina, po jednej na osobę. Postawicie ją naprzeciw każdego nakrycia. Jedną butelkę Bordeaux na pięć osób... to będzie jedenaście, oraz pięć butelek madery i koniaku, jaki przelejemy w karafki, wraz ze słodkim likierem dla kobiet. Szampana później wniesiemy.
Służba zabrała się żwawo do roboty; wkrótce ustawiono stół w wielkiej sali, który nakryto białemi obrusami, położywszy na nich talerze, łyżki, widelce i noże. Za chwilę wszystko było gotowem.