Podpalaczka/Tom VI-ty/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | VI-ty |
Część | trzecia |
Rozdział | XIII |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Podzielani pańskie zdanie w tym razie — rzekł Edmund Castel po chwili milczenia — a skoro zdecydowany jesteś na dokonanie tego zamiaru, zbadajmy go ze wszech stron szczegółowo.
— Mów pan... — odparł Duchemin.
— Przypuśćmy, że Owidyusz Soliveau jest w Paryżu, ale nie będzie go w domu natenczas, gdy Harmant wskutek naszej depeszy przyjdzie do niego.
— Przewidziałem to.
— Cóż więc naówczas uczynisz?
— Korzystając z jego nieobecności, wejdę do mieszkania, przerzucę wszystko i zabiorę papiery.
— Na Boga! — zawołał artysta — ależ to zbrodnia! przewidziana i karana przez prawo. Cóżbyś ty zrobił, nieszczęśliwy?
— Łotr podobny jemu nie podpada pod prawo. Jestem przekonany, że działając przeciw niemu, nie zostałbym karanym.
— Mylisz się... sędziowie innego byliby zdania, bądź pewnym.
— Mniejsza o to... bądź co bądź, ja ryzykuję!
— Ha! skoro postanowiłeś dokonać tego nieodwołalnie, sprzeczać się z tobą nie będę. Dokąd chcesz, abym adresował telegram, przeznaczony dla Harmanta? Do Courbevoie, czy też do jego mieszkania?
— Nad tem właśnie rozmyślam... Sam nie wiem, co zrobić? Nie śledząc go, jak zwykle, dziś zrana, ponieważ na pana oczekiwałem, nie wiem, czy jeździł do fabryki i czy gdzie z domu wychodził?
— Zaraz się o tem dowiemy.
— W jaki sposób?
— Sam osobiście udam się do Harmanta na ulicę Murillo.
— I nie obawiasz się pan? — zawołał Duchemin.
— Czego? Jeżeli zastanę go w domu, będę jaknajuprzejmiej przyjętym; przybiorę pozór zupełnej spokojności, ażeby mnie o nic nie podejrzewał. Harmant zna mnie dobrze, zostaję z nim w stosunkach, odwiedziny me przeto wydadzą mu się całkiem naturalnemi.
— Idź pan zatem... Mamże na ciebie tu oczekiwać?
— Nie, pojedziemy razem. Nie możemy rozdzielać się, dopóki na wszystkich punktach nie ułożymy zgodnie całego planu. Zaczekasz na mnie w kawiarni przy ulicy Malesherbes, gdzie każesz przygotować śniadanie. Przyjdę tam do ciebie.
— Zabierajmy się więc...
— Masz broń?
— Tak, mam rewolwer.
— Weź go z sobą, przydać się może.
— Właśnie to uczynię.
Raul, otworzywszy szufladę stolika, wyjął rewolwer sześciostrzałowy, a upewniwszy się, iż jest nabitym, schował go do kieszeni.
— Po drodze — rzekł — wstąpię do sklepu z wyrobami metalowemi.
— Po co? w jakim celu?
— Chcę kupić obcęgi, ażeby niemi w razie potrzeby wyważyć drzwi w mieszkaniu Owidyusza. A teraz jestem na pańskie rozkazy.
— Jeszcze słowo... — rzekł Edmund, dobywając z portfelu depeszę, otrzymaną od mera w Joigny, którą podał młodzieńcowi. — Proszę, przeczytaj pan to...
Raul wziął telegram, a podczas czytania rumienił się i bladł naprzemian.
— Widzisz, iż nie zapomniałem o danem przyrzeczeniu — rzekł Castel — wysłałem list... Nie masz się więc czego obawiać. Tak samo, gdybyś został schwytanym na gorącym uczynku przy wyważaniu drzwi Owidyusza i gdyby cię przytrzymano, nazajutrzbym cię uwolnił.
— Dziękuję całem sercem za pańską wysoką protekcyę — rzekł Raul; — na zawsze wdzięcznym ci pozostanę.
Wyszli z domu oba, wsiadłszy do fiakra Edmunda, który przed bramą oczekiwał.
— Na ulicę Murillo! — zawołał artysta na powożącego; — masz dobrego bieguna, pędź co koń wyskoczy.
Powóz potoczył się szybko. Na rogu ulicy Murillo wysiadł Duchemin, pożegnał Edmunda Castel i udał się do oznaczonej kawiarni. Fiakr pomknął dalej, nie zatrzymując się, aż przy bramie pałacu. Artysta zadzwonił.
— Czy pan Harmant jest w domu? — zapytał otwierającego mu drzwi odźwiernego.
— Nie ma go, lecz panna Marya przyjmie pana.
W kilka minut później Edmund wprowadzony został przez kamerdynera do salonu. Marya wyszła na jego spotkanie. Była śmiertelnie bladą. Jej wychudłe i zapadnięte policzki pokrywały gorączkowe rumieńce, w oczach jedynie tlił jeszcze pewien odblask życia.
Edmund, widząc ją do tego stopnia zmienioną, cofnął się mimowolnie.
— Biedne dziewczę! — pomyślał — lepiej, ażeby umarło, nie doczekawszy hańby z wyjawienia ojcowskich zbrodni.
— Cóż pana przyprowadza tu do nas, kochany artysto? — pytała Marya z uśmiechem. — Jestem samą, przyjemnieby mi było, gdybyś mi zechciał towarzyszyć przy śniadaniu.
— Żałuję, nie mogąc przyjąć tyle uprzejmego zaproszenia.
— Dlaczego?
— Ponieważ tylko co jadłem śniadanie.
— Przybywasz pan zapewne w celu widzenia się z ojcem?
— Tak.
— Ojciec wyjechał do fabryki. Masz pan może do niego jaki interes.
— Chciałem go prosić, by mi udzielił pozwolenie na zwiedzenie warsztatów... Będę potrzebował wkrótce przedstawić na obrazie wnętrze fabryki, ztąd radbym poznać dokładnie szczegóły.
— Udaj się pan zatem do Courbevoie.
— Tak też myślę uczynić.
— Zastaniesz pan tam napewno mojego ojca, nie tyłka dziś zrana, lecz i wieczorem, ponieważ uprzedził mnie, iż nie wróci na obiad, mając do przygotowania wielkie plany robót, które zatrzymają go do późna.
— Pojadę złożyć mu moją wizytę... Lękam się tylko, czy mu nie przeszkodzę.
— O! nigdy w świecie... Rad zawsze jest widzieć pana u siebie. Jakże, czy pan pracujesz nad moim portretem? — pytała po chwili.
— Od kilku dni — nie, ponieważ bardzo jestem zajętym. Bądź pani jednak spokojną, zostanie on ukończonym na czas oznaczony. Zmuszony byłem przerwać robotę dla małej wycieczki. Jeździłem do Burgundy!... do Dijon.
— Do rodzinnego kraju mojego ojca?
— Tak; mówiono mi tam o nim.
— Jakto? — zawołała Marya zdumiona, — dotąd o nim jeszcze pamiętają w mieście, które opuścił od tak dawna?
— Doskonale go pamiętają! Pan Harmant stał się sławnym. Rozgłos o jego Wysokiem stanowisku przedtem w Ameryce, a obecnie we Francyi, doszedł do jego współziomków. Szczycą się nim oni.
— Zdaje mi sie, iż mój ojciec już tam nie posiada rodziny...
— I ja tak sądzę... Mimo to, mówią tam wiele o panu Harmant w najpochlebniej szych wyrazach, jak również o jego kuzynie, jedynym krewnym, który mu pozostał, jak mi powiadano. Pani znasz zapewne tego kuzyna?
— Tak... tak! Jest to dziwak... oryginał ów kuzyn Owidyusz.
— Owidyusz? — powtórzył artysta.
— Tak... Owidyusz Soliveau, któremu mój ojciec sprzedał fabrykę, wyjeżdżając z New-Yorku. Cieszę się, iż nie przyjechał tu z nami do Francyi.
— Dlaczego?
— Ach! nie wyobrazisz pan sobie, jak ja go nie lubiłam. Nie mogłam nawyknąć do jego sposobu wyrażania się i jego manier kawiarnianych. Raziły mnie one.
— Został więc w Ameryce?
— Tak... ku wielkiemu memu zadowoleniu.
— I od czasu przyjazdu pani do Francyi nie ukazał się w Paryżu?
— Szczęściem nie... wcale. Tu byłby dla mnie bardziej niż gdziekolwiek nieznośny.
Edmund wstał z krzesła.
— Pan już odchodzisz? — zapytała Marya.
— Tak, pani... jadę do Courbevoie.
— A nie zapomnij pan, iż przyrzekłeś być obecnym przy podpisaniu mego ślubnego kontraktu...
— Pamiętam o tem dobrze.
— Do widzenia zatem...
— Do widzenia... wkrótce, mam nadzieję.
Tu artysta, uścisnąwszy rękę córki milionera, wyszedł z pałacu.
— Ona nic nie wie, że Owidyusz Jest w Paryżu. — myślał, wsiadając do powozu. Dla niej on mieszka zawsze w New-Yorku, gdzie prowadzi kupioną od Harmanta fabrykę. Co to wszystko znaczy? Można doprawdy zginąć wśród tego chaosu.
I kazał się zawieźć do kawiarni, gdzie oczekiwał na niego Duchemin.
— Harmant jest w fabryce — rzekł, wchodząc, do Raula — i nie powróci do domu na obiad.
— To znaczy, że ułożył sobie plan jakiś na wieczór dzisiejszy — odpowiedział Duchemin.
— Tak... zdaje się... a nawet jest to pewnem...
— A gdyby wyjechał z Courbevoie przed odebraniem depeszy, jaką mam mu przesłać?
— Nie obawiaj się, zatrzymam go w miejscu. Kazałeś przygotować śniadanie?
— Już jest gotowe... Czekałem na pana.
— Jedzmy więc prędko — rzekł Castel — ponieważ nie mamy czasu do stracenia.
W pół godziny potem obaj powstali. Edmund, zapłaciwszy rachunek, wsiadł do powozu z Ducheminem.
Była godzina dwunasta.
— Jedz do najbliższego biura telegrafu! — zawołał Castel na woźnicę.