<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom VI-ty
Część trzecia
Rozdział XII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Owidyusz, wróciwszy do kawiarni, patrzył przez okno na zewnątrz. Po upływie pół godziny spostrzegł posłańca, wracającego na zwykłe swe stanowisko. Upewniony, iż dobrze spełnił zlecenie, wyszedł spokojny, pogwizdując jakąś ary etę z operetki.
Naczelnik policyi w chwili, gdy wszedł woźny z listem od Owidyusza, zajęty był przeglądaniem papierów. Rozdarłszy kopertę, przebiegł szybko list oczyma, w czasie czego wyraz jego oblicza zajaśniał zadowoleniem.
— Czy można jednak dać wiarę temu oskarżeniu? — wyszepnął. — Przybywa ono wprawdzie na czasie, ponieważ agenci, zniechęceni niepowodzeniem, zaprzestali dalszych poszukiwań. Osobistość, pisząca te słowa, zdaje się być pewną swego. Denuncyantem jest zapewne zbiegły więzień z Clermont, który spotkawszy swą towarzyszkę, chce ją nam oddać w ręce... W każdym razie skorzystać ze wskazówek nie omieszkam, od kogokolwiekbądź one pochodzą.
Tu zadzwonił. Woźny powtórnie we drzwiach się ukazał.
— Idź na posterunek agentów — rzekł doń naczelnik policyi. — Brichard i Montel są zapewne na swem stanowisku. Zawołaj ich do mnie.
Za kilka minut obaj wspomnieni agenci ukazali się w progu.
— Jakie są rezultaty z poszukiwań, czynionych w Paryżu, celem odnalezienia zbiegłej z więzienia w Clermont Joanny Fortier? — zapytał.
— Pan naczelnik czytał nasz raport dzisiejszy? — odrzekł Brichard.
— Nie... nie czytałem. Jest-że jaki skutek?
— Nic dotąd, niestety! Zbiegła zniknęła bez śladu.
— Nie macie żadnych wskazówek?
— Żadnych... Montel wraz zemną ma jedno przekonanie...
— Jakie?
— Że Joanny Fortier nie ma w Paryżu... Ukrywa się ona gdzieś na prowincyi.
— Otóż dowiedzcie się, że Joanna Portier jest w Paryżu — rzekł tonem stanowczym naczelnik.
Dwaj agenci, nie ośmieliwszy się przeczyć, zamienili z sobą niedowierzające spojrzenia.
— Nie ufacie memu twierdzeniu? — mówił dalej urzędnik. — Za kilka godzin pewien dowód przekona was, iż źle szukacie i że ja lepiej od was jestem powiadomionym w tej sprawie.
— Pewien dowód? — powtórzył Brichard.
— Tak... przekona on was o prawdzie. Znacie zakład restauracyjny kupca win pod godłem Gospody piekarzów?
— Znamy go, panie. Ów zakład znajduje się wprost ulicy Sekwany.
— Jakąż on posiada reputacyę?
— Nader uczciwą. Zakład porządny, spokojny, nie posiada klienteli podejrzanej. Tam to schodzą się na śniadania i obiady robotnicy piekarscy, roznosiciele i roznosicielki chleba z okręgu.
— Dziś urządzają tam bankiet na cześć jednej z roznosicielek, niejakiej Elizy Perrin... Zanotujcie to sobie.
— Dobrze, panie.
— Uczta rozpocznie się punkt o dwunastej w południe... Zbiegła z więzienia w Clermont będzie się na niej znajdowała.
— Joanna Portier? — zawołali razem obaj agenci w zdumieniu.
— Tak.
— Miałażby to ona być Elizą Perrin?
— Być może... Bądź co bądź, podczas uczty nastąpi niespodziewany wypadek, który ją zmusi do wyznania prawdy.
— Jaki wypadek, panie?
— Nic nie wiem... Powiadomiono mnie tylko, iż ma on nastąpić... Od was zależy skorzystać z tego. Starajcie się wejść oba do Gospody piekarzów i zostać tam przez czas uczty, co nie trudno wam będzie, ponieważ jest to zakład publiczny. Tam oczekujcie z uwagą nastąpienia wspomnionego wypadku. Skoro będziecie przekonani, że Eliza Perrin lub też kto inny jest Joanną Fortier, działać zaczniecie... Wszak zrozumieliście mnie, sądzę? Nie potrzebujecie upoważnienia celem przytrzymania jej, ponieważ nie chodzi tu o uwięzienie kryminalistki, lecz o przyprowadzenie zbiegłej. Dowody, jakie posiadacie, wystarczą wam do tego. No... idźcie i tym razem przynajmniej starajcie się zasłużyć na moją pochwałę.
— Dołożymy wszelkich starań.
I dwaj agenci wyszli z gabinetu. Brichard spojrzał na zegarek. Wskazywał on dziesiątą.
— Mamy więc jeszcze dwie godziny czasu przed sobą — rzekł — więcej, niż go nam trzeba, aby ułożyć swe plany.
— Jakie plany? — rzekł Montel — żadnych tu nie potrzeba. Wszak wiesz, że Gospoda piekarzów wraz ze sprzedażą win i restauracyą, jest miejscem publicznem. Mimo więc, że tam dziś ucztę wydają, możemy przyjść sobie na śniadanie, o niczem nie wiedząc. Pójdziemy zatem.
— Zgoda... lecz jeśli każą nam usiąść w drugiej sali, a nie w tej, gdzie będą bankietować, odsunięci, nic nie usłyszymy.
— Są tam tylko dwie sale, łączące się z sobą... Ja znam dobrze ów zakład.
— Jeśli tak, wszystko pójdzie dobrze.
— Trzeba nam jednak zmienić odzież... przebrać się za robotników. Ja wracam do domu i ty uczyń to samo.
— A gdzież się spotkamy?
— Przed instytutem.
— O której godzinie?
— O trzy kwadranse na dwunastą.
— Zgoda!
Tu obaj rozdzielili się, idąc każdy w swoją stronę.


∗             ∗

Tegoż dnia rano, punkt o godzinie dziesiątej, Edmund Castel ukazał się w bramie domu, w którym mieszkała Amanda. Poznawszy go, odźwierna podbiegła ku niemu.
— Oddałam wczoraj pańską kartę — wyrzekła. — Pan Duchemin jest u siebie... oczekuje na pana.
Artysta wbiegł żywo na schody, wiodące ku czwartemu piętru. Przy pierwszych drzwiach z lewej zatrzymał się i zadzwonił. Raul pośpieszył mu otworzyć.
— Oczekuję z niecierpliwością na pańskie przybycie — wyrzekł wesoło; — jestem pewien, iż przychodzisz z wiadomością, żeś odkrył mieszkanie Owidyusza.
Edmund potrząsnął głową przecząco.
— Przeciwnie... przychodzę zapytać, czyś pan odnalazł kryjówkę tego nędznika.
— Niestety! nie, panie... Od trzech dni krok za krokiem śledzę Harmanta, lecz jakby umyślnie, wyjeżdża tylko do fabryki w Courbevoie i z fabryki do domu wprost wraca.
— Nic, zatem... nic! nic... żadnego śladu! — wołał Edmund Castel z rozpaczą.
— Nic dotąd, panie... i lękam się, ażeby Soliveau, spostrzegłszy, iż był śledzonym, nie umknął nam gdzie z Paryża.
— Szatan chyba naówczas działałby w tej sprawie. Nie odszukałeś pan czasem jakiego sposobu zabezpieczenia się przeciw ucieczce Owidyusza?
— Owszem, oczekując na pańskie przybycie, długo nad tem wszystkiem rozmyślałem; dyskutowałem sam z sobą i przyszła mi myśl pewna...
— Mów prędko... co takiego? Może to być zbawienne jakieś natchnienie.
— Umyśliłem, iż dobrze byłoby może posłać Harmantowi telegram z podpisem Owidyusza Soliveau.
— Jakiej treści?
— Następujących słów parę:
„Bądź u mnie dziś wieczorem — pilno.

Podpisano: Owidyusz.“

Odebrawszy tę lakoniczną depeszę, Harmant nie zaniedba udać się na wezwanie swojego wspólnika. Będę stał na czatach, będę szedł za nim i tym sposobem odkryję, gdzie mieszka ów łotr Soliveau. Jak pan uważasz ten projekt?
— W istocie, doskonały... Przedstawia on jednak pewne trudności, a zarazem i niebezpieczeństwo...
— Jakie?
— Gdyby, jak pan przypuszczasz, Soliveau uniknął nam z Paryża, Harmant odgadłszy, iż zastawiono nań sidła, będzie się miał na ostrożności i wcale z domu nie wyjdzie.
— To prawda... Może on jednak nie wiedzieć, że Soliveau wyjechał... może sądzić, iż wrócił się z drogi... W każdym razie jest szansa, którejby można spróbować.
— Tak... w rzeczy samej, lecz obok tego nasuwa się zarazem pewna okoliczność.
— Jaka?
— Przypuśćmy, że Owidyusz jest w Paryżu. Harmant wskutek odebranej depeszy uda się do niego, zobaczy się z nim i zapyta: „Odebrałem twój telegram... oto jestem... cóż chcesz odemnie?
— Cóż z tego?
— Soliveau, który nie posyłał depeszy, spostrzeże podejście, które go powiadomi o grożącem niebezpieczeństwie.
— Policzy ów fałszywy telegram na karb Amandy — rzekł Raul. — Niech i tak będzie... co nas to obchodzi? Podczas, gdy oba wyjaśniać będą tę sprawę, ja przygotuję się do działania.
— Cóż zamyślasz uczynić?
— Będę czekał, aż Harmant wyjdzie od Owidyusza, a wtedy do jego drzwi zadzwonię. Otworzy mi, sądząc, iż wspólnik jego się wraca, a ujrzawszy mnie wchodzącego, o nic nie podejrzywając, przyjmie u siebie. Natenczas, znalazłszy się z nim sam na sam, wiedząc o jego sprawkach, jak wszystko wiem teraz, przysięgam, iż prawdę mu z gardła dobędę. Człowiek, który obawia się sprawiedliwości, człowiek, który czuje, iż lada chwila spaść może na jego ramię ręka policyjnego agenta, człowiek taki, panie, podłym się staje! Doświadczyłem ja, nieszczęściem, sam tego, ja... który okazałem się nikczemnym wobec tego łotra o tyle, o ile on się nim teraz wobec mnie okaże.
— Lecz w pierwszym szale uniesienia, ten zbrodniarz zabić cię może! — rzekł Castel.
— Może to nastąpić w rzeczy samej... lecz to mnie nie odwiedzie od mego postanowienia. Powinienem okupić mą przeszłość oddaniem w ręce sądu nędznika, który, jesteśmy przekonani, że popełnił morderstwo. Położę me życie w ofierze, jeśli będzie trzeba, lecz się nie cofnę przed dokonaniem zamiaru! Będę się hamował w uniesieniu i mam nadzieję, że zdołam nakazać temu łotrowi dla siebie poszanowanie. Wierzaj mi pan, sposób, jaki ci przedstawiam, złym nie jest, ponieważ on praktycznym się okazuje. Mam silne wewnętrzne przekonanie, iż on nam się powiedzie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.